Wiem co zrobiłaś - Anna Zacharzewska - ebook

Wiem co zrobiłaś ebook

Anna Zacharzewska

3,3

Opis

W pułapce strachu

Piękne, odważne, silne. Anna i Marta nie zamierzały pozwolić się zaszczuć. Wzięły sprawy w swoje ręce i pozbyły się stalkera. Czasem jeszcze budzą się w nocy z krzykiem, ale przynajmniej są w stanie w ogóle zasnąć…

Próbują żyć tak, jakby nic się nie stało: Marta kupuje dom na Mazurach, Anna zaczyna się z kimś spotykać. Wydaje im się, że mają przed sobą parę miesięcy spokoju. Że są bezpieczne. Przyjdzie im drogo zapłacić za te złudzenia.

Zabawa w kotka i myszkę znów się zaczyna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
1
0
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




© Copyright by Anna Zacharzewska

Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Tytuł: Wiem co zrobiłaś

Autor: Anna Zacharzewska

Redakcja: Klaudia Tyliba

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: ilustria|studio grafiki

Zdjęcia na okładce: Anna Karolewska

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał

 

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

 

Bielsko-Biała 2016

ISBN 978-83-7642-910-6

 

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

 

Dro­gi Czy­tel­ni­ku,

sko­ro za­sia­dasz do czy­ta­nia tej książ­ki, mu­szę Cię ostrzec: ta hi­sto­ria nie tyl­ko nie koń­czy się do­brze, lecz, co gor­sza, nie koń­czy się wca­le. Jest ni­czym kosz­mar, któ­ry na­tręt­nie po­wra­ca, by po raz ko­lej­ny ze­rwać Cię z łóż­ka. Krzy­kiem, któ­re­go źró­dło lo­ka­li­zu­jesz zbyt póź­no, bo nie do­cho­dzi zza ścia­ny, lecz wła­śnie więź­nie Ci w gar­dle.

Na­praw­dę za­mie­rzasz to czy­tać?

Cóż, w ta­kim ra­zie nie gaś świa­teł i sprawdź, czy na pew­no za­mkną­łeś drzwi na za­su­wę. Wy­ostrz zmy­sły, bądź czuj­ny, wyj­rzyj raz jesz­cze przez okno. Nie igno­ruj szme­rów, sze­le­stów ani ci­che­go dźwię­ku kro­ków na klat­ce. A je­śli ktoś kie­dyś przy­śle Ci kwia­ty, pa­mię­taj, że kro­ku­sy nie pach­ną.

 

Au­tor­ka

 

Gdy śmierć jest naj­więk­szym nie­bez­pie­czeń­stwem, czło­wiek ma na­dzie­ję na ży­cie, ale kie­dy po­zna­je więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo, ma na­dzie­ję na śmierć. Kie­dy nie­bez­pie­czeń­stwo tak się wzma­ga, że śmierć sta­je się na­dzie­ją, roz­pacz jest bez­na­dziej­no­ścią nie­moż­li­wej śmier­ci.

 

Søren Kierkegaard, Bojaźń i drżenie.Choroba na śmierć, tłum. Jarosław Iwaszkiewicz,Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1972.

Prze­su­nę­ła dło­nią po gład­kiej, ob­łej ra­mie wez­gło­wia i od­szu­ka­ła miej­sce lek­kie­go wgnie­ce­nia, z któ­re­go bia­ły la­kier od­pry­snął, po­zo­sta­wia­jąc czar­ną, po­wo­li rdze­wie­ją­cą pla­mę. Jej brze­gi były chro­po­wa­te, ale nie ostre. Wy­gła­dzo­ne piesz­czo­ta­mi dzie­sią­tek pa­cjen­tów, któ­rzy po­dob­nie jak ona po­szu­ki­wa­li uko­je­nia w do­ty­ku szpi­tal­ne­go łóż­ka. Spo­dzie­wa­ły się opusz­ków jej pal­ców. Cze­ka­ły na mo­ment, gdy od­kry­je ich ist­nie­nie i roz­pocz­nie ty­po­wy dla pen­sjo­na­riu­szy tego miej­sca ry­tu­ał przy­wią­zy­wa­nia się do ży­cia po­przez de­li­kat­ne, mięk­kie po­cią­gnię­cia dło­ni po że­la­znych, nie­udol­nie wy­gię­tych prę­tach. Wie­dzia­ły, że wcze­śniej czy póź­niej jej nie­obec­ne, wbi­te w okno spoj­rze­nie prze­su­nie się po­wo­li, obej­mie sobą wnę­trze po­miesz­cze­nia i za­cznie po­szu­ki­wać przy­ja­ciół nie­do­li. Drob­nych ele­men­tów co­dzien­nej szpi­tal­nej mor­dę­gi, któ­rych nie­zmien­na obec­ność za­cznie w koń­cu przy­no­sić jej ulgę. Ni­tek osno­wy wy­ła­żą­cych z zu­ży­tej po­nad mia­rę po­ście­li, pęk­nięć na su­fi­cie, łusz­czą­cych się ze sto­lar­ki okien­nej pła­tów far­by, wgnie­ceń w sta­lo­wej szaf­ce oraz wy­tar­tych miejsc na po­fa­lo­wa­nym, sta­rym li­no­leum. Wszyst­kich tych de­ta­li, któ­re czy­ni­ły szpi­tal miej­scem po­twor­nym dla wi­dza, a rów­no­cze­śnie oswo­jo­nym dla jego ak­tu­al­nych miesz­kań­ców.

Od­wró­ci­ła wzrok od ko­le­bią­cych się za szy­bą, sze­lesz­czą­cych li­ść­mi ga­łę­zi i przy­mknę­ła oczy nie­go­to­wa na to, co może zo­ba­czyć. Czub­ki jej pal­ców pe­ne­tro­wa­ły te­raz wszyst­kie pęk­nię­cia że­la­zne­go za­głów­ka. Wy­gię­te w pa­łąk wez­gło­wie, przy­spa­wa­ne nie­chluj­nie pio­no­we prę­ty, któ­re łą­czy­ły je z ramą, od­pry­ski la­kie­ru oraz miej­sca, w któ­rych far­ba po­pę­ka­ła, lecz nie odpadła. Wyczuwały każdą nierówność podłoża. Zgubiony i zatopiony w białej emulsji włos z pędzla, grudki nie dość dobrze rozmieszanego pigmentu, miejsca, w których lakier spłynął, tworząc zastygłe krople emalii.

Unio­sła po­wie­ki i przyj­rza­ła się w sku­pie­niu nie­rów­nym brze­gom zie­ją­cej czer­nią dziu­ry w po­kry­wie ma­lar­skiej. Przy­po­mi­na­ła jej wy­spy, któ­re prze­ry­so­wy­wa­ła w dzie­ciń­stwie na na­ło­żo­ną na mapę kal­kę. Ma­rząc o da­le­kich po­dró­żach, peł­nych ta­jem­nic dżun­glach i raj­skich pta­kach. Snu­jąc wi­zje wa­ka­cji, ja­kie ni­g­dy nie były jej dane. Wy­spa na wez­gło­wiu jej łóż­ka była mała, lecz wgnie­ce­nie na ra­mie spra­wia­ło wra­że­nie, jak­by ota­cza­ła ją wo­kół sze­ro­ka, piasz­czy­sta la­gu­na. Wy­star­czy­ło zmru­żyć oczy, by wklę­słość sta­ła się wy­pu­kło­ścią, a biel za­czę­ła po­wo­li prze­cho­dzić w sza­rość i błę­kit. Mo­rze. Ko­ją­ce szu­mem, po­wta­rzal­nym ryt­mem fal i nie­skoń­czo­no­ścią. Za­mknę­ła oczy i ode­tchnę­ła głę­bo­ko. Po­wie­trze pach­nia­ło upal­nym la­tem i kre­mem Ni­vea. Jak mama.

Za­ci­snę­ła po­wie­ki i za­drża­ła pod wpły­wem wspo­mnie­nia. Za­pa­mię­ta­na ze zdjęć twarz roz­my­ła się i spły­nę­ła ze łza­mi na po­dusz­kę. Mat­ki nie było. Po­dob­nie jak wysp, tro­pi­kal­nych ro­ślin czy wa­ka­cji. Była sama. Bez­rad­na, sa­mot­na i zroz­pa­czo­na. Ucze­sa­na w dwa rów­ne war­ko­cze ośmio­let­nia dziew­czyn­ka prze­mie­rza­ją­ca cmen­tarz za trum­na­mi ro­dzi­ców. Z ręką za­ci­śnię­tą w prze­ra­że­niu na dło­ni bab­ci. Wbi­ja­ją­ca pa­znok­cie w jej cia­ło ni­czym w ostat­nią de­skę ra­tun­ku.

Za­szlo­cha­ła i unio­sła po­wie­ki. Jej dłoń na­dal była za­ci­śnię­ta, lecz za­miast cie­płych bab­ci­nych pal­ców trzy­ma­ła kur­czo­wo me­ta­lo­wą ramę łóż­ka. Bab­ki też już nie było. Zo­sta­ła tyl­ko że­la­zna, szpi­tal­na pry­cza na ca­ło­do­bo­wym od­dzia­le le­cze­nia psy­chia­trycz­ne­go.

Wysia­dła z sa­mo­cho­du na mrocz­nym po­dwór­ku i ro­zej­rza­ła się ner­wo­wo. Wy­so­kie ka­mie­ni­ce sta­re­go Mu­ra­no­wa ota­cza­ły ją szczel­nie, wy­wo­łu­jąc wra­że­nie, jak­by zna­la­zła się w stud­ni. Je­dy­na sto­ją­ca na po­dwó­rzu la­tar­nia oświe­tla­ła wy­peł­nia­ją­ce osie­dlo­wy par­king sa­mo­cho­dy, któ­re rzu­ca­ły te­raz cie­nie na po­pę­ka­ny as­falt, na­da­jąc mu ciem­ny, gra­fi­to­wy od­cień i two­rząc schro­nie­nie dla bez­dom­nych, za­miesz­ku­ją­cych oko­licz­ne piw­ni­ce ko­tów. Je­den z nich ze­rwał się nie­mal spod jej nóg, po­wo­du­jąc tym sa­mym, że pod­sko­czy­ła ze stra­chu i upu­ści­ła nie­sio­ną pod pa­chą tecz­kę z do­ku­men­ta­mi. Pa­pie­ry roz­sy­pa­ły się po mo­krym, ma­zi­stym bło­cie, a ona prze­klę­ła w du­chu wszyst­kie peł­ne sa­ma­ry­tań­skich uczuć sta­rusz­ki, któ­re do­kar­mia­ły stad­ko ra­chi­tycz­nych ko­cu­rów, wpusz­cza­ły je do su­te­ren i tłu­ma­czy­ły są­sia­dom, że dzię­ki ich obec­no­ści bu­dy­nek jest wol­ny od szczu­rów. Po­zbie­ra­ła do­ku­men­ty, wy­cie­ra­jąc z nich bło­to rę­ka­wicz­ką i ru­szy­ła w stro­nę klat­ki, wzdry­ga­jąc się za każ­dym ra­zem, gdy ko­lej­ne koty wy­ska­ki­wa­ły z ciem­no­ści i pę­ta­jąc się wo­kół jej nóg, bie­gły w stro­nę wej­ścia w na­dziei, że uchy­li im drzwi i po­zwo­li się ogrzać na ru­rach cie­płow­ni­czych w piw­ni­cy. Za­trzy­ma­ła się przy do­mo­fo­nie oto­czo­na przez czte­ry ko­cie szkie­le­ty i wstu­ku­jąc kod, spoj­rza­ła na nie z dez­apro­ba­tą, po czym otwo­rzy­ła drzwi i prze­pu­ści­ła gro­ma­dę przed sobą.

– Ostat­ni raz was tu wpusz­czam. Za­pa­mię­taj­cie to so­bie. I tyl­ko dla­te­go, że jest mróz. Kie­dy zro­bi się cie­plej, nie bę­dzie­cie mo­gły li­czyć na li­tość.

Koty czmych­nę­ły scho­da­mi na dół, a ona, kon­ty­nu­ując mo­no­log, za­czę­ła otwie­rać skrzyn­kę na li­sty.

– Co to za po­mysł? Ho­do­wać bez­pań­skie koty w piw­ni­cy? Pew­nie na do­da­tek za­pchlo­ne i cho­re. Na szczu­ry jest de­ra­ty­za­cja!

Wy­cią­gnę­ła plik ulo­tek, zgnio­tła je w dło­ni i wsa­dzi­ła do kie­sze­ni płasz­cza.

– Nikt nie pa­nu­je nad tym, co się tu dzie­je! – za­mru­cza­ła pod no­sem i na­ci­snę­ła gu­zik win­dy. – Za­czy­na się od ko­tów i roz­no­si­cie­li ulo­tek. Jesz­cze tro­chę i wpro­wa­dzą się tu­taj bez­dom­ni z War­sza­wy Cen­tral­nej, a star­sze pa­nie za­czną się ba­wić w kuch­nię Bra­ta Al­ber­ta…

Wsia­dła do win­dy i za­mil­kła. Sie­dem dzie­lą­cych ją od miesz­ka­nia pię­ter za­wsze po­ko­ny­wa­ła w ten sam pe­łen sku­pie­nia spo­sób: ga­piąc się na swo­ją twarz w lu­strze i ob­ser­wu­jąc pory na no­sie w upior­nym bla­sku świe­tlów­ki. Ni­g­dzie in­dziej nie wy­glą­da­ła rów­nie szka­rad­nie jak tu­taj. Jej twarz spra­wia­ła wra­że­nie zmę­czo­nej, cera mia­ła nie­zdro­wy, sza­ra­wy od­cień, a skó­ra pod ocza­mi rzu­ca­ła na po­licz­ki zło­wro­gie cie­nie. Wie­dzia­ła, że w rze­czy­wi­sto­ści nie wy­glą­da tak strasz­nie, a osią­ga­ny tu efekt jest za­słu­gą oświe­tle­nia, nie jej brzy­do­ty, lecz za każ­dym ra­zem przy­glą­da­ła się so­bie z tą samą mat­czy­ną tro­ską. Trak­tu­jąc ten mo­ment jako rzad­ką chwi­lę roz­czu­le­nia nad wła­sną nie­do­lą.

– Wy­glą­dam par­szy­wie – mruk­nę­ła do swo­je­go od­bi­cia i po­chy­li­ła się moc­niej w stro­nę lu­stra, uzy­sku­jąc w ten spo­sób wra­że­nie głęb­szych cie­ni pod ocza­mi. – Po­win­nam w koń­cu od­po­cząć i za­dbać o sie­bie. Przejść na die­tę, za­cząć ćwi­czyć, cho­dzić na dłu­gie spa­ce­ry. Albo cho­ciaż w ogó­le wy­cho­dzić cza­sem na świe­że po­wie­trze. Wy­je­chać na wa­ka­cje. – Wy­czu­ła, że win­da zwal­nia i od­wró­ci­ła się ener­gicz­nie w stro­nę drzwi. – Na do­da­tek znów ga­dam do sie­bie. Jak sta­ra pan­na, któ­ra nie ma do kogo gęby otwo­rzyć. Cud bo­ski, że są­sie­dzi są lek­ko przy­głu­si, bo już daw­no by mnie do Two­rek od­wieź­li.

Wy­sia­dła z win­dy, włą­czy­ła świa­tło i sto­jąc przed drzwia­mi swo­je­go miesz­ka­nia, za­czę­ła wy­grze­by­wać z prze­past­nej tor­by pęk klu­czy.

– Że też nie mogę ni­g­dy wy­jąć ich w win­dzie! – prych­nę­ła. – To ko­lej­ny do­wód na to, że je­stem zdzi­wa­cza­łą wa­riat­ką. Może po­win­nam za­adop­to­wać te koty? Mo­gła­bym przy­naj­mniej bez­kar­nie mó­wić do sie­bie. Jak da­lej tak pój­dzie, to na­praw­dę skoń­czę w ja­kimś za­kła­dzie. Trzy­dzie­ści trzy lata i ani chło­pa, ani dzie­ci, ani na­wet żad­nych per­spek­tyw. Tyl­ko, cho­le­ra, pra­ca, tru­py i sądy. Chuj z ta­kim ży­ciem.

We­szła do środ­ka i nie zdej­mu­jąc z sie­bie ubra­nia, za­czę­ła za­pa­lać ko­lej­ne lam­py. Naj­pierw uru­cha­mia­ną przez po­cią­gnię­cie za cien­ki łań­cu­szek ża­rów­kę nad lu­strem, po­tem ko­lej­no każ­dą sto­ją­cą na pod­ło­dze w sa­lo­nie, a na ko­niec kil­ka mniej­szych, po­roz­sta­wia­nych na pół­kach.

– Od razu le­piej. – Kiw­nę­ła gło­wą i rzu­ci­ła akta na biur­ko. – Kto w ogó­le wy­my­ślił coś ta­kie­go jak lam­pa su­fi­to­wa w miesz­ka­niu? Ja­kiś ab­surd.

Wró­ci­ła do przed­po­ko­ju i za­czę­ła się po­wo­li roz­bie­rać. Rę­ka­wicz­ki, płaszcz, sza­lik, buty i ma­ry­nar­ka. Rzu­ci­ła ubra­nie na sto­ją­cy w ką­cie wi­kli­no­wy kosz, w któ­rym trzy­ma­ła róż­ne ru­pie­cie, i nie prze­sta­jąc ścią­gać z sie­bie ko­lej­nych ciu­chów, ru­szy­ła w stro­nę ła­zien­ki. Ko­szu­la, sta­nik, spodnie, majt­ki, skar­pet­ki. Jesz­cze gum­ka do wło­sów. We­szła do wan­ny, za­cią­gnę­ła za sobą pla­sti­ko­wą, be­żo­wą za­słon­kę i od­krę­ciw­szy wodę, usia­dła.

– Jak ja nie­na­wi­dzę tego za­pa­chu.

Wstrzy­ma­ła od­dech i skrzy­wi­ła się lek­ko, po­trzą­sa­jąc gło­wą, by uwol­nio­ne od gum­ki wło­sy opa­dły jej w koń­cu na ple­cy. Uno­szą­cy się z nich fe­tor był mie­szan­ką od­czyn­ni­ków che­micz­nych, któ­re wsią­kły w jej cia­ło w tra­cie oglę­dzin de­na­ta w kost­ni­cy, baru mlecz­ne­go przy Kru­czej, w któ­rym za­trzy­ma­ła się dzi­siaj na mie­lo­ne­go z su­rów­ką, oraz ni­ko­ty­ny z pro­ku­ra­tor­skiej pa­lar­ni. Nie zna­ła gor­sze­go odo­ru niż ten, któ­ry co­dzien­nie przy­no­si­ła ze sobą do domu. Smród chlo­ro­wo­do­ru był przy nim wręcz sub­tel­ny. Nie­mal­że ele­ganc­ki w swej jed­no­znacz­no­ści. W po­rów­na­niu z nim mie­szan­ka aro­ma­tów ku­chen­nych z za­pa­chem for­ma­li­ny oraz nu­ta­mi or­ga­nicz­ne­go roz­kła­du była ni­czym bom­ba z opóź­nio­nym za­pło­nem. Doj­rze­wa­ła na skó­rze, roz­kwi­ta­ła po­mię­dzy pa­sma­mi jej wło­sów, zmie­nia­ła się pod wpły­wem cie­pła i eks­plo­do­wa­ła, gdy tyl­ko do­cie­ra­ła do domu. Tak jak­by w zde­rze­niu z nor­mal­nym ży­ciem na­bie­ra­ła szcze­gól­nej in­ten­syw­no­ści.

Wy­szo­ro­wa­ła się do­kład­nie gąb­ką i przez dłu­gi czas ma­so­wa­ła pal­ca­mi skó­rę gło­wy, na­kła­da­jąc i spłu­ku­jąc ko­lej­ne daw­ki szam­po­nu, aż do mo­men­tu, gdy ścia­ny w ła­zien­ce po­kry­ła gru­ba war­stwa skon­den­so­wa­nej wil­go­ci. Za­krę­ci­ła ku­rek, się­gnę­ła po ręcz­nik i owi­nę­ła się nim szczel­nie, za­wią­zu­jąc go w su­peł po­nad pier­sia­mi. Ko­lej­ny za­rzu­ci­ła na gło­wę, po­zwa­la­jąc, by opadł jej lek­ko na oczy i za­czę­ła wy­ży­mać wło­sy.

– Przy­naj­mniej prze­sta­łam śmier­dzieć – mruk­nę­ła, wy­cho­dząc po­wo­li z wan­ny.

Zo­sta­wia­jąc na pod­ło­dze mo­kre śla­dy stóp, prze­szła do są­sia­du­ją­cej z ła­zien­ką ma­leń­kiej kuch­ni i otwo­rzy­ła lo­dów­kę. W środ­ku, poza chle­bem to­sto­wym, reszt­ką ma­sła, otwar­tym sło­ikiem dże­mu i na­po­czę­tym opa­ko­wa­niem ke­czu­pu, nie było ni­cze­go sen­sow­ne­go do zje­dze­nia. Wes­tchnę­ła i wy­cią­gnę­ła wszyst­ko na blat.

– Znów to­sty z kon­ser­wą. Bra­wo. Mar­tu­sia po­tra­fi za­dbać o sie­bie jak nikt inny. – Skwi­to­wa­ła le­żą­ce przed sobą pro­duk­ty cy­nicz­nym wzru­sze­niem ra­mion. – Smacz­nie, zdro­wo, eko­no­micz­nie.

Od­wró­ci­ła się i się­gnę­ła po le­żą­cą na sto­ja­ku na wino bu­tel­kę.

– Przy­naj­mniej mogę się upić – do­gry­zła sama so­bie, wy­cią­ga­jąc z szu­fla­dy otwie­racz. – Czer­wo­ne wino sprzy­ja prze­cież tra­wie­niu.

Za­śmia­ła się gorz­ko, na­la­ła wina do kie­lisz­ka i sta­jąc na pal­cach, za­czę­ła grze­bać w szaf­ce, prze­su­wa­jąc ner­wo­wo pu­deł­ka z płat­ka­mi śnia­da­nio­wy­mi, cia­sta­mi w prosz­ku oraz ma­ka­ro­na­mi, któ­re sta­ły tu­taj od wie­ków.

– Cho­le­ra ja­sna!

Przy­cią­gnę­ła do sie­bie krze­sło, wspię­ła się na nie i raz jesz­cze zaj­rza­ła do szaf­ki.

– Nie wie­rzę, kur­wa! Nie wie­rzę!

Ze­szła z krze­sła, wsu­nę­ła dwie krom­ki chle­ba do to­ste­ra i za­bie­ra­jąc ze sobą kie­li­szek, prze­szła do rów­nie ma­łej jak kuch­nia sy­pial­ni. Za­ło­ży­ła dres, zrzu­ci­ła z gło­wy ręcz­nik i spię­ła mo­kre wło­sy pla­sti­ko­wą, brą­zo­wą klam­rą. Wró­ci­ła do kuch­ni, po­cią­ga­jąc po dro­dze dwa dłu­gie łyki wina, po­sma­ro­wa­ła to­sty ma­słem, po czym ru­szy­ła do po­ko­ju dzien­ne­go. Rzu­ci­ła się na ka­na­pę i wci­snę­ła so­bie pierw­szy kęs w usta.

Od świąt nie ro­bi­ła za­ku­pów, a przy­wie­zio­ne od bab­ci za­pa­sy skoń­czy­ły się kil­ka dni temu. Ener­gii wy­star­cza­ło jej jed­nak wy­łącz­nie na uzu­peł­nia­nie zni­ka­ją­cych bu­te­lek po wi­nie oraz ku­pie­nie na sta­cji ben­zy­no­wej bo­chen­ka chle­ba o prze­dłu­żo­nej świe­żo­ści. Na myśl o hi­per­mar­ke­cie, nie­koń­czą­cych się pół­kach to­wa­rów, gi­gan­tycz­nych wóz­kach oraz tło­czą­cych się przy ka­sach ro­dzi­nach czu­ła mdło­ści. Z dwoj­ga złe­go wo­la­ła jeść łyż­ką płat­ki ku­ku­ry­dzia­ne z ke­czu­pem i dże­mem.

Wy­cią­gnę­ła rękę po le­żą­ce na biur­ku akta i po­ło­ży­ła je so­bie na ko­la­nach, ale po chwi­li wa­ha­nia zrzu­ci­ła je na dy­wan.

– Chy­ba jed­nak nie dzi­siaj.

Uło­ży­ła się wy­god­niej, po­cią­gnę­ła ko­lej­ny łyk wina i prze­gry­zła to­stem. Przez mo­ment za­sta­na­wia­ła się, co może zro­bić, ale na nic nie mia­ła ocho­ty. Po­now­ne wyj­ście z domu ozna­cza­ło ko­niecz­ność su­sze­nia wło­sów, wbi­ja­nia się w ja­kieś sen­sow­ne ubra­nie oraz cho­dze­nia po mro­zie. I po co? By wy­lą­do­wać sa­mej w ja­kiejś ob­skur­nej ka­wiar­ni i jesz­cze wy­raź­niej od­czu­wać osa­mot­nie­nie? Bez sen­su.

Przez ostat­nie ty­go­dnie zbyt dużo cza­su spę­dza­ła z Za­lew­skim. Przy­zwy­cza­iła się do jego obec­no­ści, wspól­nych wyjść, go­to­wa­nia ko­la­cji i nocy, gdy bu­dzi­ła się w jego ob­ję­ciach. Bar­dziej na­wet niż sek­su bra­ko­wa­ło jej roz­mów. Tego, że po po­wro­cie do domu mia­ła do kogo otwo­rzyć usta. Choć­by po to, by opo­wia­dać mu wy­ssa­ne z pal­ca pro­ble­my sa­mo­dziel­nej księ­go­wej. Anka mia­ła ra­cję: nie po­win­na go była okła­my­wać. Był sen­sow­nym fa­ce­tem i zna­ko­mi­tym słu­cha­czem, a ona nie mo­gła po­wie­rzyć mu żad­ne­go ze swo­ich se­kre­tów tyl­ko dla­te­go, że na po­cząt­ku skła­ma­ła. Te­raz nie mia­ło to już co praw­da zna­cze­nia, bo Za­lew­ski jed­no­znacz­nie dał jej do zro­zu­mie­nia, że mię­dzy nimi wszyst­ko skoń­czo­ne, a jed­nak ża­ło­wa­ła, że ni­g­dy nie po­wie­dzia­ła mu praw­dy. Za­wsze są­dzi­ła, że se­kre­ty utrzy­my­wa­ne przed męż­czy­zna­mi są uza­sad­nio­ne. Że chro­nią ją przed nad­mier­nym zbli­że­niem, bu­du­jąc dy­stans i za­po­bie­ga­jąc zo­bo­wią­za­niom. Chcia­ła po­zo­stać nie­za­leż­na. Wol­na od uczuć, ja­ki­mi mo­gła­by ko­goś zbyt po­chop­nie ob­da­rzyć i któ­re – w ra­zie roz­sta­nia – bo­la­ły­by bar­dziej, niż była go­to­wa to przy­znać. Nie mo­gła po raz ko­lej­ny ko­goś utra­cić. Na nowo prze­ży­wać ża­ło­by, osa­mot­nie­nia, roz­pa­czy. Po­zwo­lić so­bie na ko­lej­ne zra­nie­nie. Tłu­ma­cze­nie, że męż­czyź­ni nie będą chcie­li zwią­zać się z pro­ku­ra­to­rem, było je­dy­nie przy­kryw­ką. A jed­nak ser­wo­wa­ła so­bie to kłam­stwo tak dłu­go, aż sama za­czę­ła w nie wie­rzyć. I kie­dy prze­ko­ny­wa­ła Ankę, że ża­den fa­cet nie umó­wi się z nią, wie­dząc, jaką ma pra­cę, była pew­na, że to praw­da. A jed­nak Mi­chał w koń­cu ją zo­sta­wił. Bez wy­ja­śnie­nia. Za­my­ka­jąc kil­ka wspól­nych ty­go­dni wia­do­mo­ścią, że nie chce jej wię­cej wi­dzieć. Tak jak­by wy­szły na jaw wszyst­kie jej kłam­stwa o pra­cy, wy­kształ­ce­niu, by­łym mężu i dzie­ciń­stwie w Gi­życ­ku. Choć może po­wód był inny? Może Za­lew­ski do­ce­nił swo­ją ro­dzi­nę? Może świę­ta wy­wo­ła­ły u nie­go wy­rzu­ty su­mie­nia, a prze­ła­ma­ny z żoną opła­tek skło­nił go do za­koń­cze­nia ro­man­su? Nie wie­dzia­ła, co było przy­czy­ną ich chłod­ne­go roz­sta­nia, ale nie chcia­ła go py­tać. Roz­mo­wa mia­ła­by sens tyl­ko wte­dy, gdy­by sama od­wa­ży­ła się wresz­cie przy­znać do kłam­stwa.

Za­lew­ski był mą­drym fa­ce­tem. Miał bły­sko­tli­wy umysł i prze­ni­kli­wość, któ­rą rzad­ko spo­ty­ka­ła u płci prze­ciw­nej. Ro­zu­miał spra­wy, któ­re dla in­nych były dziw­ne lub na­zbyt skom­pli­ko­wa­ne, wy­cią­gał wnio­ski i sta­wiał cel­ne dia­gno­zy. Był jed­ną z nie­licz­nych osób, któ­re mia­ły szan­sę ją zro­zu­mieć. Ze wszyst­kich męż­czyzn ja­kich zna­ła, pa­ra­dok­sal­nie, on zna­czył dla niej naj­wię­cej. Wię­cej na­wet niż Krzysz­tof, któ­re­go ko­cha­ła przed laty mi­ło­ścią za­bor­czą i cho­rą. Z któ­re­go odej­ściem nie była w sta­nie się po­go­dzić i na któ­re­go po­wrót li­czy­ła aż do mo­men­tu, gdy usły­sza­ła w ko­ście­le, jak ślu­bu­je in­nej ko­bie­cie. W za­sa­dzie na­wet wte­dy była pew­na, że od­wró­ci się od swo­jej wy­bran­ki, spoj­rzy w głąb nawy, a do­strze­gł­szy ją w tłu­mie, pod­bie­gnie i chwy­ci w ra­mio­na. Łu­dzi­ła się do ostat­niej se­kun­dy, li­cząc na to, że upo­rczy­wa na­mięt­ność, jaką do nie­go ży­wi­ła, musi wy­grać z każ­dą inną mi­ło­ścią. Uczu­cie do Za­lew­skie­go było zu­peł­nie od­mien­ne. Wol­ne od ob­se­syj­nych roz­my­ślań i na­pa­stli­wej za­zdro­ści. Ro­jeń o wspól­nej przy­szło­ści, na­dziei na nie­moż­li­we i chę­ci za­wład­nię­cia nim ca­łym. Było jej do­brze. Bez eks­tre­mal­nych emo­cji i uczu­cio­wych za­chły­śnięć. Bez nie­prze­spa­nych, peł­nych roz­wa­żań nocy i prób ode­bra­nia Mi­cha­ła ro­dzi­nie. Ro­zu­mia­ła, że ich zwią­zek nie ma przy­szło­ści, co czy­ni­ło go lek­kim, ła­twym, przy­jem­nym. Po­zwa­la­ło sku­pić uwa­gę na mi­łych dro­bia­zgach. Go­to­wa­niu spa­ghet­ti, są­czo­nym ra­zem czer­wo­nym wi­nie czy wyj­ściach do re­stau­ra­cji. Wspól­nych ką­pie­lach i ka­wie przy­no­szo­nej jej rano do łóż­ka. Le­ni­wych go­dzi­nach w po­ście­li, kie­dy ona czy­ta­ła, a on słu­chał mu­zy­ki. Wszyst­kich tych chwi­lach, któ­re na co dzień dzie­li­ły ze sobą zgod­ne mał­żeń­stwa, nie do­strze­ga­jąc na­wet ich pięk­na.

Wspo­mi­na­jąc Mi­cha­ła, czu­ła nie­smak, żal i smu­tek. Chcia­ła­by po­znać przy­czy­nę, dla któ­rej po­sta­no­wił za­koń­czyć ich ro­mans, ale nie mia­ła od­wa­gi za­dzwo­nić czy choć­by wy­słać mu ma­ila. Może kie­dyś. Te­raz mu­sia­ła znieść ja­koś pust­kę, jaką po so­bie zo­sta­wił, i zmie­rzyć się z ko­lej­nym sa­mot­nym wie­czo­rem.

Wy­cią­gnę­ła bose sto­py przed sie­bie i prze­su­nę­ła wzro­kiem po miesz­ka­niu. Było małe, ale przy­tul­ne. Peł­ne drew­nia­nych me­bli, ksią­żek, lamp i po­du­szek. Za­peł­nio­ne po brze­gi wa­la­ją­cy­mi się po nim rze­cza­mi, któ­re ku­po­wa­ła, kar­miąc wła­sne złu­dze­nia, że ma w ży­ciu coś poza pra­cą. Drew­nia­ne anio­ły przy­wie­zio­ne z Kra­ko­wa są­sia­do­wa­ły na pół­kach z Ko­men­ta­rzem do ko­dek­su kar­ne­go, opra­wio­ny­mi w ram­ki szki­ca­mi cha­sy­dów, któ­rzy mie­li na nią spro­wa­dzić do­sta­tek, oraz puz­der­ka­mi ze zbie­ra­ną la­ta­mi bi­żu­te­rią bez ja­kiej­kol­wiek war­to­ści. Roz­sta­wio­ne po domu lamp­ki były zbie­ra­ni­ną przed­wo­jen­nych mo­sięż­nych lich­ta­rzy uzbro­jo­nych przez elek­try­ka w ka­ble za­si­la­ją­ce sła­be, mi­go­czą­ce pod ko­lo­ro­wy­mi aba­żu­ra­mi ża­rów­ki. Nie były szcze­gól­nie pięk­ne czy funk­cjo­nal­ne, ale lu­bi­ła je, po­dob­nie jak resz­tę ze­bra­nych przez lata na pchlich tar­gach ru­pie­ci. Da­wa­ły jej po­czu­cie za­ko­twi­cze­nia w tym miej­scu. Two­rzy­ły ułu­dę ro­dzin­ne­go ży­cia.

Się­gnę­ła po koc, okry­ła się nim po szy­ję i pod­nio­sła od­sta­wio­ny na pod­ło­gę kie­li­szek. Bra­ko­wa­ło jej cie­pła, spo­ko­ju i miej­sca wy­łącz­nie dla sie­bie. Miesz­ka­nie sta­no­wi­ło azyl, ale było też klat­ką. Od­gro­dzo­ne od świa­ta, spo­glą­da­ją­ce na oko­li­cę z okna na siód­mym pię­trze, ota­cza­ją­ce ją szczel­nie ni­czym sko­ru­pa śli­ma­ka. Po­zwa­la­ło się schro­nić, lecz rów­no­cze­śnie cią­ży­ło. Jej wła­sne i obce za­ra­zem. Zbyt gło­śno i na­zbyt do­słow­nie krzy­czą­ce każ­dym ka­wał­kiem pod­ło­gi o jej tę­sk­no­tach, kom­plek­sach, pra­gnie­niach. O chę­ci zbu­do­wa­nia bez­piecz­nej, ro­dzin­nej, wy­peł­nio­nej pa­miąt­ka­mi przy­sta­ni i jed­no­cze­snej nie­mo­cy uczy­nie­nia z tego miej­sca cze­goś wię­cej niż tyl­ko zbie­ra­ni­ny cu­dzych rze­czy i wspo­mnień. Po­win­na je sprze­dać. Zna­leźć nowe miesz­ka­nie i za­cząć od zera. Jak Anka. Po­rzu­ca­jąc prze­szłość, sta­re lęki i wszel­kie wy­pra­co­wa­ne w tym miej­scu dzi­wac­twa.

Ze­rwa­ła się z sofy, po­de­szła do biur­ka i otwo­rzy­ła lap­to­pa. Wy­szu­ki­war­ka pod­su­nę­ła jej usłuż­nie li­stę miesz­kań wy­sta­wio­nych na sprze­daż w Śród­mie­ściu, a ona jęk­nę­ła na wi­dok cen i za­trza­snę­ła kom­pu­ter. Pro­ku­ra­tor­ska pen­sja z tru­dem wy­star­cza­ła na spła­tę kre­dy­tu. O wyż­szym nie było mowy. Mo­gła za­pew­ne prze­nieść się na Tar­cho­min, Bia­ło­łę­kę lub do Pia­secz­na, ale to nie zmie­ni­ło­by jej ży­cia na lep­sze. By­ła­by jesz­cze bar­dziej sa­mot­na. Od­izo­lo­wa­na na­wet od wą­skiej gru­py zna­jo­mych, któ­rzy by­wa­li u niej wy­łącz­nie dla­te­go, że miesz­ka­ła na szla­ku noc­nych wę­dró­wek po knaj­pach. W od­le­gło­ści spa­ce­ru od Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia i im­pre­zow­ni przy Pił­sud­skie­go. Ilu z tych, któ­rzy te­raz tak chęt­nie wpa­da­li do niej na szyb­ki afte­rek, chcia­ło­by się tu­łać poza cen­trum War­sza­wy? Dla ilu z nich była na tyle istot­na? Dla Anki? Być może. Bo na­wet Kaś­ka była zbyt wy­god­na, by zre­zy­gno­wać z są­czo­ne­go przed ko­min­kiem szam­pa­na na rzecz wy­pra­wy na Go­cław i pi­cia wina z dys­kon­tu.

Co za­tem mo­gła zro­bić? Po­wie­lić opi­sy­wa­ny w szmi­ro­wa­tych po­wie­ściach sce­na­riusz, uciec w Biesz­cza­dy i li­czyć na to, że spo­tka tam mi­łość swo­je­go ży­cia? Tak, czy­ty­wa­ła cza­sem książ­ki, któ­rych łza­wa fa­bu­ła koń­czy­ła się hap­py en­dem. Za­cho­dem słoń­ca, drew­nia­nym dom­kiem, sma­że­niem kon­fi­tur. Po­wie­ści, któ­rych sło­dycz do­pro­wa­dza­ła ją szyb­ko do pio­nu i zdro­we­go po­zio­mu ży­cio­we­go cy­ni­zmu. Hi­sto­rie, z któ­rych za­śmie­wa­ła się z ko­le­żan­ka­mi, czy­ta­jąc przy wi­nie naj­sma­ko­wit­sze, ocie­ka­ją­ce lu­krem frag­men­ty. Czy któ­ryś z pi­sa­rzy kie­dy­kol­wiek prze­żył choć je­den dzień nor­mal­no­ści? Skąd bra­li po­my­sły, czer­pa­li wenę, skąd ta moda na bo­ha­ter­ki ucie­ka­ją­ce na kom­plet­ne od­lu­dzie? Czy cha­ta w Dziur­dzio­wie na­praw­dę mo­gła ura­to­wać ko­goś przed ży­cio­wą za­gła­dą? Po­zwo­lić na zy­ska­nie dy­stan­su, spo­ko­ju i uko­je­nia? Szcze­rze w to wąt­pi­ła. Gdy­by kto­kol­wiek zo­sta­wił ją samą na be­skidz­kim od­lu­dziu, po ty­go­dniu za­pew­ne by zwa­rio­wa­ła. Po­zo­sta­wio­na na pa­stwę swo­ich my­śli, po­nu­rych roz­wa­żań i bez­na­dziei. Nie mo­gąc z ni­kim po­roz­ma­wiać ani za­głu­szyć we­wnętrz­nych gło­sów, któ­re przy­po­mi­na­ły o ca­łej ma­ka­brze, jaką w ży­ciu wi­dzia­ła, i no­ca­mi bu­dzi­ły ją gwał­tow­nie z kosz­ma­rów, w któ­rych wi­dzia­ła zwło­ki na ste­ryl­nych sto­łach pro­sek­to­ryj­nych, rany za­da­ne ofia­rom lub miej­sca zbrod­ni. A przez ostat­nie ty­go­dnie rów­nież ką­sa­ne­go przez sta­do psów Kem­pę, któ­re­go krzyk za­padł w nią sil­niej niż wi­dok jego po­szar­pa­nych no­ga­wek.

Usia­dła po­now­nie przy biur­ku, za­mknę­ła oczy i opar­ła czo­ło na rę­kach. Ile jest w sta­nie udźwi­gnąć? Jak wie­le okru­cień­stwa przy­jąć i za­ab­sor­bo­wać? Wchło­nąć w sie­bie bez szwan­ku? Śmierć ro­dzi­ców, sa­mot­ne dzie­ciń­stwo, za­wód, któ­ry dla sie­bie wy­bra­ła tyl­ko dla­te­go, by świat był bar­dziej bez­piecz­ny dla in­nych. Sa­mot­ność z oba­wy przed ko­lej­nym zra­nie­niem i rów­no­cze­sna tę­sk­no­ta za bli­sko­ścią męż­czy­zny, dziec­kiem oraz sta­bi­li­za­cją. Lęk o bab­cię, Ankę i sie­bie. Ner­wo­we tiki, któ­re do­pa­da­ły ją za­wsze, gdy ktoś szedł za nią przez mrocz­ne po­dwór­ko. Po­twor­ne sny, któ­re nie da­wa­ły spo­ko­ju, po­wra­ca­jąc na­tręt­nie przez wie­le ko­lej­nych nocy. Oschły SMS od Mi­cha­ła i wi­dok Krzysz­to­fa przed oł­ta­rzem z inną ko­bie­tą. Zmarsz­czo­ne czo­ło gi­ne­ko­lo­ga, gdy mó­wił, że cier­pi na en­do­me­trio­zę, i świa­do­mość, że pew­nie ni­g­dy nie bę­dzie mo­gła mieć dzie­ci. Wszyst­ko to było po­nad jej siły. Star­czy­ło­by na ob­dzie­le­nie nie­szczę­ściem tu­zi­na ko­biet.

Unio­sła gło­wę i spoj­rza­ła po­nu­ro na po­kój. Świa­tła lamp roz­pra­sza­ły się mięk­ko na lnia­nym obi­ciu ka­na­py, pół­kach z książ­ka­mi i bi­be­lo­tach. Rzu­ca­ły cie­nie na ciem­no­be­żo­we ścia­ny, pod­kre­śla­jąc nie­rów­ność tyn­ku, któ­ry kil­ka lat wcze­śniej sama kła­dła na mu­rze. Fa­lo­wa­ły lek­ko roz­grza­nym wo­kół ża­ró­wek po­wie­trzem, ro­ze­dr­ga­ne i nie­spo­koj­ne jak ona. Może au­tor­ki ba­nal­nych po­wie­ści mia­ły ra­cję? Może na­le­ża­ło od­ciąć się od wszyst­kie­go? Spró­bo­wać za­po­mnieć? Za­szyć się w my­siej no­rze, prze­cze­kać ból, dać so­bie szan­sę na re­in­kar­na­cję? Za­jąć się czymś, co za­ab­sor­bu­je my­śli i sta­nie się ku­ra­cją dla znę­ka­ne­go pro­ble­ma­mi umy­słu? Pa­trzeć na ta­flę je­zio­ra o świ­cie, siać rzod­kiew­kę, ho­do­wać kury. Wi­tać się z są­sia­da­mi, roz­pra­wiać o zgub­nym wpły­wie desz­czu na żni­wa i ko­niecz­no­ści rą­ba­nia drew­na na opał. Może pra­ca u pod­staw była ra­tun­kiem rów­nie do­brym, co izo­la­cja od świa­ta? Może w tym wszyst­kim cho­dzi­ło o to, by daw­ne pro­ble­my zde­chły z nu­dów? Nie za­gęsz­cza­ne przez na­stęp­ne do­zna­nia, lecz roz­cień­cza­ją­ce się w próż­ni? Może w koń­cu, roz­my­te i wy­bla­kłe, znik­nę­ły­by osta­tecz­nie ni­czym wy­pło­wia­łe na słoń­cu ob­ra­zy? Może na­wet ona sama prze­sta­ła­by ist­nieć?

Unio­sła ekran lap­to­pa i znów spoj­rza­ła na wy­szu­ki­war­kę. Z pew­no­ścią nic z tego nie bę­dzie. Nie dla­te­go na­wet, że po­mysł był go­dzien oso­by cho­rej na gło­wę, ale z tej pro­za­icz­nej przy­czy­ny, że nie stać jej było na luk­sus uciecz­ki. Na prze­rwę w pra­cy i bez­czyn­ne ga­pie­nie się na je­zio­ro. Na po­rzu­ce­nie ży­cia, któ­re utrzy­my­wa­ło przy ży­ciu. Mu­sia­ła wy­ko­ny­wać swój za­wód, bo in­ne­go nie mia­ła. Po­dob­nie jak za­skór­nia­ków, bo­ga­tych ro­dzi­ców ani dzie­lo­ne­go z mę­żem po po­ło­wie ma­jąt­ku. Jej cały do­by­tek za­my­kał się w ma­łym, ob­cią­żo­nym hi­po­te­ką miesz­ka­niu, sa­mo­cho­dzie fi­nan­so­wa­nym w le­asin­gu oraz nędz­nych pięć­dzie­się­ciu ty­sią­cach, któ­re trzy­ma­ła na czar­ną go­dzi­nę.

Mo­ni­tor za­mru­gał i wy­rzu­cił ko­lej­ną li­stę ogło­szeń. Dom na Ma­zu­rach. Trzy­sta ofert, z cze­go dwie­ście osiem­dzie­siąt ze zdję­ciem. Sor­to­wa­nie po ce­nie. Osiem­dzie­siąt ty­się­cy za let­ni do­mek nad brze­giem je­zio­ra. Prze­su­nę­ła kur­so­rem po zdję­ciach i skrzy­wi­ła się lek­ko. To nie był dom, tyl­ko cha­ta. Kry­ta gon­tem, stra­szą­ca bo­aze­ria­mi, ta­pe­tą w kwia­ty oraz ła­zien­ką, na któ­rą je­dy­ne re­me­dium sta­no­wił­by gra­nat. Znie­chę­co­na od­su­nę­ła od sie­bie mysz­kę i wy­cią­gnę­ła nogi pod biur­kiem. Co jej przy­szło do gło­wy? Że ży­cie sta­nie się prost­sze, gdy wyda na coś ta­kie­go wię­cej pie­nię­dzy, niż uda­ło jej się kie­dy­kol­wiek odło­żyć? I skąd niby weź­mie na re­mont?

– Sa­mot­ne wie­czo­ry jed­nak mi nie słu­żą – mruk­nę­ła do sie­bie pod no­sem i po­now­nie po­chy­li­ła się w stro­nę ekra­nu. – Po­win­nam to wy­dru­ko­wać, po­wie­sić na lo­dów­ce i oglą­dać za każ­dym ra­zem, kie­dy do­pad­nie mnie chan­dra.

Znów się­gnę­ła po mysz­kę i prze­kli­ka­ła ko­lej­ne zdję­cia dom­ku, oglą­da­jąc w sku­pie­niu so­sno­we pod­ło­gi, na­de­rwa­ne po­ła­cie ta­pet oraz pry­cze sto­ją­ce w po­ko­jach. Lam­py pa­mię­ta­ją­ce Go­mół­kę, krze­sła, z któ­rych zła­zi­ła far­ba, oraz okna uszczel­nio­ne czer­wo­nym ki­tem, na któ­rym wciąż wi­dać było od­ci­ski pal­ców chro­nią­ce­go się przed zim­nym wia­trem miesz­kań­ca. Drzwi wej­ścio­we za­mknię­te na wiel­ką, sta­lo­wą kłód­kę i zie­ją­ce dziu­rą po wy­dar­tym przez ko­goś zam­ku. Żół­te, wy­tła­cza­ne we wzo­ry szy­by, któ­re od­dzie­la­ły są­sia­du­ją­ce ze sobą mi­kro­sko­pij­ne sy­pial­nie. W koń­cu ta­ras. Za­gra­co­ny aż po pod­bit­kę da­cho­wą stło­czo­ny­mi na nim sta­ry­mi me­bla­mi. Po­krzy­wio­nym od wil­go­ci sta­rym kre­den­sem, fo­te­lem, któ­ry tra­cił przez dziu­rę w obi­ciu reszt­ki wy­peł­nia­ją­cych go pa­kuł, oraz dwo­ma po­ła­ma­ny­mi krze­sła­mi. Mia­ła do­syć. Była ule­czo­na z głu­pich po­my­słów, na­iw­nych złu­dzeń i ba­nal­nych re­cept na ży­cie. Osiem­dzie­siąt ty­się­cy za taką ru­de­rę? Zwa­rio­wa­ła do­szczęt­nie, je­śli są­dzi­ła, że to może za­pew­nić jej szczę­ście.

Wes­tchnę­ła, po­cią­gnę­ła reszt­kę wina z kie­lisz­ka i klik­nę­ła na­stęp­ną stro­nę z po­sta­no­wie­niem, że robi to po raz ostat­ni. Za­nim zdję­cie zdą­ży­ło się zmie­nić, wsta­ła od biur­ka i za­braw­szy ze sobą kie­li­szek, po­szła do kuch­ni. Trud­ne cza­sy wy­ma­ga­ły do­lew­ki. Po­dob­nie jak dur­ne my­śli. Sto­jąc przy bla­cie, wzię­ła dwa dłu­gie łyki i prze­su­wa­jąc ję­zy­kiem po pod­nie­bie­niu, mla­snę­ła.

– Przej­rzę pa­pie­ry i idę spać. Za­nim znów coś mi strze­li do gło­wy.

Za­wró­ci­ła do po­ko­ju i skie­ro­wa­ła się pro­sto po le­żą­cą obok ka­na­py tecz­kę z ak­ta­mi, lecz za­nim zdą­ży­ła po nią się­gnąć, ką­tem oka za­re­je­stro­wa­ła ko­lej­ne zdję­cie wy­świe­tlo­ne na mo­ni­to­rze lap­to­pa, któ­re spra­wi­ło, że za­trzy­ma­ła się w pół kro­ku, zmie­ni­ła tra­jek­to­rię i po­now­nie ru­szy­ła do biur­ka. Ze wzro­kiem wbi­tym w ekran kom­pu­te­ra do­tar­ła do krze­sła, po czym bez­wied­nie usia­dła. Spo­mię­dzy wy­so­kich szu­wa­rów bie­gła w stro­nę wody dłu­ga na kil­ka­na­ście me­trów, za­koń­czo­na sze­ro­kim po­de­stem drew­nia­na kład­ka. Jej po­czą­tek krył się w kę­pach zie­lo­nej tra­wy, ocie­nio­nej przez zwi­sa­ją­ce nad nią ga­łę­zie brzo­zy. Słoń­ce do­cie­ra­ło do ro­ślin do­pie­ro w miej­scu, gdzie koń­czył się grunt, a z wody wy­sta­wa­ły wy­so­kie li­ście pał­ki, pió­ro­pu­sze trzcin i fal­licz­ne kwia­ty ta­ta­ra­ku. Woda była nie­bie­ska ko­lo­rem od­bi­te­go w jej ta­fli nie­ba, upstrzo­na bia­ły­mi ob­ło­ka­mi i po­ły­skli­wa. Cią­gnę­ła się na trud­ną do osza­co­wa­nia od­le­głość, tra­cąc w pew­nym miej­scu swój błę­kit na rzecz czar­ne­go cie­nia, w któ­rym po­grą­żo­ne były od­bi­ja­ją­ce się w niej drze­wa na dru­gim brze­gu je­zio­ra. Klik­nę­ła i ob­raz zno­wu się zmie­nił. Ka­me­ra sta­ła te­raz w środ­ku ta­jem­ni­cze­go, za­chwasz­czo­ne­go ogro­du, przez któ­re­go śro­dek pły­nął po­wo­li stru­mień, roz­le­wa­jąc się sze­ro­ko i tu­ląc do brze­gów gę­stym ko­żu­chem rzę­sy. Prze­su­nę­ła wzro­kiem po zdję­ciu i na­bra­ła głę­bo­ko po­wie­trza. Prze­wró­co­ny pień ob­ro­śnię­ty był sza­rym po­ro­stem, a po po­wierzch­ni wody śli­zga­ły się gi­gan­tycz­ne, wi­docz­ne na­wet na fo­to­gra­fii nar­t­ni­ki. Ko­lej­ny ob­raz i le­śna ścież­ka, na koń­cu któ­rej wi­docz­ny był je­dy­nie wy­chy­la­ją­cy się z za­ro­śli dach z gon­tu. Na­stęp­ne zdję­cie i nie­wzru­szo­ny spo­kój nie­po­ru­sza­ne­go naj­mniej­szym wia­trem je­zio­ra. Bez­kres wody od­bi­ja­ją­cej sza­re tym ra­zem chmu­ry. Za­chód słoń­ca na po­mo­ście i wschód wi­dzia­ny z okien na pię­trze. Kil­ka ujęć wy­sta­wia­ją­cych gło­wy spod bu­twie­ją­cych li­ści za­wil­ców i wy­bar­wio­nych czer­wie­nią je­sien­nych dę­bów. A po­tem znów lato i ha­mak. Roz­cią­gnię­ty mię­dzy dwo­ma ro­sną­cy­mi przy domu drze­wa­mi, wpro­wa­dza­ją­cy w na­sy­co­ną zie­leń ogro­du kon­tra­sto­wy ele­ment czer­wo­nych i żół­tych pa­sów.

Za­mknę­ła oczy i bu­ja­ła się przez mo­ment w na­pię­tym, pa­sia­stym ma­te­ria­le, wcią­ga­jąc w płu­ca wil­got­ny za­pach lasu, szu­wa­rów i glo­nów. Wo­kół niej była kom­plet­na ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko nie­kie­dy przez stu­ka­ją­ce­go w drze­wa dzię­cio­ła. Nic wię­cej.

Uchy­li­ła po­wie­ki i się­gnę­ła po pió­ro, by za­pi­sać nu­mer te­le­fo­nu i ad­res. Z peł­ną świa­do­mo­ścią, że od­da­je się wła­śnie w szpo­ny kom­plet­ne­go sza­leń­stwa.

Obu­dził ją krzyk oraz na­gły ruch cia­ła, któ­re zgię­ło się wpół wciąż nie­świa­do­me tego, co się z nim dzie­je, ale po­dat­ne na na­głe im­pul­sy bólu i stra­chu. Ze­rwa­ła się gwał­tow­nie i do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li zro­zu­mia­ła, że dzi­ki wrzask, któ­ry sły­szy, jest jej wła­snym schryp­nię­tym gło­sem. Przy­ci­snę­ła dłoń do ust i za­mil­kła. Cia­ło wciąż ją bo­la­ło, więc za­świe­ci­ła lam­pę przy łóż­ku, zdar­ła z sie­bie koł­drę i za­czę­ła oglą­dać wni­kli­wie swo­je ra­mio­na i nogi. Były całe, wol­ne od ran, gład­kie i cie­płe, lecz wciąż obo­la­łe. Pul­so­wa­ły gwał­tow­ny­mi ner­wo­wy­mi ti­ka­mi agre­syw­nych uką­szeń szar­pią­cej nią we śnie psy­cho­zy. Wsta­ła z łóż­ka, by zdjąć z sie­bie prze­po­co­ny T-shirt i majt­ki. Po­ściel też była mo­kra. Od potu i łez, któ­ry­mi za­la­ła po­dusz­kę. Spoj­rza­ła na nią bez­rad­nie, nie ma­jąc sił na ko­lej­ną zmia­nę po­sze­wek. Kosz­mar po­wra­cał co noc, bu­dząc ją krzy­kiem oraz ko­niecz­no­ścią prze­bie­ra­nia po­ście­li. Była tym co­raz bar­dziej znu­żo­na, a rów­no­cześ-nie wście­kła na wła­sny umysł, któ­ry pła­tał jej fi­gle i każ­dej nocy sta­wiał przy drzwiach pro­wa­dzą­cych na ta­ras. Już nie jako ob­ser­wa­tor­kę, lecz jako bez­po­śred­nią uczest­nicz­kę ma­ka­bry.

Sto­jąc nago przy mo­krym od potu łóż­ku, za­sta­na­wia­ła się, co ro­bić da­lej. Zmie­nić po­ściel czy może ra­czej po­ło­żyć się na so­fie w sa­lo­nie, li­cząc na to, że kosz­mar dru­gi raz nie po­wró­ci. W koń­cu pod­ję­ła de­cy­zję: pra­nie prze­ście­ra­deł było ni­czym w po­rów­na­niu z czysz­cze­niem lnia­ne­go obi­cia ka­na­py.

Na­cią­gnę­ła na sie­bie su­chą ko­szul­kę i się­gnę­ła po ostat­nią le­żą­cą w szu­fla­dzie czy­stą zmia­nę po­ście­li. Ba­weł­nia­na sa­ty­na sfru­nę­ła na łóż­ko, a ona za­czę­ła wy­gła­dzać do­kład­nie jej brze­gi, wie­dząc, że czyn­ność ta po­zba­wio­na jest sen­su. Ju­tro o tej po­rze prze­ście­ra­dło znów bę­dzie mo­kre i zgnie­cio­ne ni­czym szma­ta wy­żę­ta z wil­go­ci. A jed­nak mia­ro­we ru­chy rąk uspo­ka­ja­ły ją nie­co, po­zwa­la­jąc za­pa­no­wać nad drże­niem, uła­dzić my­śli, ode­rwać się od wspo­mnie­nia kosz­ma­ru.

Uło­ży­ła się na wznak i nie ga­sząc świa­tła, za­mknę­ła oczy. Dla­cze­go ten sen usta­wicz­nie po­wra­cał? Dla­cze­go ze wszyst­kich bru­tal­nych ob­ra­zów prze­cho­wy­wa­nych w za­ka­mar­kach jej mó­zgu pod­świa­do­mość pod­su­wa­ła jej aku­rat tę sce­nę? I dla­cze­go to ona była w niej te­raz ofia­rą? Sku­pi­ła my­śli, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie uczel­nia­ne wy­kła­dy oraz teo­rię snów Freu­da. Ten kosz­mar nie był speł­nie­niem jej naj­skryt­szych fan­ta­zji. Nie re­ali­zo­wał jej ma­rzeń, nie re­kom­pen­so­wał ni­cze­go. Czy był za­tem po­twier­dze­niem tez Jun­ga i do­wo­dził, że to, co zro­bi­ły, bu­dzi w niej we­wnętrz­ny opór? A może zwy­czaj­nie się bała? Tyl­ko cze­go? Wła­snej wy­ko­śla­wio­nej na­tu­ry, któ­ra ujaw­ni­ła się w bez­na­mięt­nej ob­ser­wa­cji prze­mo­cy? Świa­do­mo­ści, że prze­sta­ła wie­rzyć w spra­wie­dli­wą rękę Te­mi­dy i tak samo jak inni ule­ga­ła pier­wot­nym in­stynk­tom, któ­re szep­ta­ły do ucha, że lincz jest je­dy­ną sku­tecz­ną me­to­dą? A może tego, że Kem­pa się ze­mści?

Wes­tchnę­ła, nie po­tra­fiąc dojść do żad­nych sen­sow­nych wnio­sków, i wy­łą­czy­ła lam­pę przy łóż­ku. W sy­pial­ni za­pa­dła ciem­ność, ale ona wciąż mia­ła otwar­te oczy, na­pię­te mię­śnie i wy­ostrzo­ny słuch, któ­ry wy­ła­wiał de­li­kat­ny szum bie­gną­cej nie­opo­dal uli­cy. Do­kład­nie tak samo jak wte­dy. Jak tam­tej nocy, kie­dy le­ża­ła przy Ance, na­słu­chu­jąc jej mia­ro­we­go od­de­chu i szme­rów do­cho­dzą­cych z ogro­du. Czuj­na i nie­po­ru­szo­na za­ra­zem. Go­to­wa wy­sko­czyć z łóż­ka przy pierw­szym szczek­nię­ciu, lecz nie dość od­waż­na, by pod­nieść się przed jego usły­sze­niem. Przy­ja­ciół­ka za­ży­ła wte­dy dwie ta­blet­ki Stil­no­xu, po­pi­ła je wi­nem i we­tknę­ła w uszy za­tycz­ki, któ­re tłu­mi­ły dźwię­ki, se­pa­ru­jąc ją szczel­nie od świa­ta. Ona sama za­do­wo­li­ła się wi­nem, prze­ko­na­na, że gdy obu­dzą się rano, cała hi­sto­ria bę­dzie już tyl­ko zło­wro­gim wspo­mnie­niem. Ale sen nie nad­cho­dził. Po­dob­nie jak te­raz.

Plan, któ­ry wy­my­śli­ła Ania, wy­da­wał się…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej