Mord w Las Vegas - Iwona Banach - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Mord w Las Vegas ebook i audiobook

Iwona Banach

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nadchodzą święta Bożego Narodzenia.

W Potwornicach mieszkańcy przeżywają horror świąteczny, bo małżeństwo Kumorków zrobiło sobie „Las Vegas” – gigantyczną świetlną instalację składającą się z ustrojonych choinek, bałwanków i Mikołajów.

 

Mieszkańcy się denerwują, a turyści walą drzwiami i oknami zobaczyć to najbardziej ozdobione miejsce w Polsce, a może i na świecie.

Wigilia i pasterka mijają spokojnie, ale zaraz potem właściciel Las Vegas znajduje zwłoki podszywające się pod kukłę Mikołaja…

Harold, policjant, który przyjechał do babci na wigilię bierze udział w dochodzeniu w sprawie morderstwa wraz z oddelegowaną do sprawy z powodu stanu cywilnego aspirant Aurorą Mątwicą.

 

Jakie sekrety skrywają mieszkańcy? Czy w ferworze przygotowań do świąt ktoś postanowił posunąć się o jeden krok za daleko?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 16 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Katarzyna Hołyńska

Oceny
3,8 (472 oceny)
175
120
94
63
20
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Banasch

Nie polecam

Bardzo słabe , niestety!
20
DagmaraChodkowska

Z braku laku…

Nie dałam rady. Mało śmieszna i bez pomysłu
10
martyna_orlos

Dobrze spędzony czas

3,5 Iwona Banach w najlepszym stylu. Jak ujrzałam tę okładkę nie mogłam nie obczaić tej książki. Jako, że cały świat wariuje już na punkcie świąt, ja nadal chcę żyć erą jesieniary, ale na książki świąteczne to się skuszę. Powiem tak, jest zabawnie, nawet ja się uśmiałam, ale nie gwarantuję, że was też to rozbawi, bo ja mam zwyrodniałe poczucie humoru przez komedie kryminalne. Fabuła właściwie jest ciekawa, klimat świąt jest jako taki, ale bez przesady także spoko na początek zimowego sezonu. Moja koleżanka z klasy zapytała mnie dziś co czytam, kiedy wychodziłyśmy ze szkoły i jakże nie potrafiłam odpowiedzieć o czym jest ta książka 🙈🙈. Zapyziała wioska, trup w ultra świątecznej rezydencji z milionem bałwanów, światełek bomebek i choinek i dużo komedii. Ja niektóre książki pani Iwony lubię, inne są dla mnie za bardzo przesadzone, ale darzę autorkę wielką sympatią i zawsze się chwalę, że parokrotnie wymieniłyśmy wiadomości na instagramie, także fajna pani i pisze fajne książki 😌😌.
00
belski

Dobrze spędzony czas

Śmiesznie zagmatwana historia. Fajnie się czyta.
00
Kasiamazerant

Całkiem niezła

Zabawna choć czasem absurdalna przygoda
00

Popularność




Re­dak­cjaAlek­san­dra Zok-Smoła
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładki, skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Iwona Ba­nach, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-63-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pociąg tłukł się po lo­do­wa­tych bez­dro­żach, choć już nie bez­to­rzach, tak po­woli i ocię­żale, jak tylko po­ciągi po­tra­fią, a zwłasz­cza te oso­bowe, szcze­gól­nie zaś dwu­dzie­stego czwar­tego grud­nia, bo wtedy po­cią­gom ni­g­dzie się nie spie­szy, a lu­dziom – jak naj­bar­dziej.

Wszyst­kiemu do­daje smaczku względ­ność czasu, ta od Ein­ste­ina, ta sama, która wy­dłuża czas ocze­ki­wa­nia, kiedy nam się spie­szy, a skraca go, kiedy tego nie chcemy. Tu nic czasu nie skra­cało, bo mało kto ko­cha te­le­pa­nie się czymś ta­kim po to­rach, tym bar­dziej w Wi­gi­lię.

Na do­da­tek było już ciemno, zimno, śnieg le­żał gdzie po­pad­nie, bo po­pa­dało, pierw­sza gwiazdka już dawno wi­siała na nie­bie, ale po­dróż nie do­bie­gła jesz­cze końca.

Po­ciągi nie sto­sują się do żad­nych tra­dy­cji, no może poza opóź­nie­niami.

Pu­ste, choć nie cał­kiem prze­działy ro­biły przy­gnę­bia­jące wra­że­nie, a lu­dzie nie mieli na nic ochoty.

I na­wet do­brze się zło­żyło, bo w po­ciągu na­prawdę trudno mieć na co­kol­wiek ochotę, a na­wet je­śli się ją ma, to le­piej z niej nie ko­rzy­stać. Zwy­kłe po­trzeby fi­zjo­lo­giczne, a wła­ści­wie ich za­spo­ko­je­nie, sta­no­wią po­ważny pro­blem, a cóż do­piero inne, bar­dziej skom­pli­ko­wane za­chcianki.

Poza tym po­ciąg wkrótce miał skoń­czyć bieg. Po­zo­stało mu tylko kilka nie­du­żych sta­cy­jek, za­po­mnia­nych tro­chę na tra­sie w le­śnej głu­szy i śniegu.

Nie, to nie było ro­man­tyczne, to było pa­skudne.

W jed­nym z prze­dzia­łów sie­działy trzy osoby. Dziew­czyna czy­tała książkę, choć wi­dać było, że oczy jej się kleją, a twarz wy­krzy­wia znu­że­nie. Nie bez zna­cze­nia był fakt, że tą książką był ja­kiś ma­fijny ro­mans, zu­peł­nie nie­od­po­wiedni do czy­ta­nia w po­ciągu. Chło­pak wpa­try­wał się w brak kra­jo­brazu za oknem, a star­sza pani drze­mała w ką­cie przy drzwiach.

– Je­dziesz do babci? – za­py­tał chło­pak dziew­czynę, oku­taną w sza­lik i pi­ko­wany, pu­chowy płaszcz.

– A skąd taki po­mysł? Może do chło­paka jadę? – od­po­wie­działa nie­chęt­nie, nie­zbyt za­do­wo­lona z za­czepki, skrzęt­nie za­sła­nia­jąc okładkę książki. Była na niej klata z sze­ścio­pa­kiem.

Chło­pak uśmiech­nął się sar­ka­stycz­nie.

– Ja­sne. Do chło­paka? Bez ma­ki­jażu, bez fry­zury, bez ba­gażu? Z książką? Optuję jed­nak za bab­cią.

– Mo­żesz so­bie opto­wać, za kim chcesz, to i tak nie twój in­te­res! – burk­nęła. – Ale po­wiedz, dla­czego aku­rat do babci? – Mimo wszystko była za­cie­ka­wiona – Dla­czego nie do ko­le­żanki? Zna­jo­mej? Matki, ojca? No?

Chło­pak znów się ro­ze­śmiał.

– Spójrz, masz tylko mały ple­cak, czyli nie wie­ziesz rze­czy do pra­nia. Czyli nie wra­casz do ma­musi. Nie wie­ziesz też ni­czego świą­tecz­nego, czyli tam, do­kąd je­dziesz, wszystko jest go­towe. Masz na gło­wie czapkę w taką tę­czę, że mu­siała ją zro­bić bab­cia, w mie­ście byś jej nie wło­żyła. Sza­lik też bab­ciny. Poza tym w re­kla­mówce masz jesz­cze kilka ksią­żek, ale nie do na­uki, czyli bo­isz się, że się za­nu­dzisz. Ko­le­żanka od­pada, gdyby była nudna, wcale byś nie po­je­chała. Bab­cia jak nic!

Tra­fił w dzie­siątkę.

– No do­bra, masz ra­cję, ale gdyby cie­bie tak wziąć pod lupę i za­sto­so­wać tę psy­cho­lo­gię dla ubo­gich, to ty też wy­glą­dasz, jak­byś je­chał do babci – od­pa­ro­wała.

Chło­pak się ro­ze­śmiał.

– Bo jadę! Na Wi­gi­lię, a wła­ści­wie na całe święta. Za­parła się i nie chciała przy­je­chać do nas, więc do­trzy­mam jej to­wa­rzy­stwa.

Dziew­czyna wes­tchnęła ze zro­zu­mie­niem.

– No tak, u mnie to samo, ja­koś w tym roku się uparła, że nie przy­je­dzie, że mowy nie ma, obcy lu­dzie się kręcą po wsi sta­dami, boi się o dom. Zło­dziei wi­dzi wszę­dzie. Ja­kaś babka jej się uka­zała. Na­wet mama po­my­ślała, że coś może za­czyna jej do­le­gać, wiesz, ja­kaś cho­roba, bo skarży się na mi­go­ta­nie w oczach. Oj­ciec to na go­ogielku spraw­dził i oba­wia się za­pa­le­nia wą­troby.

– Po mi­go­ta­niu w oczach?

– No tak wy­czy­tał.

– A był ostat­nio u babci? – za­py­tał chło­pak dość za­czep­nie, jakby chciał ją umo­ral­nić od­no­śnie do ukła­dów ro­dzin­nych. Aż się wzdry­gnęła.

– Nie, oj­ciec jest sta­cjo­narny. Bar­dzo sta­cjo­narny! Nie lubi wy­praw, szcze­gól­nie w święta. A dla­czego py­tasz? Cho­dzi o te przed­świą­teczne stany emo­cjo­nalne?

– A gdzież tam! Cho­dzi o świą­teczne pie­kło! No i o mi­go­ta­nie w oczach – do­dał jakby odro­binę po­ko­nany.

***

Od­kąd Ku­mor­ko­wie spro­wa­dzili się na wieś, wieś stała się miej­scem mąk pie­kiel­nych. Nie, oczy­wi­ście nie przez cały rok! Były okresy spo­koju, nie­stety chwi­lowe.

Naj­strasz­niej było od dru­giego li­sto­pada do dru­giego lu­tego. Na Matki Bo­skiej Grom­nicz­nej wszystko ga­sło, ci­chło i uspo­ka­jało się, aż do na­stęp­nego roku, kiedy znów w li­sto­pa­dzie, za­raz po Wszyst­kich Świę­tych, po­tworny ja­zgot ko­lędy Ci­cha noc nie prze­ry­wał noc­nej ci­szy swoim elek­tro­nicz­nym fał­szem.

Ja­zgot był tak po­tworny, że po­dobno kury zno­siły kwa­dra­towe jaja.

Mó­wiono, że Ku­mor­ko­wie obu­dzili pra­dawne zło.

Pra­dawne zło jest cza­sami na­prawdę w po­rządku. Star­sze pa­nie je ko­chają.

Lu­dzie tej ka­ko­fo­nii nie­na­wi­dzili, ale pro­blem był taki, że nie mo­gli nic na nią po­ra­dzić. Ku­mor­ko­wie mieli prawo. Poza pra­wem do­dat­kowo mieli też pie­nią­dze, a pie­nią­dze wzbu­dzają sza­cu­nek i mogą wiele zdzia­łać.

Ilość tych pie­nię­dzy bywa względna i cza­sami prze­sza­co­wana, ale od za­wsze wia­domo, że ten, kto na „pana kie­row­nika” wy­rwie pod skle­pem dwa złote, jest gor­szy od tego, kto na „kie­row­niczkę” wy­dusi pięć.

Ku­mor­ko­wie mieli też wła­sne te­reny, a jak wia­domo, wol­noć Tomku... No i co komu do tego, że oni sza­nują tra­dy­cję?

Gdyby choć pik­ni­ko­wali z de­ath me­ta­lem, chlali z di­so­co­po­lem, rzy­gali czy bili się przy po­pie, a tu nic!

Tylko ko­lędy.

Ci lu­dzie, ro­biąc te wszyst­kie po­twor­no­ści, nie ro­bili ni­czego złego. To było po­sza­no­wa­nie tra­dy­cji, a od tego wszyst­kim wara.

Nie kra­dli, nie za­bi­jali, nie śmie­cili (choć to, co ro­bili, na­zy­wano strasz­li­wym za­śmie­ca­niem prze­strzeni), a przy­czy­niali się do bu­do­wa­nia at­mos­fery. Tej świą­tecz­nej. I roz­sła­wili wieś.

Soł­tys był za.

Dla­tego nikt nie mógł być prze­ciw.

***

Je­żeli ktoś my­śli, że wieś jest głu­pia, to się grubo myli.

***

Po­ciąg z tur­ko­tem wła­ści­wym po­cią­gom oso­bo­wym da­le­kiego, ale bar­dzo po­wol­nego za­sięgu wy­je­chał zza drzew i na­gle w prze­dziale zro­biło się ja­sno.

Wcze­śniej też oczy­wi­ście mieli za­pa­lone świa­tło i było ono do­sta­tecz­nie ja­sne, by przy nim czy­tać, ale to, co buch­nęło te­raz zza okna, spra­wiło, że po­czuli się jak we wnę­trzu ża­rówki le­do­wej.

– O ja pier... Co to jest?! – krzyk­nęła dziew­czyna, mru­żąc oczy i prze­sła­nia­jąc je rę­koma.

– A to Ku­morki świę­tują – od­po­wie­działa ko­bieta śpiąca do­tąd pod płasz­czem w rogu przy drzwiach.

– No i o to mi cho­dziło – wes­tchnął chło­pak. – Jak ro­zu­miem, bab­cia mieszka w Po­twor­ni­cach?

– Pod sto czter­na­stym – wes­tchnęła dziew­czyna.

– Moja pod osiem­dzie­sią­tym szó­stym. Czyli za­raz obok, tam jest nu­me­ra­cja zry­pana. Te­raz ro­zu­miesz to mi­go­ta­nie w oczach?

– Tak, ro­zu­miem, ale zło­dzieje?

– Zo­ba­czysz na miej­scu.

***

Je­żeli ktoś my­śli, że wieś jest głu­pia, to się grubo myli – trzeba to so­bie wy­raź­nie po­wie­dzieć. Wieś, każda, nie tylko ta jedna kon­kretna, to śro­do­wi­sko spe­cy­ficzne, dla wielu miesz­czu­chów nie­zro­zu­miałe, tro­chę za­klęte, zde­cy­do­wa­nie tra­dy­cyjne (wcale nie tak głu­pio, jak się cza­sem wy­daje) i opie­ra­jące się na wła­snych, ciężko wy­pra­co­wa­nych za­sa­dach. Jest jak zbiór na­czyń po­łą­czo­nych albo grzyb­nia.

Za­szło­ści mie­szają się z te­raź­niej­szo­ściami, złość z mi­ło­ścią, a in­te­res jed­nych go­dzi, dru­gich skłóca, ale i tak wy­grywa.

Poza tym kró­luje tu owczy pęd, choć owiec nie ma od dawna.

Je­żeli ktoś coś, to drugi ktoś też coś, a po­tem pół wio­ski też, a na ko­niec cała, bo jak wszy­scy, to wszy­scy, nie może być ina­czej.

Tu nie ma pry­wat­no­ści, osob­no­ści, nie­za­leż­no­ści, tu wszystko dzieje się dla­cze­goś. Ale trzeba pa­mię­tać, że mó­wimy o praw­dzi­wej wsi, a nie o ta­bu­nie miesz­czu­chów, któ­rzy po­bu­do­wali się za mia­stem i udają, że żyją na wsi.

Tu nie ma wiel­ko­pań­sko­ści i miej­skich fum. Nie ma też siel­sko­ści, tak chęt­nie przy­pi­sy­wa­nej wiej­skim oko­li­com.

Prawdę po­wie­dziaw­szy, wy­my­śliły ją chyba agen­cje nie­ru­cho­mo­ści, które z za­sady nie wspo­mi­nają o osach, szer­sze­niach, bło­cie, by­kach, babce, kro­ko­dy­lach oraz o afry­kań­skim po­mo­rze świń.

O babce szcze­gól­nie.

Tu każdy zna każ­dego od dziecka, od ojca, dziadka i pra­dziadka, babki, pra­babki, wie, kto z kim kogo zdra­dzał, kto co pod­pi­sał albo i nie pod­pi­sał jesz­cze w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym, kto sie­dział, w któ­rym wię­zie­niu, jako że to też jest dla lu­dzi, oraz ile ma pie­nię­dzy pod ma­te­ra­cem.

Ta­kie in­for­ma­cje są cenne i do­brze jest, żeby zo­stały tam, gdzie są, a świa­tło dzienne omi­jały z da­leka.

Poza tym ist­nieje też po­moc są­siedzka i są­siedzka nie­na­wiść, jak u Ca­pu­let­tich i Mon­te­kich. Nie­mniej krwawa i nie­mniej tra­giczna, ale w grę wcho­dzą kło­nice, a nie tru­ci­zna, co ko­ja­rzy się mniej ro­man­tycz­nie, dla­tego na­wet In­te­ria o tym nie wspo­mina.

To zna­czy wspo­mina o krwa­wych po­ra­chun­kach, pęk­nię­tych pod­sta­wach czaszki i chlu­sta­ją­cych wy­mio­tach, ale o Ka­śce, Staśku i ich nie­zwy­kłej mi­ło­ści nikt nie wspo­mina.

W li­te­ra­tu­rze le­piej się sprzeda sa­mo­bój­stwo, niż jak cię baba za­tłu­cze kło­nicą.

Choć i to po­woli się zmie­nia.

Ist­nieją plotki, ale cóż, od tego żadne śro­do­wi­sko nie jest wolne, i ist­nieje pie­kło, które po­ja­wia się pew­nego dnia w sa­mym środku wio­ski i roz­pala wiel­kie ogni­sko nie­na­wi­ści, łą­czącą wszyst­kich łą­czy rów­nie sil­nie, jak i nie­moc...

Oraz babka. Babka też cza­sami ist­nieje.

Nie­moc po­le­gała na tym, że wszy­scy Ku­mor­ków nie­na­wi­dzili i wie­dzieli, że nie po­winni, że to jest złe, że przez tę nie­na­wiść stają się złymi ludźmi i nie cho­dziło o to, że nie­na­wiść jest zła i że byli bar­dzo tego świa­domi, nie, po pro­stu cho­dziło o święta, a świąt nie­na­wi­dzić nie wolno!

Na­wet je­żeli te świa­tła i rzę­że­nie ko­lęd bu­dzą grozę. Tę pra­dawną też.

Do tego soł­tys.

Miał po­wią­za­nia w gmi­nie, miał układy w po­wie­cie, do­sko­nale do­ga­dy­wał się w wo­je­wódz­twie, taki soł­tys to skarb, oraz – nie­stety – za­kała.

Miesz­kał pod la­sem po dru­giej stro­nie wsi, więc Ku­morki mu nie prze­szka­dzali, do­dat­kowo żona soł­tysa miała go­spodę. Go­spoda na Ku­mor­ko­wym in­te­re­sie ko­rzy­stała, a do­brzy lu­dzie do­sta­wali szału.

Ten szał ocie­rał się już o sie­kiery i za­pałki, ale nie­stety bez­sil­ność zwy­cię­żała.

Święta! Święta to taki sym­bol, że jakby ktoś coś, to prze­cież ręka by mu uschła!

I wcale nie cho­dziło o wiarę, bo na­wet ksiądz miał dość tych wy­głu­pów, ale o prze­sąd, a prze­sądy by­wają zde­cy­do­wa­nie mocne i trwałe.

***

– Do­jeż­dżamy! – stwier­dziła z za­chwy­tem dziew­czyna i po­zbie­rała swoje kla­moty. Nie było tego dużo. Nie wio­zła ni­czego cięż­kiego, bo u babci cze­kała na nią naj­lep­sza wi­gi­lia świata. – Ju­lia je­stem – po­wie­działa do chło­paka, zro­zu­miaw­szy, że tak czy siak będą przez chwilę są­sia­dami, nie ma więc co kom­pli­ko­wać sprawy.

– Ha­rold – od­parł chło­pak, pa­trząc na nią uważ­nie. – Ma­sa­kra, nie? – wes­tchnął – ale już się przy­zwy­cza­iłem.

– Nie jest tak źle. – Dziew­czyna sta­rała się nie wy­buch­nąć śmie­chem.

– Ja­sne, że nie jest, do­póki nie za­czy­nasz tego zdrab­niać, bo wtedy za­czyna się ko­ja­rzyć z char­ka­niem! Ha­rek na przy­kład mnie wy­kań­cza.

– Mogę do cie­bie mó­wić: „Ha­rol­dzie”, ale to mi się bę­dzie ko­ja­rzyć z tą żabą ze Shreka. To zna­czy z tym oj­cem Fiony.

– W ża­biej po­staci?

– Wła­śnie.

– Do­bra, mów do mnie, jak chcesz. Zresztą na­sze bab­cie mu­szą się prze­cież...

– Ma­sa­kra, Ha­rol­dzie! – jęk­nęła Ju­lia, zer­ka­jąc na niego zna­cząco. Na­gle oboje zdali so­bie do­bit­nie sprawę, że ich bab­cie się znają, a to mo­gło być dla nich bar­dzo nie­ko­rzystne. Kto ni­gdy nie do­znał ataku świą­tecz­nego swa­ta­nia, nic nie wie o ży­ciu!

***

Ninka cze­kała na wnuczkę na pe­ro­nie, bo choć dziew­czyna znała drogę do jej domu, bo kie­dyś tu przy­jeż­dżała, to jed­nak te­raz mo­gła się po­gu­bić.

Wszystko zo­stało po­zmie­niane, wszę­dzie ko­czo­wały tłumy tu­ry­stów, a dzi­kie harce świa­teł i ko­lędy wy­jące w oko­licy domu, jej wła­snego, do­tąd tak spo­koj­nego domu, mo­gły prze­ra­zić. I prze­ra­żały. Ninkę na pewno.

Nina chciała jak naj­szyb­ciej zo­ba­czyć i przy­tu­lić wnuczkę.

Ju­lia była dziew­czyną mia­stową, więc pew­nie ha­łasy i osza­lałe ilu­mi­na­cje były dla niej normą, ale le­piej było uwa­żać.

Nie­prze­brane tłumy tu­ry­stów prze­wa­lały się przez wieś sa­mo­cho­dami, a po­tem pie­szo, bo koło domu Ku­mor­ków po­wstał dziki par­king na by­łym polu ka­pu­sty są­siada. By­łym, bo są­siad i tak nic nie mógł zro­bić, więc w tym roku od­pu­ścił i po­sta­no­wił za­ro­bić, udo­stęp­nia­jąc miej­sca do par­ko­wa­nia. Mógł oczy­wi­ście tego nie ro­bić, ale nic by to nie dało, mia­stowi, wi­dząc ka­wa­łek pła­skiego te­renu, który nie jest za­ro­śnięty drze­wami, są pewni, że to do­sko­nałe miej­sce na par­king, na­wet je­żeli to pole ob­siane ja­kąś ozi­miną.

Kie­dyś na­wet na­pi­sał, żeby nie wjeż­dżać na pole z po­wodu jęcz­mie­nia. Wjeż­dżali, ale za­raz po­tem pod­jeż­dżali do ap­teki po kro­ple do oczu.

Na­zwa wio­ski też przy­cią­gała. I było jesz­cze coś z klą­twą. Wszyst­kie wio­ski tak mają. Są za­sobne w klą­twy „pod­ręczne”, ta­kie, które od czasu do czasu się przy­dają.

Wy­ciąga się je, kiedy mogą oka­zać się przy­datne, na przy­kład kiedy Ko­wal­ska chce myć okna w nie­dzielę albo ku­puje pasz­te­tową w pią­tek. Kiedy chłop bije żonę w po­nie­dzia­łek, to jed­nak nie działa.

Taką kla­twą była babka, któ­rej nie było, choć oczy­wi­ście była.

Ktoś ją mu­siał chyba kie­dyś po coś wy­my­ślić, przy­jęła się i zo­stała na dłu­żej. Tak to jest z prze­są­dami.

Wio­ska uwa­żana była przez miesz­kań­ców za coś w ro­dzaju ziem­skiego, rol­ni­czego pur­ga­to­rium, gdzie po­ku­to­wano za grze­chy przod­ków, dla­tego to, co ro­bili Ku­mor­ko­wie, miało dwo­isty wy­miar. Z jed­nej strony bu­dziło na­dzieję, z dru­giej – babkę.

Ku­siło złe moce.

I to na­wet le­gal­nie.

A sami Ku­mor­ko­wie bu­dzili nie­chęć.

Nie było zgody co do tego, kim są: czy ludz­kimi re­pre­zen­tan­tami nie­bios, któ­rzy wal­czą o lep­sze ży­cie i bar­dziej świą­teczną świę­tość świąt, czy dia­błami, które pasą się na za­tru­wa­niu ży­cia in­nym.

Ninka prze­szła obok świe­cą­cych błę­ki­tem i mru­ga­ją­cych oczo­plą­sem cho­inek, mi­nęła sześć wy­krzy­wio­nych re­ni­fe­rów, które zo­stały roz­je­chane przez ja­kie­goś tu­ry­stę, ale po­skle­jane i po­now­nie pod­łą­czone, żeby się nie zmar­no­wały, przez co jesz­cze bar­dziej stra­szyły dzieci i wpły­wały na ich de­li­katną psy­chikę, bo wszytko pięk­nie, ład­nie, ale skle­jać le­piej po trzeź­wemu, żeby ża­den re­ni­fer znowu nie miał ko­pyt za­miast ro­gów.

Mi­nęła mi­ko­łaja z urwaną głową, ko­lejne dwa oczo­pląsy, tym ra­zem czer­wone, do­stała bólu głowy i drga­wek, a prze­cież na­wet się nie za­głę­biła do wnę­trza tej po­twor­nej prze­strzeni grozy, po­tem prze­bie­gła koło bał­wa­nów, świe­cą­cych prze­raź­li­wie le­dową bielą, obe­rwała ti­kiem ner­wo­wym i wy­do­stała się na w miarę bez­pieczną ulicę, gdzie było ciem­niej, bo kon­ku­ru­jące z le­do­wymi cu­dami la­tar­nie wy­da­wały się zu­peł­nie nie świe­cić, a lu­dzie ko­tło­wali się przy bra­mie do tego kosz­maru, po­py­cha­jąc się i tło­cząc wraz z dziećmi, które lu­biły się tu gu­bić ca­łymi sta­dami, a po­tem wyć po­tę­pień­czo w krza­kach, do­póki ich nie zna­le­ziono.

Ninka prze­szła przez drogę i po­mię­dzy do­mami wspięła się po ośnie­żo­nej skar­pie, prze­sko­czyła ba­rierkę i już była na pe­ro­nie.

Po­ciąg wła­śnie roz­świe­tlał ciem­ność w głębi lasu.

Rzecz ja­sna nie było to je­dyne wej­ście na pe­ron. Było też inne, pra­wi­dłowe, za­opa­trzone w chod­nik, które koń­czyło się cał­kiem nie­po­trzeb­nym tu­ne­lem i przej­ściem pod­ziem­nym.

Po­ciąg wy­ha­mo­wał.

Po­twor­nice były ostat­nią sta­cją na tra­sie po­ciągu, dla­tego z jego wnę­trza wy­sy­pał się spory tłu­mek.

Ze względu na święta pa­sa­że­rów nie było tak wielu jak za­wsze. Za­zwy­czaj wy­sia­dały tu tłumy. Lu­dzie wra­ca­jący z pracy, wnuki ja­dące do babć, ucznio­wie ze szkół, go­spo­dy­nie z za­ku­pów, tylko męż­czyźni pra­wie nie wy­sia­dali, bo o tej po­rze za­zwy­czaj już byli pi­jani, i to sta­cjo­nar­nie. Za­wsze mo­gli się na­chlać w go­spo­dzie żony soł­tysa, więc na pi­jań­stwo nie jeź­dzili po­cią­giem i z niego po­cią­giem nie wra­cali.

Po pierw­szym oszo­ło­mie­niu wszy­scy, któ­rzy wy­sie­dli, ru­szyli ku tu­ne­lowi.

– Julka! Tu­taj! – krzyk­nęła bab­cia, wy­ma­chu­jąc ręką do nad­cho­dzą­cej dziew­czyny.

Wszy­scy za­częli się roz­glą­dać.

Niby nie każdy ma na imię Julka, ale każdy jest cie­kawy, kto i kogo woła.

– Ha­ruś! – krzyk­nęła Ce­lina, także obecna na dworcu. Po wnuka przy­cho­dzić nie mu­siała, ale chciała. Miał tu sporą grupę zna­jo­mych z dzie­ciń­stwa i wo­lała, żeby się nie za­po­dział, co cza­sami mu się już zda­rzało.

Ktoś go do­padł, za­pro­sił na piwo, ktoś inny na wódkę, ktoś jesz­cze na wspo­mnie­nia.

Zda­rzały się też za­pro­sze­nia na seks, bab­cia była o tym prze­ko­nana, wo­lała dmu­chać na zimne, to zna­czy na tu­tej­sze go­rące dziew­czyny.

Chwilę póź­niej kilka ta­kich wła­śnie dziew­czyn za­częło pisz­czeć:

– Ha­rold! Ha­rek! Ha­rol­dzik! – krzy­czały, bie­gnąc w jego kie­runku. O po­myłce nie mo­gło być mowy.

– A ty co taki roz­chwy­ty­wany? – zdzi­wiła się Ju­lia, jesz­cze w tej chwili idąca obok niego. Chło­pak nie wy­glą­dał na gwiazdę rocka, więc była tro­chę zdzi­wiona.

– Na­wet nie wspo­mi­naj! – burk­nął chło­pak i pod­szedł do swo­jej babci Ce­liny, chyba po to, żeby się za nią schro­nić przed go­nią­cymi go pa­nien­kami. Ra­zem ru­szyli ku pod­ziem­nemu przej­ściu.

Ju­lia i jej bab­cia po­szły za nimi.

– Ależ go tu wi­tają... – mruk­nęła Ju­lia.

– No co się dzi­wisz? Tu­tej­szy jest. I do tego mia­stowy, no i ma pracę. Do­bry ma­te­riał na męża – wy­ja­śniła jej Ninka. – Te trzy dziew­czyny cho­dziły z nim do szkoły, mę­żów im trzeba, bo dzie­ciate. A ta jedna to Luśka Ma­cior­ków. Dzie­ciata nie jest, ale kom­bi­nuje tak, że w końcu albo uro­dzi tro­jaczki, albo skoń­czy w wię­zie­niu.

– A ty znasz tego Ha­rolda? – Ju­lia po ci­chu li­czyła, że dzięki chło­pa­kowi i może jego zna­jo­mym nie prze­czyta przez święta wszyst­kich przy­wie­zio­nych tu ksią­żek.

Mimo wiel­kiej pa­sji czy­tel­ni­czej ta moż­li­wość była bar­dzo ku­sząca.

– Oj, dziecko! Tu wszy­scy się znają! To jest wieś, nie ja­kieś tam mia­sto. Tu lu­dzie żyją bar­dziej ze sobą. Nie obok sie­bie! – po­wie­działa z praw­dziwą dumą.

– Cały ten tłum? – Dziew­czyna po­wio­dła ręką w kie­runku wi­docz­nej w dole szosy, która za­pchana była sa­mo­cho­dami i ludźmi. Za­pchana po brzegi, po uszy, po co się dało, lu­dzie się wy­le­wali, tło­czyli i pchali, sa­mo­chody trą­biły, sil­niki wyły, dzie­ciaki pisz­czały, ko­lędy usi­ło­wały za­głu­szyć wszystko zgrzy­tem.

– A nie, ten tłum nie.

– A co tam tak wali po oczach? – Ju­lia, kiedy wy­szły zza drzew, do­strze­gła sza­leń­stwo świa­teł, barw i cały mru­ga­jący ar­ma­ge­don.

– Pie­kło, Ju­linko. Pie­kło!

***
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki