Victus. Upadek Barcelony. 1714 - Albert Sánchez Piñol - ebook

Victus. Upadek Barcelony. 1714 ebook

Albert Sánchez Piñol

4,4

Opis

Malowniczy obraz wojny o sukcesję hiszpańską, która rozdarła Europę na początku XVIII w. i oporu Barcelony, miasta, które stawiło czoło dwóm cesarstwom i przez rok broniło się przed jednym z najstraszniejszych oblężeń. Zrozumieć dlaczego dzieci katalońskie bawią się raczej w Habsburgów i Burbonów zamiast w kowbojów i Indian, to uchwycić istotę dzisiejszego projektu odłączenia Katalonii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 814

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
4
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ALBERT SÁNCHEZ PIÑOL
VICTUS
Upadek Barcelony 1714
PrzełożyłaDorota Walasek-Elbanowska
NOIR SUR BLANC
Tytuł oryginału: VICTUS
Opracowanie redakcyjne: LIDIA KOŚKA
Korekta: BEATA WYRZYKOWSKA, JANINA ZGRZEMBSKA
Projekt okładki: TOMASZ LEC
Ilustracje zamieszczone w książce: XAVIER PIÑAS (oryginały i adaptacje), JOAN SOLÉ (opracowanie ilustracji) Tortosa: Archiwum Główne Simancas Mapy Europy i Katalonii Gradualmap
Ilustracja na okładce: Barcino MagnaParens, J. Van Ghelen (Viennae) 1716, Bibliothèque Nationale de France/WikimediaCommons
Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk
Copyright © Albert Sánchez Piñol, 2012 For the Polish edition Copyright © 2018, Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 978-83-65613-20-2
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa e-mail: [email protected] księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl
Konwersja: eLitera s.c.

1

Skoro człowiek jest jedyną istotą obdarzoną umysłem geometrycznym i racjonalnym, to dlaczego bezbronni walczą z potężnymi i dobrze uzbrojonymi? Dlaczego garstka przeciwstawia się rzeszy, a mali stawiają opór wielkim? Ja wiem. Przez jedno słowo.

My, inżynierowie z mojego stulecia, nie mieliśmy jednego zajęcia, jeno dwa. Pierwszym, świętym, była budowa fortec; drugim, bluźnierczym, burzenie fortec. A teraz, gdy już macie mnie za jakiegoś nowego Tyberiusza, pozwólcie, że objawię wam tu słowo, tamto Słowo. Albowiem ja, przyjaciele moi, wrogowie moi, owady krążące po ciasnym obwodzie naszego wszechświata, ja – byłem zdrajcą. Za moją to sprawą wzięto szturmem Dom Ojca. To ja poddałem miasto, którego obronę mi powierzono, miasto, które rzuciło wyzwanie potędze dwóch sprzymierzonych imperiów. Moje miasto. A zdrajcą, który je wydał, jestem ja.

***

To, co właśnie przeczytaliście, jest pierwszą wersją tej stronicy. Pisząc ją, musiałem być przygnębiony albo pijany. Potem chciałem wykreślić cały powyższy ustęp jako nazbyt pompatyczny i babski. Bardziej pasowałby do takiego lachociąga jak Wolter.

Ale, rzecz jasna, austriacka słonica, której dyktuję moje memuary, sprzeciwiła się temu stanowczo. Najwyraźniej jej się spodobało, to takie epickie słowa, takie wzniosłe, ple, ple, ple. Merda[1]. Albo, jak tam u nich mówią: Scheisse. Czyż można dyskutować z teutońską kobietą, która w dodatku krzepko dzierży w ręku pióro? Policzki ma czerwieńsze i bardziej wydatne niż jabłko Adama, dupsko krągłe jak pułkowy werbel i nie rozumie po katalońsku.

Matolica, która spisuje moje słowa, jest Austriaczką i nazywa się Waltraud Coś-tam-coś-tam; albowiem w Wiedniu imiona kobiet brzmią, jakby kto kamienie gryzł. Dobrze chociaż, że zna francuski i hiszpański. No cóż, obiecałem, że będę szczery, więc będę. Nieszczęsna Waltraud, poza redagowaniem tej księgi, regularnie ceruje dziewiętnaście ran żłobiących moje sterane ciało, wśród których znajdziecie ślady po kulach, śrucie i bagnetach piętnastu różnych nacji; tureckich kindżałach, maoryskich pałkach, strzałach i dzidach Indian Nowej Hiszpanii, Nowego Gdzieśtam oraz Nowego Tam i Siam. Moja kochana, szpetna Waltraud osusza mi tysiąc blizn na twarzy, ropiejących od siedemdziesięciu lat i otwierających się na wiosnę jak kwiaty. A na dobitkę łata trzy dziury na moim tyłku. Ojojoj!, co za ból! Są dni, kiedy nie wiem, przez którą z nich sram. A wszystko to robi za nędzne osiem krajcarów miesięcznie. Cesarska emerytura nie starcza na więcej. Jeszcze tylko na komorne za zimną izbę na strychu. Ale co mi tam. Zawsze wesół, zawsze rad. Oto moja dewiza.

Najtrudniej jest zacząć. Zatem od czego się wszystko zaczęło? A bo ja wiem? Minął prawie wiek. Zdajecie sobie sprawę, jak przerażające jest to, co właśnie powiedziałem? Tylekroć okrążyłem Słońce, że nieraz nie pamiętam nawet imienia mojej matki. To też jest przerażające. Powiecie, żem stary ramol. I tetryk.

Nie będę tu ronić łez nad własnym dzieciństwem. A skoro mam wskazać chwilę, od której wszystko się zaczęło, podam wam dokładną datę: 5 marca 1705 roku.

Na początku była banicja. Wyobraźcie sobie chłopca lat czternastu. W zimny, wczesny poranek podąża drogą wiodącą do zamku Bazoches we francuskiej Burgundii. Za cały bagaż ma przewieszony przez ramię tobołek. Nogi długie, tors wysmukły. Nos ostry. A włosy gładsze, czarniejsze i bardziej lśniące niż skrzydła burgundzkich kruków.

No więc, tym chłopcem byłem ja. Martí Zuviría. Albo „poczciwy Zuvi”. Albo Zuvi Długonogi. W oddali majaczyły już trzy czarne, spiczaste wieże zamku, kryte łupkową dachówką. Wokół pola jęczmienia i powietrze tak wilgotne, że niemal widać było fruwające żaby. Nie minęły nawet cztery dni, odkąd ojcowie karmelici z Lyonu wyrzucili mnie ze swojej szkoły. Za złe sprawowanie, oczywiście. Miałem nadzieję, ostatnią, że przyjmą mnie w Bazoches na ucznia niejakiego markiza de Vauban.

Przed rokiem ojciec wysłał mnie na nauki do Francji, nie ufał bowiem politycznej stabilności Hiszpanii. (Jeśli będziecie śledzić tę opowieść, przekonacie się, że nie błądził). Nie była to elitarna uczelnia, no gdzieżby, raczej szkoła zakonna dla latorośli rodów ani biednych, ani bogatych, dla plebejuszy z aspiracjami, którzy jednak nie mogli nawet marzyć o brataniu się z arystokracją. Ojciec mój należał do tych, których w Barcelonie nazywano oficjalnie Ciutadans Honrats – „czcigodnymi obywatelami”. Aby zostać zaliczonym w poczet czcigodnych obywateli, należało posiadać określoną sumę pieniędzy. Ojciec zgromadził jedynie wymagane minimum. Ciągle nad tym lamentował. Po pijaku rwał sobie włosy z głowy, wykrzykując: „Ze wszystkich honrats ja najmniej zasługuję na to miano!”. (Szkopuł w tym, iż honrat znaczy również, a nawet przede wszystkim – uczciwy. Niestety, z nadmiaru wrodzonej powagi rodzic mój nigdy nie chwycił własnego żartu).

Szkoła karmelitów cieszyła się przynajmniej pewną renomą. Nie będę was zanudzał listą moich wybryków. Opowiem o ostatnim. Tylko dlatego, że był zarazem ostatecznym.

W wieku lat czternastu był już ze mnie kawał chłopa. Pewnej nocy, w towarzystwie innych starszych żaków, wymknąłem się na włóczęgę po lyońskich karczmach. O powrocie do bursy zapomnieliśmy na śmierć. Po raz pierwszy w życiu spróbowałem wina i zachowywałem się jak pijany dzikus. Świtało już, kiedy ktoś rzucił, że trzeba wracać do logis[2], bo wrócić późno to jedno, a co innego wcale. Zoczyłem jakiś powóz i jednym susem skoczyłem na kozioł.

– Fiakier! Do karmelitów.

Nie wiem, co mi odpowiedział, nie zrozumiałem; w głowie szumiało mi wino i młodość, więc zepchnąłem go na ziemię.

– Nie chcesz nas zawieźć? Dobra, pojedziemy sami! – wrzasnąłem, chwytając za lejce. – Wsiadajcie, chłopcy!

Dziesięciu, może dwunastu pijaczków wdrapało się do powozu jak zgraja piratów podczas abordażu, a ja trzasnąłem z bata. Konie stanęły dęba, po czym ruszyły galopem. Bawiłem się świetnie i nie zwracałem uwagi na przerażone okrzyki za plecami:

– Martí! Stój!

Obejrzałem się na kompanów. Nie zdążyli nawet usiąść. Zaprzęg mknął z prędkością aerolitu, a oni spadali, tocząc się na boki niczym kręgle. „Tak się spili, że nie mogą utrzymać się na tyłkach?”, mruknąłem do siebie. Co gorsza, ścigał nas jakiś rozjuszony tłum. „A ci znowu czego ode mnie chcą?”, zdziwiłem się w duchu.

Oba te pytania wkrótce doczekały się jednej i tej samej odpowiedzi. Moi przyjaciele nie mogli wsiąść do powozu, bo był zamknięty. Jak każdy karawan. Przez pomyłkę wziąłem go za fiakier. A gonił nas orszak krewnych nieboszczyka. Sądząc z dobiegających mnie wrzasków, byli nieźle rozwścieczeni. Postanowiłem czmychnąć, bo nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Tak czy inaczej, nie miałem innego wyjścia, bo konie poniosły, a ja nie umiałem nad nimi zapanować. Z całej siły szarpałem lejcami, czym doprowadziłem bestie do jeszcze większego szaleństwa. Wino galopem wywietrzało mi z głowy na widok iskier sypiących się spod kół na zakrętach. Ze straszliwym pędem wpadliśmy na jakiś plac. Przy placu stała słynna nie tylko w Lyonie, ale i w całej Francji manufaktura kryształu. W świetle poranka konie zapewne nie dostrzegły wielkiej oszklonej witryny i uznały, że droga jest wolna.

Była to iście wspaniała szarża. Konie, powóz, trumna, nieboszczyk i ja wbiliśmy się do wnętrza budynku i rozsypaliśmy wszędzie. Szkło, kiedy się tłucze, wydaje szczególnie przenikliwy dźwięk. Dwadzieścia tysięcy pękających naraz szklanic, lamp, butelek, luster, pucharów i dzbanów tym bardziej. Dotąd nie rozumiem, jak udało mi się ujść z życiem i mniej więcej w jednym kawałku.

Stanąłem na czworakach, kontemplując kryształową hekatombę. U wylotu ulicy kłębił się podniecony tłum. Tylne drzwi furgonu były otwarte. Trumna, również otwarta, leżała na podłodze. Pusta. Gdzież nieboszczyk?, zapytywałem siebie w myślach. Cóż, nie był to najlepszy moment na rozwikłanie owej zagadki. Wciąż czułem się oszołomiony zderzeniem i jedyne, co mi przyszło do głowy, to schować się w trumnie i zatrzasnąć wieko.

Czerep bolał mnie okropnie. Piliśmy całą noc, łażąc od karczmy do karczmy. W jednej wdaliśmy się w bójkę i nauczyliśmy moresu kilku świętoszków od dominikanów. Potem szalona jazda i upadek z kozła. Do diaska z tym, rzekłem sobie. Tylko spokojnie, a jakoś to będzie. Wtuliłem policzek w aksamitną wyściółkę i straciłem przytomność.

Nie wiem, jak długo tkwiłem w owej trumnie, ale o mało co nie zostałem w niej na zawsze. Ocucił mnie jakiś wstrząs. Moje łoże przechylało się z boku na bok. Upłynęło kilka chwil, nim przypomniałem sobie, gdzie jestem.

– Ej, ej, otwórzcie! – wrzasnąłem, waląc w wieko. – Otwierać, takie syny, ale już!

Trumna chybotała się, bo opuszczali ją do grobu. Słysząc mnie, jęli ją wyciągać (zdawało mi się, że nazbyt leniwie). Kilka par rąk odemknęło wieko, a ja wyskoczyłem jak kot z ukropu. Nieźle ich nastraszyłem!

– Chcieliście mnie pogrześć żywcem! – zawołałem w słusznym gniewie.

Z łatwością domyśliłem się, co zaszło. Kiedy żałobnicy odnaleźli trumnę, wtaszczyli ją z powrotem do karawanu i ruszyli dalej na cmentarz, nie zadawszy sobie trudu, by sprawdzić, kto w niej spoczywa: ich krewniak czy poczciwy Zuvi. O mały włos nie postradałem życia.

Ale nazajutrz musiałem stawić czoło konsekwencjom. Ośmiu z moich szkolnych kolegów leżało w szpitalu z połamanymi kośćmi, wiele dam uczestniczących w pogrzebie jeszcze nie w pełni odzyskało zmysły. Właściciel manufaktury groził, że pozwie zakon do sądu. W dodatku, w trakcie spisywania szkód, natrafił na świętej pamięci nieboszczyka, który zwisał pod samym sufitem z kryształowego żyrandola, gdzie wylądował po zderzeniu. Tym razem miarka się przebrała. Przeor dał mi do wyboru: wracać do domu w niesławie lub udać się do zamku Bazoches. Do domu?! Gdybym pokazał się w Barcelonie, relegowany ze szkoły, ojciec by mnie chyba zabił. Wolałem Bazoches. Z tego, co zrozumiałem, niejaki markiz de Vauban zobowiązał się do sprawowania kurateli nad niesfornymi żakami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

[1] Gówno (katal.). (Ten i wszystkie pozostałe przypisy pochodzą od tłumaczki).

[2] Dom, mieszkanie (franc.).

Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące powieści Alberta Sáncheza Piñola:

CHŁODNY DOTYK2006

PANDORA W KONGU2009