Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Kiedy w XV wieku kompletowano załogę karaweli „Piotr z Gdańska”, nastoletnia Eli przebrana za chłopca postanawia się na niego zaciągnąć. Przez dwa lata pływa na kaperskim statku z kapitanem Beneke, któremu podczas bitwy morskiej ratuje życie. Kapitan odwdzięcza jej się w zaskakujący sposób. Latem 2024 roku dzięki ciotce Lotce, maniakalnie skupującej na pchlich targach i w antykwariatach stare klucze, historię tę poznają bliźniaczki Zośka i Marianna oraz ich nowy znajomy Kostek. Tak nudno zapowiadające się wakacje zmieniają się w ekscytujące śledztwo, wiodące do skarbu z XV wieku. Skarbu, który po dziś dzień możemy podziwiać w Gdańsku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 243
Katarzyna Rygiel
PIRACKI SPADEK Na tropie tajmnicy sprzed wieków
© by Katarzyna Rygiel © by Wydawnictwo Literatura
Okładka i ilustracje: Robert KonradKorekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska
Wydanie elektroniczne I, Łódź 2025 ISBN 978-83-8208-761-1
Wydawnictwo Literatura
91-334 Łódź, ul. Srebrna [email protected] tel. (42) 630-23-81www.wydawnictwoliteratura.pl
Plik przygotował Woblink
woblink.com
Mewy nad Motławą krzyczały przejmująco i raz po raz przysiadały na masztach zacumowanych przy nabrzeżu statków – kog i holków, które kołysały się na falach, czekając na załadunek lub rozładunek. Statki pływały po całym Bałtyku, a nawet po Morzu Północnym, dostarczając do miast na północy Europy zboże albo drewno, a do Gdańska przywoziły sukno, cukier i sól, śledzie, wino i oliwę…
Wśród potężnych kadłubów uwijały się małe łódki, którymi transportowano baryłki, worki i skrzynie pełne różności. Na pokładach aż roiło się od tragarzy i robotników portowych – silnych, dobrze umięśnionych mężczyzn, którzy wnosili ładunek na statki lub przeciwnie, opuszczali w dół na łupiny huśtające się na wodzie. Popędzali ich kupcy, do których należały dostarczone dobra, popędzali miernicy ważący towary i brakarze mający obowiązek sprawdzić, czy są w dobrym gatunku. Na brzegu już czekali rzemieślnicy naprawiacze gotowi wymienić klepkę w uszkodzonej beczce czy załatać skrzynię, która uległa uszkodzeniu w czasie transportu. Od rana do wieczora ze swoimi węzełkami pełnymi narzędzi w ręce wyglądali okazji do zarobku.
Byli jeszcze pośrednicy, próbujący zrobić interes życia: taniej kupić i drożej sprzedać, tłumacze, bo w wielonarodowym tłumie słyszało się różne języki, pewnie także złodzieje. W ciżbie łatwiej było „zaopiekować się” cudzą sakiewką. Głosy setek ludzi zlewały się ze sobą, z wrzaskiem ptaków i skrzypieniem Żurawia – wielkiego dźwigu, który od świtu przenosił największe ciężary.
Wszystkie te dźwięki tworzyły dobrze znaną melodię, rozbrzmiewającą w gdańskim porcie codziennie, odkąd Eli sięgała pamięcią.
Spędziła tu znaczną część dzieciństwa. Lubiła przychodzić, żeby popatrzeć na tę krzątaninę, poprzyglądać się cumującym statkom i tym, które wyruszały w nieznane. W takich chwilach marzyła, że kiedyś także wybierze się w podróż, wypłynie na szerokie wody. Kochała Gdańsk, ale pragnęła zobaczyć świat. Obserwując marynarzy, którzy schodzili na ląd, nie mogła się nadziwić, że nie tak dawno byli gdzie indziej, zazdrościła im, że widzieli to, co ona mogła sobie tylko wyobrażać, jakieś inne miasta, bramy i mury, i wieże kościołów, ulice prowadzące nie wiadomo dokąd.
Morze pokazał jej ojciec, który był rybakiem. Od najmłodszych lat towarzyszyła mu w czasie połowów, ale u jego boku poznała tylko tę część wielkiej wody, z której widziało się pas lądu. Nigdy nie była w miejscu, gdzie jak okiem sięgnąć błękit styka się z błękitem. To musiał być niezwykły widok!
Tata nauczył ją wszystkiego, co sam umiał. Dzięki niemu nie bała się fal, wiatrów nagle zmieniających kierunek ani burzowych chmur, które w porę rozpoznawała. Wiedziała, kiedy należy zawrócić do brzegu. Świat taty był jej światem.
Matki nie miała. Umarła, kiedy Eli się urodziła. A teraz on umarł także i nie było już nikogo, z kim mogłaby dzielić ten dzień i wszystkie inne, które miały nadejść. Nikogo, komu mogłaby opowiedzieć o tym, co widziała w porcie. Ani wyznać, że się boi. Jak poradzi sobie sama? Ostatnie pieniądze, których nie wydała na leki dla chorego ojca, przeznaczyła na lepsze odzienie, w którym go pochowała. Inni rybacy – przyjaciele, którzy wypływali na połów tą samą łodzią, przyszli jej z pomocą i zapłacili za skromny pogrzeb.
Ruszyła dalej, bo jej wzrok przyciągnęły wysokie maszty, które wystawały ponad inne i zdradzały statek o wiele większych rozmiarów. Chciała go zobaczyć. Nie ona jedna. Z każdym jej krokiem tłum gęstniał i gdy była już naprawdę blisko, zamienił się w przeszkodę nie do pokonania, w mur z ludzkich ciał, które nie chciały się rozstąpić. Eli, gibka i zwinna jak jaszczurka, znalazła jakąś szczelinę między ludźmi i naparła na nią, licząc na to, że przepchnie się do przodu. Ludzka bryła przed nią drgnęła i rozpadła się na mniejsze, a ona znalazła się w pierwszym rzędzie.
– Nie pchaj się, chłopcze – odezwał się ktoś zrzędliwie, ale zaraz umilkł. Eli była tak szczupła, że zajmowała tyle miejsca co nic.
Chłopcze. Cóż, wciąż uchodziła za chłopaka: wśród sąsiadów, wśród rybaków. Towarzysze ojca wypływający z nim w morze od zawsze byli przekonani, że ma syna, nie córkę. Zresztą Eli nie zrobiła nic, by kogokolwiek wyprowadzić z błędu. Od urodzenia nosiła spodnie i chłopięcą płócienną koszulę, przepasaną konopnym sznurkiem, na którym dyndał ostry nożyk – prezent od taty na ósme urodziny i jej największy skarb. Włosy miała raczej krótkie i wiecznie rozczochrane, po ojcu jasne. Także w jej sylwetce nic nie wskazywało na to, że może być dziewczyną. Tata mówił, że gdyby nie włosy, wyglądałaby jak mama, bo była tak samo wąska w ramionach i w biodrach, po chłopięcemu smukła. I oczy miała po niej, wielkie i szare jak wody Motławy.
Dlatego zdecydował, że będzie nosić jej imię – Elisabeth. Ale mówił do niej Eli. Imię z powodzeniem mogło uchodzić za zdrobnienie od Eliasa. Nie poprawiał obcych, którzy zwracali się do niej jak do chłopca. Może uważał, że w męskim przebraniu będzie jej łatwiej, że dzięki niemu będzie bardziej niezależna. Z pomocą przyszło jej ciało, zahartowane, silne i żylaste od pracy na powietrzu, opalone, wysmagane wiatrem i jak dotąd pozbawione kobiecych krągłości. Tylko jak długo miała jeszcze udawać?
To było pytanie, na które nie znała odpowiedzi, tym bardziej, że jej samej nie przeszkadzała ta maskarada trwająca chyba od urodzenia. Dobrze się czuła we własnej skórze, odpowiadała jej chłopięca wersja siebie, przywykła do niej do tego stopnia, że zdarzało jej się zapominać, kim jest naprawdę. Daj spokój, Eli, powiedziała sobie teraz, najważniejsze, że czujesz się sobą. Dla nikogo innego nie ma to już znaczenia.
Nagle z całą mocą dotarło do niej, że naprawdę jest sama, i gwałtownie zatęskniła za ojcem. Za jego szorstką czułością i milczącą, krzepiącą obecnością. Wydawały jej się czymś pewnym, stałym i niezmiennym, a okazały się takie kruche… Życie było kruche… Uszło z taty, gdy Eli nie patrzyła. Kiedy znowu spojrzała, jego już nie było.
Przygryzła wargę, mocno, do krwi, bo ból pomagał jej zapanować nad łzami. Obraz rozmazał się, ale zaraz znowu się wyostrzył i wtedy wreszcie dostrzegła ten dziw nad dziwy, na który wszyscy patrzyli.
Okręt był ogromną trójmasztową karawelą, długą chyba na sto łokci, szeroką na co najmniej dwadzieścia1. Aż trudno było sobie wyobrazić, ile towarów można było załadować na tego olbrzyma. Jaśniejszy kolor najwyższego masztu zdradzał, że jest nowy.
Eli zadarła głowę i bezskutecznie próbowała dostrzec jego wierzchołek, bo sierpniowe słońce raziło ją w oczy. Przez chwilę przyglądała się więc zwiniętym żaglom. Ile koszul można by uszyć z takiej ilości płótna! Potem spojrzała na burtę i widniejące na niej litery, które musiały się składać na nazwę. Niestety Eli nie umiała czytać. Dotąd ta umiejętność nie była jej do niczego potrzebna, teraz jednak pożałowała, że nie może się dowiedzieć, jak nazywa się okręt, na który wszyscy patrzyli z zachwytem. Na szczęście inni dobrze znali jego imię. To „Peter von Danczk”, „Piotr z Gdańska” – usłyszała z kilku stron naraz. Długo stał na Motławie na wysokości Kościoła Świętego Jana, a potem jeszcze w stoczni – Lastadii, czekał na naprawę po tym, jak w 1462 roku, a więc już dziewięć lat temu, w czasie burzy piorun zniszczył jego główny maszt. Niewiele brakowało, a zostałby rozebrany. Uznano jednak, że jeszcze się przyda. Patrzcie! Czy nie jest wspaniały?
Był. Eli nie mogła od niego oderwać wzroku. Łódź, którą wypływała na połowy z tatą i innymi rybakami, wydała jej się nagle drobiną zdaną na łaskę i niełaskę morza. Jak to możliwe, że nie bali się, że zatonie pod ciężarem pełnych sieci? Wbrew temu, co ludzie mówili o stoczni i niedawnych naprawach, „Piotr z Gdańska” wydawał się niezniszczalny. Na jego pokładzie mogłaby popłynąć na koniec świata…
– Przesuń się, stoisz ludziom na drodze – usłyszała nad uchem gniewny głos.
Jakiś człowiek przedarł się przez tłum i ruszył wzdłuż brzegu w kierunku okrętu, który pozostali podziwiali z pewnej odległości, by móc objąć wzrokiem całą jego sylwetkę. Nie zastanawiając się wiele, poszła za nim, a kiedy była blisko, usłyszała nawoływania i zobaczyła mężczyzn, którzy gromadzili się przy burcie. Wciąż dołączali do nich nowi, a ten, który krzyczał, o twarzy ciemnej od długiego przebywania na słońcu i pooranej bruzdami, a przy tym krępy i muskularny, mimo że musiał być sporo starszy od jej ojca, gestykulował gwałtownie, jakby starał się ich do czegoś przekonać.
Stał do niej tyłem, więc nie słyszała dobrze, ale z dolatujących do niej fragmentów jego przemowy wywnioskowała dość, by jej serce zaczęło bić mocniej i szybciej z nagłej radości i wielkiego niepokoju. Krzykacz, którego miała przed sobą, namawiał zebranych, żeby zaciągnęli się na okręt. TEN okręt. Największy i najpiękniejszy, jaki Eli kiedykolwiek widziała. I proponował im pieniądze, mówił coś o dziennych racjach pożywienia i o żegludze, która miała trwać bardzo długo… I która mogłaby rozwiązać wszystkie jej problemy. Tylko jak dostać się na pokład? Nawet jeśli wyglądała jak chłopak, z pewnością była za młoda, żeby zostać członkiem załogi. Zawsze, ilekroć miała ochotę spróbować czegoś nowego, okazywało się, że jest za młoda.
Zresztą… powinna zostać w Gdańsku, z rybakami. Przyjaciele ojca nie pozwolą jej zginąć. Cech zawsze dbał o swoich członków, a gdy ich zabrakło, o ich rodziny. Eli będzie pracować jak dotąd, zastąpi tatę. To był dobry plan, więc dlaczego myślała o nim bez entuzjazmu? I jeszcze ta obawa, że wcześniej czy później ktoś odkryje, że jest córką, nie synem Joachima, a przecież kobiety nie mogły zajmować się rzemiosłem. To, że ktoś na pokładzie rozpozna w niej dziewczynę, także było możliwe, ale jakoś nie budziło jej niepokoju. Tam byłaby dla wszystkich obca. Ta myśl dawała jej poczucie bezpieczeństwa.
Kręciła się po nabrzeżu, ale starała się nie oddalać od mężczyzny kompletującego załogę. W myślach nazywała go kapitanem. Przypatrywała mu się ukradkiem i zastanawiała gorączkowo, jak go przekonać, że może być z niej pożytek. A może wślizgnąć się na pokład niepostrzeżenie i ukryć? Chyba nie każą jej wyrzucić za burtę, gdy już znajdą się na pełnym morzu?
– Co tam macie? – usłyszała znowu i nadstawiła ucha.
Do mężczyzny zbliżyła się grupa tragarzy toczących przed sobą spore beczki.
– Solone ryby – odparł ten, który stał najbliżej.
Wszyscy byli nadzy do pasa i bardzo opaleni. Włosy mieli posklejane od potu. Robiło się coraz goręcej, chociaż do południa było jeszcze daleko.
Eli zbliżyła się do tragarzy z beczkami, ciekawa dalszego przebiegu rozmowy. Gdy mówiono o rybach, ożywały w jej pamięci wszystkie nauki ojca.
– Otworzyć! – Mężczyzna pokazał na chybił trafił, który z nich ma odbić wieko.
Podeszła jeszcze kilka kroków. Była już na tyle blisko, że mogła zobaczyć połyskujące grzbiety ryb i wyczuć ich intensywny, drażniący zapach. I właśnie ten zapach jej się nie spodobał. Była w nim nuta, którą córka rybaka umiała natychmiast rozpoznać. I dlatego uznała, że musi się wtrącić.
– Nie bierzcie ich. Za długo leżały, zanim je zasolono – powiedziała z przekonaniem. – Zepsują się, zanim dotrzecie do najbliższego portu.
– A ty kto? – zdziwił się i spojrzał na nią nieprzychylnie.
– Eli, syn rybaka Joachima – odparła z godnością. – Potrafię rozpoznać nieświeżą rybę.
Przyglądał jej się badawczo, a potem pochylił się nad beczką.
– Kiedy nic nie czuć.
– Jeszcze. – Eli wiedziała, co mówi. – Ale zacznie być czuć szybciej, niż myślicie.
Widać było, że jej pewność siebie dała mu do myślenia. Mógł jej nie posłuchać i kazać wnieść beczki na pokład, ale wtedy ryzykował, że część jedzenia trzeba będzie po drodze wyrzucić, a marynarze musieli jeść.
Jeden z tych, którzy zastanawiali się, czy się nie zaciągnąć, podszedł do beczki i powąchał także.
– Chłopak dobrze prawi – orzekł po chwili.
– Wyście też rybak?
– Skądże!
– Tedy nie odzywajcie się bez potrzeby! – zganił go surowo kapitan i zwrócił się do tragarzy: – Odniesiecie beczki z powrotem i powiecie, że rezygnuję z zakupu. Znajdę innego dostawcę. Towar musi być pierwszej świeżości. Kto tego nie rozumie, nie powinien zajmować się handlem.
Odmaszerowali, tocząc przed sobą swój ładunek. Eli odprowadzała ich wzrokiem, uśmiechając się bezwiednie. Mężczyźni szemrali między sobą, ale żaden nie odważył się powiedzieć nic głośno.
– Dziękuję – odezwał się kapitan. Wydawało się, że coś mu chodzi po głowie. Wciąż mierzył ją bacznym spojrzeniem.
Odpowiedziała tym samym. Może była zbyt śmiała, ale czuła, że to jej wielka szansa.
– Ile masz lat, chłopcze?
– Trzynaście.
– Gdzie jest twój ojciec? Chciałbym i jemu podziękować.
– Nie… mam ojca. Ani matki – dodała szybko, bo głos jej drgnął i cała śmiałość zniknęła bez śladu. Nie chciała się rozbeczeć na oczach tych wszystkich mężczyzn! A czuła, że nie uda jej się powstrzymać łez. Zacisnęła zęby i wargi przestały jej drżeć.
– Nie masz nikogo? – upewnił się.
Dopiero teraz zauważyła, że ma ciemne oczy pod siwiejącymi grubymi brwiami, które niemal zrastały się nad nosem.
Pokręciła głową.
– Przydałby nam się na pokładzie ktoś, kto dbałby o uzupełnianie zapasów – powiedział mężczyzna z namysłem. – Byłbyś pomocnikiem kucharza. Co ty na to?
Eli miała wrażenie, że uderzenia jej serca dźwięczą w jej głowie, jakby było wprawionym w ruch sercem dzwonu, jak ten na wieży Kościoła Mariackiego, którego głos codziennie brzmiał nad miastem w samo południe. Rozjaśniła się w uśmiechu.
– Kiedy wypływamy? – wykrztusiła w końcu, bo z emocji zabrakło jej tchu.
– Dokładnie za dwa tygodnie, 19 sierpnia, o świcie. Jestem Berndt Pawest. Witaj na pokładzie „Piotra z Gdańska”, Eli, synu rybaka Joachima.
1 „Piotr z Gdańska” miał 52,20 m długości, 12,20 m szerokości i ładowność 800 ton.
To prawda, że nieszczęścia chodzą parami. Co tam parami, one zjawiają się całymi stadami i ściągają człowieka na dno rozpaczy, myślała Marianna Niepylak, siedząc na szerokim parapecie w pokoju, który zajmowała z Zośką, swoją siostrą bliźniaczką, i gapiąc się w dół na ulicę Świętego Ducha. Przepływały nią barwne fale turystów, którzy już zdążyli się zjawić, chociaż wakacje zaczęły się zaledwie kilka dni temu. Właściwie Gdańsk był pełen przyjezdnych przez okrągły rok, ale teraz było ich znacznie więcej niż na przykład w listopadzie. To niesprawiedliwie, zżymała się Marianna, zazdroszcząc im beztroski i swobody. Szczęśliwcy, mogli pojechać, dokąd tylko chcieli, podczas gdy ona musiała tkwić w tym mieście. W tym oknie! A jeszcze dwa dni temu nic nie zapowiadało katastrofy… Westchnęła, bo przypomniała sobie moment, w którym ich plany wakacyjne legły w gruzach.
To było we wtorek. Po powrocie z pracy mama oświadczyła, że muszą przełożyć swój wyjazd, bo ona niestety (tak powiedziała, ale nie wyglądała na zmartwioną) leci na tydzień do Barcelony. Służbowo.
– Ale dlaczego tak nagle? – zdziwił się tata, który z niemałym trudem przekonał żonę i córki do dwutygodniowej włóczęgi po Polsce.
Mieli wyruszyć już w piątek. Spać pod namiotem, codziennie budzić się w innym miejscu, spontanicznie wybierać kierunek podróży, zwiedzać to, na co natkną się po drodze, nie patrzeć na zegarek, zapomnieć o kalendarzu, nie używać komórek… Zośka kręciła nosem, że jak to bez telefonów, ale Mańce nawet się to podobało.
– W zastępstwie za Joannę. Miała wypadek na rowerze, złamała nogę. A wiesz, że chodzi o podsumowanie wyników sprzedaży w pierwszym półroczu.
Cóż, mama pracowała w firmie o globalnym zasięgu i kiedy było trzeba, musiała jechać na koniec świata, żeby mówić i słuchać o zyskach, efektach i strategii na przyszłość. Marianna patrzyła na nią ze zgrozą.
– A nasza spontaniczna wyprawa? – zapytała.
– Musimy ustalić inny termin – nie poddawał się tata, który był pediatrą. W lecie dzieci mniej chorowały, więc łatwiej mu było wziąć urlop. Przynajmniej teoretycznie.
Może była jeszcze nadzieja. Mańka zerknęła na siostrę, ale Zośka przysłuchiwała się rodzicom z nieodgadnioną miną.
– To może piątek po moim powrocie? – zaproponowała mama.
– Świetnie! A… nie, jednak nie. Nie dadzą mi dwóch tygodni, najwyżej jeden, bo po mnie na urlop miała iść Walentyna, więc na tydzień przychodnia zostałaby bez pediatry. Może jak ona wróci… Za trzy tygodnie?
– Nie mogę. Obiecałam zastąpić Wandę, która wyjeżdża do Włoch. Już kupiła bilety…
– To kiedy…?
– Nie wiem. Później – odparła z roztargnieniem mama, która myślała już chyba o tym, co włoży do walizki, bo wylatywała jutro z samego rana.
Wyglądało na to, że spontaniczne wakacje miały jedną potężną wadę: ponieważ nie wymagały planu, rezerwacji noclegów ani biletów, można było je odkładać w nieskończoność. Dosłownie.
– A co, jeśli nigdzie nie pojedziemy? – szepnęła Marianna do Zośki, która skwitowała jej pytanie wzruszeniem ramion.
Były do siebie tak niepodobne jak noc i dzień. To znaczy wyglądały identycznie, obie miały ciemne długie włosy, lekko zadarte nosy i piwne oczy pod ciemnymi brwiami, ale różniły się pod każdym innym względem. Refleksyjna Mańka za bardzo się przejmowała każdym drobiazgiem i chciała, żeby zawsze i wszędzie wszyscy byli zadowoleni, a to rzadko kiedy było możliwe. Zośka natomiast nie ulegała nastrojom, była zasadnicza i nie próbowała uszczęśliwiać innych, myślała raczej o sobie. Marianna czuła, że odwołanie rodzinnego wyjazdu byłoby jej na rękę. Tylko że wtedy całe lato będą musiały spędzić w Gdańsku! To jakiś ponury żart!
Jednak to był dopiero początek wakacyjnego dramatu, bo dwa dni później, to znaczy dzisiaj, kiedy mama była już w Barcelonie, tata nieoczekiwanie wrócił wcześniej z pracy i z miną cierpiącego położył się na kanapie w salonie. Zagapił się w sufit, który, jak to w starym budownictwie, był bardzo wysoko, skupiony wyłącznie na tym, co mu doskwierało. Marianna kilka razy zajrzała do pokoju, ale widząc go wciąż w tej samej pozycji, za każdym razem wycofywała się na palcach. W końcu jednak z salonu dobiegło ją rozpaczliwe wołanie.
– Córki…! – Często tak do nich mówił. Bardzo poważnym tonem, przez co było to dość zabawne. Ale nie tym razem. Tym razem w jego głosie brzmiała czysta rozpacz. Coś było bardzo nie w porządku. – Możecie podać umierającemu ojcu termometr?
Przybiegły zaalarmowane i zrobiły to, o co prosił.
– Na serio umierasz? – zapytała Zośka, jak zawsze praktyczna i nieskora do wzruszeń, patrząc na niego podejrzliwe.
– Na serio to nie – stęknął i wyjął termometr spod pachy, bo zaczął pikać. – O, proszę, pacjent stabilny, ale z gorączką. 39 stopni.
– Zaraziłeś się w pracy? – Marianna pochyliła się nad chorym. – Pokaż gardło! – zażądała.
– Nie ma potrzeby – mruknął i zamknął oczy. – To wyrostek.
– Skąd wiesz? – indagowała dalej Zośka.
– Jestem lekarzem, pamiętasz?
– Ale pediatrą.
– Dzieci też mają wyrostki. Pediatra musi się znać na wszystkim – jęknął i obmacał delikatnie prawą stronę brzucha.
– Ale z zapaleniem wyrostka trzeba do szpitala, na operację! – przeraziła się Mańka.
– Moja córeczka! – rozczulił się tata, który widział w niej swoją następczynię, chociaż nigdy słowem nie wspomniała, że ma zamiar pójść w jego ślady. – Właśnie tam się wybieram.
– Sam?
– Obawiam się, że sam nie dam rady. W tym stanie. Pewnie wezwę taksówkę. Albo… karetkę! – zadumał się nad tym pomysłem. – Tak, raczej tak. Jak powiedziałaś, nie ma innego wyjścia. Najpierw jednak muszę wam znaleźć jakąś opiekę.
– Ale tato! – zaprotestowały zgodnie. – Mamy trzynaście lat. Jesteśmy już dorosłe!
– Dorosłe, niedorosłe, ale dobrze, żeby ktoś miał na was oko.
– Ciekawe, kogo chcesz tu ściągnąć. Babcie są razem w sanatorium, a dziadek Heniek nie nadaje się na opiekuna – zauważyła przytomnie Zośka i kichnęła. Miała alergię na kurz, a kanapa, na której leżał ojciec, była siedliskiem małych, wrednych roztoczy. – Poza tym przecież same możemy robić zakupy i gotować.
– Dieta makaronowa jest niezdrowa – zrymował ojciec mimo woli. – Za dużo węglowodanów. Ale przekażę cioci Leokadii, że jesteście gotowe do pomocy.
– Komu?! – Musiały wyglądać jak dwa identyczne znaki zapytania, bo się uśmiechnął, ale zaraz znowu zrobił zbolałą minę.
– Kuzynce mojego ojca.
– Dlaczego nic o niej nie wiem? – zirytowała się Zośka. – Sprowadzisz nam tu jakąś obcą babę?
– Nie jest obca. W czasie wojny moja prababcia straciła męża i założyła drugą rodzinę. Z pierwszego małżeństwa miała syna, który został moim dziadkiem, z drugiego córkę, Marysię. I ta córka też miała córkę, właśnie Leokadię. Do niedawna Lotka nie wiedziała nawet o istnieniu drugiej gałęzi rodziny, ale ostatnio się dowiedziała, bo zaczęła tworzyć drzewo genealogiczne. Odszukała dziadka Henryka, a dziadek dał mi znać i umówiliśmy się we trójkę na spotkanie. Bardzo chciałaby was poznać.
– Żeby nas umieścić na jednej z gałęzi tego drzewa? – zapytała zgryźliwie Zośka.
– Z pewnością. – Mańka uznała, że powinna poprzeć siostrę. – Nie mogłeś jej podać niezbędnych danych, żeby się odczepiła?
– Naprawdę jest bardzo sympatyczną osobą – zapewniał ojciec. – Poza tym trzeba dbać o więzi rodzinne. A ona jest samotna.
To nie fair, pomyślała Mańka, której natychmiast zrobiło się żal nieznanej ciotki.
– Nie uważasz, że trochę na to za późno? Poza tym może to oszustka, która należy do jakiejś grupy przestępczej? Wpuścimy ją tu, a ona z pomocą swoich ziomków okradnie mieszkanie i nas zamorduje? Aaa… psik! – Zośkę poniosła wyobraźnia.
– Zwariowałaś?! – Marianna popatrzyła na nią z niesmakiem.
– Przypuszczam, że wątpię. – Tata uśmiechnął się do córek niewyraźnie. – To zadziwiające, ale jest bardzo podobna do mojego ojca. Za bardzo. Jak na oszustkę. A chyba nie nosi silikonowej maski…
– Mam nadzieję, że się nie zgodzi. Ja bym się nie zgodziła – powiedziała z satysfakcją Zofia, której najwyraźniej nie mieściło się w głowie, że jakaś starsza pani chciałaby spędzać czas z dwiema wrogo nastawionymi nastolatkami.
– No to dzwonię – zapowiedział ojciec i wybrał numer. – Dzień dobry, ciociu, mówi Piotr, syn Henryka…
Słuchały, jak rozmawia z Leokadią o pogodzie, wspomina ich niedawne spotkanie i pyta o zdrowie. Jako lekarz czy jako cioteczny bratanek, trudno było stwierdzić. Trwało to dwie, może trzy nieznośnie długie minuty. Wreszcie zdecydował się wyłuszczyć, w jakiej sprawie dzwoni.
– Bo widzi ciocia – tłumaczył nieskładnie – dziewczyny są już duże, ale myślę, że dobrze im zrobi cioci towarzystwo. Poznacie się i, mam nadzieję, polubicie…
– Na pewno nie – odczytała Mańka z ruchu warg Zośki.
– …a ja w szpitalu będę spokojniejszy, wiedząc, że nie są same – kończył tata. – Nie, po prostu wyrostek, nic poważnego. Dwa, trzy dni i będzie po krzyku. Kiedy może ciocia przyjechać? Jak najszybciej? Wspaniale. Może ciocia zanotować adres? Świętego Ducha 19.
I tak oto zostały skazane na obecność tej jakiejś Leokadii. Kwadrans temu tata odjechał taksówką. Jednak. Uznał, że wzywanie karetki byłoby zbyt dramatyczne, biorąc pod uwagę jego stan. Odjeżdżając, przykazał im, żeby nie wychodziły z domu, dopóki ciocia się nie zjawi, czekały więc na niechcianego gościa, każda po swojemu: Mańka siedząc na parapecie i obserwując ulicę z wysokości drugiego piętra kamienicy, a Zośka bardziej aktywnie – szukając w szafie w przedpokoju butów, które gdzieś jej się zawieruszyły od zeszłego roku. Sądząc po odgłosach, rozbierała ją na części pierwsze, raz po raz kichając donośnie. Marianna wolała nie sprawdzać, co tam się dzieje. Byłoby lepiej, gdyby droga ciocia zjawiła się nieco później, kiedy jej siostra pogodzi się z faktami i doprowadzi przedpokój do stanu sprzed poszukiwań.
Ale ciocia Leokadia miała widać własne plany, bo akurat w tym momencie zadzwoniła do drzwi. W przedpokoju nagle zrobiło się cicho. Marianna zeskoczyła na podłogę i wyjrzała. Uff! Szafa jednak stała na swoim miejscu. Za to buty były wszędzie. Półbuty, sandały i tenisówki, szpilki mamy w kilku kolorach, jakby mieszkały tu nie cztery osoby, ale co najmniej tuzin. Na podłodze leżały nawet żółte kalosze w liczbie czterech identycznych sztuk, dwóch prawych i dwóch lewych, co oznaczało, że Zośka sięgnęła do najbardziej niedostępnych i najrzadziej porządkowanych zakamarków.
Dzwonek rozległ się po raz drugi.
– Posprzątaj to! – syknęła Mania i zawołała głośno: – Już otwieram!
– O nie! – zaprotestowała sprawczyni bałaganu ze złośliwym uśmieszkiem. – Ja to zrobię.
Nie była im do niczego potrzebna. Ta jakaś ciotka, która wzięła się nie wiadomo skąd i nagle miała się szarogęsić w ich mieszkaniu pod nieobecność rodziców. Co ona sobie w ogóle myślała! I co myślał sobie tata? Że przyjmą ją z otwartymi ramionami? Może Mańka, ale Zośka na pewno nie. Niech wraca, skąd przyszła! Mary Poppins od siedmiu boleści.
– Przykro mi, ale nie ma tu dzieci potrzebujących opieki – powiedziała z rozpędu, otwierając drzwi na oścież. Za sobą czuła milczącą obecność siostry.
– A, to świetnie się składa, bo nie przepadam za dziećmi – odezwała się kobieta, która musiała być kuzynką dziadka Henryka. Miała jego oczy i uśmiech, a na głowie, w przeciwieństwie do niego, bo od dawna był łysy, najprawdziwsze dredy, w dodatku w pięknym srebrzystobiałym kolorze.
Zośka mimo woli popatrzyła na nie z uznaniem, podobnie jak na strój niepasujący ani do ciotki, ani tym bardziej do podwójnie ciotecznej babki: luźny, fiołkowy tiszert, spodnie do kolan z dużymi bocznymi kieszeniami i wysokie, niezasznurowane trampki. Gdyby nie zmarszczki, najbardziej zauważalne wokół oczu, i gdyby nie nieprawdopodobny kolor włosów, wyglądałaby jak ich rówieśnica! To powinno być zabronione, uznała Zośka, próbując podsycić niechęć, która rozpuściła się w uśmiechu nowo przybyłej.
– Jestem ciotka Lotka – przedstawiła się ciotka i uśmiechnęła się jeszcze serdeczniej, jakby chciała powiedzieć: wybaczcie, nic na to nie poradzę, że zawsze robię takie wrażenie, i dodała: – A to jest Kostek!
Odsunęła się i obie z Marianną zobaczyły bardzo piegowatego wyrośniętego blondyna, który obrzucił je obojętnym spojrzeniem. Cała jego postać wyrażała brak zainteresowania, a nawet znudzenie.
Porozumiały się z Mańką wzrokiem. O nie! Tego nie było w umowie! Zośka zdążyła też pomyśleć: Oho! Czyżby jeszcze ktoś został wmanewrowany w tę sytuację wbrew swojej woli?
– To imię czy przezwisko? – zapytała, w dalszym ciągu niezbyt uprzejmie.
– Kostek, czyli Konstanty – odparł z godnością i zamilkł.
Na pierwszy rzut oka było widać, że jest mu wszystko jedno, czy jest tu, czy gdzie indziej. Wprawdzie stał na progu ich mieszkania, ale równie dobrze mógł stać gdziekolwiek i budziłoby to w nim tyle samo emocji. Okrągłe zero. Nic nie robił, więc dlaczego tak ją irytował?
– Zgodziłyśmy się na Mary Poppins bez osób towarzyszących – rzuciła pod adresem intruza.
– Nie wiedziałam, że ciocia ma wnuka – odezwała się dyplomatycznie Mańka i posłała siostrze ostrzegawcze spojrzenie. Nie przeginaj! Zośka westchnęła.
– Co takiego? Ach! – roześmiała się ciotka. – Na bycie babcią jestem stanowczo za młoda. Poza tym nie mam dzieci. Kostek to wnuk mojej sąsiadki. Pomyślałam, że razem będziecie się dobrze bawić.
Bawić! Zośka posłała chłopakowi ironiczny uśmieszek, który nie wywołał żadnej reakcji. Dziwny typ. Zachowywał się, jakby ta rozmowa go nie dotyczyła.
– Ty musisz być Zosia. A ty jesteś Marianna – zgadywała ciotka Lotka, przyglądając im się uważnie. Oczywiście trafiła, chociaż były identyczne! Wyglądało na to, że tata opowiedział jej o nich stanowczo za dużo. – Wpuścicie nas, czy będziemy tak stać, dopóki wakacje się nie skończą?
Zośka nie miałaby nic przeciwko temu, ale poczuła, że Mańka ciągnie ją do tyłu, więc niechętnie zrobiła im miejsce.
– Aaa… psik! – kichnęła znowu. – Mam alergię na… – zamiast dokończyć, popatrzyła wymownie na chłopaka.
Ciotka postawiła w przedpokoju walizkę na kółkach (niebieską! widać lubiła radosne kolory), a Konstanty zdjął z ramienia sportową torbę. I tyle. Bagaże uświadomiły Zośce, że nieproszeni goście zostaną na dłużej. „Dwa, trzy dni”, powiedział tata. Mogła się buntować, mogła im uprzykrzać życie, tylko po co, skoro nie mogła się ich pozbyć… Ani trochę jej się to nie podobało.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
„Piotr z Gdańska”
Ciotka Lotka przejmuje dowodzenie
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
