Warszawa to mój Nowy Jork - Julia Szczepaniak - ebook

Warszawa to mój Nowy Jork ebook

Julia Szczepaniak

0,0

Opis

W poczuciu samotności nawet największe miasto może być bezludne

Ona – przeprowadza się do Warszawy, żeby zacząć wszystko od początku. Nie może jednak uciec od własnego, rozczarowanego spojrzenia, które codziennie spotyka w lustrze. Cały czas jest sobą i nie jest w stanie tego znieść.

On – milczy. Mimo tego, że Ona uparcie czeka na kolejne wiadomości, rozmowy i spotkania. „Jest zajęty”, ale zapewnia, że jak tylko będzie miał chwilę, to oddzwoni.

Warszawa – jej nowy dom – tętni życiem, które przelatuje jej przez palce. Nie zatrzymuje się i czeka, aż ona weźmie sprawy w swoje ręce. Zacznie chodzić w tempie, które powinna utrzymywać, żeby przetrwać w wielkim mieście.

Poznaj historię dziewczyny takiej, jak wiele z nas: zagubionej, niepewnej, poszukującej i trzymającej się życia. Mimo tego, że czasami musi je przyprawić smutnie dużą liczbą papierosów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 81

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Julia Szczepaniak

Warszawa to mój Nowy Jork

Lato i jesień są zabójczym potem

spływającym wzdłuż kręgosłupa,

chłodem pozostawionym po cichym westchnięciu

1

Cisza zawsze była dla mnie jedną z podstawowych wartości, osią mojego życia. Dążyłam do osiągnięcia jej relatywnej obecności, bardzo pragnęłam niewymuszonego spokoju. Myślałam o niej natarczywie i wiecznie. Chciałam zamknąć się w ciszy, oswoić ją i pochłonąć. Nie zrobiłoby mi to jednak różnicy, gdyby to ona pochłonęła mnie. Pożarła i poskromiła.

Zdarzały się momenty, kiedy moja upragniona cisza była zaburzana niepewnymi krokami, żałosną rozmową, głupim śmiechem czy głośnym, niepotrzebnym oddechem. Pragnęłam wtedy chwycić za nóż i poćwiartować wszystko, co wydawało choćby najmniejszy dźwięk, wepchnąć sobie do uszu watę, którą wydłubywałabym następnie miesiącami, zacząć krzyczeć i demonstrować moją niepodważalną potrzebę i rację. Marzyłam o dniu, w którym każdy zamilkłby na chociaż dziesięć minut i nie mówił, nie komentował, nie wzdychał. Żebyśmy mogli po prostu być, bez dźwięków i ich durnych definicji. Nic nie miałoby większego znaczenia i wszystko byłoby bezspornie personalne, tak jak teraz, lecz bez udawania, że jednak istnieje jakiś wspólny sens i że możemy się nawzajem zrozumieć.

Pragnęłam także tego zrozumienia, tak niemożliwego i banalnie prostego. Studiowałam w tym celu lingwistykę. Myśl, że znajomość słówek, konstrukcji i form obcego języka pozwoli mi dotrzeć do czegoś więcej, czegoś, co było znacznie głębiej niż same słowa, mobilizowała mnie w kwestii odrabiania zadań i pilnego słuchania wykładów. Nie chciałam być tłumaczem, chciałam wejść ludziom pod skórę i rozejrzeć się tam za prawdziwymi znaczeniami i tym, z czego się narodziły. Pojmowałam komunikację jako rozumienie tego, co autor szczerze próbuje oświadczyć, niezależnie od jego sukcesu na tym polu. To mnie zależało na zrozumieniu.

Najbardziej spośród wszystkich pragnęłam jednak zrozumieć jego, najmniej komunikatywnego i najbardziej nieprzejrzystego. Zbudowanego z kości, do których wszystko przylegało niezaprzeczalnie i tak, że nie pozostawała żadna przestrzeń, by zajrzeć w jego szczere intencje. Jego skomplikowany przypadek ofiarował wyłącznie nieczęstą aktywność i tonę obietnic składanych w ramach tych niepodjętych działań. Moje przekonanie o wartości słów przywiązało mi do szyi kamień, który z każdą daną obietnicą ciągnął mnie coraz niżej. Tak, jakby robił się cięższy, a wytłumaczenie kolejnego zawodu trudniejsze i odbierające siły. Tonięcie wydawało mi się mimo wszystko piękne i właściwe, i dlatego zorientowałam się, że umarłam, dopiero leżąc na dnie. Może byłam już martwa, opadając na nie? Może tak naprawdę nigdy nie żyłam? A może jego oczy miały kolor dokładnie taki, jak otaczająca mnie woda?

W czwartki o ósmej miałam zajęcia na basenie, polegające na udawaniu biegu w wodzie. Były one dla mnie tak nierealnie głupie, że całą godzinę spędzałam na śmianiu się z własnego wyboru, bo to nie tak, że go nie miałam. Mogłam iść na zajęcia z jogi i chociaż spróbować uspokoić mój oszalały umysł, ale wybrałam aqua run fit. Byłam więc w aqua robiąc run i próbując być raz w tygodniu jakkolwiek fit, wyróżniając znacząco czwartek jako dzień, w którym nie leżę wieczorami na podłodze i nie łypię okiem na podsiadających mnie w metrze ludzi. W czwartki byłam ruchem i byłam pomiędzy wszystkim, czego mi się przez ten ruch odechciewało, a niekończącą się adrenaliną, siłą i dumą z faktu, że chociaż przez jeden dzień nie przypominam siedemdziesięcioletniej staruszki z chorobą kręgosłupa. Ruch pomagał mi także zapomnieć o tym, jak niepewnie całowały mnie jego usta, kiedy byłam niepomalowana i ukryta za nieśmiałością. Dzięki wysiłkowi nie zastanawiałam się godzinami nad tym, co mogłam zrobić inaczej i jak mogłam sprawić, żeby walka o moją obecność była dla niego jedynym rozwiązaniem. Łapanie oddechu wymazywało każde wspomnienie z podróżowania zatłoczonymi busami w godzinach szczytu tylko po to, by zobaczyć go chociaż na godzinę – pomiędzy jego pierwszym obowiązkiem, który postrzegał za ważniejszy ode mnie, i drugim obowiązkiem, który wyciągał go z moich ramion i ciągnął w objęcia czterech ścian.

Z każdym takim odejściem było mi gorzej i bardziej przykro. On wracał do domu, gdzie nie było jeszcze dla mnie wstępu i gdzie nie mogłam zasnąć w jego ramionach, a ja człapałam do murów tworzących kwadrat, który każdy z jakiegoś powodu kazał mi nazywać domem, mimo że dla mnie był on wyłącznie zimną klatką. Jedynym pozytywnym aspektem był balkon, tak kuszący i tak okropnie bezpośredni w tym kuszeniu.

Mój balkon był dla mnie najbezpieczniejszą przestrzenią, pomimo kilku ptasich kup, nieodgarniętego popiołu z wypalonych papierosów i jednego, małego dywanika zaplamionego Bóg wie czym – albo alkoholem, albo moimi łzami. Miałam silnie zakorzenione wspomnienie związane z jedną plamą. Usiadłam wtedy z podwiniętymi nogami i butelką białego wina pomiędzy stopą a wieszakiem na pranie, który ledwo się trzymał, posklejany na każdym możliwym łączeniu taśmą. Przypominał mi przez to mnie, był czymś w rodzaju lustra. Wysłałam kolejną wiadomość do niego z pytaniem, kiedy będzie obok mnie. Modliłam się skrycie, żeby czas jego ostatniej aktywności pozostał niezmieniony. Wolałam te nieme zawody, które cicho wydzierają kolejną część szacunku do samej siebie i zaufania. Wypaliłam tego dnia smutnie dużo, co nie podobało się mojej niespokojnej głowie. Uczucie przepełnienia trzymało mnie za kostki i było mi niedobrze. Było mi bardzo niedobrze, kiedy patrzyłam na swobodne liście i nietęskniące za nikim chmury. Nauczyłam się wyłączać powiadomienia, by nie pogarszać każdego momentu refleksją, że z jego strony rozbrzmiewa wyłącznie cisza. Mogłam łudzić się nadzieją, że jest inaczej i trwać w niej tę krótką chwilę, kiedy nie sprawdzałam telefonu. Popijałam wino, a mój pusty żołądek upijał głowę. Nie wiedziałam, dlaczego jedzenie przybrało formę niemożliwego do spełnienia wyzwania, ale byłam pewna, że przestałam jeść, kiedy każda minuta spędzona z nim poprzedzona została znakiem zapytania. Miałam na sobie tego dnia przemyślany i obejrzany kilkadziesiąt razy w lustrze strój: czarną, długą spódnicę i delikatną bluzkę na ramiączkach. Szykowałam się kilka godzin, z chorą precyzją dbając o szczegóły, które w każdym innym dopieszczaniu wydałyby mi się zupełnie nieistotne. Cieszyło mnie, że byłam ubrana cała na czarno, pełna smutku wymalowanego na twarzy i w rozmazanych literach pamiętnika, kiedy zadzwonił, by powiedzieć, że nie przyjedzie i być może zrobi to za kilka kolejnych dni. Byłam gotowa na własny pogrzeb, kiedy umarło moje serce.

2

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11

Warszawa to mój Nowy Jork

ISBN: 978-83-8373-564-1

© Julia Szczepaniak i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Maria Bickmann-Dębińska

KOREKTA: Anna Miotke

OKŁADKA: Wioletta Markiewicz

ILUSTRACJA OKŁADKOWA: Oliwia Sołtysiak

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek