Upiór w moherze - Iwona Banach - ebook + książka

Upiór w moherze ebook

Iwona Banach

3,9

Opis

Życie bibliotekarzy nie może być nudne – szczególnie jeśli odwiedzają ich nietypowi czytelnicy albo… sami bohaterowie! Pewnej nocy w bibliotece pojawia się jedna z literackich postaci, która prosi o pomoc. Podejrzewa, że autor opisujący jego przygody ma zostać zamordowany. Ta sytuacja nie jest mu na rękę, ponieważ po raz pierwszy w swoim literackim życiu czeka go scena miłosna.

 

Równolegle grupa pisarek i pisarzy próbuje znaleźć niebanalny pomysł na promocję swoich tytułów. Najciekawszym rozwiązaniem wydaje się im sfingowane zabójstwo. Zanim jednak uda im się tę ideę wdrożyć w życie, trafiają na innego mordercę. W miasteczku grasuje bowiem osobnik nazywany Upiorem w moherze.

 

Kto okaże się strasznym zabójcą?

 

Jak w śledztwie pomoże bohater literacki?

 

I czy doczeka się upragnionej sceny?

 

 

 

Przewrotna komedia kryminalna o zagubieniu w rzeczywistości, przełamywaniu stereotypów i niemal książkowych morderstwach.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (68 ocen)
23
22
17
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Keiju
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Dodatkowa gwiazdka za postać literacką, która prosi o pomoc.
00
bunnySally

Całkiem niezła

Na początku zabawna, potem miałam już tej historii trochę dosyć.
00
Eosia

Z braku laku…

Z trudem przez nią przebrnęłam. Szkoda, bo zazwyczaj książki pani Iwony bardzo mi się podobają.
00
Szarenka

Całkiem niezła

„Upiór w moherze istniał naprawdę i terroryzował miasto, choć nikt nie wiedział kim on jest.”
Czy bohater książkowy może ożyć i do nas przemawiać? Czy tajemniczy upiór w moherze wie o wszystkim co się dzieje w Tęczowie? Iwona Banach w najnowszej komedii kryminalnej zaprasza na historię pełną refleksji i czarnego humoru.

„Słuchaj, a jeżeli ten upiór wie wszystko, to czy wie, kto jest mordercą?”
Gabriela i Marcin pracują w bibliotece i wydawać by się mogło, że to spokojna i idylliczna praca dopóki na ich drodze nie staje Samuel Kaszak. Czego chce od nich ten bohater literacki i czy można uwierzyć w to co mówi ta fikcyjna postać? Daniel Adach pisze książki i ma plan, chce upozorować swoją śmierć a mają mu w tym pomóc trzy inne pisarki Marta, Grażyna i Gośka.
Czy ten plan wypali a może ta upozorowana zbrodnia przemieni się w prawdziwą?
I do tego w grasujący upiór, kto odkryje jego tożsamość? „Zaczęło padać. A nawet grzmieć. To było to, co upiór kochał najbardziej. Zamieszanie.” Iwona Ban...
00
Sylwiucha

Dobrze spędzony czas

trochę za mocno pokręcone... kto z kim dlaczego...
00

Popularność




‒ Tak! Ten! To znaczy z tego kawałka, jakiś centymetr… ‒ Kobieta wskazała palcem płat wędzonki. ‒ O tak, tak, z tego. ‒ Podeszła do zakupu polędwicy wędzonej łososiowej (niemającej jednak nic wspólnego z łososiem) w nastroju bojowym i uważnie przyglądała się ekspedientce, gotowa się na nią rzucić z pazurami, na szczęścicie potencjalna ofiara odseparowana była od niej plastikową osłoną lady.

Po chwili na wadze wylądował odkrojony kawałek.

‒ No, widzę, że pani ma tępy nóż! ‒ rzuciła kobieta. ‒ Krzywo pani ukroiła!

‒ To tylko pozostałości skórki.

‒ To proszę je odkroić. Resztek nie jadam i nie mam zamiaru za nie płacić.

Ekspedientka grzecznie wyjęła wędlinę z opakowania i odkroiła kawałek skórki, którego braku waga nawet nie zarejestrowała. Była to waga sklepowa, a że nie sprzedawano w tym sklepie diamentów, nie wyświetlała mikrogramów nawet polędwicy łososiowej, ze skórką czy bez.

‒ Ten boczek jeszcze. ‒ Klientka wskazała kawałek mięsa leżący na samej górze mięsnego stosu.

‒ Ten? ‒ Ekspedientka chciała się upewnić, bo niektórzy klienci potrafią człowieka przeczołgać po zakamarkach lady mięsnej jak po polu bitwy.

‒ Nie, może ten pod spodem. Albo nie! Wolę szynkę. ‒ Kobieta zawahała się. ‒ A może schab bez kości? Macie?

‒ Tak, oczywiście ‒ odpowiedziała dziewczyna z uśmiechem. Ile ją kosztował, wiedziała tylko ona.

‒ To ja poproszę kilogram łopatki. ‒ Klientka znów zmieniła zdanie. ‒ A nie, może karkówka będzie lepsza? Nie, jednak schab. Z kością, z kością, co mi pani tu daje?! Przecież ten jest zleżały! To jednak wezmę tę łopatkę.

‒ Już podaję. Ten kawałek może być? ‒ Ekspedientka wspięła się na Mount Everest cierpliwości.

‒ Tak, i proszę zmielić ‒ odpowiedziała klientka, patrząc na nią z niechęcią.

Kolejka zaszurała, zaszemrała, postukała koszykami i zaczęła się zagęszczać, bo rozrosła się tak, że zatarasowała przejście do alejki z chlebem i do lodówek z mrożonkami, a nadal rosła.

Po chwili, kiedy już zmielone balaski mięsa wypadały z maszynki, kobieta znów zmieniła zdanie.

‒ Wie pani, to ja jednak podziękuję ‒ stwierdziła i teraz cała kolejka, wraz z najdalszymi odnogami, miała ochotę ją udusić.

Ekspedientka też.

‒ Przykro mi, ale niestety to niemożliwe. Mięso zostało zmielone, więc musi je pani wziąć ‒ powiedziała głosem tak zmęczonym i wściekłym, że aż drżała. Wyglądało na to, że jeszcze chwila, a rzuci się albo pod ladę, by się rozpłakać, albo na klientkę, aby ją zamordować.

‒ Co mi tu pani będzie wtykać swoje gówno! Nie biorę i już! Proszę mi tu kierownika wezwać!

‒ Ja jestem kierowniczką! ‒ odpowiedziała sprzedawczyni.

‒ Ale ja nie chcę rozmawiać z kierowniczką, tylko z kierownikiem, ty mała gnido! Nic u was już nie kupię… To chamstwo jest naprawdę nie do zniesienia. Czy wy widzicie, jak ona mnie traktuje?! ‒ zwróciła się klientka do kolejki, ale widząc niezbyt przyjazne miny zebranych, zrezygnowała.

‒ Ale proszę pani… To mięso… Musi je pani wziąć ‒ ekspedientka prawie błagała.

‒ Gówno muszę! Gówno muszę, ty głupia krowo!

Awantura była w apogeum, a ekspedientka nie miała szans się odgryźć, bo prawdę powiedziawszy, kosztowałoby to ją albo naganę, albo utratę pracy, a w tej chwili naprawdę nie mogła sobie na to pozwolić.

‒ Niech się pani nie martwi ‒ powiedział ktoś z kolejki ‒ ja wezmę.

W tym momencie wredna klientka odwróciła się na pięcie i wrzasnęła:

‒ To jest moje mięso! Niczego pan nie weźmie! Jest moje, proszę mi je oddać! To już przechodzi ludzkie pojęcie! Ja na was kontrolę naślę! Nie licz, że ci to ujdzie na sucho, kretynko! ‒ rzuciła do ekspedientki, patrząc na nią takim wzrokiem, jakby chciała ją zabić. Złapała mięso i wrzuciła je do koszyka. ‒ No, co się gapicie?! ‒ warknęła do kolejkowiczów. ‒ Dziewucha jest kretynką i powinna zostać zwolniona! Natychmiast.

Kiedy odeszła, a nawet wyszła ze sklepu, narzekając głośno na obsługę, kilka osób odetchnęło z ulgą.

‒ Co ona do pani ma?

Nastawienie klientki do ekspedientki było wyraźnie bardzo negatywne, a więc musiało wynikać z czegoś więcej niż samej tylko natury tej kobiety, choć z natury na pewno też.

‒ Nic takiego ‒ westchnęła dziewczyna. Więcej powiedzieć nie mogła.

Niestety na to samo pytanie ze strony przełożonej musiała odpowiedzieć nieco dokładniej. Musiała, bo akcja na mięsnym była co prawda pierwszą tego typu, ale nie pierwszym zatargiem z tą właśnie kupującą. Coś podobnego wydarzyło się dwa razy, kiedy dziewczyna siedziała na kasie, i kilka, kiedy spotkały się między półkami.

‒ To moja na szczęście niedoszła teściowa ‒ odpowiedziała zrezygnowana, mając świadomość, co ją czeka.

‒ Jest szansa, że to się będzie powtarzać? ‒ zapytała przełożona właściwie tylko po to, żeby o cokolwiek zapytać. I tak wiedziała.

‒ Szansa, że nie? Nie ma, jest za to pewność, że tak.

Jeszcze tego samego dnia dziewczyna została zwolniona. Nie, że ktoś do niej coś miał, ale ludzie, a zwłaszcza pracodawcy lubią spokój.

To było wtedy.

A teraz było o wiele lepiej.

Niektóre wydarzenia, choć z wierzchu dokuczliwe i przykre, sprawiają, że życie staje się przyjemniejsze.

***

Zupełnie inaczej jest z ludźmi ‒ niektórzy, choć z wierzchu mili i sympatyczni, sprawiają, że życie staje się gorsze. O wiele, i to na dużą skalę.

Ta maksyma przyświecała temu, kto właśnie siedział przed laptopem i pisał.

Pisanie było podstawowym zajęciem tej osoby i trzeba przyznać, bawiło ją bardzo. Najpierw chciała naprawiać świat i ludzkość, ale stwierdziła, że taka naprawiona ludzkość mogłaby próbować aspirować do nieba, a przecież to niewskazane. Potem postanowiła tę ludzkość (w zakresie ludzkości okolicznej) psuć, ale to też ostatecznie wydało jej się bez sensu, bo ta była już i tak całkiem porządnie zepsuta. Toteż wspomniana osoba uznała, że będzie ludzkość choć wkurwiać. Tak, to jest właściwie opis każdego trolla, ale ten był gorszy. Dlatego nazywano go „upiorem”, a często też „upiorem w moherze”.

Możliwe, że ze względu na nakrycie głowy, a może i na samą głowę.

Wiadomości, które rozpowszechniał upiór, były co najmniej dziwne. Jak choćby ta: Chiński balon meteorologiczny przeleciał nad Tęczowem i zgwałcił psa Mateckiej. Pilnujcie, bo będzie propagował psi gender, a potem zabierze się do ludzi.

Fakt, że nad Tęczowem nie pojawiły się nigdy balony meteorologiczne ‒ żadne, nie tylko chińskie ‒ i że balony w ogóle niezbyt dobrze sobie radzą w dziedzinie gwałcenia, w ogóle się nie liczył. Fakt, że Matecka nie ma psa ‒ też nie, bo ludzie zaczęli się tym przejmować. Oficjalnie nie wierzył nikt. Nieoficjalnie pod drzwiami domu Mateckiej ktoś zostawił worek kociej karmy, ktoś inny propozycję, że jeżeli jej pies urodzi zmutowane szczeniaki balonowe, to on chętnie odkupi w rozsądnej cenie, oraz wiadomość: Nie jedz margaryny, bo oślepniesz.

Matecka nie miała psa, ale i tak była zaszokowana możliwością, że jakiś pies może urodzić dzieci balona meteorologicznego.

No, ale w szkołach o seksie uczą tylko tyle, że jest zły, a o rozmnażaniu, że kapusta, pszczółki i bociany. Trudno się zatem dziwić balonom, że chciały spróbować.

Zwłaszcza że mogły się identyfikować jako bociany. Też są białe.

***

Gabi skończyła właśnie polonistykę i postanowiła nie wychodzić za mąż. To znaczy nie wychodzić za mąż teraz, a w szczególności za Piotra, bo w ogóle to nie miała nic przeciwko zamążpójściu, ale Piotr należał do stowarzyszenia szalejących rozporków i intensywnie się w nim udzielał. Był mężczyzną zdecydowanie męskim i w ogóle takim typem, że w rurkach nie podchodź, z rurką o wiele bezpieczniej.

Rozsiewał wokół siebie bardzo męskie, wręcz maczystowskie miazmaty. Wpisywał się w modny ostatnio wzorzec męskiego mężczyzny z mięśniami zamiast mózgu, czego Gabi początkowo nie była świadoma, bo wszelkie jego tego typu zachowania brała za może nad-, ale wciąż opiekuńczość.

Piotrek rozsiewał nie tylko miazmaty, ale o tym, że rozsiewa również spermę, i to w ilościach hurtowych, Gabi nie wiedziała. Te sprawy partnerkom i żonom umykają, bo choć wśród mężczyzn nie ma solidarności jajników, to jednak jakaś tam zmowa milczenia istnieje.

Piotrek, jak mama przykazała, chciał mieć żonę, a właś­ciwie żonę modelową.

Typową tradwife.

Zdobycie takiej żony jest trudne, ale ze wszech miar się opłaca, choć wymaga poświęceń, i to wielu. Najpierw trzeba taką wybrać, potem oswoić, w końcu wyłożyć kawa na ławę wszelkie oczekiwania. A tych było sporo.

Miała nie pracować, nie uczyć się, bo to naprawdę bez sensu, nie widzieć świata poza mężem i dziećmi.

Piotrek chciał dwa pakiety po dwoje i naprawdę był rozdrażniony, kiedy Gabi mu powiedziała, że przede wszystkim nie da się zamówić pakietu z bliźniakami, a ponadto w takim układzie odpadłaby po pierwszym, bo zaorać się (ani ciążowo, ani pieluchowo) nie zamierza.

‒ A co ty byś miała do roboty? Kurze zetrzeć? Obiad ugotować? Posiedzieć z mamusią? Jak miałabyś się zaorać?! Czym? Opieka nad dziećmi to przecież sama przyjemność i powołanie…

I w tym momencie Gabi zrezygnowała z zamążpójścia, bo od zawsze śniło jej się jakieś małżeńskie partnerstwo, może i wyimaginowane, ale z marzeń rezygnować nie zamierzała. Kusiło ją partnerstwo w wymiarze intelektualnym, społecznym, a nawet i tym zwykłym, domowym, w którym facet, wyrzucając śmieci, nie doznaje od tego utraty męskości, a po umyciu naczyń nie wpada w otchłań rozpaczy po utraconym szacunku do siebie samego. Gabi chciała pracować, chciała się uczyć, a te ciążowe pakiety bardzo ją zdenerwowały, tym bardziej że Piotrek uważał, że „chcieć to móc” i żeby najpierw chłopaki, bo to lepiej wygląda. Zaczęła podejrzewać, że się intelektualnie rozmijają.

Mężczyźni wychowani przez mamusie mają wobec żon o wiele większe żądania, niżby to mogło z tego wychowania wynikać. Można by się spodziewać, że taka matka wpoi im szacunek do kobiet, nauczy delikatności i zrozumienia, wszak sama jest kobietą, i to samotną ‒ niestety to tylko pozory. Takie matki nie są kobietami. One są matkami, a kobiet nienawidzą z całej siły i uważają, że należy je tresować, ograniczać i strofować.

Teściowość wypiera z ich serc jakąkolwiek matczyność, o ile nie dotyczy własnego potomstwa. I żeby się o tym przekonać, nie trzeba się zaczytywać w powieściach opartych na historiach ze świata arabskiego, wystarczy tylko dobrze się rozejrzeć po własnym podwórku.

No i istniał seks. To znaczy istniał (dla Piotrka) i nie istniał (dla Gabi), i to na wiele sposobów.

Nie współżyli, co najpierw Gabi zachwyciło, potem wkurzyło, a na koniec ucieszyło. Nie umiała opanować radosnego kwiczenia w duszy, kiedy Piotrek pewnego dnia pochwalił się mamie dziwną wysypką. Była męska (wysypka, nie mama, choć i jej wąsów nie brakowało), gdyż na jego jakże męskim organie wykwitła ona, ta wysypka, dziwnym fioletem. Okazanie odbyło się w łazience, ale Gabi niechcący podsłuchała.

Okazanie dotyczyło li tylko mamusi, Gabi nie była godna ran jego całować, czy jakoś tak.

Poszli wtedy po raz ostatni do przyszłej teściowej. Było zwyczajnie, ani miło, ani nie. Dom typowej matki Polki bardzo bolesnej, zostawionej przez męża w wieku lat czterdziestu (dla młodszej) i przelewającej miłość na syna, mężczyznę po wielokroć lepszego, mądrzejszego i wierniejszego od tego bydlaka. Przekonanej, że jej syn to cud-miód, który kiedyś żonę może i porzuci, jak sobie ta żona zasłuży, za to mamuni kochanej nigdy.

Jako małżeństwo doskonałe razem, mama i synuś, zaszyli się w kuchni, żeby obgadać przyszłą żonę, bo Gabi była jedyną, która się jakoś tam nadawała, choć nie nadawała się za bardzo.

Żadna się nie nadaje, ale cóż, jak się nie ma, co się lubi, to trzeba brać, co jest.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że potem razem poszli do łazienki i się w niej zamknęli, a właściwie przymknęli.

Takiej komitywy matki z synem Gabi się nie spodziewała i uważała, że to spora przesada.

Podsłuchiwała.

Cóż, to nie było eleganckie, ale okazało się silniejsze od niej. I co ciekawsze, w jakimś sensie uratowało jej życie. No tak, wścibstwo, takie niby niegrzeczne, niedobre, potępiane, a właśnie ono uratowało jej życie… Przecież gdyby nie to, to… brrr.

Podglądała też trochę. Szpara średnio się do tego nadawała, ale szczerze mówiąc, to, co Gabi zobaczyła, chętnie by natychmiast odwidziała.

Najpierw usłyszała szur, szur zamkiem błyskawicznym (znała ten dźwięk), stęk, stęk, szelest jakiś taki cielesny i…

W szparze pojawił się penis.

Musiał być Piotrka, jego matka raczej penisa nie posiadała, choć właściwie trzymała go w ręku.

I cmokała… Nie, nie jego, nad nim, na szczęście, ale i tak te trzy rzeczy: synowski penis, przyszła teściowa i cmokanie zalały Gabi falą przerażenia.

‒ Mamo, co ty o tym sądzisz? ‒ Piotrek zaprezentował klejnot męskości obsypany kwieciem krost swojej rodzicielce, co Gabi wydało się dość niekonwencjonalnym przejawem i tak niekonwencjonalnych stosunków między matką a synem.

‒ Nic, synku, zwykła sprawa, gdzieś się czymś zaraziłeś, może to syfilis? Nie martw się, każdy prawdziwy facet w końcu to złapie, takie życie. A ona? ‒ Gabi usłyszała pytanie niewątpliwie dotyczące jej samej.

‒ Nie, no co ty. Czekamy do ślubu!

‒ O. I tak to powinno wyglądać w porządnym małżeństwie ‒ matka pochwaliła postępowanie syna.

Lubił być chwalony.

Był tym rodzajem faceta, który widząc, jak znajomi z gratulacjami poklepują ciążowy brzuszek jego własnej żony, ma pretensje, że nikt go nie poklepuje po przyrodzeniu i nie krzyczy: „Dobra robota!”.

Zamążpójście zostało zatem wykreślone z planów z powodu wysypki (nie tylko wysypki jako wyprysków, ale wysypki jako objawu zdrady, bo takie rzeczy nie pojawiają się na penisie bez udziału osób trzecich albo drugich, choć w sumie mogą być i szesnaste), pracy (bo Gabi bez pracy sobie życia nie wyobrażała) i tego, jak to powinno wyglądać w porządnym małżeństwie. Gdyby jednak Gabi lepiej poznała teściową, to niechybnie zostałoby wykluczone właśnie ze względu na nią.

Kiedy chwilę potem usiedli przy herbacie i cieście, Gabi miała cały czas wrażenie, że bez lateksu nie tknie tu niczego, a trudno założyć lateksowe rękawiczki na język, zwłaszcza jeżeli się tych rękawiczek nie posiada.

‒ No, co tak się dziwnie zachowujesz? ‒ zapytał Piotrek, miętoląc swój, jak sobie wyobrażała, chyba swędzący organ pod stołem, przez co ją zemdliło.

‒ Nie, ja? Dziwnie? No coś ty ‒ wydukała niepewnie, nie wiedząc nawet, o co może mu chodzić. Zakładała, że o całokształt, bo czuła się okropnie i pewnie wyglądała do tego poczucia adekwatnie. Było jej niedobrze.

‒ Już niedługo wejdziesz do rodziny ‒ stwierdziła z dumą przyszła teściowa, przez co Gabi zemdliło jeszcze bardziej. ‒ Będziesz strażniczką ogniska domowego ‒ teściowa dolała oliwy do ognia ‒ urodzisz mi wnuki. Będzie pięknie.

‒ No cóż, zanim wyjdę za mąż, zamierzam iść najpierw do pracy ‒ wyjaśniła dziewczyna, widząc okazję do przedstawienia im własnej wizji jej (jak się Gabi wydawało) włas­nego życia. ‒ Chcę zrobić karierę. Zwiedzić świat, a nie zagrzebać się w pieluchach ‒ dodała po chwili, wzbudzając szok i niedowierzanie.

Oboje, i matka, i syn, przystąpili do pacyfikacji niepokornej kobiety. Byli przekonani, że pójdzie im łatwo, więc nie przebierali w słowach.

‒ O, tak to nie będzie! ‒ zapowiedział Piotrek. ‒ Mowy nie ma!

‒ Właśnie! ‒ dodała jego matka z zaciętą miną.

‒ No to w ogóle nie będzie. ‒ Gabi wzruszyła ramionami, starając się ukryć radość, jaka ją opanowała po tym wyznaniu.

‒ Jak to? ‒ zapytali jednym głosem przyszły mąż i przyszła teściowa, oboje już niedoszli.

‒ Nijak, po prostu nie wyjdę za Piotrka i już ‒ odpowiedziała Gabi i z ulgą wyszła, ale nie za mąż, tylko z domu tej potwornej kobiety.

I tak zyskała sobie wroga numer jeden, zaciętego straszliwie, zawziętego, gotowego na wszystko ‒ czyli niedoszłą teściową.

Czasami niedoszłe teściowe są gorsze od tych doszłych, a nawet przeszłych.

Bo jak można? Jak można jej syna, takie dobro odrzucić? Tak z błotem zmieszać, dla jakiejś pracy i kariery Piotrusia spostponować?! Jak można myśleć o zwiedzaniu jakiegoś tam świata wobec takiego szczęścia?

Dlatego teściowa chodziła za Gabi i utrudniała jej życie, licząc, że dziewczyna się opamięta. Straci pracę raz, drugi, naje się wstydu, a wtedy osamotniona i pokonana wróci do Piotrusia.

Tyle że nie z Gabi takie numery.

***

Oni chcą was wszystkich zabić. Obudźcie się, gamajdy, bo was złamas kutany weźmie w tany! To wcale nie jest grill, a dym z tego czegoś wysyła chmury. To jest przekaz dla kosmitów, że mogą się wcielać. Burmistrz założył w swoim ogródku antenę 9G po to, żeby utrudniać oddychanie i doprowadzić do wymordowania wszystkich mieszkańców miasteczka, a wtedy zastąpić ich kosmicznymi robotami z balonów!

Burmistrz miał w ogródku grill węglowy i nawet go używał.

I to sprawiło, że ludzie uwierzyli.

W dobie ogromu informacji ludzie czytają wiadomość, a potem zapamiętują z niej wybiórczo coś, co staje się dowodem na to, że cały przekaz jest prawdziwy.

Tego dnia żona burmistrza została porwana, rozebrana i obmacana przez nieznanych sprawców, którzy chcieli sprawdzić, czy nie jest robotem.

Jej teściowa twierdziła, że to była zdrada małżeńska.

Podpalono przystanek autobusowy, bo wyglądał na kosmiczny i doskonale bezbronny.

***

Gabi pracowała w kilku miejscach, a market był tylko chwilowym przystankiem, bo za miesiąc miała dostać etat w bibliotece. Dyrektorka biblioteki była dawną narzeczoną nieżyjącego wuja Gabi i zgodziła się, że jej studia polonistyczne wystarczą, by była odpowiednia kandydatką.

Wszystko było dograne, ale miesiąc to trzydzieści dni, a przez trzydzieści dni, nawet jeżeliby zrezygnować z obiadów, to choć kolację trzeba jednak jeść.

Trzydzieści.

A jedzenie nie jest za darmo.

Gabi była praktyczna i rozsądna, brała życie bardzo dosłownie, należała do ludzi, którzy o nic nie proszą dwa razy, ale też dwa razy propozycji nie ponawiają.

Dlatego jak na polskie warunki było jej trudno.

Kiedyś, gdy Piotrek z matką przyszli sprawdzić, jak dziewczyna się prowadzi (choć wtedy jeszcze przyczyny wizyty nie znała), zaproponowała kobiecie herbatę.

‒ Nie rób sobie kłopotu ‒ powiedziała tamta, więc Gabi stwierdziła, że nie będzie się jej narzucać, co potem zaowocowało dość potężną awanturą w wykonaniu Piotrka.

‒ Jak ty potraktowałaś moją matkę?! Jak psa! Nawet herbaty jej nie podałaś.

‒ Bo nie chciała ‒ odparła zgodnie z prawdą. Odmówiła!

‒ Chciała być kulturalna, kultura wymaga odmawiania! ‒ Piotrek przedstawił jej swoją wiedzę o społeczeństwie.

‒ Nie wymaga! ‒ stwierdziła Gabi. ‒ Człowiek albo czegoś chce, albo nie chce, a krygowanie się nad herbatą to głupota.

‒ Więc nazywasz moją matkę głupią? Moją? Matkę? ‒ Piotrek był zdecydowanie bardzo rodzinny, jak wówczas myślała.

Internet twierdzi, że po stosunku mężczyzny do własnej matki możesz ocenić, jaki to człowiek.

Najczęściej widać w nim maminsynka, bezradnego, bezbronnego Gucia, który nie szuka żony, a niańki, ale mało która kobieta potrafi to dojrzeć. Najczęściej uważa, że obserwując, jak facet odnosi się do matki, zobaczy, jak ona sama będzie traktowana.

I to jest prawda. Tylko kobiety tej prawdy nie widzą. Jeżeli teściowa wybiera z twoim mężem kafelki do twojej łazienki, a ty nawet nie zostałaś zawiadomiona, że robicie remont, to wiedz, że coś się dzieje.

Dlaczego Gabi była z Piotrkiem?

Prawdę powiedziawszy, nie miała pewności. Gdzieś kiedyś się spotkali, zgadali, potrzymali za ręce, zaczęło im być chwilowo po drodze, potem coraz mniej im było po tej drodze, ale Gabi liczyła, że związek sam się rozpadnie i nie będzie zmuszona do nieprzyjemnych rozmów ostatecznych.

Nikt ich nie kocha.

Brak seksu jej nie doskwierał, choć aseksualna nie była.

Uważała, że skoro jemu się nie spieszy, ona też spokojnie może poczekać i jak się okazało, miała sporo szczęścia.

Owszem, uważała to za trochę nienaturalne, bo ich związek trwał już trzy lata i taka wstrzemięźliwość była według Gabi durna, ale Piotrek obiecał matce, że do ołtarza poprowadzi dziewicę.

Z braku prawdziwej, choć przez siebie nienaruszoną.

Już wtedy wydało się Gabi, że jest zdrowo popaprany.

***

W miesiąc po zwolnieniu z marketu i przepracowaniu tego czasu w ciucharni, gdzie matka Piotrka przychodziła ją nękać bardzo często, ale bezskutecznie, Gabi dostała obiecany etat w bibliotece.

W lumpeksie niedoszła teściowa nie miała pola do popisu, bo nie było jak robić awantur, kiedy Gabi była tam sama. Nie chodziło przecież o zatruwanie dziewczynie życia (które było dla matki Piotrka marnością nad marnościami), a o psucie opinii, a to nie to samo.

W bibliotece też próbowała, ale przełożony Gabi, niewiele starszy od niej Marcin, kobietę pogonił.

Zaczęło się od tego, że teściowa wpadła do biblioteki, pokręciła się pomiędzy półkami, po czym wrzasnęła na cały regulator:

‒ No, to już przechodzi ludzkie pojęcie, co ona mi dała! Toż to Grey! Ona się nie zna na książkach!

‒ Ważne, że pani się zna ‒ odpowiedział przełożony Gabi, początkowo zgodnie i przyjaźnie. ‒ Wydaje mi się, że sama pani wzięła ten tytuł z półki. Zresztą możemy to sprowadzić, mamy monitoring.

‒ Ale to jest zboczenie! Wybrałam, wiem, ale powinna mnie była ostrzec. Takie książki? Osobie w moim wieku? To zboczenie! ‒ krzyczała kobieta, licząc na jakąś, choćby małą awanturkę.

‒ Możliwe, ale niech się pani nie martwi, jakoś sobie dajemy radę, inteligencja zobowiązuje! ‒ odparł Marcin i zamknął jej gębę, bo znaczyło to, że któraś z nich jest wybitnie inteligentna. Wybrała siebie.

Więcej nie przyszła.

W bibliotekach nie obowiązuje zasada „klient nasz pan”, panuje przekonanie, że owszem, czytelnik ma często rację, ale to dotyczy tylko książek, a nie szeroko rozumianej bibliotecznej obsługi, bo i tak każdy bibliotekarz zawsze stara się być grzeczny, choć ugrzeczniony być nie musi.

Spokój zaczął panoszyć się w życiu Gabi. Ten cudowny, mały spokój, który potrzebuje tylko książek, kocyka i ciepłej herbaty, a czasami ciasteczek, niekoniecznie z cynamonem, ale w dużych ilościach. I wszystko było dobrze.

Aż do dnia, kiedy Marcin zaplanował wniosek o dofinansowanie, a dokładniej: zaplanował go napisać. Czas mijał. Nadszedł ostatni dzień, bo właśnie nazajutrz mijał termin przesłania wniosku i trzeba było coś zrobić.

To znaczy nie tak, że musieli, ale chcieli.

No, a cóż to jest jedna noc wobec cudownej bibliotecznej wieczności? Zresztą noc nie była konieczna, gdyby nie zawalili dnia. Po prostu należało się pospieszyć i tyle.

W dzień nie mieli jakoś czasu. Tłumy kotłowały się w wypożyczalni zgodnie z tradycją. Miasteczko czytało, więc czytelników było sporo, ale chodziło też o coś innego. Otóż zawsze kiedy człowiek się spieszy, czytelnicy dostają książkowego amoku, a zwyczajne pytanie o ten czy inny konkretny tytuł zamieniają w długi wywód na temat czegoś dobrego do czytania, co nie kończyłoby się źle, ale też nie miało happy endu, co zawierałoby w sobie sześć różowych królików i węża boa oraz nie było romansem w stylu hate to love, lecz opowieścią o miłości z mgiełką erotycznych doznań. Ludzie lubią komplikować sobie życie i nie wierzą, że istnieją katalogi.

***

Upiór chyba też był czytelnikiem, bo po ostatnim sprzątaniu w bibliotece znaleziono kartkę z wydrukiem: Uwaga, książki zabijają. A te gamajdy w bibliotece jeszcze je ludziom dają. W farbie drukarskiej pod literą „p” znajdują się chipy zniewalające, nie dotykajcie liter rękami, nie ślińcie palców. Dyrektorka jest krową i jeszcze pożałuje tego, co zrobiła.

Nikt nie wiedział, o jaką dyrektorkę chodziło (ale możliwe, że o dyrektorkę biblioteki) ani czego pożałuje ‒ możliwe, że tych chipów.

***

‒ Jezu, i po cholerę mi to wszystko? Królowa? Jaka, do cholery, królowa? Chyba tylko zasmarkanych chusteczek!

Marta była zdegustowana, ale nie mówiła prawdy. Kochała bycie królową, ale nie mogła się do tego przecież przyznać. Zresztą nie była jedyna, to znaczy w nieprzyznawaniu się, ale i w królowaniu. I kochaniu tego królowania.

Jej koleżanka Grażyna, która właśnie podnosiła kieliszek wina (obowiązkowo czerwonego) do ust, też była królową, a siedząca obok niej Gośka również dochrapała się tego tytułu.

Tytuł oficjalny nie był i przyznawało go specyficzne gremium, jakim byli czytelnicy, choć czasami jeszcze wydawcy się w to mieszali i tu i ówdzie w zapowiedziach pojawiała się „królowa romansu”, czyli Marta, „królowa erotyku”, czyli Gośka i „królowa kryminału romantycznego”, czyli Grażyna.

Tylko pozycja Grażyny wydawała się niezachwiana, bo kryminał romantyczny był jej wynalazkiem i w tej dziedzinie nie miała sobie równych, jak również konkurencji.

Czytelników wielu też nie miała, bo mordercy o pięknych oczach całujący ofiary w świetle księżyca, a potem mordujący pod wpływem impulsu (na przykład amoku) i doznający wyrzutów sumienia tak wielkich, że popadają w szaleństwo albo mają jakieś inne pomysły, choćby samobójcze, nie każdemu odpowiadali. Tu było jasne, kto i kogo zamordował, akcja polegała na śledzeniu rozterek moralnych mordercy…

I na zaglądaniu mu w oczy.

I na onanizowaniu się atmosferą. No, nie dosłownie, choć kto wie?

Tak czy tak, wszystkie trzy nazywano przynajmniej od czasu do czasu królową czegoś tam, a potem wylewało się na nie morze hejtu, bo jak wiadomo, królowa jest tylko jedna, a przecież to żadna z nich, bo nie były jedyne.

Wszelkie „królewskie” awantury obserwowały z zadowoleniem, bo niektóre pisarki same sobie robiły krzywdę, ośmieszając się nawzajem, często napuszczając jedne na drugie hordy czytelników, ale przynajmniej coś się działo.

Teraz siedziały w salonie domu Grażyny i popijały czerwone wino.

Choć właściwie nie do końca. Owszem, siedziały, owszem, piły, ale tak naprawdę planowały coś zrobić. Nie, nie chodziło o napisanie razem książki, to by się nie udało, za to wspólna promocja byłaby do zrobienia. Wcale nie wiedziały, jak się do tego wziąć, ale nie musiały. Był jeszcze ktoś, kto miał się w to zaangażować.

Ten ktoś właśnie zapukał do drzwi, a po chwili wszedł do salonu.

Wszystkie trzy popatrzyły na niego z pewnym niedowierzaniem. Pomysły na promocję zazwyczaj obgadywało się w mailach, a czasami w rozmowach telefonicznych, więc ściąganie trzech pisarek na to zadupie… No dobra, Grażyny nikt nie ściągał, ale to tylko dlatego, że tu mieszkała, w każdym razie żądanie osobistego stawiennictwa wydawało się durne… albo on naprawdę miał coś ciekawego do zaproponowania.

Patrzyły na niego, siorbiąc wino. W końcu jedna z nich westchnęła.

‒ No, dawaj, mów, co tam wymyśliłeś takiego genialnego.

‒ I po co nas tu w ogóle ściągnąłeś? ‒ rzuciła zaczepnie Marta.

Teraz on popatrzył na nie i wzruszył ramionami.

‒ Ściągnąłem was z powodu morderstwa.

‒ Czyli? ‒ zapytała Grażyna niepewnym głosem, robiąc minę tak żałosną, że aż się zdenerwował.

‒ To proste ‒ burknął. ‒ Wy mnie zabijecie. Ja dostanę kupę rozgłosu, wy też. Sprzedamy całe pieprzone nakłady jak nic! Pójdzie bajerancka fama. Będzie wilk syty i trzy owce całe, choć wszyscy trochę potarmoszeni ‒ powiedział po chwili pewnym tonem.

Dziewczyny zdrętwiały, choć wino zaczęło już nimi odrobinę chwiać. Przez chwilę gapiły się na niego dosłownie jakby zamurowane, aż w końcu jęknęły przerażone.

‒ Oszalałeś?! ‒ pisnęła Gośka.

‒ Po jaką mendę potrzebny mi rozgłos w więzieniu? ‒ Grażyna się skrzywiła. ‒ Ogłupiałeś? I dlaczego mamy zabijać akurat ciebie?

Ich rozmówca był w podobnym wieku i wydał już kilka powieści, w tym jedną, dwutomową, tak rozchwytywaną, że prawie każdy ją znał. Opowieść o detektywie amatorze Samuelu Kaszaku, który był równie dobry co Herkules Poirot, ale za to przystojny jak Matt Damon, biła rekordy popularności.

Mówimy oczywiście o literackim bohaterze, bo autor przystojny był tak sobie i wcale nie powalał intelektem. Daniel Adach był bardzo zwyczajnym człowiekiem. Na plus można mu policzyć, że miał włosy, na minus ‒ to samo. Te na głowie wyglądały okej, gęste, ciemne i kręcone, te na reszcie ciała były takie same i robiły z niego nieco nieokrzesanego małpoluda. I nie wydawały się ani kuszące, ani seksi, było w nich coś (poza resztkami jedzenia), co sprawiało, że budziły raczej obrzydzenie niż zachwyt. Na jego łydkach i ramionach dało się pleść warkocze. Poza tym nie wyróżniał się niczym, może trochę talentem, choć jego książki były nierówne.

‒ A co? Wolisz siebie? Znaczy, że ciebie? Nie przejdzie!

‒ W ogóle nie wolę. To jest durny pomysł. Po co kogoś zabijać?! ‒ Grażyna wzruszyła ramionami.

‒ Nie, pomysł nie jest durny, tylko ty jesteś debilką! ‒ odparował autor. ‒ Przecież mnie nie zabijecie! Nie naprawdę! To tylko zwykły przekręt, happening czy jakoś tak… W sumie jak zwał, tak zwał! Zrobimy tak: ja zniknę. Rozleje się trochę krwi, znajdzie się jakiś ładny nóż. Wy się tą krwią wymażecie. Ktoś wezwie policję. Będzie takie branie, że ho, ho! Moje książki pójdą na topki natychmiast, wasze zresztą też. Wywiady będą się sypać jak z rękawa, wasze nazwiska zdobędą rozgłos na świecie. Policja pobierze próbki, okaże się, że to świńska krew. Zwolnią was z aresztu. Zaczną mnie szukać, wy pozostaniecie podejrzane, ale trochę mniej. Dostaniecie szansę, by zaistnieć. Proste? Wystarczy, że będziecie opowiadać, co tylko wam ślina na język przyniesie, na przykład o męce twórczej albo o miłości do zwierząt. I jak wam się to podoba?

Dziewczyny natychmiast otrzeźwiały i z wina, i z marazmu.

‒ To jest genialne! ‒ zawołała Marta.

‒ Karalne chyba też? ‒ mruknęła Gośka. ‒ I nie wolno kusić losu!

‒ Oj, przestań! ‒ westchnęła Marta. ‒ To jest wręcz babciowe, te gadki o kuszeniu losu! Jesteśmy młode! Coś nam się od życia należy!

‒ No ale to nielegalne. ‒ Gośka nie dawała za wygraną.

‒ Nie, wcale nie! On ma prawo się ukrywać, jeżeli chce. Nikt go przecież nie porwie, to będzie jego wola. Własny wybór. Świńska krew też jest dozwolona ‒ przekonywała Grażyna.

‒ Jezu, ale jesteśmy durne, że same na to nie wpadłyśmy! ‒ Marta aż jęknęła. ‒ Przecież to jest genialne! To jest wspaniałe!

‒ Nie, nie, nie! Boję się takich durnot, bo potem ktoś kogoś naprawdę zabije, a my pójdziemy siedzieć ‒ odezwała się Gośka niepewna. ‒ Zawsze tak jest w filmach i w książkach. Zawsze.

‒ W filmach, w książkach tak, ale nie w życiu. Kto by chciał go zamordować? Co on, złoto w materacu trzyma? Ludzie nie mordują się tak o… Poza tym my go będziemy pilnować. To będzie tylko taki myk! Może się nawet ukryć tutaj! ‒ Marta zadysponowała mieszkaniem, które do niej nie należało.

‒ Nie, tu nie mogę, na pewno będą sprawdzać, ale coś wymyślę. Rozumiem, że wchodzicie w ten interes?

Ogólne sprawa wyglądała tak: Daniel Adach, poczytny autor, znika w dziwnych okolicznościach, ale ciała brak, jest za to krew i domniemane narzędzie zbrodni. Śledczy podejrzewają morderstwo, biorą na celownik mieszkające tuż obok znajome pisarki, one kluczą, mylą tropy, do niczego się nie przyznają. Nie mówią prawdy. Zostają uznane za podejrzane. Pisarza szukają wszyscy, on ma rozgłos ‒ fakt, największy ‒ i one też stają się morderczo sławne, szum wokół niego jednak szybciej minie, zaś ich sytuacja, jeżeli dobrze nią pokierują, może dać im sporo korzyści. Najpierw oburzenie, że jak to, ktoś śmie je podejrzewać, potem radość, że wszystko się wyjaśniło, a na końcu trauma (na tym się wyrasta najbardziej): o Boże, co myśmy przeżyły! Jak ktokolwiek mógł nas podejrzewać…

Dlatego najlepiej by było, żeby zostały aresztowane i spędziły choć jedną noc w celi. Powinny dziwnie się zachowywać, zrzucać na siebie nawzajem odpowiedzialność i podejrzenia, co chwila zmieniać zeznania. Powinny też notorycznie kłamać i w ogóle robić, co się da.

‒ Teraz określenie „królowa kryminału” będzie miało zupełnie wyjątkowe znaczenie ‒ roześmiała się Marta, patrząc złośliwie na Grażynę.

‒ Królowa romansu też, bo zaraz ktoś powie, że poszło o zdradę albo coś.

‒ Z królową erotyki też się da w to wejść.

‒ Z nożem? Nóż jest mało erotyczny ‒ odburknęła zawiedziona Gośka, bo jednak sprawa zaczynała wyglądać obiecująco, a to, co wygląda obiecująco, owszem, może wypalić, ale też może nie wypalić wcale, i to akurat nie musi być najgorsze.

‒ Oj tam, to trochę lateksu się rzuci w tę krew i zaraz dziennikarskie hieny wyczują, o co chodzi. Albo sztuczny biust się gdzieś położy. No wiesz… Zawsze można też podrzucić jakiś wibrator. Przecież to proste jak sto metrów żyłki w kieszeni.

Każdy chciał skorzystać na dziennikarzach, choć szanować ich nikt nie zamierzał.

Marta, Grażyna i Gośka właśnie po to tu się znalazły. Razem. Zazwyczaj nie było im za bardzo po drodze, bo istnieje przekonanie, że czytelnik to gatunek na wymarciu, więc autorzy są zmuszeni zębami i pazurami go sobie z gardeł, a właściwie z kieszeni wydzierać, bo jak taki kupi romans, to mu forsy zabraknie i ominie kryminał, a jak się skusi na erotykę, to już romansu nie tknie. A tu nakłady takie sobie i trzeba walczyć do upadłego.

***

Samuel Kaszak ubrał się w to, w co mógł się ubrać, a nie miał wielkiego wyboru, i postanowił działać.

Było to działanie dla niego całkiem nowe i w zupełnie obcym mu środowisku, ale czuł, że musi to zrobić. Inaczej czekała go cała pieprzona wieczność bez pieprzenia.

***

Ludziom się wydaje, że pisanie książek to miłe, domowe, nawet „herbatkowe” zajęcie, a to jest walka gorsza niż potyczki z dzikimi dinozaurami. Najpierw autor musi wklepać kilkaset tysięcy znaków, pamiętając, żeby te znaki ułożyły się w coś, co nie będzie podobne do niczego innego ‒ do żadnej innej książki, do dzieła żadnego innego autora ‒ a ponadto nikogo nie wkurzy, nie zdenerwuje, nie zawiedzie. W paranoicznym widzie trzeba przebrnąć przez wszystkie: „O Boże, nie dam rady”, „O matko, ja się do niczego nie nadaję” albo „Dlaczego ta kretynka zachowuje się jak dziwka? ” (bo jakaś bohaterka ma ochotę na seks, ale nie wtedy, kiedy autor jej to zaplanował ‒ to częste). Potem taki autor musi znaleźć wydawcę, a to nie jest bułka z masłem. Najczęściej to jakby gryźć żwir posypany solą (gospodarczą). A jak już znajdzie i wyda książkę, musi szerokim łukiem omijać niektóre portale internetowe, bo „od nich się płacze”, ewentualnie dostaje się paranoi, a potem biega po klatce schodowej z egzemplarzami własnych książek, żeby nimi sobie żyły podciąć albo pozabijać sąsiadów.

To nie jest łatwe życie, o nie!

A są jeszcze prawie zawodowi hejterzy, lubiący znęcać się nad pisarzami. Szczególnie nad tymi, którzy się wzajemnie wspierają.

Dlatego Marta, Grażyna i Gośka, choć nie tworzyły w jednym gatunku, to się za bardzo nie wspierały, ale pomysł na promocję Daniel zaproponował właśnie im. Im trzem.

‒ Tylko dlaczego akurat my? ‒ zapytała Marta nie bez ciekawości. I nie bez podejrzeń.

Pisarzom zdarza się inteligencja, a ta mówi, że nie ma tak, by dostać coś za nic i w ogóle, za darmo nic się nie kupi. No a promocja kosztuje.

‒ Ależ to proste. Po pierwsze, żadna z was nie pisze prawdziwych kryminałów, więc mnie nie przyćmi. Wybaczcie, ale te kryminały romantyczne to takie gówienko, że nie można tego nawet brać na poważnie. Po drugie, ponieważ nie możecie zazdrościć mi sławy i chwały (no, możecie, ale to nic wam nie da, jestem o wiele lepszy) na polu kryminału, nie będą was za bardzo podejrzewać. Przecież nie o to chodzi, żebyście ucierpiały, nie?

Wszystkie pomyślały, że powinny mu przywalić.

‒ A dlaczego trzy? ‒ drążyła Grażyna.

Daniel lekko się spłonił i już wiedziały.

Cham, bydlak skończony.

‒ Bo przy układzie jeden na jeden, ta, która zostałaby uznana za morderczynię, nawet chwilowo zyskałaby za dużo? Prawda? ‒ zapytała złośliwie Gośka. ‒ A tak to się rozmyje? Jasne, że tak. Chcesz z nas skorzystać, ale zapłacić za dużo nie zamierzasz? Boisz się, że cię przyćmimy? Że któraś za bardzo się wysforuje, że urośnie na większą od ciebie?!

Daniel się zaczerwienił i odrobinę wściekł.

‒ Gówno prawda! Wybrałem was, bo jesteście inteligentne! Ja w was wierzę! ‒ To zagranie w stylu domokrążnego sprzedawcy chemii gospodarczej jednak mu się udało. ‒ Nie są mi potrzebne jakieś podrzędne pisarki, żeby się tu plątały. Dałem wam szansę, bo jestem porządnym człowiekiem. Bo wspieram polskich autorów. ‒ Tu bardzo ładnie posłużył się hipokryzją. ‒ Bo wiem, jak trudno się przebić z pisaniem… Ale oczywiście wy o tym nie pomyślałyście! Mogę sam to zorganizować. Mogę! ‒ obiecał, ale wyszło to jakoś groźnie.

Wyraźnie się zdenerwował i zaczął krążyć po pomieszczeniu jak ranny lew ‒ tak się przecież mówi, choć właściwie nie wiadomo, jak zachowuje się ranny lew w salonie pełnym pożywnej ludziny.

‒ Nie kłam! Nie możesz! ‒ roześmiała się Grażyna. ‒ Gdyby nas w tym nie było, zbrodnia poszłaby w innym kierunku i nikt by się nie interesował wątkami książkowymi, raczej jakimiś zdradami czy machlojami. A tak zaraz buchnie, że to pisarska zbrodnia! Policja zaczęłaby sprawdzać ci rozporek i konto bankowe, a to nie wywołuje żadnych ciekawych reperkusji, bo nawet pisarz ma prawo do pięciu kochanek i debetu. Zresztą ten temat jest już wyeksploatowany, to już wręcz nudne. Kogo by to obeszło?

‒ No, nikogo, na Pudelka byś nie trafił, a tak to może wszyscy czworo w artykule na Lubimy Czytać wylądujemy? „Trzy pisarki zamordowały kolegę po fachu”. O co poszło? Zazdrość zawodowa? Policja zacznie nam grzebać w dorobku, to każdemu coś skapnie, no i wywiady… ‒ rozmarzyła się Gośka.

Grzebanie w dorobku zawsze jest lepsze niż grzebanie w rozporku czy pościeli, choć są też tacy, którzy z braku innych możliwości i tym się cieszą.

Przez chwilę wszystkie trzy trwały w obłoku fantazji.

‒ A ty kiedy oddajesz kolejny tom Samuela? Podobno ludzie czekają, więc ty to tak profilaktycznie przed zapowiedziami? ‒ zapytała Marta.

‒ Nie, no piszę, piszę ‒ zapewnił Daniel ‒ ale to jeszcze chwilę potrwa. Nie ukrywam, liczę na rozruszanie internetu, bo mi się jakoś pisanie dłuży. Chciałbym, wiecie, trochę zachęty, trochę… sławy!

***

Biblioteka była zamknięta, światła pogaszone. Przy dwóch laptopach siedzieli Gabi i Marcin, zastanawiając się, co wpisać we wniosku, ale za bardzo jeszcze nie ruszyli z miejsca.

Najpierw musieli przeczytać regulamin.

Był koszmarny. Regulaminy i ulotki od lekarstw to wymysł szatana oraz próba depopulacji, bo jak kto tylko przeczyta ulotkę jakiegoś leku, natychmiast stwierdza, że o nie, on tego nie weźmie. Trudno się dziwić. Po zapoznaniu się ze wszelkimi możliwymi efektami ubocznymi, takimi jak duszności, zatrzymanie akcji serca czy nagłe zgony, każdy się boi. Takie zapisy istnieją we wszystkich ulotkach wyrobów medycznych. Dobrze poinformowani twierdzą, że to jest celowe i ma za zadanie wymordowanie chorych ludzi oraz oszczędzenie leków.

Regulaminy biblioteczne efektów ubocznych w postaci zgonów nie zapowiadają, ale szaleństwo jest niewykluczone.

Zaczęli czytać.

W ramach projektu można ubiegać się o dofinansowanie zakupów nowości wydawniczych do bibliotek publicznych, w tym w formie dofinansowań na zakup usługi zdalnego dostępu do książek w formatach e-booków i/lub audiobooków i/lub synchrobooków.

Gabi jęknęła, bo jakimś cudem wszystko zrozumiała. To źle wróżyło.

‒ Idę zaparzyć kawę ‒ zaproponował Marcin. ‒ Dobrze nam to zrobi.

Wstał od laptopa i poszedł do pomieszczenia obok, gdzie nie zapalając nawet światła, nastawił ekspres do kawy. Potem wyjął z szafek dwie szklanki, mleczko do kawy i cukier, żeby wszystko było gotowe. Wcale mu się nie chciało wracać, więc stał tak w ciemnej kuchni w prostokącie światła padającego z biura i patrzył na Gabi męczącą się z kolejnymi stronami regulaminu.

‒ Gabi? ‒ odezwał się w końcu, wskazując ręką na faceta stojącego koło jej biurka. ‒ Co ten pan tu robi?

Słowo „pan” ledwie przeszło mu przez usta, bo człowiek ów wyglądał dość niekonwencjonalnie. I zdecydowanie nie powinno go tam być. W żadnym razie. Nie o tej porze.

Przede wszystkim był rozczochrany, ubrany w żółty szalik, włożoną na gołe ciało kamizelkę od garnituru i spodnie od piżamy oraz boso.

Gabi podniosła wzrok i też się zdziwiła.

‒ O Boże, przepraszam, zamknęliśmy pana? ‒ zapytała grzecznie, choć nie pamiętała, żeby ktoś tak ubrany w ogóle się w bibliotece kręcił, a była pewna, że takiego przebierańca na pewno by zauważyła.

‒ A nie, nie, przyszedłem dopiero teraz. Potrzebuję waszej pomocy ‒ odpowiedział mężczyzna szeleszczącym głosem.

To, że facet potrzebował pomocy, możliwe, że w postaci karetki z jakiegoś oddziału psychiatrycznego, zamkniętego na cztery spusty, było pewne. Gorsze było pytanie, że skoro wszedł, to jak?

‒ Włamał się pan? ‒ zapytał Marcin niewinnie, mając z tyłu głowy myśl o szufladzie ze sztućcami, bo choć nie było tam żadnych noży do ewentualnej obrony własnej, tylko łyżeczki, to jednak łyżeczka lepsza niż nic. No i włamanie to jednak sprawa dla policji.

‒ Nie, no co wy? Nie poznajecie mnie? ‒ zdziwił się intruz szelestliwie i tak bardzo, jakby był ich ukochanym wujkiem zaginionym przed laty gdzieś w odległej galaktyce.

Ani Gabi, albo Marcin nie rozpoznali go, ba, daliby sobie kilka części ciała uciąć, że nie widzieli go jeszcze nigdy w życiu.

W bibliotekach, owszem, ludzie się trochę między sobą znają, choć już nie tak jak kiedyś, kiedy karty biblioteczne wyciągało się z szuflady, a do grzebania pomiędzy regałami wypożyczających nikt nie dopuszczał. Bibliotekarka dawniej nie tylko znała imię i nazwisko delikwenta, lecz także go widziała. Patrząc na niego, od razu rozpoznawała, czy zagina rogi, czy je pomidorową na szesnastej stronie, czy myje ręce po wyjściu z toalety. Od czasu do czasu wymieniała z nim kilka zdań, i to wcale nie zdawkowych.

Nikt w bibliotece nie gawędził o pogodzie, zawsze były to rozmowy o preferencjach czytelniczych.

‒ Macie nową Tokarczuk? Albo Nurowską?

‒ Chmielewska jakaś zeszła?

Czytelnicy zadawali pytania i wtedy bibliotekarka udzielała im rad, odpowiedzi, a nawet książek.

I nigdy nie były to tak obecnie modne erotyki. Ze względu na wstyd, jaki musiałby temu towarzyszyć, nikt ich nie wypożyczał, bo jak tu zapytać o coś takiego, patrząc komuś w oczy, kiedy ma się swoje lata, a jak na złość dziś za ladą pracuje nie bibliotekarka, a bibliotekarz?

Ten wstyd ratował czytelnictwo i podnosił poziom literatury, no ale cóż, czasy się zmieniły.

Czytelnicy, jak ogary w las, poszli pomiędzy półki i zaczęli wybierać, co się trafi, a trafiali na wszystko. Zamiast papierowych kart bibliotecznych z nazwiskami pojawiły się plastikowe karty z kodem kreskowym, a i przez grzebanie w komputerze człowiek rzadko miał czas zerknąć na osobę, która się znajduje po drugiej stronie lady.

Gabi była jednak pewna, że albo ona, albo Marcin kogoś tak dziwacznego na pewno by zapamiętali.

‒ Proszę pana, biblioteka jest już nieczynna, muszę prosić, żeby pan nas opuścił ‒ powiedział Marcin z oddali. ‒ Zejdę z panem i pana wypuszczę ‒ zaproponował.

Facet w kamizelce i żółtym szaliku, o spodniach od piżamy litościwie nie wspominając, był bardzo ugodowy i nie przejawiał żadnych symptomów agresji.

‒ Jasne, zaraz znikam ‒ odpowiedział niemal wesoło. ‒ Przecież nie będę tu siedział przez całą noc. Ja tylko chciałem was prosić o pomoc. To naprawdę ważne. Pani pozwoli, że się przedstawię? ‒ Tu skłonił się nisko, kładąc rękę na sercu, jakoś tak literacko. ‒ Jestem Samuel Kaszak. Pieprzone nazwisko, chętnie bym tego idiotę za nie zabił, szkoda, że jeszcze mnie nie nazwał Wągier… No, ale imię jest w porządku.

Po raz kolejny lekko skłonił się przed Gabi.

Dziewczyna, usiłując rozgryźć kolejne zdanie w regulaminie, nie zareagowała natychmiast.

Składając wniosek w ramach Priorytetu, wnioskodawca przyjmuje do wiadomości, że złożona przez niego dokumentacja stanowi informację publiczną i podlega udostępnianiu przez Bibliotekę Narodową podmiotom trzecim zgodnie z przepisami ustawy.

Przeczytała, potem spojrzała na stojącego przed nią mężczyznę.

‒ Samuel Kaszak? No naprawdę, niech pan nie robi sobie żartów! Pan się tak nazywa? Poważnie?

‒ Właśnie ‒ burknął Marcin. ‒ Też coś. Samuel Kaszak. Nie sądziłem, że taki ktoś istnieje. Ale nie, no nie wiem, Samuel? Dziwne, a do tego… Udaje pan Samuela Kaszaka? Ale po co, dlaczego?

‒ Nie udaję, do cholery, nikogo nie udaję! To ja! ‒ zawołał nieco podenerwowanym tonem obcy.

Oboje bibliotekarze się skrzywili. I Gabi, i Marcin pomyśleli, że czeka ich długa przeprawa z wariatem albo narkomanem.

‒ To nie może być pan! ‒ roześmiał się nerwowo Marcin, szukając czegoś do obrony, bo jednak czy to narkoman, czy wariat, może być niebezpieczny.

I nie chodzi o jakieś piętnowanie czy coś, wiadomo, choroba to choroba, ale nie każdy wariat jest chory, za to każdy pozostaje groźny dla otoczenia.

‒ A to niby dlaczego?

‒ To znaczy może się pan nazywać, jak pan tam chce, nawet Samuel Kaszak, ale nie może pan być nim, tym nim. On nie istnieje.

‒ A Herkules Poirot? ‒ Mężczyzna rzucił tym nazwiskiem jak wyzwaniem.

‒ Co z nim? ‒ Gabi westchnęła znad laptopa, zastanawiając się, czy już wzywać policję, czy może jeszcze zaczekać.

Mogła, owszem, zrobić to natychmiast, ale co miała powiedzieć? Przecież nawet ich nie zaatakował, a policja działa na takiej właśnie zasadzie. Zamordowali cię? Możesz liczyć na pomoc. Grożą, że zamordują? Mowy nie ma. Interwencja następuje dopiero po ataku, choć dla niektórych jest już za późno.

‒ Może i on nie istnieje? ‒ zapytał intruz zaczepnie. I z jakąś dziwną zgrozą na twarzy.

‒ No oczywiście, że nie istnieje! ‒ odparł Marcin spokojnie, choć spokoju było w nim coraz mniej.

‒ To dlaczego wszyscy wiedzą, kto to jest? Ha? No? Niech mi pan powie, skoro pan taki mądry? No?! ‒ Przybysz zaczynał się denerwować.

‒ Oj… ‒ jęknęła Gabi, czując, że denerwowanie przybysza nie jest najlepszym pomysłem. ‒ No dobra, istnieje, jasne, że istnieje ‒ usiłowała go udobruchać. W tej chwili przytaknęłaby mu we wszystkim.

‒ No właśnie! ‒ zatriumfował. ‒ W przestrzeni literackiej istnieje, tak jak ja, choć owszem, on bardziej. I właśnie o to chodzi. Jestem tu, bo tylko wy możecie mi pomóc! ‒ dokończył z mocą.

‒ Aż takimi debilami nie jesteśmy ‒ oznajmił Marcin, pewien, że ktoś go wkręca.

‒ Nie, nie jesteście, ale wiecie, o co chodzi! Czytaliście moje przygody po kilka razy, a ty to nawet w łóżku! ‒ Mężczyzna wskazał Gabi palcem.

‒ O, co to, to… ‒ Zaczerwieniła się po uszy ze zgrozy, że ktoś powiedział coś takiego, ale też z niepokoju. Bo rzeczywiście czytała w łóżku. Skąd wiedział? Podglądał ją? Przez okno? Na czwartym piętrze?!

Sytuacja zaczynała być coraz dziwaczniejsza.

‒ Nie o to chodzi. Chodzi mi o to, że ktoś chce mi zabić autora! Nie rozumiecie? Autora! Zabić! ‒ wrzasnął jękliwym, ale wciąż szeleszczącym głosem.

Zabijanie autorów, którzy są jak najbardziej prawdziwi, realni i fizycznie istnieją w realnym, prawdziwym świecie jest karalne, ale też taką gadkę, i to z ust osoby wyglądającej na ponarkotyczny wykwit albo uciekiniera z izby wytrzeźwień, trudno było brać na poważnie.

Bibliotekarze nie wiedzieli, co zrobić. Postanowili odrobinę spuścić z tonu.

‒ A pan go kocha? O to chodzi? Dlatego pan nas tu nachodzi?!

‒ Nie, oczywiście, że nie! Nie kocham go, to debil, ale co mam zrobić? Człowiek sobie sam autora nie wybiera! Patrzcie, jak ja wyglądam! No? I jak? Podoba się wam?

Gabi i Marcin jeszcze raz zlustrowali ubiór przybysza.

‒ Fakt, paskudnie. Nie możesz się przebrać? ‒ zapytała Gabi, przechodząc na ty, bo wydawało jej się, że tak będzie łatwiej się dogadać, a może i zapanować nad intruzem.

‒ Właśnie nie mogę. On prawie nigdy nie pisze o moim ubraniu ani butach, czasami wspomina tylko o kamizelce i spodniach od piżamy. A jak śmierdzę?! W żadnej z powieści nawet pod prysznic mnie nie wysłał. Tylko chlam i chlam, bo to modne. Jestem bohaterem po przejściach z mroczną duszą. Wciąż na kacu. Zabiłbym go sam, ale nie mogę. A, mam jeszcze to. Zapomniałem.

Mężczyzna przedstawiający się jako Samuel Kaszak przez chwilę jakby zamigotał, a potem znowu stał się wyraźniejszy. Zamiast piżamy miał różowe szorty.

Bibliotekarze wybałuszyli oczy z wrażenia.

I trochę też z przerażenia.

‒ Co to była za kawa, Marcin? Co? Może był w niej jakiś narkotyk?

‒ To nie od kawy. Jeszcze nawet jej nie piliśmy.

‒ No to nie rozumiem.

‒ Ja też nie, nic a nic ‒ jęknął Marcin bardziej do siebie niż do niego, ale gość się tym nie przejął.

‒ Chodzi o seks ‒ powiedział, wzdychając uroczyście.

Zazwyczaj w takich przypadkach zaraz po tym oświadczeniu, gdy w sprawie udział bierze niezrównoważony facet w piżamie, wszystko zaczyna się obnażaniem, a kończy wezwaniem policji. Możliwe są też rany cięte. Nie odnotowano jeszcze, żeby bibliotekarka obcięła komuś penisa, ale Gabi właśnie rozważała taką możliwość z użyciem myszy komputerowej i nożyka do papieru. Myszą mogła jednak intruza co najwyżej zatłuc, a nóż do papieru był tak tępy, że nadawał się chyba tylko do wydłubywania oczu. Sobie. Co też brała pod uwagę ‒ naprawdę nie chciała na niego patrzeć.

‒ Chce pan… ‒ Znowu zaczęła mówić do niego per pan, tym razem żeby go nie zachęcać do czynów lubieżnych.

‒ Nie pan, tylko Samuel ‒ obruszył się. ‒ I nie, nie chcę uprawiać z nim seksu, bo widzę, że twoje pytanie zmierza właśnie w tym kierunku ‒ odparował domniemany atak na swoją cześć. ‒ Ani z nim, ani z wami!

To ostatnie bardzo ich ucieszyło. Wręcz odetchnęli z ulgą.

‒ No to o co chodzi? Bo nie rozumiem ‒ rzuciła zaczepnie Gabi.

‒ Właśnie o seks, nie o autora, nie o was, ale o sam seks! Bo ja nigdy jeszcze nie uprawiałem seksu! Ani razu! Mam czterdzieści lat! Przecież to tragedia!

Bibliotekarze popatrzyli na dziwadło i oboje pomyśleli, że trudno się dziwić, że ktoś, kto tak wygląda, nie uprawiał jeszcze seksu. Nie powiedzieli jednak tego na głos.

‒ Ale co to wszystko ma do rzeczy? I do pana, tfu, twojej obecności tutaj i teraz?

Wszystko było psychodeliczne. Gdyby nie fakt, że oboje mieli gościa przed oczami, to chyba już dawno wpadliby w panikę, a tak, owszem, czuli, że jest dziwnie, ale jeszcze się łudzili, że to jakiś sen. Zwid? Omam? Halucynacja zbiorowa? Wszystko byłoby lepsze niż to, co widzieli i czuli. Zwykli ludzie nie są gotowi na takie wykwity przenikalności życiowo-literackiej.

‒ Bo autor zaczął pisać dla mnie scenę łóżkową ‒ wyjaśnił Samuel. ‒ Już jest kilka draftów, czyli idzie w dobrym kierunku, a tu dowiaduję się, że ktoś chce go zabić! Przecież to będzie koniec! Jeżeli on zginie, to ja nigdy nie zaznam seksualnej ekstazy, nie dowiem się, jak to jest, jak smakuje kobieta…

‒ Wariat! ‒ oświadczył Marcin. ‒ Sam z siebie nie możesz? Robisz tylko to, co on ci każe?

‒ Nie, no nie, mam szeroko pojętą autonomię. Napisał, że lubię herbatę, to już mogę pić, jaką dusza zapragnie, napisał, że oglądam Netfliksa, to choć mi się nie nudzi. Aczkolwiek nie mam radia, nigdzie o radiu nie wspomniał, więc nie ma na to szans. Ogólnie w naszym świecie jesteśmy zależni od naszych twórców, ale nie całkowicie.

‒ O jesuuuu… On jest chory ‒ szepnął Marcin do Gabi.

‒ Ale gada frazesami jak z taniego romansu, więc może mówić prawdę. Jego wypowiedzi są żywcem wyjęte z powieści ‒ stwierdziła Gabi, chcąc trochę udobruchać dziwadło. ‒ Żaden normalny człowiek tak nie mówi.

‒ I co mamy zrobić?

‒ Ratować go? ‒ podsunął Samuel ze skrzywioną nieco miną, jakby odpowiedź narzucała się sama.

‒ Ale jak? Kogo? Gdzie? ‒ Marcin jeszcze bardziej spanikował.

‒ A skąd ja mam wiedzieć? Siedzę w książkach, nie w real­nym życiu. Wiem tylko, że to ma się odbyć w jego domu, no, może koło domu… Czy ja wiem? Gdzieś tam. Ale wiem, że coś się stanie.

‒ A dokładniej?

‒ Dokładniej to nie wiem, bo nie za bardzo mam jak się dowiedzieć. Tu czasami bywam, to specyficznie zakrzywiony wszechświat, mnóstwo książek, pełno opowieści, a na dodatek wy dwoje czytacie jak porąbani, no i mnie kochacie, ale tam jest gorzej. Czasami trudno zajrzeć. Wiem tylko, że krew, dużo krwi ma być i jakiś nóż, więc ktoś chce go zabić. To chyba logiczne.

‒ Ale kogo dokładnie?!

‒ Mówiłem! Mojego autora! ‒ Samuel zdenerwował się, aż zaczął blaknąć.

‒ Mówimy o Danielu Adachu?

‒ No a o kim? Tak jest wydrukowane na książkach, ale ja go osobiście nie znam. Nie zdarzyło mi się jeszcze go spotkać. To znaczy widzieć, to go jakoś jakby widywałem, ale spotkać ‒ nie.

‒ O ja pierdolę ‒ jęknął Marcin. ‒ Jaka jest szansa, że się czymś oboje podtruliśmy i mamy halucynacje albo że śni nam się ten sam sen?

‒ Spora i żadna zarazem. W życiu nie uwierzę w bohatera literackiego, który lata po bibliotekach i chce ratować swojego autora.

‒ U Pirandella tak było.

‒ No tak, Sześć postaci scenicznych w poszukiwaniu autora.

‒ To była sztuka! Dobra, dość tych wygłupów.

‒ Kiedy to żadne wygłupy ‒ jęknął Samuel.

‒ No, nawet jeżeli masz rację, to dlaczego ktoś chciałby go zabić? I jakim cudem tu jesteś? Autor ci scenę w bibliotece napisał? Bo jak rozumiem, sam niewiele możesz…

***

Daniel Adach był (...)

Redakcja: Agnieszka Pietrzak

Korekta: Katarzyna Barcik

Skład: Mariusz Kurkowski

Konwersja do ePub i mobi: mBooks. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka

Wydanie I © Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2024

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8274-401-9

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Spis treści

Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Upiór w moherze