Przeklęta rzeźba i klątwa pasztetu - Iwona Banach - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Przeklęta rzeźba i klątwa pasztetu ebook i audiobook

Iwona Banach

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trzy przyjaciółki zakładają Tajny Klub i postanawiają zakręcić się koło milionerów, ale miasteczko ma ich ledwie kilku.

Jedna z nich ma więcej szczęścia i udaje jej się wyjść za mąż za sześćdziesięcioletniego „króla pasztetu” – Wiktora – który milionów dorobił się na produkcji pasztetowej i salcesonu.

Wdowiec mieszka w pięknej rezydencji za miastem, gdzie posiada tez coś takiego co nazywa się przeklętą rzeźbą. Podczas urodzin Wiktor przedstawia swoim dorosłym synom i synowym swoją o trzydzieści pięć lat młodszą żonę.

Popłoch w synach milionera wzbudza sprawa spadku, bo nie podpisał on nawet umowy małżeńskiej, ani nie zabezpieczył się finansowo.

Następnego dnia zostaje ujawnione ciało Jowity. Wszystko wskazuje na samobójstwo, ale czy na pewno?

Nie było tylko dawnej kochanki tego ostatniego, a zarazem jego dawnej gospodyni z nadziejami na małżeństwo, którą Jowita wyrzuciła.

Czy zabiła ją pasztetowa, czy miliony „króla pasztetu”? A może jego łase na spadek dzieci? Wszak bycie macochą może być niekomfortowe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 22 min

Oceny
3,7 (138 ocen)
41
44
30
22
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Danjak

Z braku laku…

pomysł świetny z zaskakującym zakończeniem. Gdyby wyrzucić dłużyzny o odchudzić książkę o połowę czytało by się sympatycznie.
10
alakad

Z braku laku…

Strata czasu, ani styl , ani humor.
00
MartaS77

Dobrze spędzony czas

polecam na jesienny wieczór 🙂
00
dania74

Nie oderwiesz się od lektury

Jest zagadka, są zwroty akcji, jest satyra. Kryminał z przymrużeniem oka. Dobrze spędzony czas.
00
czekolada72

Z braku laku…

no niestety, niestety, niestety....
00

Popularność




Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładki, skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Iwona Ba­nach, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-595-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Milena, Jo­wita i Ża­klina ukoń­czyły szkołę już ja­kiś czas temu. Było to tech­ni­kum ga­stro­no­miczne, co miało zmie­nić wiele w ich ży­ciu, ale to do­piero po­tem. Do ma­tury nie pod­cho­dziły. Nie były głu­pie, ale nie miały ochoty. Z na­uką i w ogóle tego typu spra­wami nie wią­zały swo­jej przy­szło­ści.

Na­uczy­ciele twier­dzili, że gdyby z ta­kim sa­mym sa­mo­za­par­ciem zaj­mo­wały się na­uką jak jej uni­ka­niem, to z pew­no­ścią by­łyby pry­mu­skami.

One jed­nak po­szły w in­nym kie­runku. Miały inny po­mysł na ży­cie. Po­sta­no­wiły wyjść za mąż i to za­mąż­pój­ście do­kład­nie za­pla­no­wały.

Za­mąż­pój­ście miało sens.

To zna­czy ta­kie, ja­kie so­bie za­pla­no­wały.

Nie były to pod­chody jak w dzie­więt­na­stym wieku, kiedy ko­bieta nie­za­mężna mo­gła zo­stać je­dy­nie starą, smutną ciotką na ła­sce krew­nych. Wcale nie o to cho­dziło! Starą, smutną ciotką można zo­stać na­wet te­raz, bo to za­leży bar­dziej od na­tury czło­wieka, a nie ja­kichś tam kon­we­nan­sów. Dziew­czy­nom na­to­miast cho­dziło o to, żeby za mąż wyjść do­brze, za­moż­nie i nie­ko­niecz­nie do­ce­lowo.

Bo mał­żeń­stwo nie było ce­lem, ale drogą. Bez ro­man­tycz­nych ko­no­ta­cji słowa „droga”.

Samo okre­śle­nie „wyjść za mąż” nie od­da­wało tego, o czym my­ślały, bo nie miał zna­cze­nia w tym ukła­dzie sam fakt, lecz ra­czej mąż.

Im cho­dziło o coś in­nego.

Za­ko­chane w Tik­Toku, In­sta­gra­mie i ta­blo­idach, zdały so­bie sprawę, że mają ochotę żyć jak księż­niczki. To żadna no­wość, każdy chce tak żyć, na­wet nie­któ­rzy męż­czyźni, a je­żeli ktoś mówi, że ta­kiej ochoty nie ma i ni­gdy nie miał, to kła­mie albo za­klina rze­czy­wi­stość.

Księż­nicz­kowe ży­cie, syte, piękne, do­stat­nie i spo­kojne, a na­wet wręcz luk­su­sowe kusi każ­dego.

Tylko że samo „chcieć” nie zna­czy za­wsze „mieć moż­li­wość”.

Tak więc dziew­czyny za­ło­żyły TKG, tajny klub gold dig­ge­rek. Kiedy spraw­dziły, co zna­czy ten an­giel­ski zwrot, bo z an­giel­skim miały dość nie po dro­dze, rzu­ciło im się w oczy, że ma trzy de­fi­ni­cje. Po­szu­ki­wacz­kami przy­gód nie były, bla­cha­rami też nie, za to na­cią­gacz­kami (w bar­dzo dla sie­bie po­zy­tyw­nym tego słowa zna­cze­niu) chciały być jak naj­bar­dziej.

Klub mu­siał być tajny, bo nie mo­gły do­pu­ścić, żeby za­pi­sała się do nich cała dziel­nica i pół szkoły.

I za­raz po ukoń­cze­niu szkoły ga­stro­no­micz­nej, śred­niej, i tym sa­mym w ogóle na­uki, bo tej nie za­mie­rzały kon­ty­nu­ować, po­sta­no­wiły zre­ali­zo­wać swoje plany.

Za mu­rami szkoły (jak to się mówi) cze­kało na nie ży­cie i to ży­cie wcale nie przed­sta­wiało się w ja­snych bar­wach.

Bab­cine (bo już nie ro­dzi­ciel­skie) przy­ka­za­nie „ucz się, dzie­cię, ucz, bo na­uka to po­tęgi klucz” już dawno się zde­wa­lu­owało. Może nie trzeba te­raz mieć ma­gi­stra, żeby pa­sać krowy, ale tylko dla­tego, że krów już nikt nie pa­sie, a praca w skle­pie mię­snym albo w bu­tiku odzie­żo­wym i bez ma­gi­stra jest moż­liwa.

Ba, nie­któ­rzy na­wet cho­wają dy­plomy, żeby do­stać ja­kie­kol­wiek za­trud­nie­nie, bo ta­kie pa­piery od­stra­szają pra­co­daw­ców wi­zją ko­niecz­no­ści wy­pła­ca­nia wyż­szych za­rob­ków.

Ro­dzice dziew­czyn nie byli biedni, choć oczy­wi­ście bieda to po­ję­cie względne, ale na to­rebki marki Do­lce & Gab­bana czy szpilki Ma­nolo Blah­nika stać ich nie było, a prze­cież to były pod­stawy. Po­ni­żej tego dziew­czyny cze­kała już tylko śmierć mo­dowa i to­wa­rzy­ska.

Pra­co­wać nie miały ochoty, zresztą gdzie? Na­wet McDo­nalda u nich nie było, cze­kały na nie dwa sklepy, jedna ciu­char­nia i kilka kas w Bie­dronce, ale to nie było to, czego pra­gnęły.

Stu­dia też nie wcho­dziły w grę, bo były nudne. Po­mi­nąw­szy już marne w tym kie­runku pre­dys­po­zy­cje i moż­li­wo­ści, to i tak nic im to nie da­wało, bo na stu­diach nie roz­dają złota ani vo­uche­rów do Du­baju.

Wyj­ście za mąż sta­no­wiło istotną po­kusę, ale nie zwy­kłe, tylko nie­zwy­kłe.

Nie ma­rzyły o tym tak jak ro­man­tyczne pod­lotki tę­sk­niące do ślub­nych su­kien i le­dwo ży­wych go­łębi wy­pusz­cza­nych z kla­tek czy do długo i szczę­śli­wie, i do gro­madki dzieci, i do „chcę się z nim ze­sta­rzeć”; te ro­man­tyczne po­my­sły ni­gdy na­wet nie po­stały im w gło­wach.

One za­miast su­kien chciały kre­acji, za­miast go­łębi bia­łych pawi, za­miast dzieci brały pod uwagę „bom­belka star­to­wego”, bo cza­sami ina­czej się nie da, a sta­rzeć nie chciały się wcale.

Bom­belki star­towe czę­sto by­wają przy­czyną mał­żeń­stwa, choć same w so­bie nie są ja­koś bar­dzo po­żą­dane, ale po­tem przy­dają się do ocie­pla­nia kont w so­cial me­diach. Do­dat­kowo, gdy coś nie wyj­dzie, by­wają świetną kartą prze­tar­gową, ale le­piej, jak nie są ko­nieczne.

Dziew­czyny pra­gnęły żyć na po­zio­mie, i to na po­zio­mie wcza­sów w Du­baju, a nie w Cha­łu­pach, pra­gnęły za­miesz­kać w pa­ła­cyku, albo choć w dworku, jeź­dzić, albo le­piej la­tać, na za­kupy do Me­dio­lanu i od czasu do czasu krzy­wić się z prze­ką­sem, że „jak tak można, ten świat scho­dzi na psy”: le­d­wie wczo­raj ku­piła ciu­chy za kil­ka­set ty­sięcy, a już dziś sta­niały i co ona te­raz zrobi? Prze­cież się w ta­kich nie po­każe.

Opcja od zera do mi­lio­nera im nie pa­so­wała, in­te­re­so­wał je je­dy­nie efekt koń­cowy tej opcji.

Do­dat­kowo miały ochotę na mę­żów z od­zy­sku, czyli ta­kich, któ­rzy już się cze­goś do­ro­bili, naj­chęt­niej mi­lio­nów, ale mieli to być mę­żo­wie z ak­tyw­nego od­zy­sku, który ozna­czał, że dziew­czyny nie będą szu­kać roz­wod­ni­ków czy zbo­la­łych wdow­ców, ale same, ak­tyw­nie po­mogą zbla­zo­wa­nym mał­żon­kom, czy­imś, jesz­cze nie swoim, zo­stać roz­wod­ni­kami, a po­tem szybko i z klasą (ewen­tu­al­nie bez, to aku­rat nie miało wiel­kiego zna­cze­nia) zmie­nić przy­na­leż­ność cy­wilną.

Do mi­lio­ne­rów, tych wiel­kich, pu­del­kowo-okład­ko­wych doj­ścia nie miały. Nie to, że były ja­kieś nie ta­kie czy brzyd­kie. Wszyst­kie trzy były ład­nie zro­bione, za­dbane i ele­ganc­kie, ale jed­nak geny i ma­seczki to nie wszystko. Po­trzebne jest jesz­cze szczę­ście albo doj­ścia gdzieś w świe­cie, a tego ma­ło­mia­stecz­kowe ży­cie im po­ską­piło.

Z braku in­nych moż­li­wo­ści po­sta­no­wiły sku­pić się na naj­bliż­szej oko­licy. Tak na po­czą­tek.

Wszystko szło do­brze, nie­stety z mi­lio­ne­rami w oko­licy był kło­pot.

***

– Chcesz być kró­lową pasz­te­tów? – za­py­tała z nie­sma­kiem i pewną od­razą Mi­lena, kiedy Jo­wita wy­ja­wiła jej, że spo­tkała się z sy­nem naj­więk­szego przed­się­biorcy w oko­licy.

– Chwi­lowo to na­wet i sal­ce­so­nów! – od­po­wie­działa ze śmie­chem. – Fa­cet ro­kuje.

– Nie, no wiesz, jego oj­ciec ma le­d­wie sześć­dzie­siąt lat. Nie umrze tak szybko. – Ża­klina wes­tchnęła. – A poza tym ich tam jest trzech. Któ­rego wzię­łaś?

– No w su­mie tego śred­niego – Jo­wita się za­chmu­rzyła – ale to na po­czą­tek już coś. Nie jest żo­naty, to uła­twiło sprawę. Tyle że tro­chę jakby roz­mie­niam się na drobne. – Po­smut­niała. – Nie jest na­wet pierw­szy w ko­lejce do pasz­te­to­wego tronu.

– A dasz na­miary na resztę jakby co?

– Jakby co, to dam, a ja­sne, że dam. Tylko mo­jego nie ty­kać, opluty!

Wszyst­kie trzy się ro­ze­śmiały, ale w ich śmie­chu nie było wiel­kiej ra­do­ści.

Je­dy­nym mi­lio­ne­rem w oko­licy, mi­lio­ne­rem wi­docz­nym, i to ra­czej wy­soko no­to­wa­nym, był „król pasz­te­tów i sal­ce­sonu” Wik­tor Sa­łata, który pro­wa­dził znane i ce­nione (przez nie­któ­rych) za­kłady mię­sne TORSA, któ­rych na­zwę w ku­lu­arach prze­ra­biano na TOR­SJE. Wy­ra­biano tam sma­ko­łyki naj­po­dlej­szych ga­tun­ków. Wszel­kie pasz­tety, metki, pa­rówki i inne mie­lone czy po­dro­bowe przy­smaki, które do ele­ganc­kich nie na­le­żały, do ja­dal­nych też cza­sem nie, ale przy­nio­sły wła­ści­cie­lowi for­tunę.

Dziew­czyny z ra­cji szkoły, którą koń­czyły i któ­rej Wik­tor Sa­łata był do­bro­czyńcą i czę­stym spon­so­rem, miały do niego jaki taki do­stęp.

Nie był ja­kiś szcze­gólny, bo Sa­łata miesz­kał w bar­dzo wiel­kim, strze­żo­nym domu pod mia­stem, w domu z ogro­dem i fon­tan­nami, z wieżą i prze­klętą rzeźbą oraz czymś w ro­dzaju służby, ale jego sy­no­wie miesz­kali „na swoim” w mie­ście i można było na nich tra­fić w tej czy in­nej mod­nej ka­wiarni, co Jo­wi­cie się udało.

Jo­wita wie­działa, że oczy­wi­ście na­miary ko­le­żan­kom da, ale do­piero wtedy, kiedy nie będą mo­gły jej za­szko­dzić, ow­szem, wspie­rały się, ale były re­alist­kami.

Ona też była. Wie­działa, że pew­nych rze­czy się nie robi, nie mówi i nie po­ży­cza.

Nie po­ży­cza się maj­tek, nie mówi prawdy i nie robi sa­łatki z cze­ko­lady, a szkoda.

Nie­długo miała na­prawdę po­ka­zać, na co ją stać, a chciała, żeby to było coś, i to nie jed­no­ra­zowe coś. To nie miała być chał­tura czy że­bra­nina, że tu do­sta­nie to, tam skub­nie tamto, o nie! Ona chciała mi­lio­nów na stałe. Dla sie­bie.

Z fa­ce­tem jako do­pu­stem bo­żym, ważne, żeby był do­sta­tecz­nie bo­gaty, wie­kowy i scho­ro­wany. Ta­kie trzy w jed­nym, ale pierw­sze było naj­waż­niej­sze, bez tego po­zo­stałe dwie ce­chy nie li­czyły się zu­peł­nie, z za­let zmie­niały się w wady.

Jo­wita była bar­dzo am­bitna i to było po niej wi­dać. Ko­le­żanki od razu wy­czuły, że plany ma wiel­kie.

***

Wik­tor Sa­łata był kor­pu­lent­nym męż­czy­zną utu­czo­nym na sal­ce­so­nie i pasz­te­tach, który nie za do­brze czuł się w luk­su­sach, ale cóż, przy­pa­dły mu w udziale, więc ja­koś so­bie z nimi ra­dził.

Firma jego ojca po pro­stu roz­wi­jała się tak do­brze, że przy­no­siła ge­nialne do­chody, a po­tem prze­szła w jego ręce i też nic nie wska­zy­wało na to, że mo­głaby so­bie nie ra­dzić.

Była to firma, która za­spo­ka­jała ży­wotne po­trzeby wszyst­kich klien­tów, ale naj­bar­dziej tych naj­mniej za­moż­nych.

Ten typ wę­dlin jest może nie­zbyt ele­gancki, ale tani, więc chęt­nych na za­kup nie bra­kuje.

Wik­tor wła­śnie wy­pra­wiał trze­cie uro­dziny, zna­czy sześć­dzie­siąte, ale trze­cie sześć­dzie­siąte, bo tak miał w zwy­czaju. Pierw­sze były fir­mowe dla kon­tra­hen­tów, na nich po­pi­jano do­bre trunki i za­ja­dano się mniej wię­cej asor­ty­men­tem wszyst­kich moż­li­wych fa­bryk i firm, które ze sobą (i z nim) współ­pra­co­wały, a wiele ta­kich było. Dru­gie to były uro­dziny fir­mowe, tu pito piwo i pie­czono świ­niaka, bo jed­nak nie mógł ka­zać lu­dziom jeść tego, co pro­du­ko­wali, za bar­dzo za­le­żało mu na pra­cow­ni­kach. Te ko­lejne były więc trze­cie, ro­dzinne.

Wy­pra­wiał je dość ka­me­ral­nie i były tylko, jak sama na­zwa wska­zuje, dla ro­dziny, czyli dla trzech sy­nów, dwóch sy­no­wych i dwóch wnu­czek, które i tak żyły wła­snym (w za­sa­dzie in­ter­ne­to­wym) ży­ciem, ale na uro­dziny sta­wiały się grzecz­nie, w końcu dzia­dek miał mi­liony, a to się li­czy.

Li­czyło się też prze­ję­cie firmy, o któ­rym skry­cie ma­rzyli wszy­scy trzej sy­no­wie.

A dwie sy­nowe jesz­cze bar­dziej.

Wnuczki uwa­żały, że ta firma to me­ga­ob­ciach, ale już dawno przy­zwy­cza­iły się do do­cin­ków ró­wie­śni­ków. Mówi się, że przy­jem­niej pła­cze się w mer­ce­de­sie niż na ro­we­rze, one już dawno od­kryły, że szyb­ciej ucieka się przed szkol­nymi prze­śla­dow­cami w naj­now­szych sne­aker­sach z se­rii li­mi­to­wa­nej niż w łap­ciach z chiń­skiego mar­ketu. Coś za coś.

Oj­ciec sam oso­bi­ście otwo­rzył sy­nom drzwi swo­jego do­mo­stwa, kiedy tylko uro­czy­ście się przed nimi sta­wili, to­też wszy­scy byli za­szo­ko­wani.

– A gdzie pani Ha­linka? – rzu­cił naj­star­szy syn, bo do­tych­czas to ona peł­niła za­wsze rolę odźwier­nej.

Oj­ciec był wy­raź­nie w do­sko­na­łym hu­mo­rze.

– Zwol­ni­łem ją – od­po­wie­dział z uśmie­chem na czer­wo­nej, nieco na­la­nej twa­rzy, na któ­rej wi­dać było uwiel­bie­nie dla pasz­te­tów i sal­ce­so­nów.

– Tato? Ale jak to? – za­py­tał za­szo­ko­wany średni syn. – A kto ci bę­dzie te­raz po­ma­gał? Kto poda ci obiad?

Oj­ciec do sa­mo­dziel­nych ku­chen­nie i do­mowo nie na­le­żał. Nie lu­bił się prze­mę­czać. Uwa­żał, że w ukła­dzie, kiedy ktoś ma ręce i pie­nią­dze, nie po­wi­nien prze­mę­czać tych rąk i po­zwo­lić przy­ro­snąć im do tyłka, ale wy­ko­rzy­sty­wać pie­nią­dze, bo to zdro­wiej, poza tym daje lu­dziom za­trud­nie­nie i za­ro­bek. Miał ku­charkę i miał pa­nią Ha­linkę, która ro­biła wszystko. Myła ki­ble, po­da­wała obiady, wy­sy­łała li­sty. Czę­sto ro­biła wszystko na­raz.

Nie­rzadko wi­dy­wali pa­nią Ha­linkę, jak od­biera pocztę w gu­mo­wych rę­ka­wi­cach i ze ścierką w zę­bach.

– Kto mi poda obiad? Żona! – od­po­wie­dział Wik­tor. – No wchodź­cie! – za­pro­sił ich, wi­dząc, że osłu­pieli. Na­pa­wał się tym osłu­pie­niem z przy­jemną prze­korą.

– Ale bab­cia nie żyje już od chyba dzie­się­ciu lat! – stwier­dziła jedna z wnu­czek, prze­ko­nana, że dzia­dek wresz­cie zwa­rio­wał, co wcale nie było taką nie­przy­jemną opcją.

– Bab­cia nie żyje od trzy­na­stu lat i dwóch mie­sięcy – od­po­wie­dział Wik­tor zde­cy­do­wa­nym gło­sem, jakby wnuczka po­peł­niła świę­to­kradz­two.

– No to jak? Zna­czy masz zwidy? – Jedna z sy­no­wych ośmie­liła się po ci­chu za­cząć li­czyć na ja­kąś sma­ko­witą nie­po­czy­tal­ność i szyb­kie prze­ję­cie firmy, oczy­wi­ście po są­do­wej ma­sa­krze i wy­klu­cze­niu po­zo­sta­łych spad­ko­bier­ców. W ta­kich spra­wach jeń­ców się nie bie­rze, a spra­wie­dli­wość jest jak bra­ter­ska mi­łość. Nie ist­nieje.

Sy­nowa jed­nak się prze­li­czyła.

– W żad­nym ra­zie, ko­chana. Oże­ni­łem się! – od­po­wie­dział, ro­biąc za­gad­kową minę.

***

– Czyli na­zywa się te­raz Jo­wita Sa­łata?! – Mi­lena prych­nęła z po­gardą, ale i z wście­kło­ścią. – Krowa jedna! No, krowa! Jak ona mo­gła?!

– No, ale wiesz... – Ża­klina, też bar­dzo za­zdro­sna, usi­ło­wała zba­ga­te­li­zo­wać sprawę na za­sa­dzie, że złość pięk­no­ści szko­dzi, a za­zdrość po­wo­duje trą­dzik, ale tylko ta oka­zy­wana.

Po­zaz­dro­ściły ko­le­żance pie­nię­dzy i męża. Reszty nie za­zdro­ściły.

– Nie, nie wiem! Prze­cież... To że­nu­jące! Cho­ciaż Jo­wita Wą­to­rek też nie brzmiało zbyt ary­sto­kra­tycz­nie. Ja­koś z wą­tróbką mi się za­wsze ko­ja­rzyło.

– No wiesz, Sa­łata to jed­nak bar­dziej fi­nan­sowe brzmie­nie ma.

– I we­gań­skie!

Nie wia­domo, czy we­gań­skie na­zwi­sko coś zmie­nia, ale za­wsze le­piej brzmi.

Każda z nich szybko zro­bi­łaby do­kład­nie to samo co Jo­wita, gdyby miała taką moż­li­wość. To zna­czy nie cho­dziło tak bar­dzo o zmianę na­zwi­ska, ale o ślub, bo Mi­lena miała na przy­kład na na­zwi­sko No­wicka i na Sa­łatę by go nie za­mie­niła, ale ko­le­żankę po­tę­piały obie, bo same na to nie wpa­dły, a na­wet jak wpa­dły, to nie po­su­nęły się aż tak da­leko, żeby za­cząć my­śleć o re­ali­za­cji po­my­słu.

Nie wpro­wa­dziły go w czyn.

A ona tak. Po­my­ślała, zro­biła i te­raz... była żoną mi­lio­nera!

– Szlag by to tra­fił! – jęk­nęła Mi­lena. – Kurwa jaka, no?! No prze­cież, no prze­cież, no kurwa! – Mi­lena nie umiała ina­czej wy­ra­zić swo­jej wście­kłej, za­zdro­snej dez­apro­baty.

Jo­wita za­trud­niła się w fir­mie Wik­tora Sa­łaty jako pani sprzą­ta­jąca, była naj­pierw sprzą­taczką ko­ry­ta­rzową, po dwóch ty­go­dniach zo­stała kan­ty­nową, a po mie­siącu za­częła sprzą­tać biuro szefa i tak to się za­częło.

Do pracy przy­cho­dziła w peł­nym ma­ki­jażu i nie­peł­nym stroju, to zna­czy ze sporą ilo­ścią de­koltu na wierz­chu. Wy­glą­dała zja­wi­skowo. Szcze­gól­nie kiedy na ko­la­nach wy­mia­tała okruszki spod biurka, wy­pi­na­jąc swój ty­łek po bra­zy­lij­skim li­ftingu po­ślad­ków z im­plan­tami XXL.

Trzeba po­wie­dzieć, że szybko jej to po­szło.

– Nie­ład­nie! – oświad­czyła Ża­klina. – Nie­ład­nie. Tak się nie robi! Sprzą­ta­nie? Prze­cież to jest praca! Brrr.

– Mó­wiła, że się nie przy­kła­dała – uspra­wie­dli­wiła ko­le­żankę Mi­lena.

– No weź i od razu do łóżka szefa? Ona tam mu­siała kurz zę­bami prze­sie­wać! Do czego to do­szło?! Prze­cież to jest po­ni­ża­jące!

– Ale efekty ma!

***

Wszy­scy pa­trzyli zdu­mieni na ojca, który z wy­raźną ra­do­ścią wła­śnie im oświad­czył, że się oże­nił. Tak od razu. Nie, że pla­nuje, nie, że za­mie­rza, ale że już się oże­nił!

To oczy­wi­ście miało swoje kon­se­kwen­cje dla ca­łego tego to­wa­rzy­stwa. Kon­se­kwen­cje, z któ­rymi oj­ciec się chyba wcale nie li­czył. Był już na wy­mar­ciu, po co była mu żona?! Po­wi­nien od­dać im wszystko, co im się na­le­żało... No, tak. Prak­tycz­nie nie na­le­żało im się nic, bo firma była cał­ko­wi­cie i bez­sprzecz­nie wła­sno­ścią ojca, ale i tak im się na­le­żała.

– Je­ste­śmy znie­sma­czeni – wy­du­siła z sie­bie sy­nowa, żona naj­młod­szego syna. – Ja tego nie ku­puję, ty so­bie żar­tu­jesz?! Prawda?

Wik­tor się roz­pro­mie­nił.

– Mo­że­cie być znie­sma­czeni, obu­rzeni, wście­kli, co tam so­bie chce­cie, wasz wy­bór, nie ob­cho­dzi mnie, czy to ku­pu­jesz, czy nie. Za wszystko inne za­pła­ci­cie wła­snymi pie­niędzmi, bo nie za­mie­rzam was już dłu­żej utrzy­my­wać.

Jak więk­szość dzieci mi­lio­ne­rów, i jego dzieci były do­brze za­opa­trzone i do pracy się nie gar­nęły, bo wła­ści­wie nie miały po co. Dla­tego onie­miały. Jak to nie za­mie­rza ich utrzy­my­wać?

Na ta­kie po­sta­wie­nie sprawy można było tylko nie za­re­ago­wać, li­cząc, że ja­koś się to ro­zej­dzie po ko­ściach, bo każda re­ak­cja pro­wa­dziła do cięż­kich fi­nan­so­wych kon­se­kwen­cji. Mo­gli je­dy­nie uda­wać, że nic nie zo­stało po­wie­dziane.

– Ale kim ona jest? – za­py­tał je­den z sy­nów.

– To Jo­wita, pra­co­wała w fa­bryce – od­po­wie­dział Wik­tor dum­nym gło­sem.

– Jo­wita? – To szcze­gólne imię za­sko­czyło śred­niego syna. Wy­glą­dał na za­szo­ko­wa­nego.

– Jo­witko! Chodź, ko­cha­nie, do nas! – za­wo­łał Wik­tor w kie­runku ko­ry­ta­rza, kiedy wszy­scy sia­dali już na skó­rza­nych ka­na­pach przed ko­min­kiem.

Po chwili do po­miesz­cze­nia we­szła diwa. No taka diwa z za­dat­kami na dziwkę. Piękna ko­bieta w ele­ganc­kich ciu­chach, pach­nąca wręcz osza­ła­mia­jąco. Zro­biona tak, jakby wy­cho­dziła wła­śnie na bal.

– Czego po­trze­bu­jesz, dziu­beczku? – za­py­tała od progu. – Bo ja się wy­bie­ram na spa­cer, do­łą­czę do was po­tem. A, i za­pro­si­łam dwie moje ser­deczne ko­le­żanki, żeby mieć z kim po­ga­dać i wam w spra­wach ro­dzin­nych nie za­wra­cać głowy. – Uśmiech­nęła się słodko i wy­szła.

Wszyst­kich za­mu­ro­wało.

– Miała być prze­cież ro­dzinna im­preza? – za­py­tała żona naj­star­szego syna.

– I bę­dzie. – Wik­tor wy­raź­nie do­sko­nale się czuł w skó­rze bu­rzy­ciela pla­nów swo­ich sy­nów.

– Ale ona so­bie za­pro­siła ko­le­żanki! Na na­szą ro­dzinną im­prezę! – burk­nęła młod­sza sy­nowa.

– Oj, za­mknij się! Im­preza nie jest wa­sza, tylko moja – wark­nął Wik­tor na­gle zmę­czo­nym gło­sem. – Jo­witka jest u sie­bie, ma prawo!

– Jak to jest u sie­bie?! A my?! – pi­snęła sy­nowa. – Prze­cież...

Układy ro­dzinne w do­mach za­moż­nych lu­dzi są spe­cy­ficzne. W do­mach bied­nych też, ale to zu­peł­nie inna spe­cy­fika.

W ro­dzi­nie bie­daka czło­wiek li­czy każdy grosz i oszczę­dza każdy kęs i nie, wcale od tego nie jest lep­szy ani od tego ro­dziny bar­dziej nie ko­cha, ale za­zwy­czaj przy­naj­mniej nie czeka na ni­czyją śmierć. Ow­szem, cza­sem ją po­wo­duje, ale nie dla pie­nię­dzy, na li­tość bo­ską, lecz dla spo­koju, wódki albo ka­wałka me­trażu oraz dla ze­msty, a to co in­nego.

U bo­ga­tych za­wsze wcho­dzi w grę spa­dek. Spora fi­nan­sowa nie­za­leż­ność i wa­ka­cje na Ba­ha­mach.

Przy ta­kich ukła­dach można cze­kać na czy­jąś śmierć.

Za ta­kie coś można na­wet za­bić.

***

Jo­wita wy­szła przed dom, prze­szła po dróżce do wyj­ścia, okrą­ża­jąc prze­klętą rzeźbę i roz­bity nie­opo­dal na­miot z kil­koma wy­pa­lo­nymi dziu­rami w tro­piku.

– Hej! – za­wo­łała. – Znów was pod­pa­liła?

– No wła­śnie tak. – Chło­pak wes­tchnął. – Zu­peł­nie nie umiemy ob­li­czyć pro­mie­nia ra­że­nia, te oczy są nie­równe! Nie wiemy, co ro­bić. Prze­cież nie spro­wa­dzimy tu fi­zy­ków kwan­to­wych, a i tak nie wia­domo, czy to by coś dało.

Z na­miotu wyj­rzała dziew­czyna z na wpół spa­lo­nymi wło­sami.

– Rzeźba? – za­py­tała Jo­wita.

– Rzeźba – od­po­wie­działa dziew­czyna, ki­wa­jąc głową.

– Wie­cie co? Za­pra­szam was na im­prezę uro­dzi­nową męża, przyjdź­cie, bę­dzie do­bre je­dzonko!

Słowo „je­dzonko” w ustach żony króla pasz­tetu spo­wo­do­wało dys­kom­fort, a na­wet po­płoch u dziew­czyny. Chciała się z tego wy­mik­so­wać.

– Ja nie mogę, od pasz­te­tów mam wzdę­cia, a sal­ce­son po­wo­duje u mnie zgagę – usi­ło­wała się wy­mi­gać, ale jej się to nie udało.

– Ależ skąd! Bę­dzie do­bry ca­te­ring, już ja się o to po­sta­ra­łam, bądź­cie za pół go­dziny, no ale prze­suń­cie gdzieś na­miot, żeby się do wie­czora nie za­pa­lił. Jesz­cze tu tylko straży po­żar­nej bra­kuje.

Sły­sząc to za­pew­nie­nie, chło­pak i dziew­czyna na­wet się ucie­szyli.

Przy­je­chali tu z uczelni (choć uwa­żali to za zsyłkę i tro­chę mieli ra­cję), żeby ob­ser­wo­wać dzia­ła­nie prze­klę­tej rzeźby, którą wła­ści­ciel odzie­dzi­czył po po­przed­nim wła­ści­cielu po­sia­dło­ści. Albo do­stał. Albo nie wia­domo co, bo nie był w sta­nie po­wie­dzieć, ani co to jest, ani skąd się wzięło, ale było bar­dzo psy­cho­de­liczne i do­da­wało splen­doru po­sia­dło­ści.

Gdyby nie skłon­no­ści pi­ro­mań­skie, by­łoby czymś ge­nial­nym.

Rzeźba przy­po­mi­nała nieco pal ofiarny, taki in­diań­ski, ewen­tu­al­nie po­sąg Świa­to­wida, ale gruby. Niby nie była szcze­gólna, ale miała mnó­stwo oczu. Oczy te były roz­siane po ca­łej po­wierzchni z każ­dej strony, nie­rów­no­mier­nie od góry do dołu. Były wklę­słe, sre­brzy­ste, bar­dzo, bar­dzo wy­po­le­ro­wane. Od czasu do czasu coś pod­pa­lały, ale że pod­pa­le­nia za­le­żały od ilo­ści i mocy pro­mieni sło­necz­nych oraz od tego. co stało aku­rat na ich dro­dze, rzeźba miała na su­mie­niu kota (uciekł), su­kienkę ku­charki (ucie­kła), oponę (od­je­chała) i całą grządkę ze­schłego łu­binu. Grządki nie ucie­kają, więc wi­dok był spek­ta­ku­larny.

Ostat­nio pod­pa­le­niom ule­gał na­miot, bo ni­gdy nie było wia­domo, jak da­leko się­gnie i z któ­rej strony po­jawi się za­gro­że­nie.

Rzeźba była dzi­waczna i wzbu­dzała mnó­stwo kon­tro­wer­sji nie tylko w domu wła­ści­ciela, ale też w oko­licy. Lu­dzie cze­goś ta­kiego nie lu­bią. Po pierw­sze wy­glą­dała ko­smicz­nie, po dru­gie miała ko­smiczne oczy, po trze­cie mo­gła pod­pa­lać, czyli mu­siała mieć ja­kieś spe­cjalne moce. Może miała na­wet 5G, ale 5G jesz­cze ja­koś by wszy­scy znie­śli, go­rzej, że nie­któ­rzy uwa­żali ją za pa­lec de­mona, no ale pa­lec każdy jesz­cze by ja­koś prze­łknął.

Nie­stety nie­któ­rzy uwa­żali, że jest to de­mo­niczne przy­ro­dze­nie. i nic nie po­ma­gały tłu­ma­cze­nia, że na­wet de­mony nie mają oczu na przy­ro­dze­niu, dla­tego wła­ści­ciel zgo­dził się na mie­sięczny po­byt stu­den­tów ba­da­ją­cych to cudo, żeby po­ka­zać w oko­licy, że „za­mie­rza coś z tym zro­bić”.

Lu­dzie go za to jesz­cze bar­dziej po­lu­bili.

Zresztą ogól­nie, mimo że był mi­lio­ne­rem, był ra­czej lu­biany. Nie sa­dził się, nie uda­wał, był swój. Był swoj­ski jak pasz­te­towa i co­dzienny jak sal­ce­son, był nor­malny jak ka­szanka z grilla i zwy­czajny jak kieł­basa, ta zwy­czajna.

Te­raz miało to dla niego zna­cze­nie, bo za­sta­na­wiał się nad star­tem w wy­bo­rach na bur­mi­strza.

Dwoje stu­den­tów dziel­nie stu­dio­wało dzi­waczną rzeźbę, choć na­prawdę nic im z tego nie wy­cho­dziło ani, prawdę po­wie­dziaw­szy, nie mieli po­my­słu na te dzi­waczne ba­da­nia.

– No ale nie bę­dziemy prze­szka­dzać? – za­py­tała dziew­czyna. – Sły­sze­li­śmy, że to im­preza ro­dzinna.

– I do­brze sły­sze­li­ście, ro­dzinna, mnie nie bę­dzie­cie prze­szka­dzać, a im? Cóż, nie wiem, ale po­dej­rze­wam, że tak, tyle że to ja was za­pra­szam, a ja je­stem pa­nią domu. Zresztą będą też moje ko­le­żanki. To dla mnie ważne. Ina­czej bym się z tymi jego sy­nami za­nu­dziła na śmierć.

***
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki