Wielki chłód - Rygiel Katarzyna - ebook

Wielki chłód ebook

Rygiel Katarzyna

3,8

Opis

Czy łatwo pomylić fikcję z rzeczywistością?

Janusz Krzyżanowski, autor kryminałów cieszących się umiarkowaną popularnością, jest przekonany, że bezbłędnie odróżnia realne od wymyślonego. Jednak gdy rozpoczyna prace nad nową powieścią i nagle staje się uczestnikiem niezwykłych zdarzeń, dochodzi do wniosku, że był w błędzie. Niepokój pisarza zmienia się w strach, gdy w niewyjaśnionych okolicznościach znika jego była żona, a on sam stwierdza, że ktoś go prześladuje. Zdesperowany, przytłoczony odpowiedzialnością za syna, który znalazł się pod jego opieką, nie umie odpowiedzieć na pytania o przyczynę i cel działań tajemniczego dręczyciela. Motywy sprawcy próbuje poznać także nadkomisarz Krzysztof Sobolewski, prowadzący śledztwo w sprawie zaginionej kobiety. Który z nich pierwszy dostrzeże granicę oddzielającą fabułę od prawdziwego życia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
3
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katarzyna Rygiel Wielki chłód ISBN: 978-83-7785-703-8 Copyright © Katarzyna Rygiel 2015 All rights reserved PROJEKT OKŁADKI: Tobiasz Zysk REDAKCJA: Hanna KossakZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

I

Nienawidziłem zimy. Tej ponurej, przygnębiającej i przyprawiającej o dreszcze pory roku, która w naszej szerokości geograficznej zwykła rozciągać się ponad miarę. Tegoroczna zima, niestety, nie należała do wyjątków. I choć tryb życia, jaki wiodłem, oszczędzał mi widoku popielatych świtów i sinych, pozbawionych światła poranków, to i tak skazywał na oglądanie mętnych zmierzchów wypełnionych skrzypieniem butów na zamarzającym śniegu, wieczną walką o miejsce do parkowania w nieodśnieżonym mieście i nadmierną liczbą papierosów wypalonych z nadzieją, że od ich żaru rozgrzeją mi się przynajmniej opuszki palców. Nic bardziej złudnego. Mógłbym palić bez przerwy, a one i tak zaczynały drętwieć, gdy gasł płomień tandetnej zapalniczki, którą zawsze nosiłem przy sobie. Swoisty fenomen. Przed wyjściem z domu nigdy nie sprawdzałem, czy mam ją w kieszeni, a ona i tak zawsze tam była. Kiedyś powinienem policzyć, ile wydaję na te jednorazówki. I papierosy. Być może okazałoby się, że przy moich nikłych dochodach lepiej ograniczyć palenie, zamiast przeliczać wszystko na nierozpieczętowane paczki fajek. Brak zleceń nie jest jeszcze największym dramatem prywatnego detektywa, który prowadzi jednoosobową agencję. Katastrofą jest kolejne popołudnie, spędzone przy sztucznym świetle w bezosobowym wnętrzu niewielkiego biura, tylko dlatego, że panująca na zewnątrz temperatura uniemożliwia palenie na wolnym powietrzu. Tak. Czas to przyznać. Wolałem siedzieć z założonymi rękami niż wyściubić nos poza bramę kamienicy, w której pracowałem. Panujący od miesiąca mróz wciąż wywoływał w mediach fale komentarzy, podczas gdy góra lodowa wielkości Luksemburga (bagatela, dwa i pół tysiąa kilometrów kwadratowych), która oderwała się od Antarktydy, dryfowała po oceanie, niosąc światu trudne do zaakceptowania zmiany klimatyczne. Zdaniem specjalistów przyszłe zimy miały być jeszcze surowsze. Doprawdy, trudno było to sobie wyobrazić.

Nie potrafił powiedzieć, kiedy to się zaczęło. Może miesiąc, a może dwa miesiące temu, choć nie zdziwiłby się, gdyby ktoś powiedział, że jeszcze wcześniej. Tygodnie mijały tak szybko, a on ze zdziwieniem rejestrował kolejne weekendy, które dla niego tylko nieznacznie różniły się od dni powszednich, bo zdarzało mu się pisać i w soboty, i w niedziele. Nie znaczy to, że był pracoholikiem, wierzył jedynie w dyscyplinę i regularność, dzięki którym ukończył większość swoich książek. Chciałby powiedzieć — wszystkie, ale wciąż miał w pamięci tę jedną, w której nadal brakowało zakończenia.

W pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na niezwykłą zbieżność faktów, identyczność szczegółów bez znaczenia, które powielone zaczynały zastanawiać i niepokoić. Początkowo znosił je mężnie, chowając głęboko drobne, różnokolorowe przedmioty, jakby były dowodami popełnionej zbrodni. Wolałby o nich zapomnieć, więc było zrozumiałe, że nie chciał, by rzucały się w oczy. Dni mijały i niepokój zmienił się w gniew, który szybko zastąpiły ataki paniki. Był wobec nich zupełnie bezradny. Nieruchomiał w fotelu, stając się ciałem i oddechem. Zwłaszcza oddechem. Do pisania siadał z coraz większym ociąganiem, a na swoje narzędzie pracy patrzył z lękiem, ulegając śmiesznemu przeświadczeniu, że to ono płata mu figle. Wolał z nikim nie dzielić się tą refleksją. Nie chciał uchodzić za pisarza-ekscentryka ani za kogoś, kto nagle postradał zmysły. Pan rozumie, tłumaczył mężczyźnie za biurkiem, nikt nie lubi słyszeć, że jest przemęczony albo, co gorsza, że wymyśla niestworzone historie ze strachu przed spadkiem popularności.

— Zapalniczki? — Policjant wyglądał tak, jakby miał zamiar się roześmiać. — Co to ma być? Jakaś kpina?

— Nie tylko to. — Krzyżanowski na próżno usiłował przekonać rozmówcę, że powinien potraktować jego słowa poważnie. — Nie rozumie pan? Główny bohater moich książek nieustannie je kupuje i gromadzi, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jeśli o to chodzi, chyba wyraziłem się jasno? Ja ich NIE kupowałem, więc skąd wzięły się w moim domu?

— Może pan nie pamięta? — zasugerował funkcjonariusz, przyglądając się pisarzowi najpierw z rozbawieniem, a później z zakłopotaniem.

— Siedemnaście jednorazowych zapalniczek. Każda w innym kolorze. Którąś musiałbym zapamiętać, nie sądzi pan?

Gdyby ktoś go zapytał, powiedziałby, że pierwszą znalazł na stole kuchennym. Czerwony plastik zdawał się świecić w nowoczesnym wnętrzu, w którym dominowały czerń i różne odcienie szarości: gołębi kolor ścian i niemal grafitowy — terakoty na podłodze, brudna biel szafek, nad zlewem glazura błyszcząca jak gorąca smoła. W jego kuchni plastikowa czerwień wyglądała wyzywająco, jak jaskrawa szminka na wargach zbyt młodej dziewczyny.

Gdyby ktoś go zapytał, mógłby opowiedzieć, jak wzdrygnął się na jej widok, a potem wyciągnął rękę, by sięgnąć po zapalniczkę, po namyśle jednak zostawił ją tam, gdzie była. Leżała tak trzy dni, nim odważył się jej dotknąć. Ciążyła mu w kieszeni, więc starał się o niej nie myśleć. Byłby o niej zapomniał, gdyby nie natknął się na drugą, tym razem intensywnie zieloną. A potem na następną. I jeszcze jedną. Irytowały go ich żywe kolory. Drażniło własne oczekiwanie. Jakby w każdej chwili spodziewał się ujrzeć przedmiot, którego pojawieniu się we własnym mieszkaniu nie umiał zapobiec. Jakby obawiał się, że lada moment może dostrzec dłoń, która go pozostawiła.

Ten policjant jednak o nic nie pytał, jakby wcale nie był zainteresowany opowieścią petenta. Widocznie nie zamierzał angażować się w wyjaśnienie tej sprawy. Krzyżanowski był rozczarowany. Spodziewał się czegoś więcej. Pobłażliwy uśmiech funkcjonariusza dotknął go bardziej, niż miał ochotę to przyznać. Wystarczyłoby jedno pytanie, by uwolnić słowa, które tłumił w sobie. Ale pytanie nie padło, chociaż mężczyzna był gotów udzielić odpowiedzi.

Wciąż mając w pamięci minę rozbawionego policjanta, gniewnym gestem postawił kołnierz kurtki i ruszył przed siebie. Czuł, jak zimny wiatr przenika go na wskroś. Wystawione na lodowate podmuchy ciało kurczyło się, dłonie grabiały, emocje stygły. Janusz głębiej wcisnął pięści w kieszenie, jakby chciał w nich zgnieść wszystkie słowa, których dziś nie wypowiedział. Wszystkie odpowiedzi na niezadane pytania.

Ciało było bezwładne i ciężkie jak worek kartofli. Mężczyzna mocował się z nim przez chwilę, nim udało mu się wyciągnąć je z bagażnika samochodu zaparkowanego na skraju leśnej drogi. Zaszeleściła czarna folia. W koronie pobliskiego drzewa zaskrzeczał spłoszony hałasem ptak, który po chwili wzbił się w powietrze. Zmierzchało. Siąpił drobny, zimny deszcz.

Przybysz rozejrzał się, ale nikogo nie dostrzegł. Nie czuł strachu, lecz niezadowolenie na myśl, że ktoś mógłby mu przeszkodzić. Wokół było jednak pusto i jeśli nie liczyć odgłosów natury, zupełnie cicho.

Miejsce wybrał już wcześniej. Położone z dala od uczęszczanych szlaków i popularnych tras spacerowych pasowało doskonale. Ścieżek było tu niewiele. Amatorzy pieszych wędrówek musieliby przedzierać się przez bezlistne, ale gęste poszycie leśne, wspinać na niewielkie pagórki, pokonywać wykroty. Właśnie w jednym z nich postanowił ukryć zwłoki. Nie musiał iść daleko. Zaledwie kilkadziesiąt metrów niemal niewidocznym prześwitem między drzewami. Worek, który zarzucił sobie na plecy, wciąż zaczepiał o gałązki krzaków sięgających łokci i ramion, ale mocna, podwójna folia spełniła swoje zadanie. Kiedy spocony i zasapany dotarł do celu, były w niej pojedyncze niewielkie dziurki o postrzępionych brzegach.

Ułożył ciało w zagłębieniu, a potem wyjął z kieszeni składany nóż i uchwyciwszy brzeg worka, ciął długimi, zdecydowanymi ruchami. W powiększającym się otworze ukazał się blady policzek, kosmyk włosów, spory siniec na skroni i kilka mniejszych rozlanych na szyi. Dalej bluzka z głębokim dekoltem i rozerwana na szwie wąska spódnica. Wreszcie nogi w podartych rajstopach i nieobute stopy z paznokciami pomalowanymi na ciemnoczerwony kolor. Mężczyzna wyprostował się i przez chwilę patrzył na swoje dzieło. Później metodycznie przysypał je liśćmi, które grubą warstwą okrywały ziemię. Mokre przyklejały się do siebie. Pewnie dlatego nie szeleściły pod stopami.

Ciało, a raczej to, co z niego zostało, leżało w lesie aż do kwietniowej niedzieli, kiedy znalazł je pies spuszczony ze smyczy. Towarzyszył mężczyźnie, który wybrał się na pierwszą w tym roku wiosenną wycieczkę za miasto.

To był jego siódmy kryminał, biorąc pod uwagę także ten nieukończony, od którego zaczęły się wszystkie problemy. Kłopoty z bezsennością, brak weny, uczucie pustki, które ogarniało go, gdy siadał do pracy. Pierwotny zapał ulatniał się gdzieś, pokonany przez martwą biel wirtualnej kartki papieru, której Janusz nie umiał zapełnić. Fakt, że porzucił nieudany tekst, by pracować nad nową historią, nie mógł świadczyć o przełamaniu impasu.

Zaczął pisać na studiach, jednak pierwsza powieść nigdy nie doczekała się publikacji. Pisana na maszynie zestarzała się w szufladzie i przepadła podczas przeprowadzki z akademika do wynajętego mieszkania. Wkrótce jej miejsce zajęły inne. Powstawały latami, bo Janusz z trudem godził pasję literacką z chałturami, dzięki którym był w stanie przetrwać do pierwszego. Najlepiej płatne były artykuły do miesięczników i teksty promocyjne przygotowywane dla firm produkujących samochody lub sprzęt elektroniczny, gorzej — sprzedawane w kioskach minipowieści sensacyjne. Raz na jakiś czas trafiała się prawdziwa okazja, ktoś polecał Janusza tej czy innej osobistości pragnącej zostawić po sobie ślad w postaci sprawnie napisanej biografii, barwnej relacji z życia okraszonej anegdotą i żartem na poziomie. Jako ghostwriter Krzyżanowski zarabiał najlepiej. Mógł potem przez kilka, a czasem kilkanaście tygodni pisać tylko dla siebie. W takich właśnie okresach powstawały jego kryminały. Wydawane co dwa, trzy lata na chwilę lądowały na eksponowanych półkach księgarń, by szybko z nich zniknąć, ustępując miejsca innym nazwiskom i tytułom. Potem kurzyły się gdzieś w kącie, ustawione między J a Ł, tak że trzeba było wiedzieć, czego się szuka, żeby je znaleźć, albo leżały w magazynie i czekały, aż ktoś je zamówi. Nic dziwnego, że się nie sprzedawały. Czy była to kwestia pisarskiej nieudolności, słabej promocji czy praw rządzących rynkiem wydawniczym, tego Janusz nie wiedział. Z trudem wychodził na swoje, uparcie podążając wybraną drogą. Był pisarzem, którego nikt nie czytał i o którym nikt nie wspominał. Nigdy nie widział, by ktoś czytał jego książkę w autobusie. Nie przeszkadzało mu to, dopóki wierzył w to, co robi.

Od samego początku próbował stworzyć bohatera na miarę Philipa Marlowe’a, twardego, beznamiętnego faceta, znającego życie od najgorszej strony. Trudno jednak wytrzymać porównanie z kimś, kto od dziesięcioleci urzeka miłośników tego rodzaju prozy. Dlatego też z czasem zadowolił się postacią mniej soczystą, a co za tym idzie, mniej działającą na wyobraźnię. W ramach rekompensaty kupił sobie kapelusz, pewien, że przypomina ten noszony przez Humphreya Bogarta w Głębokim śnie. Fedorę? Może. Mniejsza o nazwę, nie był przecież kapelusznikiem. Drobny rekwizyt miał złagodzić gorycz porażki. Przy czwartej książce okazało się jednak, że romantyczne przywiązanie Janusza do Chandlera w końcu zostało docenione. Kryminał z dnia na dzień zrobił się modny, czy to za sprawą amerykańskich seriali ciągnących się przez kilka sezonów, czy publikacji popularyzujących wiedzę z zakresu kryminalistyki. Dość, że wszyscy nagle zaczęli czytać rodzime powieści o stróżach prawa, nie wyłączając tych, których pisaniu Krzyżanowski poświęcał się w lepszych okresach życia. Nie był jeszcze celebrytą, o którym rozpisywałaby się kolorowa prasa, bo wyróżnienie się w tłumie mniej lub bardziej popularnych autorów było niezwykle trudne, ale zdarzało mu się uczestniczyć w spotkaniach z czytelnikami i raz na pół roku inkasować spore wynagrodzenie za sprzedane egzemplarze. Czy nie o to właśnie mu chodziło?

Nie był pewien. Książki zyskiwały coraz liczniejsze grono odbiorców, ale on nie był z nich zadowolony. Prawdę mówiąc, oceniał je jako niezbyt udane i dość schematyczne. Umiarkowany sukces, którego gratulowali mu nieliczni znajomi, wzmocnił jeszcze jego bałwochwalczy stosunek do Chandlera. Janusz równie mocno jak na początku pragnął napisać coś, co pozwoliłoby mu myśleć o wielkim Raymondzie bez zazdrości. Lata mijały, a on, dobiegając czterdziestki, nie zbliżył się do celu nawet o krok. Cień Philipa Marlowe’a towarzyszył mu, gdy z rezygnacją wpatrywał się w pokryty drobinami kurzu monitor swojego laptopa. Zwykle zanim napisał pierwsze zdanie, przewidywał, że będzie ono dalekie od ideału. Wobec niepowtarzalności określeń, którymi detektyw z Miasta Aniołów okraszał swoje wypowiedzi, czuł się zupełnie bezradny. Język, tworzywo, do którego przywykł i które nauczył się szanować, był źródłem jego największego życiowego rozczarowania.

Gdyby poświęcił trochę czasu na głębszą analizę, zrozumiałby, że nieudany bohater, którego powołał do życia (wbrew opinii innych wciąż za takiego go uważał), tak naprawdę przypomina jego samego. Był kimś o podobnej fizjonomii i charakterze, przyzwyczajeniach i nałogach, komu łatwo było wkładać w usta własne słowa. Jak napisał kiedyś pewien amerykański autor ormiańskiego pochodzenia: „Cokolwiek pisarz spłodzi, jest zawsze o nim samym”. Jeśli tak było i w tym przypadku, on jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Wkrótce miał jednak odkryć tę prostą relację między twórcą a dziełem, nawet tak poślednim, jak jego własne.

Tymczasem, wychodząc z domu, zabierał ze sobą kapelusz, jakby spodziewał się, że dzięki niemu ujarzmi myśli i zdyscyplinuje słowa. Wciąż miał nadzieję, że w stosownym czasie podporządkują się jego palcom wędrującym po klawiaturze ku końcowi następnej, tym razem lepszej powieści. Za jego sprawą czuł się kimś innym. Kimś ważniejszym i równie interesującym jak bohater, którego nie umiał stworzyć.

II

Gdyby nie było tak zimno, z pewnością nigdy nie pchnąłbym przeszklonych drzwi, przez które z wnętrza baru wylewał się na ulicę stłumiony blask niezliczonych lamp i kinkietów. Unikałem podobnych lokali. Wolałem te urządzone skromniej i nie tak rzęsiście oświetlone. Ostentacja wzbudzała we mnie bardzo różne uczucia, rzadko podziw, czasem niedowierzanie, przeważnie jednak niesmak. Mimo to wszedłem do środka, czując, że oddałbym pół życia za kawę wzmocnioną alkoholem i możliwość spędzenia kilku minut w ogrzewanym pomieszczeniu.

Siedziała przy barze, więc stojąc w drzwiach, mogłem podziwiać jedynie elegancką linię jej pleców, miękką i giętką jak u kobiet Ingres’a. Szczupłe ramiona ginęły pod płaszczem włosów, które sięgały niemal do pasa. Musiała minąć długa chwila, nim w lustrze za plecami barmana dostrzegłem jej twarz. Zieleń oczu była tylko o ton jaśniejsza od zieleni sukienki, tak dopasowanej, że z pewnością działała nie tylko na moją wyobraźnię.

Wpatrzony w odbicie kobiety, przywołałem w pamięci wszystkie obrazy, w których mógłbym doszukać się jej portretu. Smukłe plecy i na wpół odsłonięta szyja. Opadające na łopatki włosy. Toulouse-Lautrec i Ślewiński, Degas i Axentowicz. Gdybym był jednym z nich, musiałbym ją namalować. Piękną, rudą nieznajomą, dla której w ciągu kilku sekund straciłem głowę. Niestety byłem tylko detektywem cierpiącym na chroniczny brak zleceń, a moje pojęcie o sztuce nie mogło mi pomóc ani w pracy, ani w nawiązaniu znajomości. Pchnąłem drzwi lokalu powodowany nagłym impulsem, a teraz nie byłem pewien, czy stać mnie choćby na jednego drinka. Musiałem wyglądać głupio, kiedy tak tkwiłem w progu, czując, jak moje ciało rozgrzewa się i powoli zapomina o panującym na zewnątrz zimnie. Sięgnąłem do kieszeni i jak zwykle natrafiłem na jednorazową zapalniczkę. Chłodny, gładki kształt dopasował się do mojej dłoni. Dotyk dobrze znanego przedmiotu podziałał na mnie uspokajająco.

— Zapali pani?

Banalny początek. W rozmowach z pięknymi kobietami zawsze brakowało mi polotu.

Przyjrzała mi się uważnie. Jej prawą brew rozcinała niewielka ukośna blizna i to drobne piętno asymetrii sprawiało, że wydawała się jeszcze bardziej interesująca. Zaciągnęła się z przyjemnością.

— Często pan tu bywa?

— Czasami — skłamałem, wytrzymując jej spojrzenie, w którym dostrzegłem rozbawienie i drwinę. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie wyglądam na stałego bywalca. Ona chyba także. Następne pytanie wskazywało jednak, że mi uwierzyła albo przynajmniej chciała wierzyć, tak długo, jak rozmowa ze mną dawała jej choć cień nadziei.

— Zawsze zaczepia pan w ten sposób kobiety siedzące samotnie przy barze?

Chcąc zyskać na czasie, poprosiłem o kawę i setkę wódki. Barman oddalił się bezszelestnie. Po chwili usłyszałem cichy brzęk szkła.

— Czasami — powtórzyłem, okraszając odpowiedź uśmiechem. Zwykle działał na kobiety, w każdym razie na te, z którymi dotąd się spotykałem. Nie chciałem być impertynencki, nie wiem, dlaczego wyobraziłem sobie, że wydam się jej uroczy.

Spoglądała na mnie zmrużonymi oczami, a papieros powoli dopalał się w jej dłoni.

— W takim razie może poznał pan moją siostrę? — Zaciągnęła się po raz ostatni i zdusiła niedopałek w popielniczce nagłym, zdecydowanym ruchem. Błysnęły perłowe paznokcie. Miały delikatny zielonkawy odcień, a może tak mi się tylko wydawało.

— Czy jest tak piękna jak pani? — spytałem i natychmiast zrozumiałem, że popełniłem błąd. Kobieta nawet nie próbowała ukryć rozczarowania.

— A więc nigdy jej pan nie widział — podsumowała i sięgnąwszy do torebki, wydobyła z niej nie większą od pocztówki fotografię. — Jeśli się ją raz zobaczy, trudno potem zapomnieć.

Przesunęła zdjęcie w moją stronę, tak bym mógł mu się dobrze przyjrzeć. Jeśli sama uchodziła za piękność, cóż mógłbym powiedzieć o jej siostrze? Mój Boże, pomyślałem, urodą tych dwóch kobiet można by obdzielić z tuzin innych i wszystkie uchodziłyby za atrakcyjne.

— Karolina była tą ładniejszą. — Usłyszałem wyjaśnienie, zupełnie jakby czytała w moich myślach. Jeszcze raz spojrzałem na ciemne krótkie włosy i oczy podobne do oczu siostry.

— Była? — powtórzyłem, bo zastanowiło mnie zdanie sformułowane w czasie przeszłym.

— Zapadła się pod ziemię — odparła. — Dokładnie tydzień temu. Ostatni raz widziano ją właśnie tutaj.

— Kto ją widział? — spytałem szybciej, niż zdążyłem pomyśleć. Czułem, jak obniża się poziom testosteronu. Pierwsze oszołomienie zastąpił chłodny profesjonalizm. Znowu byłem detektywem.

— Mój mąż. Była z kimś umówiona, więc ją podwiózł. Poczekał, aż wejdzie do środka i odjechał.

— Pani mąż — powiedziałem z namysłem, unikając jej spojrzenia. — Często mu się to zdarzało?

— Co pan ma na myśli? — odezwała się nieco zbyt ostro. W kąciku jej ładnych ust pojawił się nowy, twardy wyraz.

— Czy często zdarzało mu się podwozić piękną szwagierkę?

— Jak pan śmie?

— Pani wybaczy, ale jestem detektywem. W takich sytuacjach zawsze robię przegląd ludzkich brudów. To zaskakujące, jak mało się od siebie różnią.

Myślałem, że każe mi iść do diabła, ale ona miała chyba lepszy pomysł. W jej milczeniu nie było wahania, lecz determinacja i zdecydowanie. Zacięła usta. Miękki owal twarzy nagle stracił na subtelności. Wygląda na to, że ruda ma charakterek, uznałem w duchu i dalej obserwowałem ją, wcale się z tym nie kryjąc.

— W takim razie odnajdzie ją pan — odezwała się w końcu. Właściwie nie było to pytanie, raczej stwierdzenie.

— Słucham?

— Nie przesłyszał się pan. Tym się przecież zajmują detektywi, prawda?

— Nic pani o mnie nie wie — zaoponowałem bez przekonania, bo oczami wyobraźni widziałem już imponujące wynagrodzenie za dobrze wykonaną robotę. To nie mogło być trudne. Jeśli piękne kobiety znikają bez śladu, to albo są martwe, albo przetrzymywane w zamknięciu wbrew swojej woli. Jeśli same decydują się porzucić dotychczasowe życie, odchodząc, pozostawiają za sobą tuziny przypadkowych świadków. To oczywiste — ich uroda za bardzo rzuca się w oczy. Westchnąłem. Wolałem nie dzielić się tą konkluzją z równie atrakcyjną siostrą potencjalnej ofiary morderstwa lub porwania. Zdecydowanie nie byłem wrogiem własnych pieniędzy.

Ruda uśmiechnęła się i moje rozterki przestały mieć znaczenie. Najwyraźniej nie należała do osób, którym się odmawia. I wiedziała o tym.

— Zamieniam się w słuch — powiedziała. — Proszę mi opowiedzieć o swojej pracy. I skuteczności. I niech mnie pan jeszcze poczęstuje papierosem.

Sięgnąłem po pudełko. Ten był ostatni. Mimo to oddałem go bez żalu. Płomień zapalniczki odbił się w zielonych tęczówkach.

— Nazywam się Albert Fuz — przedstawiłem się. — Jestem dyskretny i uparty. Co właściwie chciałaby pani wiedzieć?

W zasadzie nie lubił kawy z alkoholem. Ba, w ogóle nie lubił kawy. Bolała go po niej głowa i dostawał rozstroju żołądka. Rzadkie upośledzenie w świecie zdominowanym przez amatorów małej czarnej, którzy raczyli się nią kilka razy dziennie, a pierwszą filiżankę wypijali na czczo. Zły nawyk, stwierdził Krzyżanowski, lejąc do szklanki niegazowaną wodę mineralną. Podobnie jak palenie. Na czczo, dodał w myślach. Zawsze uważał, że autoironia przed śniadaniem wymaga heroizmu, a on bohaterem bywał jedynie od czasu do czasu. Pora śniadania dawno minęła. Pogrążony w pracy, nawet tego nie zauważył. Dopiero bolesny skurcz żołądka uzmysłowił mu, że tego dnia jeszcze nic nie miał w ustach. Przyszło mu na myśl, żeby wyskoczyć do knajpki na rogu i do kanapki zamówić kawę po irlandzku, po to tylko, by przekonać się, co czuł Albert Fuz, próbując rozgrzać zziębnięte ciało mocnym napojem. Cóż, Janusz wolał pisać o tym, o czym miał przynajmniej blade pojęcie. W przeciwnym razie sam sobie wydawał się niezbyt wiarygodny, nawet wówczas gdy chodziło jedynie o kawę.

To śmieszne, uznał, ale dopił wodę i ponaglany przez kolejny skurcz żołądka ruszył do przedpokoju. Założył puchową kurtkę z kapturem i sprawdził, czy w kieszeniach tkwią rękawiczki. Były na swoim miejscu. Tak przygotowany wyszedł z domu i smagany wiatrem niemal biegiem przebył dzielący go od celu odcinek dwustu metrów. Niesłychane, że zdążył zmarznąć w tak krótkim czasie. Wpadł do pogrążonego w półmroku wnętrza, którego nie zdołało rozjaśnić wątłe światło dnia. Przez dwa duże okna można było zobaczyć ponurą ulicę i wiszące nad nią sine niebo. Janusz nie zamierzał jednak zachwycać się widokiem, którego walory estetyczne były co najmniej dyskusyjne. Usiadł w kącie naprzeciwko baru, na wygodnej miniaturowej sofie. Na ciemnym stoliku położył notatnik, który zawsze miał przy sobie, na wypadek gdyby przyszła mu do głowy myśl godna zanotowania, zamówił kanapkę na gorąco i kawę (niestety) i dopiero teraz rozejrzał się po niemal pustej sali. Prócz niego w lokalu były tylko cztery osoby. Dwaj pochłonięci rozmową młodzi mężczyźni, którzy wyglądali na studentów, facet przeglądający gazetę oraz kobieta.

Nie siedziała przy barze, lecz przy dwuosobowym kwadratowym stoliku, a zamiast długich włosów jej twarz okalały wijące się, świetnie ostrzyżone kosmyki, bez wątpienia była jednak ruda i prawdopodobnie dlatego Janusz przyglądał się jej dłużej niż jakiejkolwiek innej kobiecie w ostatnich tygodniach. Pochłonięta lekturą wyjątkowo grubej książki nie zdawała sobie sprawy z jego zainteresowania. Była wysoka, szczupła i piekielnie ładna. Patrzył na nią, dopóki kelnerka nie postawiła przed nim parującej filiżanki.

W mroczniejącym wnętrzu jedynym źródłem światła był lśniący bielą ekran pozostawionego na stole laptopa. Niezamknięty dokument wyglądał z daleka jak kod binarny w negatywie. Zaokrąglone litery przypominały zera, a smukłe i strzeliste miały w sobie coś z eleganckich proporcjonalnych jedynek. Ich równe szeregi falowały przed oczami, zlewały się, zbliżały do siebie i oddalały. Wystarczyło jednak zrobić kilka kroków, by wszystko się zmieniło. Czarne znaki stawały się bardziej zróżnicowane, zbijały w słowa, nabierały znaczenia. W ciszy pustego mieszkania skrzyp podłogi zabrzmiał jak suchy trzask pękającego drewna, krzesło ugięło się pod ciężarem ciała. Kilka drobin kurzu spadło ze stołu, gdy prawa dłoń spoczęła na myszy, a lewy łokieć na blacie. Przez chwilę słychać było tylko przyspieszony oddech, który z wolna się uspokajał. Wkrótce zaczął mu towarzyszyć cichy szmer rolki przewijającej tekst i lepki dźwięk gumy w tych rzadkich chwilach, gdy dłoń dotykała gładkiej powierzchni stołu.

W jakiś czas potem układ uległ zmianie. Palce uniosły się i zastygły powietrzu, jakby (obdarzone zdolnością samodzielnego myślenia i wnioskowania) zastanawiały się, czy przedmioty na blacie zajmują względem siebie te same pozycje co przed dwoma kwadransami. Zaraz też na ścianie rozjaśnionej szarobłękitną łuną bijącą od monitora pojawił się długi cień. Przesunął się po niej bezszelestnie i znikł w ciemnym przedpokoju. Rozległy się miękkie kroki stóp sunących po podłodze w butach na grubej, sprężystej podeszwie. Metal zazgrzytał o metal i wszystko ucichło.

Kiedy Janusz znów spojrzał na nieznajomą, napotkał nieobecne spojrzenie jasnych oczu. Omiotła go wzrokiem i wróciła do czytania. Mógłby przysiąc, że go nie zauważyła. Ni stąd, ni zowąd przyszło mu do głowy, że nie pierwszy raz życie Alberta Fuza nakłada się na jego własne, a on sam nie potrafi powiedzieć, gdzie kończy się fikcja, a zaczyna rzeczywistość. Zapalniczki i popielaty od chmur lokal. Kawa i rudowłosa kobieta. Zbliżająca się migrena i gorączka zmysłów. Gorzej już nie mógł trafić.

Zaspokoił głód i wypił parujący napój. Napisał długi i bardzo szczegółowy rysopis pięknej nieznajomej, ot tak, żeby nie wyjść z wprawy. Przestudiował jej twarz dokładnie, jakby kontemplował dzieło sztuki; jasne czoło, kasztanowe brwi, rozpięte jak cięciwy łuku nad zielonymi oczami, prosty wąski nos, pełne usta i spiczasty podbródek, wszystko w złocistej poświacie bijącej od rdzawych włosów. Wydała mu się jeszcze piękniejsza niż w chwili, gdy ją zobaczył. Wahał się bardzo długo, nim w końcu wstał od stolika.

— Mogę panią poczęstować papierosem? — spytał, mając w pamięci zdania, które niedawno napisał.

Nie zamierzał silić się na oryginalność. Słowa wydostawały się z jego ust bez najmniejszego trudu i choć zdarzało mu się wcześniej zaczepiać w miejscach publicznych nieznajome kobiety, nawet jego zdumiała ta łatwość. Widocznie była to kwestia wprawy. Z biegiem lat wyrywanie lasek stawało się coraz trudniejsze, jeśli zmieniająca się liczba włosów na głowie nie była odwrotnie proporcjonalna do stanu konta. Janusz na szczęście nie łysiał, nie mógł też uchodzić za krezusa. Mimo to prawie zawsze udawało mu się wzbudzić zainteresowanie, kiedy kobiety orientowały się, czym się zajmuje. Zawód, który uprawiał, nie był może dochodowy, ale z pewnością uchodził za egzotyczny. I choć Krzyżanowski uparcie twierdził, że jeszcze nie pokazał światu, na co go stać, nie mógł udawać, że nie pochlebia mu podziw malujący się w oczach przedstawicielek płci pięknej.

Kobieta nawet nie podniosła wzroku.

— Nie palę — powiedziała w otwartą książkę.

Cóż, widocznie tutaj kończyły się, sprowokowane czy też nie, podobieństwa między nim i Albertem Fuzem. Pomyślał, że mimo wszystko nie powinien rezygnować. Impuls, który pchnął go w kierunku jej stolika, nie pozwalał mu teraz od niego odejść. Stał więc niemal bez ruchu, czekając na jakąkolwiek reakcję. Zainteresowanie. Oburzenie. Nawet jawną wrogość. Potrzebował pretekstu, by znowu się do niej odezwać. Nie czekał długo. Widząc, że nie zamierza zostawić jej w spokoju, ruda podniosła głowę i posłała mu niechętne spojrzenie.

Oczywiście miała zielone oczy. Nie był zaskoczony.

— Ma pani siostrę? — spytał, korzystając z gotowego scenariusza własnego autorstwa. Nagle przestało go obchodzić, że powinien odróżniać fikcję od rzeczywistości.

Patrzyła na niego jak na istotę z innej planety. Pytanie musiało wydać się jej zupełnie niedorzeczne. Mimo to odpowiedziała.

— Nie, nie mam. Musiał mnie pan z kimś pomylić.

Najpewniej z jednym ze swoich wyobrażeń, pomyślał Janusz. Kobieta zerknęła do książki, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną, ale on jeszcze nie chciał odejść.

— Skoro tak, może chociaż napije się pani ze mną kawy — zaproponował, pewien, że odmówi.

— Nie szukam towarzystwa — odparła. — Chciałam po prostu poczytać.

— Jasne. Przepraszam.

Odwrócił się, gdy usłyszał za plecami jej głos.

— Chwileczkę, nie jest pan przypadkiem tym…

Tak rzadko spotykał osoby, które czytały choć jedną z jego książek i były w stanie go rozpoznać. Tylko się uśmiechnął i machnął ręką, na znak, że nie ma o czym mówić. Zaszeleściła gazeta. To mężczyzna pod ścianą przewrócił stronę. Studenci półgłosem wymieniali jakieś uwagi. Janusz zebrał swoje rzeczy. Mijając nieznajomą, zasalutował. W zielonych oczach mignęło rozbawienie. Została w kręgu światła, rzucanym przez nieco staromodny, duży żyrandol. Za nim zamknęło się styczniowe bure popołudnie.

— Dorzuć pan złotówkę, kierowniku. — Dłoń wyciągnięta w kierunku Janusza wyczekująco zakołysała się w powietrzu. Da, nie da? Zwykle daje, ale czy tym razem? Łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Lodowaty podmuch sprawił, że człowiek schował palce we wnętrzu dłoni, ale pisarz zdążył zauważyć, że ich opuszki były purpurowe od mrozu.

— Na co brakło tym razem, Stefan? — zapytał, ze współczuciem myśląc o życiu, które wiódł człowiek regularnie zaczepiający go na ulicy. Zwykle potrzebował na piwo lub fajkę i wcale się z tym nie krył, choć Janusz chyba nigdy nie widział go pijanego. Za to nie raz był świadkiem, jak tamten kupował puszkę mocnego piwa i szedł gdzieś, nacieszyć się nim w samotności. Zapadał w zarośla pobliskiego skweru albo znikał w labiryncie podwórek i tyle go widziano. Nie był brudny i nie śmierdział przetrawionym alkoholem, nie wyglądał więc jak typowy włóczęga, ale trudno go było wziąć za jednego z mieszkańców ulicy, na której pojawił się pewnego dnia i już został, wpisując się w miejski pejzaż i lokalny folklor. Ciekawe, gdzie w zimie wychyla swoje piwko, pomyślał pisarz, sięgając do kieszeni kurtki w poszukiwaniu drobnych.

— Na zupę — odparł Stefan, śledząc jego ruchy bystrym spojrzeniem wskazującym na to, że mimo pory był jeszcze trzeźwy. Janusz miał ochotę zabawić się w strażnika cudzej moralności. W końcu miało go to kosztować złotówkę. Nie mógł się powstrzymać, by nie wygłosić swojej kwestii.

— Trzymam cię za słowo — powiedział. — Żadnego piwa.

Stefan energicznie pokiwał głową, czarna rozciągnięta czapka opadła mu na oczy.

— Zimno — odparł lakonicznie. — I jeść się chce.

Pod wpływem tych słów Janusz po raz drugi włożył rękę do kieszeni i między palcami przesypał zebrane w garść monety. Mając w pamięci ceny dań serwowanych w pobliskim lokalu, do złotówki dorzucił piątkę, czym wprawił mężczyznę w osłupienie.

— Idź, rozgrzej się.

— Dziękuję, kierowniku. — Przemarznięte palce zacisnęły się na drobnych. Stefan patrzył na niego przez chwilę, jakby miał zamiar jeszcze coś powiedzieć. W końcu zamruczał pod nosem, odwrócił się i poczłapał przed siebie.

— Kiedy widział ją pan po raz ostatni?

— Dlaczego nie zapyta pan, kiedy widziałem ją po raz pierwszy? To znacznie bardziej interesujące.

— Naprawdę?

— Przyczyny zawsze są ciekawsze niż skutki. I mniej oczywiste, prawda? Dlatego, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym zacząć od początku.

— Zadałem panu pytanie. I zamierzam zadać następne.

— Skąd pewność, że będą właściwe? Czy aż tak ufa pan intuicji, by odrzucić opowieść sprawcy? Nie mam nic do ukrycia.

— Dlaczego?

— Wiele się zmieniło. Zanadto mi to wszystko ciąży.

— Więc kiedy?

— Pierwszy raz czy ostatni?

— Jak pan chce. Mniejsza o kolejność. Miejmy to już za sobą.

— Wiosną, prawie dwa lata temu. Nie była pięknością, ale miała dużo wdzięku. Popatrzyła na mnie, a ja nie mogłem zrozumieć, co wprawia ją w takie zdumienie. Chyba świat, pomyślałem, przyglądając się ładnym ustom nad odrobinę zbyt ciężkim podbródkiem, może ja. My, poprawiłem się natychmiast, chociaż nie było nas, jedynie ona i ja, dwoje nieznajomych żyjących oddzielnie i chodzących własnymi drogami. Nie wiem, kiedy dałem się złapać na lep tego spojrzenia, dość, że przylgnąłem do niego i nie mogłem się oderwać, chociaż słyszałem w głowie wyraźny sygnał alarmowy. Jednak dawno nie miałem kobiety. Rozumie pan, w takich chwilach zapomina się o instynkcie samozachowawczym.

Zastanawiałem się potem, kiedy przekroczyliśmy granicę oddzielającą niezobowiązującą znajomość od relacji, po której można spodziewać się czegoś więcej. Wierności, stałości, przywiązania. Najwyraźniej nie dostrzegliśmy jej w tym samym czasie i gdy ona dawno była po drugiej stronie, ja wciąż wahałem się, czy powinienem ją przekroczyć. Seks to za mało, by składać obietnice i deklarować dozgonną miłość (sam pan wie, dozgonny to tyle co wieczny, w niedoskonałym ludzkim ujęciu uwzględniającym śmierć jako kres wszystkiego; kto chciałby zapędzać się tak daleko?). Miałem ochotę korzystać z okazji, ale nie zamierzałem niczego udawać. Za to ona spodziewała się, że moje życie będzie obracać się wokół niej. Czekało ją rozczarowanie, bo nigdy nie lubiłem być czyimś satelitą. Zaczęło się jednak od tego, że to ona entuzjastycznie stukała obcasami, gdy zabierałem ją na kolację lub do kina i równie chętnie zrzucała szpilki, gdy zapraszałem do łóżka, bo, w gruncie rzeczy, do tego, co można było robić we dwoje, nadawała się najlepiej. Jeśli zdawała sobie sprawę, że jest erotyczną zabawką, to nie dała tego po sobie poznać. Czasem zdumiewała mnie jej naiwność, innym razem zaborczość i natarczywość. Traciłem cierpliwość, gdy nastawała na moją niezależność, ale wtedy nie czułem się jeszcze ani wystarczająco znudzony, ani zagrożony, by oponować. Układ zaspokajał część moich potrzeb i dopóki tak było, nie chciałem z niego rezygnować. Niestety, jej to nie wystarczało. Zaczęła za dużo mówić. Jeden z kardynalnych kobiecych grzechów. Domagała się respektowania praw, których nie precyzowałem i przywilejów, których jej nie nadałem. Grzech numer dwa — niewłaściwa ocena sytuacji i związany z nią grzech numer trzy — niezadowolenie. Nie rozumiała, że nasze bycie razem ogranicza się do częstego korzystania z tego samego łóżka, a ja nie zamierzałem jej tego tłumaczyć. Byłbym głupcem, gdybym w takiej sytuacji zdobył się na szczerość.

III

Moja nowa i jedyna klientka Weronika N. nie zdradziła mi tego, czego sam powinienem się domyślić, widząc nazwisko na wizytówce, którą wręczyła mi tamtego wieczoru. Była żoną znanego biznesmena z branży restauracyjnej, do którego należało podobno kilka modnych lokali warszawskich. Nic dodać, nic ująć. Mieli ogromną willę w Konstancinie, gniazdko na Mokotowie i trzy samochody, jakby dwa nie zaspokajały ich potrzeb. Weronika wyjaśniła, że z trzeciego auta często korzystała Karolina. Czy należało do niej? Prawnie nie, ale miała swoje kluczyki. Drugim kompletem dysponował pan domu, czytaj: sponsor. Wyglądało na to, że mężczyzna równie skrupulatnie spełniał zachcianki żony i szwagierki. Z jednym zastrzeżeniem. Podczas gdy żona jeździła nissanem micrą, szwagierka przemierzała warszawskie ulice nowiutkim BMW.

— Mieszkała z państwem? — spytałem między jedną setką wódki a drugą, zastanawiając się, czy naiwność mojej rozmówczyni jest udawana czy też wypływa z jej natury.

— Tylko tymczasowo — zastrzegła się natychmiast, jakby chciała usprawiedliwić ten fakt.

— Długo?

— Prawie rok.

Jasne, pomyślałem. Samochód, dom. Pewnie też zrobiłbym wszystko, żeby zatrzymać przy sobie takiego kociaka. Oba kociaki. Na takich czy innych warunkach.

— Kawał czasu — zauważyłem.

— Co w tym złego?

— Może pani sama mi to powie.

— Jest pan śmieszny — żachnęła się. — Ta willa ma czterysta metrów kwadratowych. Dość, by nie widywać się całymi tygodniami.

— Lub widywać na każdym kroku, jeśli się tego chce.

— Mam uwierzyć, że mieli romans? Chyba pan żartuje! — W zielonych oczach błysnął gniew.

Jeszcze chwila i stracę jedyną klientkę, pomyślałem, uważnie obserwując jej reakcje. Nie chciałem przeholować, tylko trochę się z nią podroczyć. Zazdrość jest tak samo dobrym motywem jak grzeszna namiętność.

— Gdyby mnie pani zapytała, musiałbym odpowiedzieć, że nie znam zbyt wielu wiernych mężów. A po głębszym namyśle wyznałbym, że nie znam żadnego.

— Może pora wzbogacić pańskie doświadczenia — powiedziała już spokojniej. — Uprzedzę go, że pan zadzwoni.

I tak oto dwa dni później znalazłem się pod drzwiami, zza których pan N. władał swoim małym imperium. Zanurzony w zbyt miękkim fotelu czekałem blisko kwadrans, aż zakończy ważną rozmowę telefoniczną. Dobrze wiedziałem, że podobne rozmowy lubiły się „przeciągać” w zależności od tego, ile miał do ukrycia mój przyszły rozmówca i ile czasu potrzebował, by przygotować sobie odpowiedzi na wszystkie niewygodne pytania. Poprawiłem się w fotelu i czując na sobie spojrzenie starannie umalowanej recepcjonistki, sięgnąłem po jeden z kolorowych magazynów, leżących na stoliku. Nie spieszyłem się. Miałem dla N. ocean czasu. Poza tym czekanie na audiencję u najbardziej nawet zajętego prezesa czy dyrektora miało swoje dobre strony. Miłe otoczenie pozwalało zapomnieć o niesprzyjającej aurze za oknem, zaspach i korkach tworzących się przed każdym skrzyżowaniem. Byłem zdania, że w styczniu drogowcy nie powinni być zaskoczeni zimą, ale oni widocznie lubili się dziwić bez końca, co nie wpływało najlepiej ani na stan warszawskich ulic, ani na morale mieszkańców. W tym również moje.

Wertowałem gazetę bez przekonania, ślizgając się wzrokiem po mniej lub bardziej udanych zdjęciach gwiazd i gwiazdeczek różnego autoramentu, aż natrafiłem na jedno, które przykuło moją uwagę. Przedstawiało roześmianą Weronikę N. z siostrą na jakimś bankiecie. W tle kłębił się tłum gości. Znany restaurator otwiera nowy lokal w stolicy, głosił duży tytuł. Zacząłem czytać, ale szybko się zniechęciłem. Autor tekstu rozpływał się nad wystrojem wnętrz, kuchnią i obsługą; wyglądało na to, że pan N. dobrze płacił za artykuły sponsorowane. Jeszcze raz przyjrzałem się atrakcyjnym siostrom na zdjęciu. Weronika sprawiała wrażenie szczerze rozbawionej, podczas gdy Karolina spoglądała w bok z obojętnym, jeśli nie zrezygnowanym wyrazem twarzy.

Wciąż kontemplowałem sfotografowaną scenę, gdy drzwi gabinetu otworzyły się gwałtownie i stanął w nich „znany restaurator” we własnej osobie.

— Zapraszam pana — rzucił w moim kierunku, więc podniosłem się z niemałym trudem i przestąpiłem próg jego azylu, który w zupełności odpowiadał moim wyobrażeniom o państwu N. Był elegancki, jeśli nie wytworny, jak oni sami, ich willa, którą miałem okazję widzieć poprzedniego dnia pod nieobecność pana domu, i prawdopodobnie także warszawskie mieszkanie. Mogłoby się wydawać, że wytworność mają we krwi, pomyślałem, przyglądając się obrazowi, który wyglądał na Kandinsky’ego. I prawdopodobnie był oryginalny. Pan N. i jego małżonka raczej nie otaczali się namiastkami.

— Słucham, co pana do mnie sprowadza?

Gospodarz zajął tymczasem swoje zwykłe miejsce — ogromny, obrotowy fotel kryty ciemnobrązową skórą. Ja usiadłem na mniejszym. Dzieliło nas monumentalne biurko w stylu kolonialnym.

— Pańska żona…

— Tak, wspominała, że wynajęła kogoś w związku ze zniknięciem Karoliny. To bardzo delikatna sprawa. Nie chcemy rozgłosu.

— Nie ma pan powodu do obaw — uspokoiłem go.

Patrzył na mnie z namysłem, jakby się zastanawiał, czy rzeczywiście zasługuję na zaufanie. Był przystojnym mężczyzną, wysokim i postawnym. Z pewnością dobrze wyglądał w garniturach od znanych projektantów. Coś, czego nigdy nie będę mógł powiedzieć o sobie, uśmiechnąłem się w duchu. Prawdopodobnie byliśmy w podobnym wieku. Poza tym jednak dzieliło nas wszystko. Gigantyczne biurko, Kandinsky, stan mojego konta i jego drapieżny uśmiech. On był zdobywcą. Ja — zaledwie najemnikiem, dopuszczonym do poufałości przez jego żonę. Układ o wątpliwej przejrzystości.

Przypomniałem sobie o gazecie, którą wciąż trzymałem w dłoniach. Pomyślałem, że dzięki niej łatwiej będzie mi zacząć rozmowę.

— To ogromny sukces — zauważyłem, wskazując tytuł artykułu.

— Promocja — odparł N. — Bez niej niczego się nie osiągnie.

— Mówi pan o pieniądzach…

— Też. Ale chyba nie przyszedł pan rozmawiać o moich interesach. — Uśmiechnął się z przymusem.

— Rzeczywiście — przytaknąłem. — Skoro pan nalega, przejdę od razu do rzeczy. Czy Karolina była z państwem bardzo zżyta?

— Była?

— Jest — poprawiłem się, bo chyba tego oczekiwał.

— Trudno mi to ocenić. Mieszkamy razem. To siostra mojej żony, więc…

— Ułatwię panu odpowiedź. Jak rozumiem, Karolina jest osobą bez zobowiązań. Może mieszkać z państwem pod jednym dachem, ale żyć po swojemu. Może też czynnie uczestniczyć w życiu rodzinnym, mam na myśli wspólne posiłki, weekendy, imprezy, jak ta tutaj. — Wskazałem zdjęcie w magazynie. — Pytam, czy pańska szwagierka ma własne życie, czy też zadowala się życiem swojej siostry?

N. zaplótł dłonie i pochyliwszy się w moją stronę, oparł się o biurko.

— Owszem — zaczął powoli — przyznaję, że odkąd się wprowadziła, często nam towarzyszyła w różnych sytuacjach.

— Nie przeszkadzał panu taki wieczny świadek? — spytałem, przyglądając mu się uważnie, ale jemu nie drgnęła nawet powieka. — Nie doskwierał brak intymności?

— Widzi pan, jestem zwykle dość zajęty, zdarza się, że wracam późno albo zostaję na noc w Warszawie. Cieszyłem się, że Weronika ma towarzystwo.

— To ją poznał pan najpierw?

— Czy to ma jakieś znaczenie?

— Proszę odpowiedzieć.

— Tak. Nie rozumiem, dlaczego pan o to pyta.

— Nigdy nie przyszło panu do głowy, że Karolina jest atrakcyjniejsza?

— To rzecz gustu — wzruszył ramionami. — Zresztą Karoliny nie było wtedy w Polsce. Poznałem ją dopiero w dniu naszego ślubu.

— I co, żadnych pokus? Widziałem fotografię…

— Fotografia to za mało — odparł spokojnie, ale tym razem nie uwierzyłem ani w ton jego głosu, ani w szczerość spojrzenia. Zadrżały ręce oparte o blat biurka. Niemal niezauważalnie, ale ja byłem dobrym obserwatorem. Moja praca polegała przecież na tym, by nie tylko patrzeć, ale także widzieć.

— A gdyby miał pan określić stopień zażyłości… — nie ustępowałem.

— Byliśmy przyjaciółmi.

— Dlatego podarował jej pan nowe BMW?

— Tylko z niego korzystała.

— Jasne — mruknąłem pod nosem. — A dlaczego nie zrobiła tego w dniu zniknięcia, tylko poprosiła, by to pan ją podwiózł?

— Nie mam bladego pojęcia. Wie pan, jakie są kobiety.

— A Karolina? Jaka była? Przepraszam, jaka jest?

— Myśli pan, że nie żyje.

— W tej chwili rzeczywiście za wcześnie, by o tym mówić. Proszę mi o niej opowiedzieć. Czy jest podobna do Weroniki?

Roześmiał się.

— Podobna? Skąd ten pomysł! Jest jej niezrównanym przeciwieństwem. Weronika jest piękną kobietą i doskonałą żoną. Karolina nigdy żoną nie będzie, jeśli wie pan, co mam na myśli.

— Nie jestem pewien — powiedziałem ostrożnie, coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że relacja N. z piękną szwagierką nie była platoniczna.

— Jest chodzącym wcieleniem męskich fantazji.

— Pańskich również?

W jednej chwili spoważniał.

— Nie rozumiem.

— Myślę, że świetnie pan rozumie. Składał jej pan jakieś propozycje?

— Nigdy. Proszę nie zapominać, że jestem żonaty.

— Godna podziwu konsekwencja — powiedziałem. — A zatem może to ona próbowała pana uwieść?

Przez chwilę zwlekał z odpowiedzią. Może zastanawiał się, w jaki sposób przedstawić fakty, które i tak mogły wyjść na jaw.

— Proszę nie mówić Weronice — odezwał się w końcu.

Uniosłem w górę dwa palce.

— Któregoś wieczoru Karolina czekała na mnie w moim mieszkaniu. Klucze musiała zabrać Weronice. Była właściwie naga.

— I co się stało?

— A jak pan sądzi? Kazałem jej się ubrać.

— Twardziel z pana. Co było potem?

— Przez jakiś czas odnosiła się do mnie z pogardą. Później wszystko wróciło do normy. Myślałem, że dała sobie spokój. Ale pewnego dnia, kiedy Weroniki nie było w domu, wypiliśmy o jednego drinka za dużo. Sam nie wiem, jak to się stało.

— Zwykle odbywa się to w ten sam sposób — zauważyłem z ironią. — To jeszcze nie koniec tej historii, mam rację?

Pokręcił głową.

— Nie, to dopiero początek. Karolina była jak nałóg. Uzależniłem się natychmiast. Nie mogłem przestać.

— To dlatego ją pan podwiózł?

— Przez chwilę chciałem mieć ją tylko dla siebie.

— A Weronika?

— Nic nie podejrzewa.

— Może udaje?

— Nie sądzę. Nie powie jej pan, prawda?

— To ona mnie wynajęła.

— Za moje pieniądze — przypomniał.

— Punkt dla pana — zgodziłem się. — I drugi za to, że udało się panu mnie zaskoczyć.

Popatrzył na mnie zdziwiony, więc pospieszyłem z wyjaśnieniem.

— Sądziłem, że niewiele z pana wyciągnę, a pan wyłożył na stół wszystkie karty.

— Ktoś musi ją znaleźć. Myślę, że jest pan właściwą osobą.

— A jeśli Karolina nie chce być odnaleziona? Pomyślał pan o tym? O czym rozmawialiście w samochodzie? Miała się z kimś spotkać. Powiedziała z kim?

— Wiem tylko, że z mężczyzną. Byłem zazdrosny.

— Robił jej pan wyrzuty?

— Nie jestem idiotą. Zresztą, roześmiałaby mi się w nos. Niewierny mąż i rozgoryczony kochanek. To chyba nie najlepszy wizerunek.

— Ale prawdziwy — zauważyłem. — Ilu miała facetów?

— Żartuje pan? Nie chcę się nawet domyślać.

— Lepiej, żeby pan spróbował — zasugerowałem. — Jeśli rzeczywiście mam ją odnaleźć, musi mi pan podsunąć choć jedną wskazówkę.

Jednostajny klekot klawiszy umilkł nagle, gdy w przedpokoju zabrzmiał dzwonek. Janusz nie spodziewał się gości, dlatego niechętnie oderwał wzrok od ekranu laptopa i poszedł otworzyć. W progu zobaczył syna. Wysoki jak na dziesięciolatka chłopiec o pociągłej twarzy i piwnych oczach zawsze przypominał mu byłą żonę. Był jej wiernym odbiciem, choć rysy miał jeszcze dziecięce — miękkie i delikatne.

— Michał? — zdziwił się, bo nie przypominał sobie, by Anna zaplanowała to spotkanie. — Co ty tutaj robisz?

Matka przywoziła go na sobotę i niedzielę z godną podziwu regularnością, by skwapliwie odebrać go po weekendzie o ustalonej przed laty godzinie. Obserwując ją podczas tych krótkich wizyt, Janusz zrozumiał, dlaczego ich drogi się rozeszły. Była mistrzynią organizacji, a jej skłonność do terminowej realizacji każdego zamierzenia, wciąż tak samo go złościła. Nie potrafił zrozumieć, jak można być niewolnikiem własnego zegarka, który nawet po latach miał ochotę zedrzeć jej z nadgarstka (może wtedy zmusiłby ją do jakiejś niekontrolowanej reakcji). Była jak automatyczna zabawka, która wykonuje wyłącznie czynności przewidziane w instrukcji. Gdyby dostrzegł w niej choć cień spontaniczności, nie ulegałby tak łatwo emocjom w jej towarzystwie. I może by się z nią nie rozstał z powodu (jakże wygodnej czasem i wszystko usprawiedliwiającej) różnicy charakterów. Prawdopodobnie w jej opinii był kiepskim mężem i kto wie, czy nie jeszcze gorszym ojcem (bywało, że w tym punkcie nawet się z nią zgadzał). Tak czy inaczej, pięć lat temu pozwolił jej odejść, a może to ona pozwoliła odejść jemu. Od tamtej pory cieszyła się wolnością kobiety po przejściach, co jego zdaniem było jedynie eufemistycznym określeniem samotności. On płacił alimenty i widywał z synem w tych dniach, które przeznaczyła na wizyty. Układ przynajmniej z pozoru wyglądał na poprawny, o ile oczywiście można mówić o poprawności w podobnej sytuacji.

— Mogę wejść, tato?

Janusz odegnał wspomnienia i odsunął się, by wpuścić chłopca do mieszkania.

— Mama nic mi nie…

Przerwał, bo w oczach syna dostrzegł rozczarowanie.

— Nie przyjechała po mnie do szkoły. I nie odbiera komórki. — Głos mu zadrżał. — Wiesz, że ona się nigdy nie spóźnia!

— Na pewno coś jej wypadło — Krzyżanowski powtórzył na głos pierwszą myśl, która przyszła mu do głowy.

— Ale znasz ją…

— Znam — uciął, bo nie miał ochoty roztrząsać jej pedanterii i drobiazgowości. Anna była tak zasadnicza, że chwilami stawała się nie do zniesienia. — Nikt nie jest w stanie przewidzieć wszystkiego — dodał. — Nawet mama. Zrobię ci herbaty. Zjesz coś?

Chłopiec pokręcił głową.

— Możesz do niej zadzwonić?

Wybrał numer i dłuższą chwilę czekał na połączenie. Na próżno. Chciał zostawić wiadomość, bo widział, że Michał tego właśnie oczekuje, ale w poczcie głosowej nie było miejsca.

— Ile wiadomości nagrałeś? — spytał.

— Trzy. Dzwoniłem kilkanaście razy w ciągu dwóch godzin. I wysłałem kilka SMS-ów. Potem przyjechałem do ciebie.

— Posiedź tu — postawił przed chłopcem kubek z herbatą — a ja spróbuję się czegoś dowiedzieć.

Poszedł do salonu i usiadł w fotelu. Nie był pewien, co powinien teraz zrobić. W końcu, po dłuższym namyśle, sięgnął po telefon. Przyszło mu do głowy, żeby zadzwonić do rodziców Anny i upewnić się, że u nich wszystko w porządku. Tyle było okoliczności, które mogłyby skłonić ich córkę do nagłego wyjazdu. Jedna gorsza od drugiej. Choroba. Wypadek. Śmierć. Czy odebrawszy złą wiadomość, jego świetnie zorganizowana była żona mogłaby zapomnieć o Michale? Szczerze w to wątpił, ale wybrał numer. Z teściami spotykał się rzadko, czasem na urodzinach syna albo wtedy, gdy chłopiec spędzał wakacje u dziadków i to on przywoził go z powrotem do Warszawy. Ojciec Anny nie krył zaskoczenia, że słyszy Janusza po niemal półrocznej przerwie. Do pytań o zdrowie i kontakt z córką odniósł się podejrzliwie. Stało się coś, zapytał, więc Krzyżanowski szybko zaprzeczył. Nie chciał go niepokoić. Przez chwilę myślał o tym, by zadzwonić do Doroty, swojej szwagierki, ale nie czuł się na siłach. Od lat ze sobą nie rozmawiali, dlatego to zadanie postanowił powierzyć synowi. Tym bardziej że nie znał numeru. Przewijając listę kontaktów w telefonie komórkowym, uznał, że wyczerpał wszystkie możliwości. Zawsze był odludkiem, kiedy się ożenił, w prezencie ślubnym otrzymał przyjaciół i znajomych Anny, których stracił, równie łatwo jak zyskał, tuż po rozwodzie. Nie umiał ich przekonać o swojej sympatii. Grono bliskich osób zostało przy jego żonie, która wiedziała, jak podtrzymywać kontakty towarzyskie.

Nie pozostało mu nic innego, jak zadzwonić do firmy, w której pracowała i zapytać, o której wyszła z biura. Uzyskał zaskakująco precyzyjne informacje: była w pracy do godziny trzynastej, po południu miała dwa spotkania w mieście i wychodząc, powiedziała, że już nie wróci. Kiedy dziękował recepcjonistce, w progu pojawił się Michał i przylgnął wzrokiem do jego ust. Janusz, którego przytłoczyło spojrzenie syna, z rozpędu zadzwonił do kilku szpitali, sześciu może siedmiu, których numery najszybciej znalazł w sieci, ale w żadnym nikt nie słyszał o Annie Krzyżanowskiej. Miała niewielkie ciemne znamię pod prawym obojczykiem, więc nietrudno byłoby ją rozpoznać, nawet gdyby nie miała przy sobie dokumentów.

— Nic — powiedział.

W zupełnej ciszy przejrzał kilka serwisów internetowych, ale nie znalazł wzmianki o wypadku samochodowym w stolicy. W końcu, ponieważ nic innego nie przyszło mu do głowy, zdecydował się zadzwonić na policję. Dyżurujący funkcjonariusz, z którym rozmawiał, powiedział, że może przyjąć zgłoszenie, ale radził odczekać dwadzieścia cztery godziny. Proszę mi wierzyć, w tym czasie zwykle same wracają, powiedział uspokajająco. A jeśli nie wróci? spytał Janusz, nie odebrała dziecka ze szkoły, to chyba wystarczający powód do niepokoju. Odpowiedziała mu cisza. Halo! zawołał, pewien, że połączenie zostało przerwane. Rozległ się dźwięk świadczący o tym, że mężczyzna po drugiej stronie postanowił użyć komputera.

— Mówił pan, że jak się nazywa?

— Janusz Krzyżanowski. Chciałem zgłosić zaginięcie byłej żony, Anny Krzyżanowskiej.

— Zaledwie kilka dni temu zgłaszał pan, że ktoś pana prześladuje. Nie bardzo rozumiem, bo notatka jest niejasna. Zależy panu na tym, by zwrócić naszą uwagę?

— Zależy mi, żebyście zaczęli jej szukać — warknął Janusz.

Oczy Michała pociemniały ze strachu.

— Myślę, że podchodzi pan do wszystkiego zbyt emocjonalnie — zauważył policjant. — Będzie lepiej, jeśli odczeka pan kilka godzin. Żona z pewnością w końcu się pojawi.

Janusz ścisnął telefon w dłoni. Gdyby chodziło o niego, ta rozmowa prawdopodobnie wcale by się nie odbyła. Ale w oczach syna poza niepokojem dostrzegł ponaglenie. Dowiedz się czegoś, mówiły, to twój obowiązek. W tej sytuacji nie mógł pozwolić sobie na brak inicjatywy. Anna potrafiła zaplanować każdy dzień z dokładnością do pięciu minut i nigdy nie zaskoczyła ich swoją nieobecnością. Była przewidywalna. Zawsze uważał to za wadę.

— Tato? — Głos chłopca zadrżał, a usta wygięły się w podkówkę, chociaż starał się powstrzymać od płaczu. Wzbierające łzy sprawiły, że jego oczy wydawały się jeszcze większe i bardziej wyraziste niż zazwyczaj.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki