W złej wierze - Piekiełko Jacek - ebook + audiobook + książka

W złej wierze ebook i audiobook

Piekiełko Jacek

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

To miał być najszczęśliwszy dzień w jego życiu... Ernest Doroszewski ma świetną pracę i piękny dom w malowniczej Pszczynie. Przed nim najważniejszy dzień w życiu - narodziny dziecka. Gdy w drodze do szpitala dochodzi do usterki, pomoc w nagłej sytuacji oferuje nieznajomy mężczyzna. Marta, żona Ernesta wsiada do samochodu, aby jak najszybciej dotrzeć do szpitala. To ostatni moment, kiedy Ernest widzi swoją żonę...

W sprawę zaginięcia Marty Doroszewskiej włącza się emerytowany profiler. Prowadząc śledztwo, dostrzega coraz więcej sprzecznych informacji w zeznaniach osób mających styczność ze sprawą. To jednak nie chęć powrotu do służby oraz tajemnicze zaginięcie kobiety motywuje go do pracy. Okazuje się, że Marta jest niezwykle podobna do jego ukochanej żony, która zaginęła przed laty... Czy Ernest dowie się, co stało się z jego żoną?

Kto skrywa tajemnice i dlaczego? Komu można zaufać? Skomplikowane śledztwo doprowadzi do przerażającego odkrycia...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 49 min

Lektor: Jacek Piekiełko

Oceny
4,2 (290 ocen)
139
86
49
14
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
senioritag

Nie oderwiesz się od lektury

Wysłuchałam z zainteresowaniem niemałym. Lektor zrobił dobrą robotę, którego stawiam na równi z Filipem Kosiorem.
00
januzal

Nie oderwiesz się od lektury

ok.03.24
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna powieść autora który zaciekawi słuchacza od pierwszych sekund. Co prawda od pewnych zdarzeń domyślamy się zakończenia historii. Jednak autor w tym względzie zaskoczy niejednego czytelnika/słuchacza.
00
izakaz14

Dobrze spędzony czas

W sumie jest ok, zaciekawia, ale coś mi nie pasuje... Zbyt szybkie zakończenie..?
00
Soulchaser

Dobrze spędzony czas

Wrażenie po przeczytaniu książki jest dobre, choć cała historia była bardzo rozwlekłe opisana. Niekonsekwencją tej rozwlekłości jest przyspieszenie przy zakończeniu. Rytm opowiedzianej historii był po prostu nierówny. Niestety całą intryga kończy się wyjaśnieniem, które jest bez sensu. Niemniej jednak przyjemnie się czytało, ładny język, brak wulgaryzmów to niewątpliwie atuty.
00

Popularność




RedakcjaMonika Orłowska
KorektaJanusz Sigismund
Projekt graficzny okładkiMariusz Banachowicz
Zdjęcie wykorzystane na okładce©Riccardo Fissore/Unsplash
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2021 © Copyright by Jacek Piekiełko, Warszawa 2021
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66644-92-2
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Pamięci Kamila Pietrzyka

Lecz nie o to chodziło, nie o to. Ten ból, ta rozpacz, ten żal – to wszystko było przecież w tym wypadku tak naturalne, tak oczywiste. Więc nie o to chodziło.

Zastanawiało coś całkiem innego – coś tak śmiesznie błahego, coś tak drugorzędnego... Jadwiga, wychodząc od niego po raz ostatni, nie zamknęła za sobą drzwi.

STEFAN GRABIŃSKI, SPOJRZENIE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ernest

Pamiętacie Niezawinione śmierci Williama Whartona?

Świeciło słońce, promienie odbijały się od blatów szkolnych ławek. Siedziałem wtedy na dodatkowych zajęciach z języka polskiego, w ciszy czytaliśmy fragment prozy wydrukowany przez nauczycielkę, by później wspólnie dokonać analizy literackiej dzieła.

Bohaterowie wraz ze swoimi dziećmi, siedzącymi w fotelikach, wjechali w gęsty dym spowijający drogę. Ciemnobure kłęby wydobywały się z palonych ściernisk. Bert próbował naciskać na hamulec, by światłami dać znać jadącej zbyt blisko i zbyt szybko ciężarówce z tyłu, by zwolniła, po chwili jednak inni spanikowani kierowcy zaczęli gwałtownie hamować. Tuż obok, na drugim pasie kolejna ciężarówka blokowała drogę ucieczki.

Czytałem ten fragment z zapartym tchem. Pamiętam jedno uczucie, które towarzyszyło mi podczas lektury. I nie był to smutek ani żal.

Bezradność.

Wszyscy pasażerowie samochodu byli bezradni.

Piętnaście lat później czułem to samo. Już nie na lekcji języka polskiego, lecz w prawdziwym życiu.

– Ernest, chyba się zaczęło.

Te słowa Marty podziałały na mnie jak syrena alarmowa na strażaka. W kilkadziesiąt sekund byłem gotowy do drogi, by jak najszybciej zawieźć żonę do szpitala. Trzydziesty dziewiąty tydzień ciąży. W każdej chwili spodziewaliśmy się błyskawicznej jazdy na porodówkę.

Odpaliłem auto, kilkuletnią astrę, nad którą jeszcze niemieccy inżynierowie pracowali w myśl łacińskiej sentencji per aspera ad astra. Od dwóch lat miałem z tym autem tylko pod górkę, ale kilka tygodni wcześniej włożyłem w nie blisko trzy tysiące złotych, by doprowadzić je do jak najlepszego stanu i wykluczyć wszelkie prawdopodobieństwo awarii. Drżącą ręką przekręciłem kluczyk, modląc się w duchu, by alternator, który już dwukrotnie regenerowałem, zadziałał jak należy. Silnik odpalił od razu.

Podjechałem pod samo wejście do domu, po czym wysiadłem z samochodu i udałem się do wiatrołapu, skąd wychodziła Marta. Złożyła obie ręce na podbrzuszu, jakby próbując podtrzymać ciężar noszonego pod sercem dziecka. Otoczyłem ją ramieniem, podałem jej drugą rękę i pomogłem zająć miejsce na fotelu.

– Mogłeś dać jakąś folię na siedzenie – rzuciła, wykrzywiając twarz w grymasie bólu.

– Walić to – odparłem, wrzucając pierwszy bieg.

Mieszkaliśmy w Pszczynie, na ulicy, wzdłuż której rozciągały się kolejne domy wzniesione metodą nowego budownictwa, liczące co najwyżej kilka lat. Wyjechaliśmy więc na Chopina, a następnie skierowaliśmy się na rondo przy cmentarzu żołnierzy radzieckich.

– Jedź przez miasto.

Odbiłem szybko w prawo, skręcając w Katowicką. Wolałem uniknąć przejeżdżania przez przejazd kolejowy, którego rogatkę dróżnik zamykał często nawet na piętnaście minut, co w godzinach szczytu powodowało paraliż miasta.

– Dasz radę? – Zerknąłem na żonę. – Może jednak do naszego szpitala?

– Do tej umieralni? Chyba żartujesz...

Marta podzielała zdanie wielu mieszkańców Pszczyny, którzy utyskiwali na fatalną organizację tutejszego szpitala, na ciągły brak sprzętu, dofinansowania, leków oraz administracyjny chaos. Wolała rodzić w Bielsku-Białej, w szpitalu wojewódzkim, molochu, przez który codziennie przewijały się setki pacjentów, ale za to w placówce z odpowiednim sprzętem w razie komplikacji podczas porodu. Zastanawiała się przez pewien czas nad wykupieniem opieki w prywatnej klinice, gdzie czekałby na nią oddzielny pokój, jednak zrezygnowała z tego pomysłu. Nie chodziło o argumenty finansowe, lecz kwestie bezpieczeństwa jej oraz dziecka. Gdyby coś poszło nie tak, gdyby na przykład straciła zbyt dużo krwi, którą należałoby przetaczać, i tak transportowano by ją do szpitala wojewódzkiego. Tym bardziej liczyła się ochrona życia noworodka; tylko ten szpital w okolicy dysponował odpowiednim sprzętem.

Wyjechałem na DK1. Było po godzinie siódmej. Poranne natężenie ruchu, kierowcy pędzący do pracy. Najgorsza pora na tak ważną podróż. Coś mi jednak nie pasowało. Oba pasy jezdni były zapchane do granic możliwości, a sznur aut przesuwał się coraz wolniej. Jedną ręką odblokowałem telefon i uruchomiłem Google Maps. Aplikacja wskazała korek do samego Bielska-Białej; wypadek.

– Niech to szlag. Ale zator. – Spojrzałem na Martę.

Zmrużyła oczy, zmarszczyła czoło i zrobiła kilka głębokich wdechów. W końcu uśmiechnęła się, pomimo bólu, który odczuwała. Śmiała się ze mnie, tak wewnętrznie, w duszy – wiedziałem o tym doskonale. Śmiała się z nieporadności i paniki, w której funkcjonowałem przez ostatnie dni. Znała mnie przecież na wylot. Pobraliśmy się cztery lata temu, ale zaczęliśmy spotykać o wiele wcześniej. Pierwsza randka to było kino i polski, wulgarny, brutalny film, którego tytułu nie pamiętaliśmy. Sam wybrałem seans. Produkcja okazała się totalną klapą, nie w naszym guście. Mimo wszystko i tak było to wyjątkowe wyjście do kina, podczas którego uwagę zamiast na ekranie skupiliśmy na sobie. To wtedy, mniej więcej w połowie filmu, nie patrząc na Martę, po prostu położyłem dłoń na jej dłoni. Marta również nie miała odwagi na mnie spojrzeć, lecz bez słowa splotła palce z moimi. To było jak znak pieczętujący początek związku.

W Czechowicach-Dziedzicach skręciliśmy w prawo, kierując się na Ligotę, a później już w stronę Bielska-Białej, wjazdu od północnej strony, blisko drogi ekspresowej S1. Musieliśmy poruszać się lokalnymi drogami, uważać na zakręty i nadmierną prędkość, przynajmniej jednak nie staliśmy w korku. Mijaliśmy łąki, na których ścieliła się nieskoszona trawa, oraz puste, zaorane pola.

Naraz z bocznej dróżki bez jakiegokolwiek zwolnienia wyjechał traktor z przypiętą z tyłu kosiarką, która zajmowała ponad połowę prawego pasa. Włączyłem kierunkowskaz i chciałem szybko wyminąć ciągnik, zwłaszcza że z naprzeciwka nie nadjeżdżał żaden samochód. Jednak nie mogłem tego zrobić. Kierowca traktora musiałby maksymalnie zjechać na prawą stronę drogi, czego widocznie w ogóle nie brał pod uwagę, nawet gdy wcisnąłem klakson do oporu.

– No nie no! – Rozłożyłem ręce w geście bezradności, siedząc mu na ogonie.

Traktorzysta, chudy mężczyzna w czapce z daszkiem, odwrócił się i w pełnym satysfakcji geście pokazał środkowy palec.

– Co za chuj!

– Uspokój się – powiedziała Marta. Nie lubiła, gdy przeklinałem, choć jej samej często się to zdarzało. Czuła się wtedy mocno zestresowana, jakby naraz znalazła się w towarzystwie całkiem obcej osoby, chociaż dobrze wiedziała, że nigdy nie przebierałem w słowach.

Ciągnik zdawał się zwalniać.

– Co za debil. Kobieta będzie rodzić, idioto! – krzyknąłem, wiedząc doskonale, że nikt oprócz Marty mnie nie usłyszy.

Postanowiłem wyprzedzić ciągnik, zjeżdżając maksymalnie na lewe pobocze. Dlatego wypatrywałem najlepszego miejsca do manewru, gdzie zamiast kłębów trawy znajdzie się trochę ubitego gruntu, który powinien być bezpieczniejszy dla opon, ograniczając ryzyko wpadnięcia w poślizg.

Wychyliłem samochód w lewo, sprawdzając, czy pas z naprzeciwka jest wolny, wrzuciłem niższy bieg i wcisnąłem mocno gaz. Ciągnik poruszał się z prędkością niecałych trzydziestu kilometrów na godzinę. Manewr wyprzedzania powinien potrwać moment.

Wtedy, jak na zawołanie, samochód odmówił posłuszeństwa. Usłyszałem dziwny, niepokojący pomruk z bebechów auta, jakby syk powietrza przedostającego się do pustych przewodów paliwowych. Taki pierwszy obraz pojawił się w moich myślach. Trzykrotnie mocniej wcisnąłem pedał gazu, który zdawał się wiotczeć pod naporem buta. Auto zwalniało.

– Co się dzieje? – zapytała Marta.

W poszukiwaniu świecącej się kontrolki zerknąłem na wyświetlacz kokpitu. Kropka sygnalizująca brak paliwa była niewidoczna; wszystko w porządku. Bak napełniony do połowy. Zamiast tego pojawiła się ikona samochodu z kluczykiem.

– Cholera!

Zredukowałem bieg, naciskałem na gaz, ale samochód wciąż zwalniał, utrzymując silnik maksymalnie na dwóch tysiącach obrotów. W całym pojeździe wyczuwalne było wyraźne drganie.

– Powiedz, że to nieprawda, nie teraz... – jęknęła Marta.

Spoglądałem w panice po desce rozdzielczej opla, która dodatkowo błyskała kolejną lampką ostrzegawczą – tym razem była to ikona silnika.

Zatrzymałem samochód na środku drogi z uwagi na brak pobocza; zamiast niego rozciągał się tam głęboki rów.

– Dlaczego stoimy? – zapytała Marta, tak naprawdę znając odpowiedź.

– Może to tylko jakiś błąd. Zapalę jeszcze raz.

Chwyciłem kluczyk w stacyjce i delikatnie go przekręciłem. Silnik załączył się ponownie, ale samochód od razu przeszedł w tryb awaryjny. Naciskałem na gaz, lecz pojazd toczył się jak żółw, a ciągnik z usatysfakcjonowanym rolnikiem oddalał się z każdą sekundą.

Coś coraz głośniej chrobotało pod maską opla. Znów zatrzymałem auto i spojrzałem wyczekująco na Martę.

– Dobra. Dzwonię po karetkę.

– Może lepiej po taksówkę?

– Jesteś pewna?

– Nie wiem...

Widziałem, że rozdrażnienie Marty narasta. Nie potrafiła jednoznacznie powiedzieć, czego potrzebuje w tamtej chwili. Na pewno chciała jak najszybciej znaleźć się w szpitalu, pod opieką lekarza i położnych. Wciąż trzymała się za podbrzusze.

– Dzwoń po pomoc.

Wyjąłem telefon i odblokowałem go. Wtedy niebieska furgonetka, pędząca zdecydowanie powyżej dozwolonej prędkości, wyminęła nas z przeciągłym jękiem klaksonu. Astrą zakołysało, co wybiło mnie z rytmu. Kliknąłem błędne cyfry wyświetlone na smartfonie.

– Cholera – zakląłem pod nosem.

Zobaczyłem, że Marta spogląda uważnie w boczne lusterko. Zdecydowanie dostrzegła coś, co mocno przykuło jej uwagę. Po chwili przeniosła wzrok na mnie, tak przynajmniej w pierwszej chwili mi się wydawało, ale szybko zorientowałem się, że żona patrzy tuż obok, na mężczyznę, który pojawił się przy drzwiach samochodu.

– W czymś pomóc? – zagadnął.

Z jego mimiki trudno było wyczytać jakiekolwiek emocje. Pytanie zadał spokojnie, jakby stwierdzał fakt. Żeby zajrzeć do środka, musiał znacznie się pochylić; liczył prawie dwa metry, był dobrze zbudowany, gładko ogolony, skórę miał wysuszoną od słońca. Pod bardzo krótko ściętymi włosami rysowała się poryta bruzdami, pękata czaszka o wyraźnie zaznaczonym kształcie. Mężczyzna ubrany był w szary bawełniany T-shirt, na który zarzucił flanelową koszulę w zielono-czarną kratę, oraz spodnie w kolorze khaki. Na stopach miał skórzane buty z wysoką cholewką.

– Pani będzie rodzić – odezwał się po raz kolejny, konstatując rzecz oczywistą.

– Właśnie jedziemy do szpitala – oznajmiłem. – Tylko samochód... – Rozłożyłem ręce w geście bezradności.

– Nie ma na co czekać. Podrzucę was.

Spojrzeliśmy po sobie z Martą, czując, że to najlepsza propozycja, jaką ktoś mógł nam złożyć. Propozycja nie do odrzucenia.

– Dzięki! – rzuciłem.

Wyszedłem z samochodu. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że napotkany mężczyzna przerasta mnie o głowę. Musiałem mocno zadzierać swoją, by spojrzeć mu w oczy. Chciał pomóc Marcie wyjść z auta, ale ona już zdążyła sama podnieść się z fotela.

Kilka metrów za nami dostrzegłem potężnego jeepa, prawdopodobnie grand cherokee, ale na pierwszy rzut oka mogłem mylić się co do modelu. Później sprawdziłem już dokładnie, że właśnie o ten samochód chodziło – trzylitrowy diesel o mocy ponad dwustu koni, rocznik dwa tysiące dziesiąty. Napęd cztery na cztery, skórzane fotele, już mocno wytarte, automat. Sprawdzona jednostka silnikowa i konfiguracja idealna w terenie.

– Wskakujcie. Podwiozę was do szpitala – powiedział, jakby do siebie, wciąż prowadząc Martę do samochodu. Spojrzałem na swoje auto pozostawione tak naprawdę na środku prawego pasa jezdni. Stwarzało zagrożenie, ale to w tamtej chwili kompletnie się nie liczyło. Musieliśmy jak najszybciej znaleźć się w szpitalu.

Marta, wchodząc do jeepa, spojrzała na mnie i powiedziała:

– Zostań.

– Co?

– Chyba nie chcesz porzucić tego trupa tutaj? Zadzwoń po lawetę, weź taksówkę i przyjedź do mnie. I tak nie wejdziesz na oddział.

Racja. Przez pandemię COVID-19 oddziały szpitalne zostały zamknięte dla odwiedzających, a porody rodzinne zakazane. Tylko w nielicznych, głównie prywatnych, placówkach medycznych można było uczestniczyć w porodzie, przeciąć pępowinę, wspierać swoją ukochaną podczas jednej z najważniejszych chwil w życiu. Pozostało mi tylko oczekiwanie, nawet nie na korytarzu, ale przed budynkiem szpitala.

Chciałem być w tym trudnym dla Marty momencie razem z nią. Spróbować ją wspierać. Powiedzieć pokrzepiające słowo. A mogłem jedynie czekać... Denerwować się w samotności. Trzymać kciuki i modlić się, by wszystko przebiegło bezproblemowo i szczęśliwie.

Mężczyzna podał Marcie ramię, na którym mogła się wesprzeć, drugą rękę zarzucił jej na plecy, pomagając utrzymać równowagę i bezpiecznie iść w kierunku samochodu. Wyglądało to dziwnie. Może nie sam widok mężczyzny asystującego ciężarnej kobiecie, lecz fakt, że wszystkiemu przyglądałem się z boku. Nie miałem nic do dodania. Mogłem tylko gapić się bezradnie. Swoje już zrobiłem. Uziemiłem na dobre gruchota, o którego wcześniej przesadnie dbałem, co i tak nie przełożyło się na jego bezawaryjność.

Marta ostrożnie wsiadła do samochodu, co wyraźnie sprawiało jej trudność, ponieważ kabina jeepa zawieszona była całkiem wysoko. Nie pomachała mi, nie uśmiechnęła się, nawet na mnie nie spojrzała. Myślami musiała być gdzie indziej, skupiona na naszym maleństwie mającym lada moment przyjść na świat.

Silnik zapalonego jeepa zawył głośno, a kierowca minął mnie, jakbym nie istniał. Skupiał się na jeździe. Przyśpieszył gwałtownie, aż z cylindrów ukrytych pod maską gruchnęło. Po chwili zapanowała cisza. Żaden samochód nie jechał drogą, na której końcu, w oddali zniknęła terenówka. Poczułem się nieswojo, zostając sam, otoczony jedynie polami i kępami drzew.

Zdałem sobie sprawę, że nawet nie zapytałem tego faceta o imię. Miałem nadzieję, że zdążę przyjechać do szpitala na tyle szybko, by jeszcze go zastać gdzieś na parkingu i podziękować mu za niezmierną przysługę.

Dokładnie pamiętam te niuanse, nakładające się na siebie jak palimpsest kolejno przerabianych wspomnień, projektowanych przez umysł obciążony do granic możliwości. Chciałem z fotograficzną pamięcią odtworzyć każdy ruch, każdą sekundę tamtego przedpołudnia, gdy okradziono mnie z życia.

Później przypominałem sobie o jeszcze jednym szczególe, który, nie wiedzieć czemu, tak mocno wrył mi się w pamięć. Ten widok nie opuszczał mnie przez długi czas. Do dzisiaj przechodzą mi ciarki po plecach, gdy przywołam w wyobraźni dokładny obraz. Stał się obsesją trudną do pokonania. Ciężko mi o tym mówić, ale to jedyna sytuacja, po której nie potrafię wziąć się w garść.

Uznałem, że Marta zrobiła to specjalnie, dając mi niełatwy do odczytania znak. Zagadkę na całe, cholerne życie.

Wychodząc z samochodu, nie zamknęła za sobą drzwi.

Pozostawiła je otwarte, jak zaproszenie do innego świata.

W tym, w którym ja wciąż tkwiłem, przestała istnieć.

ROZDZIAŁ DRUGI

Ernest

Kierowca zatrzymał się na wyznaczonym parkingu dla taksówek. Wręczyłem mu stuzłotowy banknot, z którego nie wydał za wiele. Uśmiechnął się tylko, odsłaniając nierówne zęby, i powiedział:

– Jak pechowo z autem, tak z dzieciaczkiem na pewno szczęśliwie.

– Skąd taka mądrość? – burknąłem, wychodząc z samochodu. Nie lubiłem farmazonów wygłaszanych przez taksówkarzy.

– Proszę?

Zatrzasnąłem drzwi i ruszyłem w kierunku głównego wejścia do szpitala, przed którym kłębiło się kilka osób. Tuż przy schodach zaparkowała karetka. Po prawej stronie zauważyłem parę miejsc parkingowych, wcześniej aptekę. Stojąc tyłem do budynku, widziałem rozciągający się wzdłuż ulicy Armii Krajowej ogromny parking, do którego dostępu strzegł automatyczny szlaban.

Odruchowo rozejrzałem się dokoła, próbując dostrzec czarnego jeepa. Szybko zdałem sobie jednak sprawę, że raczej nie znajdę tego samochodu. Nie było powodu, dla którego kierowca, który zaoferował nam pomoc, miałby czekać przed szpitalem. Na pewno wysadził Martę, może pomógł jej dostać się na izbę przyjęć. Mimo wszystko liczyłem na to, że gdzieś jeszcze go spotkam, podziękuję, uścisnę mu dłoń i nawet zaproponuję piwko lub butelkę dobrej whisky w prezencie. Zasłużył na to.

W wejściu natknąłem się na ochroniarza, który zapytał, w jakim celu zjawiłem się w szpitalu. Nakazał mi przemyć dłonie żelem antybakteryjnym z dozownika, a pracownik szpitala ubrany w biały strój ochronny zmierzył mi temperaturę, celując termometrem optycznym w czoło.

– Moja żona była tutaj kilka chwil wcześniej. Nie wiem dokładnie – zacząłem się plątać. – To znaczy rodzi właśnie.

– To nie tutaj – odparł ochroniarz. – Izba przyjęć jest na rampie.

Przypomniałem sobie o wjeździe usytuowanym po prawej stronie budynku szpitala, w kształcie odwróconej litery U. By dostać się tam od izby przyjęć, należało wjechać na wąską platformę i zatrzymać się tylko na chwilę, by nie blokować przejazdu karetkom. Można było również przejść tam na piechotę. Należało pokonać wznoszącą się rampę. Dla wielu ostatnią prostą do krainy umarłych.

Wolałem, żeby Marta rodziła w prywatnej klinice. Stać nas było na wykupienie wszystkich usług i zapewnienie jej opieki na poziomie zdecydowanie wyższym niż ta oferowana przez NFZ. Narodowy Fundusz Zguby. Płać i przepadnij zgodnie z naturalnym prawem selekcji. Miałem mocno ograniczone zaufanie do służby zdrowia. Uważałem, że jeśli płacisz, to wymagasz, a każdy, nawet lekarz, traktuje cię jak klienta, dbając o pozytywne opinie kliniki, która daje mu chleb. Poprawnego funkcjonowania NFZ nie potrafią ogarnąć kolejne rządy. I nie wygląda na to, by coś miało się zmienić. W szpitalach utrzymywanych z naszych podatków możemy liczyć wyłącznie na łaskę. Niedofinansowane pielęgniarki, chaos organizacyjny, brak sprzętu lub pieniędzy, by go używać. Marta jednak uparła się, żeby rodzić w placówce publicznej. Tak zalecał jej lekarz. Nie zamierzałem dłużej z nią polemizować.

Ruszyłem w kierunku rampy, gdy zorientowałem się, że nie mam przy sobie maseczki. Już ochroniarz zwrócił mi na to uwagę. Nie wpuszczą mnie do środka, to pewne. Dlatego wbiegłem do apteki. Oczywiście jak na złość w kolejce stało kilka osób. Nie zamierzałem czekać.

– Przepraszam państwa bardzo – zacząłem podniesionym głosem. Wszyscy zebrani zwrócili głowy w moją stronę. – Wyjątkowa sytuacja, muszę jak najszybciej dostać się na izbę przyjęć, ale nie wziąłem maseczki. Mógłbym tylko... tak w drodze wyjątku – powiedziałem, już wymijając kolejkę. Gdy skończyłem, znalazłem się przy okienku z kasą. – Bardzo proszę o zrozumienie – dodałem jeszcze, pielęgnując swoją asertywność.

Dwie osoby mruknęły coś pod nosem. Staruszka na początku kolejki, nie bacząc na innych, uśmiechnęła się do mnie, tak przynajmniej mi się wydawało,

– Do apteki też nie wchodzi się bez maseczki – zauważyła młoda kobieta. Znaczącą część jej twarzy pokrywała szara maseczka ochronna, znad której wyłaniały się duże oczy i grzywka zakrywająca całe czoło.

Puściłem jej uwagę mimo uszu, co stało się największą zniewagą dla kobiety.

– No halo, mówię do ciebie... pajacu – odezwała się jeszcze głośniej.

Kolejny raz nie zareagowałem. Nachyliłem się natomiast w stronę przeszklenia, podniosłem koszulkę na tyle, by zasłonić twarz, i rzuciłem do nieco speszonego farmaceuty:

– Maseczkę ochronną poproszę.

– Burak! Taki odważny, a udaje, że nie słyszy.

Postanowiłem już do końca ignorować zaczepki kobiety. Wiedziałem z praktyk negocjacyjnych, że cisza potrafi bardziej wytrącić z równowagi niż nawet najbardziej zmyślna obelga. Pozwolić się wygadać oponentowi, a gdy ten tak skonstruuje zdanie, by wymusić odpowiedź, nie odzywać się – doskonała technika wytrącająca oręż nawet najlepszym mówcom, handlowcom, biznesmenom i politykom. Może po prostu powinienem częściej trzymać język za zębami i z nikim nie rozmawiać? Poza tym tego dnia nikt i nic nie było w stanie zepsuć mi dobrego humoru – w końcu zaraz miał się urodzić mój syn! Czy coś mogłoby zakłócić tak wielkie szczęście?

Mężczyzna, prawdopodobnie zaopatrzeniowiec, w białym renault transicie trąbił przeciągle klaksonem. Stał na drodze przejazdowej. Taksówkarz parkujący w niedozwolonym miejscu nic sobie nie robił z sygnału dźwiękowego i pomagał klientce wyjąć z bagażnika walizkę. Pamiętam, że wdali się w utarczkę słowną. Zadziwia mnie, jak wyraźnie pamiętamy niektóre sytuacje, wydawać by się mogło, całkowicie błahe. Ale wydarzenia tamtego dnia wryły się w mój umysł niczym dłuto wypełniające literami kamienną tabliczkę.

Pamiętam również, jak rozemocjonowany wbiegałem po schodkach w stronę izby przyjęć. Wszedłem przez rozsuwane drzwi, po czym znalazłem się na korytarzu, na którym kilkanaście osób czekało na wezwanie. Rozejrzałem się wokół. Nie wiedziałem, co dalej robić. Dokąd iść? Kogo zapytać o Martę? Widziałem smutne twarze oraz ludzi równie zakłopotanych jak ja. Naraz usłyszałem z głośnika:

– W czym mogę pomóc?

W okienku zamontowanym w drzwiach pojawił się pracownik szpitala.

– Moja żona przyjechała na poród – zacząłem. – Może jakieś pół godziny temu albo z czterdzieści minut.

– To musi pan iść głównym wejściem, na drugie piętro, oddział ginekologiczno-położniczy. Ale pan tam nie wejdzie. Jest zakaz.

– Nie wpuścili mnie na dole. Mówili, żeby tutaj się pojawić.

– Bzdura – żachnął się mężczyzna w maseczce. – Pewnie źle zrozumieli. Najlepiej poczekać na zewnątrz. Nawet jak już będzie po porodzie, nie wejdzie pan na oddział. Nie ma teraz porodów rodzinnych.

Jakoś nie docierały do mnie słowa tego człowieka. Próbowałem wyobrazić sobie, co czuje Marta. W tak ważnej i stresującej chwili. Sama, wśród obcych ludzi, w bardzo intymnej sytuacji. Jakże chciałem być wtedy przy niej. Miałem wrażenie, że ordynator, który zakazał porodów rodzinnych, odarł mnie z niepowtarzalnych, wyjątkowych wspomnień. Ale to nie było ważne. Liczył się fakt, że nie mogłem towarzyszyć Marcie. Nawet nie wiedziałem, co się z nią wtedy dzieje. Czy już zaczął się poród? Czy jeszcze czeka? Podejrzewałem, że nadszedł ten moment, ponieważ nie odezwała się od czasu, gdy wysiadła z naszego samochodu.

Wyszedłem stamtąd i skierowałem się ponownie do głównego wejścia. Wtedy wyjaśniłem już pracownikowi ochrony, że chciałem dostać się na drugie piętro, gdzie rodzi moja żona, a ten ponownie uświadomił mi, że to bezcelowe, ponieważ nie wejdę na oddział, a oni mogą wpuszczać osoby, które chcą przekazać paczki pacjentom, ale tylko w godzinach od 16.00 do 17.00.

– Co mam więc zrobić? – zapytałem. Czułem się bezradny i totalnie zestresowany, co rzadko mi się zdarza. W zasadzie nigdy. Emocje, które się pojawiały, były dla mnie całkiem obce. Nie wiedziałem, jak sobie z nimi poradzić.

– No niech pan zaczeka na telefon od żony. Ale nie w szpitalu – poinstruował mnie ochroniarz.

Wyszedłem na zewnątrz. Spróbowałem zadzwonić do Marty. Miała wyłączony telefon. Prawdopodobnie, ponieważ system przerywał nawiązane połączenie. Odruchowo zaciskałem z całej siły palce na urządzeniu, aż trzeszczał pokrywający je plastik. Co rusz sprawdzałem również Messengera oraz WhatsAppa, wyczekując na wiadomość od Marty. Spodziewałem się zaraz ujrzeć zdjęcie Marcinka – na takie imię zdecydowaliśmy się już dawno.

Ponowiłem próbę połączenia, ale nadal to samo – przerywany sygnał. Przez moment zastanawiałem się, czy Marta nie prowadzi z kimś rozmowy, ale bardziej wyglądało to na wyłączony telefon. Postanowiłem zaczekać. Nie mogłem jednak wytrzymać w miejscu. Krążyłem przed wejściem do szpitala, obszedłem cały parking wzdłuż i wszerz; jeszcze trochę i wydeptałbym dziurę w asfalcie. W końcu wpadłem na pomysł, by kupić paczkę fajek w pobliskim sklepie spożywczym. Tylko nikotyna mogła ukoić moje nerwy w tamtej chwili. Marta nie pochwalała nałogu, którego tak naprawdę nie traktowałem jako uzależnienie. Zdarzało mi się palić okazyjnie, do piwka, grilla, podczas wyjścia ze znajomymi. Starałem się jednak nie palić za często. Teraz wypalam co najmniej paczkę na dzień.

Kupiłem winstony, niebieskie, i szybko wypaliłem pierwszego papierosa, po czym od razu zapaliłem kolejnego. Gdy wyrzucałem niedopałek do kosza na śmieci stojącego przed sklepem, skąd miałem widok na boczną ścianę szpitala, zakręciło mi się w głowie. Dawno nie przyjąłem tak dużej dawki nikotyny oraz substancji smolistych, od których pojawiły się zawroty. Pospacerowałem po okolicy, wciąż trzymając telefon w pogotowiu.

Minęła godzina. Nadal nic. Już dawno Marta powinna dać znać. Tak przynajmniej mi się wydawało. Słyszałem też jednak opowieści o kobietach rodzących kilkanaście godzin. Jeśli faktycznie poród już się zaczął, mogła do mnie zadzwonić któraś z położnych... A może po prostu Marcie rozładował się telefon?

Z milionem myśli krążyłem w kółko, paląc papierosa za papierosem.

Gdy minęła kolejna godzina, zacząłem poważnie się niepokoić. Nie mogłem krążyć przed szpitalem, nie wiedząc zupełnie, co właśnie dzieje się z moją żoną. Kochana Marta, trochę bała się porodu. To nasze pierwsze dziecko.

Wróciłem do szpitalnego holu. Wyjaśniłem ochroniarzowi, stanowczo, choć całkiem spokojnie, że muszę dowiedzieć się, co z moją żoną. Wysłuchał mnie z uwagą, po czym westchnął głęboko, mówiąc:

– Na drugie piętro i niech pan zadzwoni. Dzwonek jest zaraz przy wejściu na oddział. Ktoś powinien przyjść i udzielić informacji.

Prawdopodobnie co chwilę miał takie przypadki – spanikowanych mężów, którzy za wszelką cenę chcieli być przy boku żony.

– Dzięki – rzuciłem, po czym ruszyłem długim korytarzem, mijając przychodnię, wejście na klatkę schodową oraz szpitalny sklepik z artykułami spożywczymi. Przywołałem jedną z czterech wind.

W powietrzu unosił się specyficzny zapach szpitala, środków dezynfekujących oraz pacjentów odartych z godności przez chorobę. Było duszno, brakowało przewiewu. Po wyjściu z windy skręciłem w prawo i znalazłem się w obszernym korytarzu, na którego końcu zobaczyłem napis informujący o oddziale porodowym. Po lewej znajdował się sekretariat i oddział ginekologiczny, a z kolei z prawej oddział patologii ciąży. Zimny dreszcz przeszedł mnie po plecach, gdy przeczytałem tę nazwę. Wyjątkowo porażające zestawienie dwóch słów, które nie powinny znajdować się obok siebie.

Wcisnąłem guzik dzwonka opatrzonego etykietą „sekretariat”. Po dłuższej chwili w drzwiach pojawiła się pielęgniarka. Spojrzała na mnie wyczekująco, nic nie mówiąc.

– Tak około trzech godzin temu moja żona pojawiła się tutaj. Rodzi. Chciałem wiedzieć, co z nią.

– A to proszę pytać na oddziale porodowym. Tutaj po lewej.

– Okej, dziękuję.

Minęła mnie jedna z położnych, kobieta w średnim wieku. Oczywiście nie widziałem jej twarzy pod szczelnie założoną maseczką. Zagadnąłem ją, kolejny raz chaotycznie wyjaśniając powody wizyty w szpitalu. Niezbyt przyjemnym tonem powiedziała, żebym zaczekał.

Każde drzwi prowadzące na kolejne oddziały były zamknięte i blokowane mechanizmem elektrycznym, który można było zwolnić poprzez wpisanie odpowiedniego kodu. Położna nie zwracała uwagi na środki ostrożności. Wklepała kod, nie przejmując się, że każda postronna osoba może go odczytać. Tak też zrobiłem, nie wiedzieć czemu. Bez problemu zapamiętałem krótką sekwencję.

Znowu kolejne minuty oczekiwania dłużyły mi się jak maraton. Coś o tym wiedziałem, ponieważ co prawda jeszcze nie udało mi się przebiec wymarzonego odcinka, ale przygotowywałem się do startu intensywnie od kilku miesięcy. Wpisywałem się w dobrze znany schemat. Facet po trzydziestce, zapuszczony z powodu kilku lat niezdrowego trybu życia, nagle dostaje olśnienia, że coś trzeba zmienić, i zaczyna biegać. Sport nie był mi obcy. Kiedyś uwielbiałem grać w piłkę nożną, zdarzyły się też mecze i treningi korporacyjne, ale nieregularnie, często też je opuszczałem. Bieganie wciągało jak narkotyk. Kolejne odcinki, coraz więcej pokonanych kilometrów, coraz lepsze czasy. I ten stan euforii po każdym ciężkim treningu. Gdy zacząłem tracić kilogramy, a sylwetka stawała się coraz smuklejsza, już nie potrzebowałem więcej motywacji. Bieganie stało się nawykiem, a potem chciałem więcej i więcej. Kłóciliśmy się z Martą z tego powodu. Był czas, gdy moje życie kręciło się wokół pracy i biegania, a każdą wolną chwilę, zamiast spędzać ją z żoną, poświęcałem na wybór nowego sprzętu czy gadżetów, jak zegarka sportowego za grubą kasę, który ostatecznie i tak nosiła Marta, bo ja uznałem, że już muszę kupić nowszy model...

Drzwi otworzyły się z trzaskiem, a w nich pojawiła się inna położna.

– Nazwisko pańskiej żony?

– Mówiłem już. Marta Doroszewska.

– Zaraz sprawdzę.

– Czy już urodziła? Mogę ją zobaczyć?

– Moment. Proszę zaczekać. Wizyty są zabronione. To chyba jasne? – Wskazała ręką na kartkę z ogłoszeniem wiszącą tuż przy wejściu. Zamknęła drzwi i zniknęła w korytarzu.

Chodziłem w kółko, sprawdzałem telefon i bawiłem się paczką papierosów, myśląc o swoim synu oraz o tym, że przygotowania do maratonu wzięły w łeb. Po prostu odłożę to w czasie, wmawiałem sobie wtedy. Chciałem skupić się wyłącznie na dziecku, na każdej chwili, drobnym geście – być po prostu przy nim i przy Marcie.

W przejściu na oddział pojawiła się ta sama położna.

– A nazwisko panieńskie? – zapytała.

– Nie rozumiem.

– Może podała nazwisko panieńskie, bo żadnej Doroszewskiej tutaj nie mamy.

– Malicka.

– Poczeka tutaj.

Znowu zatrzasnęła drzwi. Miałem ochotę wpisać kod i samemu wejść na oddział, by odnaleźć Martę. Traciłem tylko czas, pozostając w ciągłej niewiedzy. Nie miałem jednak wpływu na to, jak wielki burdel panuje w dokumentach i administracji oddziału ginekologicznego.

Tym razem położna zjawiła się zdecydowanie szybciej.

Pokręciła głową przecząco, wydymając usta w grymasie.

– Nie ma takiej u nas.

– Jak to nie ma? Jechaliśmy do szpitala, zepsuł nam się samochód. Jakiś facet zaoferował pomoc i miał ją tutaj podwieźć.

Kobieta zdawała się w ogóle niezainteresowana tym, co mówiłem. Patrzyła gdzieś poza mnie, trzymając cały czas uchwyt drzwi, by jak najszybciej je zamknąć i wrócić do swoich obowiązków.

– Może pomylił pan szpitale?

– Ustalaliśmy, że poród będzie tutaj.

– Ja nie wiem, co pan ustalał z żoną, ale na naszym oddziale jej nie ma.

Położna była opryskliwa, ale miała rację. Kierując się do Bielska-Białej, musieli jechać określoną trasą, z której bliżej było do szpitala na Wyspiańskiego. Marta mogła poczuć się gorzej i nie było czasu, by dojechać tutaj. Tylko dlaczego nie odbiera? Czy rozładował się jej telefon i jest tak wycieńczona, że nawet nie ma siły, by podać pielęgniarkom mój numer? Pocieszyłem się myślą, że przecież ona nie pamięta mojego numeru. Zawsze przy różnych okazjach, przy wypełnianiu danych w formularzach internetowych, pytała mnie o numer lub sprawdzała go w zapisanych kontaktach telefonu.

Odwróciłem się na pięcie, pozostawiając położoną bez dodatkowych wyjaśnień. Wyszedłem z budynku, przeciąłem asfaltową drogę oraz trawnik, kierując się wprost na parking. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że dotarłem do szpitala taksówką. Zawróciłem i wsiadłem do pierwszej lepszej taryfy.

– Do szpitala na Wyspiańskiego – rzuciłem.

Dotarliśmy na miejsce w dziesięć minut. Taksówkarz wysadził mnie przed samym szlabanem. Minąłem kilka samochodów zaparkowanych w wyznaczonych miejscach na nowo położonej kostce brukowej. Tu i ówdzie widoczne były pozostałości po piasku do zasypania szczelin między kostkami. Oczywiście znowu trafiłem na obostrzenia związane z pandemią koronawirusa. Tym razem jednak nie zamierzałem tracić czasu. Oznajmiłem stanowczo, że muszę koniecznie porozmawiać z ordynatorem oddziału ginekologicznego. Jak najszybciej.

Skierowano mnie na piętro i kazano czekać na korytarzu przed drzwiami, zza których po dziesięciu minutach oczekiwania pojawił się lekarz w niebieskim kitlu, czepku i maseczce.

– Słucham pana. Co się dzieje? – rzucił zmęczonym głosem.

Wyjaśniłem mu całą sytuację. Ciąża, droga do szpitala, zepsuty samochód, pomoc przypadkowego kierowcy, planowany poród w szpitalu wojewódzkim, do którego Marta nie dotarła. I ciągle wyłączony, cholerny telefon. Lekarz pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Niech pan zaczeka i nie denerwuje się. Zaraz sprawdzę w kartotece, czy pana żona do nas trafiła.

Usłyszałem klekot chodaków uderzających o podłogę i trzask domykanych samoistnie drzwi. Uśmiechnąłem się w duchu. Wszystko pasowało do tej historii. Pewnie nie było czasu, by dojechać do innego szpitala. Wyobraziłem sobie, że ten lekarz zaraz wraca, uśmiecha się pod maseczką, mówiąc, że właśnie zostałem ojcem. Że już po wszystkim.

Wyobrażenie szybko miało stać się faktem. Ordynator wrócił, ale powiedział coś zgoła innego, niż się spodziewałem, coś, co zmroziło mi krew w żyłach.

– Wie pan co... Musiało dojść do jakiegoś nieporozumienia, bo pańskiej żony nie ma w naszym szpitalu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki