Upadek Nikodema Dyzmy - Lesław Furmaga - ebook + książka

Upadek Nikodema Dyzmy ebook

Lesław Furmaga

3,9

Opis

 

Tuż przed wybuchem wojny z Niemcami, wywiad wykrywa zamiar sowieckiej agresji na Polskę. Chodzi o bezprecedensowe w historii wymordowanie naszych elit narodowych. W tych okolicznościach wyżsi rangą oficerowie podejmują próbę ratowania sytuacji drogą dyplomatyczną. Brakuje jednak przywódcy, który odważyłby się powiedzieć głośno, że aby uchronić Polskę od krwawej napaści bolszewickiej należy oddać Niemcom Gdańsk i przyspieszyć wojnę niemiecko-sowiecką. Aby zrealizować plan, wojskowi czynią prezydentem karierowicza-szczęściarza, ekonomicznego zbawcę kraju Nikodema Dyzmę.

 

Marionetkowy prezydent, pamiętając jakim sposobem poprzednio został premierem, odwołuje z wygnania Leona Kunickiego i korzystając z jego genialnych pomysłów przerasta trafnymi inicjatywami politycznymi autorów wojskowego puczu...

 

Następuje szereg sensacji... Kunicki lepszym strategiem od Hitlera, polscy ochotnicy pod Moskwą, Nineczka w sowieckim łagrze, Krzepicki wysokim funkcjonariuszem NSDAP, Mańka już nie Mańka, tylko Madame Maria Elwira Augusta....

 

Wzloty i upadki, upadki i wzloty bohaterów „Kariery Nikodema Dyzmy” z którymi wytrawny czytelnik na pewno chciałby się jeszcze spotkać...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (8 ocen)
3
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Lesław Furmaga

UPADEK NIKODEMA DYZMY

Strona redakcyjna

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Katarzyna Czapiewska

Okładka: Wiola Pierzgalska

Skład: Monika Burakiewicz

© Lesław Furmaga i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7722-890-6

Novae Res – Wydawnictwo Innowacyjne

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

ROZDZIAŁ I

Ulica wrzała, słychać było krzyki, rozentuzjazmowany tłum niczym spienione morze unosił w kierunku Belwederu transparenty i sztandary.

– Nie damy nawet guzika! Niezwyciężona armia polska niech żyje! Jesteśmy silni, zwarci i gotowi!

Dzień był upalny. Gdy wysoki oficer z niedbale rozpiętymi pod szyją haftkami munduru skończył relację, w gabinecie zapanowała cisza, tylko tykanie olbrzymiego zegara z suchym trzaskiem odmierzało sekundy. Leżące na stole dokumenty i krótkie przemówienie pułkownika oraz relacja cywila mówiącego z wyraźnym rosyjskim akcentem rysowały przed zebranymi obraz apokalipsy.

Prezydent uniósł głowę i spojrzał na oficerów z góry, milczał chwilę, jakby zbierając myśli.

– To wizje chorych umysłów, ludzi przerażonych, defetystów, a Polsce jeszcze raz potrzebni są bohaterowie! Bohaterowie!

Pułkownik Żagwa Romanowski poruszył się w fotelu, zmierzył spojrzeniem prezydenta, po czym uderzył otwartą dłonią w blat stołu. Rozległ się trzask jak po wystrzale. Wszyscy oniemieli.

– Bzdury! Żadni bohaterowie! – prawie wykrzyknął pułkownik. – Polsce potrzebny jest gracz! Polsce potrzebny jest szczęściarz! Polsce potrzebny jest taki... taki Dyzma! Panie prezydencie! Potrzebny jest Dyzma... – powtórzył już spokojnie oficer, dyplomata i szpieg w jednej osobie.

Istotnie, niedawno kraj przeżył nie lada wstrząsy. Niebywały zbieg okoliczności, tupet i bezczelność wyniosły bowiem na wyżyny społeczne i polityczne bezdomnego, bezrobotnego, prowincjonalnego urzędnika pocztowego, któremu powierzono stery państwa.

Mimowolny oszust, niejaki Nikodem Dyzma, niedoszły fordanser i zwolniony z urzędu pocztowego na prowincji mierny urzędnik, przez kilkanaście miesięcy trząsł Warszawą i krajem.

W czasie kryzysu, żonglując zasłyszanymi pomysłami, istotnie uratował Polskę od katastrofy gospodarczej. Nikodem Dyzma związał się z grupą wpływowych ludzi i grupie tej przewodził. Gdy z powodu kryzysu upadł gabinet, Dyzma został powołany na urząd premiera. Początkowo wahał się, czy to stanowisko przyjąć. Lecz przyjął. Wykorzystując zręcznie zdolności otaczających go specjalistów, był o krok od uformowania nowego – wydawało się sprawnego – rządu, kiedy przeciwnicy i opozycja odkryli jego najpilniej strzeżoną tajemnicę. Był to czas, w którym w Warszawie sensacja goniła sensację.

Nikodem Dyzma zaistniał na rządowym raucie, kiedy publicznie zbeształ dyrektora gabinetu premiera, niejakiego Jana Terkowskiego, za to, że ten wytrącił mu z rąk talerzyk z sałatką.

Terkowski znany był z tego, że nosił się wysoko i jako w zasadzie urzędnik mający służyć urzędowi premiera uważał się za personę ważniejszą od ministrów.

Bywa czasem, że los podaje komuś wyłącznie asy. Bywa, że wszystko, co się dzieje wokół takiego człowieka, dzieje się po to, aby go wynieść jeszcze wyżej i wyżej, chociażby on sam temu przeszkadzał i nie wszystko rozumiał... Kariera Nikodema Dyzmy mogła wydawać się jedynie literacką fikcją, gdyby realne życie i realny świat nie pokazały, że rzeczywistość jest często bogatsza niż literacka fikcja. Jeżeli taki człowiek okazywał ignorancję, przypisywano mu oryginalność, jeżeli palnął głupstwo, uważano to za żart, jeżeli zachował się po grubiańsku, podziwiano w nim mocnego człowieka, a jego nielogiczne powiedzenia obrastały w piórka anegdot. Ale tylko ludzie pozbawieni fantazji mogą pozostawać w przekonaniu, że zestawienie jakiejkolwiek kariery z karierą Nikodema Dyzmy to kpina i porównanie jedynie szydercze, bo Nikodem Dyzma ostatecznie jak mało kto potrafił korzystać z mądrości innych i w swoim działaniu był niezwykle skuteczny.

Warszawski przybłęda, mandolinista z podłej peryferyjnej knajpy dzięki otrzymanemu od losu plikowi asów ograbił z olbrzymiego majątku swego dobroczyńcę Leona Kunickiego, wykradł mu weksle i kompromitujące dokumenty, zbałamucił oraz odebrał żonę i poprzez niesamowitą intrygę wyprawił z kraju na dożywotnią banicję.

Raz jednak obejrzał się za siebie. Ktoś wtedy krzyknął: „To oszust! Oszust i morderca!”. Zaczęła się prasowa wrzawa. Przedtem znaleziono trupa. Był to podziurawiony nożem były szef Dyzmy, podobny urzędnik niskiego szczebla z zapyziałego Łyskowa, który dał gardło, bo naprzykrzał się Dyzmie organizującemu bank zbożowy i w niekonwencjonalny sposób ratującemu Rzeczpospolitą...

Proces był poszlakowy, nic nikomu nie udowodniono, ale wyrok zapadł i szczęściarz Dyzma trafił na pięć lat za kraty. Opozycja krzyczała, że oskarżenie było dęte. „Sprawa polityczna! Zniszczono geniusza!... Dyzma! Niech żyje Nikodem Dyzma!” – krzyczała ulica.

Nieco później zaczęły się dziać rzeczy jeszcze bardziej niezrozumiałe.

Mimo poprzedzającej tę wizytę burzy telefonów dyrektor centralnego więzienia w Warszawie Gabriel Zdanowicz był zaskoczony rangą gości, którzy zjawili się w jego gabinecie. Rano dzwonili minister sądownictwa i komendant urzędu śledczego, osobiście w więzieniu zjawili się minister spraw wojskowych, minister sądownictwa, minister więziennictwa i dwaj generałowie.

– Więc zgodnie z zapowiedzią prosimy o rozmowę z panem Nikodemem Dyzmą – zwrócił się do dyrektora w nieco oschły sposób minister sądownictwa.

– Tak jest, panie ministrze, osadzony Dyzma... – zaczął w półukłonie szef zakładu karnego.

– Panie dyrektorze – przerwał mu któryś z generałów – prosimy unikać zbyt formalnych określeń, pan Dyzma jest...

W tej chwili rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł komendant straży, zasalutował i oznajmił, że więzień oczekuje na wprowadzenie.

– Tak, wpro... to znaczy poprosić – poprawił się zdezorientowany dyrektor zakładu karnego.

Do gabinetu pod eskortą strażników wszedł postawny mężczyzna o wyrazistych rysach, lat około czterdziestu, w więziennym ubraniu w szare pasy i więziennej czapce. Przybyły przybrał postawę zasadniczą z zamiarem regulaminowego zameldowania się.

– Proszę, niech pan siada, panie premierze – powiedział uprzejmie któryś z ministrów, nawiązując do pełnionego przez więźnia urzędu przed aresztowaniem. Nikodemowi Dyzmie przedstawiono zgromadzonych wokół oficjeli.

Rysy twarzy mężczyzny w więziennym pasiaku wyostrzyły się, przez jego oblicze przebiegł skurcz. „Czyżby nastąpił przewrót w kraju i to, co jego, chociaż sam nie wiedział co, było znowu wierzchu? Czyżby Wareda, Jaszuński, Ulanicki zdołali w jakiś sposób urwać łeb sprawie tego cholernego Boczka?... Jak to możliwe? Przecież... przecież...” – kotłowało się w jego głowie.

Twarz więźnia zmieniła wyraz, jego oczy błysnęły jak oczy kota, który spostrzegł trzy młode szczurki bez opieki matki. – „A to ci heca! Najważniejsze szychy w państwie u mnie w pudle?!... Aby czy to się dzieje naprawdę? Żeby to tylko nie był sen, cholera jasna, żeby nie sen... A może Terkowski okazał się szpiegiem i go w trymiga zwinęli?” – te myśli mknęły przez głowę więźnia jak błyskawice. Że cuda się zdarzają, Nikodem Dyzma wiedział na pewno. Można dwa dni nic nie jeść, żeby starczyło na dwa grandpriksy w kiosku na rogu Łuckiej, bo na bułkę zabrakło już pieniędzy; można słuchać drwin Mańki, że on przy niej, chociaż ona od dwóch dni nie miała klienta, że on to przywłoka, obibruk, ostatnie nic bez grosza przy chudym tyłku... A za kilka godzin jeszcze tego samego dnia można mieć sześć tysięcy szmalu w kieszeni, posadę za połowę tego miesięcznie, apartament w pałacu z trzema szafami z zagranicznego drewna, służącym w liberii i wodotryskiem w łazience... Można jeszcze tego samego dnia to mieć, bez wygrania wielkiej forsy w państwowej monopolowej loterii pieniężnej. Można!

– Proszę, niech pan siada – powtórzył zaproszenie minister sądownictwa. Dyzma usiadł w głębokim skórzanym fotelu. Czuł, że serce bije mu jak parowozowy miech. „Tylko spokojnie” – mitygował się w myślach całą siłą woli. „Oni chcą wystrugać nowy przekręt, dranie, ministrowie to nic wielkiego, tylko że cwaniaki cholera jasna. Trzeba się trzymać... przez grzeczność tu nie przyszli. Muszą coś chcieć ważnego. Nic nie zrobić za darmochę. I mało gadać... mało gadać, żeby nie zapeszyć”. – Pod czaszką byłego bezrobotnego, później premiera, obecnie zaś kryminalisty, którego właśnie w więzieniu odwiedzało pół tuzina ministrów, wirowały rozbiegane myśli. Jak niegdyś, gdy bezdomnego Nikodema potentat Kunicki prosił niemal na kolanach, żeby zechciał przyjąć pięć tysięcy złotych od razu gotówką, a później posadę z krociowym wynagrodzeniem oraz zamieszkać w pawilonie albo w pałacu zgodnie z łaskawym życzeniem jego, to znaczy szanownego pana Nikodema Dyzmy. Taki sam skurcz w gardle jak teraz i takie same wątpliwości trzymały go właśnie wtedy... „Czy to aby nie jakie przywidzenie, cholera?... Nie jakie przywidzenie?” – uparcie wracało pytanie.

– Panie premierze – zaczął minister sądownictwa, człowiek, który dotychczas na jego apelacje i listy zza krat po prostu nie odpowiadał. – Przybywamy tu z wiadomością, że w sprawie, do której wmieszano pańską czcigodną osobę, ujawnione zostały całkowicie nowe okoliczności, więc sprawę rozpatrzono ponownie w trybie specjalnym. Ale przybywamy tu również z misją dziejową... Ojczyzna jest w potrzebie i armia postawiła przed panem wielkie, patriotyczne zadanie. Zadanie, które może wypełnić tylko jeden człowiek, jedyny mąż stanu, Nikodem Dyzma. Właśnie szanowny pan, panie premierze! – Minister skłonił się i zniżył głos. – Niechże pan przebaczy ojczyźnie i sądownictwu straszną pomyłkę! Znajdziemy winnych i ukażemy ich srogo!

Jak już było powiedziane, Nikodem Dyzma przekonał się osobiście, że są cuda na świecie, bo ich sam doświadczył. Ale żeby za podejrzenie o nasłanie zbirów na Boczka, co było przecież udowodnione, przepraszała cała gromada ministrów, to już przesada nawet w cudach... Więc to jest sen, sen, przywidzenie, mara albo podpucha jeszcze większa jak ta, kiedy za jego sprawą z Kunickiego niewiele mniejsi od tych tutaj uczynili oszusta po to, by on, Nikodem Dyzma, mógł zabrać mu Koborowo, a z Niny zrobili dziewicę, żeby w Rzymie można było unieważnić jej małżeństwo z tym starym ramolem Kunickim.

– ...Zbliża się wojna! Upadł gabinet! – przemawiał jakby z oddali któryś z ministrów. – Pełniący obowiązki prezydenta został zdominowany bohaterskim patriotyzmem oraz zrywem narodu i pogubił się, i niestety, nieświadomy katastrofalnej sytuacji na wschodzie i zachodzie naszej zagrożonej śmiertelnie ojczyzny, wiedzie kraj ku katastrofie... Jeżeli zgodzi się pan kandydować na stanowisko rekomendowanego przez armię prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, podejmiemy natychmiastową akcję ratowania Rzeczypospolitej... Zatrzymamy w powietrzu wystrzelone pociski! Zatrzymamy i zawrócimy historię! Uratujemy od zagłady ojczyznę. Czy pan jest gotów podjąć rozmowy z Wojskową Realną Radą Patriotyczną? Czy pan będzie gotów przyjąć na siebie brzemię niewyobrażalnej odpowiedzialności... panie prezydencie?

Nikodem Dyzma, ubrany w więzienny pasiak, siedział w głębokim, skórzanym fotelu w tej nieodpowiedniej dla niego już obecnie instytucji i przymknąwszy oczy, widział przed sobą rozbiegane figurki, które dziwacznie pląsały dokoła. O... tam kłaniał się nisko Dyzmie, prezydentowi Rzeczypospolitej, rejent Winder z Łyskowa, który był mały, a jednak skoczył mu do gardła... Dalej trzaskał obcasami, salutując, pułkownik Wareda, jego do końca wierny przyjaciel, nieco z boku kręciła się po ulicy Łuckiej Mańka i szczerze zapłakana machała mu ręką, jak wówczas gdy odjeżdżał dorożką z poddasza w Warszawie do pałacu w Koborowie... No i była cisza, którą przerwał narastający tusz werbli i z ciemności, świecąc niczym nafosforowany, wychylał się coraz bardziej i bardziej... Brrr... Aż strach pomyśleć... Kunicki... Kunik z zastygłą w oniemieniu twarzą, kiedy zorientował się, że jego król złoty, pan Nikodem kochany, ograbił go z majątku, zabrał mu żonę i wpakował go do kryminału.

– Więc zechce pan wybaczyć sędziom pomyłkę i powrócić do narodu, który znalazł się w niebezpieczeństwie i szuka zbawcy przed katastrofą? – Dobiegały do ciągle jeszcze zdezorientowanego Nikodema Dyzmy gdzieś jakby z daleka fragmenty patetycznego przemówienia ministra sądownictwa.

Ciągle niepewny, czy rzeczywistość to, czy omam, więzień-już nie więzień wyciągnął szyję w kierunku mówiącego i patrzył z pode łba, podejrzliwie na wysoką delegację. Minister skończył i zapadło milczenie.

– Że co? Czy się zgadzam? I tak, i nie, tylko żeby nie było żadnej podpuchy, bo... bo ja... nie żartuję – wypalił wreszcie bez głębszego zastanowienia kandydat na prezydenta w więziennym pasiaku.

– Garnitur i samochód dla pana premiera – powiedział najwyższy tu rangą minister sądownictwa.

– Tak jest, wszystko przygotowane. – Tęgawy osobnik w cywilu, który przed chwilą wszedł do gabinetu, wyprężył się po wojskowemu.

Po pewnym czasie sprzed więzienia ruszyła kawalkada rządowych pojazdów, kierując się w stronę Belwederu.

ROZDZIAŁ II

Człowiek, który siedział na tylnej kanapie w czarnej limuzynie w towarzystwie ministra sprawiedliwości, nie miał już nic wspólnego z niższym urzędnikiem na poczcie w Łyskowie. Nie był to już bezrobotny nieudacznik, poszukujący pracy w Warszawie, ani administrator dóbr Leona Kunickiego, nie był to też prezes banku zbożowego i wielki gospodarczy reformator. Człowiek ten przestał być kryminalnym więźniem z pięcioletnim wyrokiem za zorganizowanie pospolitego morderstwa, bo w sprawie ukatrupienia bezczelnego Boczka niezwykły los podał mu jeszcze raz pokera z ręki, a z pokerem przegrać nie można.

Długie rozmowy prowadzone z towarzyszem więziennej niedoli, profesorem uniwersytetu skazanym za zabójstwo w afekcie niewiernej żony, studentki, stały się dla niego spóźnionymi studiami w Oxfordzie, których mu zabrakło, jemu – Nikodemowi Dyzmie, prezesowi banku zbożowego i premierowi. Jadąc teraz samochodem, wciąż nie mógł w pełni zrozumieć swojej sytuacji, ciągle zbierał myśli i usiłował łączyć ze sobą zdarzenia, które pomogłyby mu wyjaśnić, co wydarzyło się po ponownym rozdaniu kart i co się wokół niego dziać będzie dalej...

Gdy przed kilkoma laty magnat Leon Kunicki biegał koło Nikodema Dyzmy, który kilka godzin wcześniej kupował dwa papierosy kosztem bułki z najtańszą kiełbasą, i błagał go o przyjęcie posady za kilka tysięcy złotych miesięcznie oraz zamieszkanie w pałacu, owo zrządzenie losu było dla Nikodema Dyzmy tak niezwykłe, że nie do końca był w stanie zrozumieć, co zaszło. Przyjmował swój nowy los bez oceniania faktów.

Później, po nagle i brutalnie przerwanej karierze, za sprawą długich rozmów z profesorem Kordianem Sewerynem Rawą Michalewskim zrozumieć mógł znacznie więcej.

Z uwagi na fakt, że proces, jak się okazało faktycznych zabójców nieszczęsnego Boczka, toczył się za zamkniętymi drzwiami i nikt o nim nie słyszał, nasz bohater nie wiedział, że zdarzenia, które wtrąciły go za kraty, przebiegły zupełnie inaczej, niż on je zaplanował i opłacił.

Jego rozprawa sądowa o zorganizowanie morderstwa, jako proces byłego premiera, była utajniona i opierała się na zeznaniach dwóch opryszków, którzy mieli zlecenie na dokonanie tego zabójstwa. Później szef szajki na skutek konfliktu ze zbirami od mokrej roboty wyznaczył innych ludzi, więc niezadowoleni byli wspólnicy sypnęli, gdy sprawa nabrała wymiaru państwowego i za wyjaśnienie morderstwa ustalono wysoką nagrodę pieniężną. W ich zeznaniach nie wszystko się jednak zgadzało. Ale niezawodny w popieraniu oskarżenia okazał się w procesie Jan Terkowski, który formował potajemnie rząd alternatywny dla rządu Nikodema Dyzmy i miał bardzo wpływowych sojuszników.

Nikodem Dyzma nawet po wyroku traktowany był w więzieniu jak gość honorowy, było bowiem bardzo prawdopodobne, że może zostać zrehabilitowany i powróci na wysoki stołek, tym bardziej iż domagała się tego ulica, której wcale nie przeszkadzało, że krajem mógł rządzić nie oksfordczyk ze szlachty kurlandzkiej, a człowiek z gminu.

Kawalkada rządowych limuzyn skręciła w boczną ulicę i samochód wiozący więźnia stanu teraz zdążał w kierunku centrum samotnie. Po pewnym czasie pasażer zorientował się, że nie jedzie w kierunku Belwederu. Istotnie, wóz zatrzymał się przed niewielkim budynkiem, przed którym prężyła się wojskowa warta. Gdy zdezorientowany Dyzma wysiadł, stanęło przed nim dwóch oficerów, którzy polecili mu iść ze sobą. Zaprowadzili gościa do pustego gabinetu. Dyzma pozostał sam. Mijały długie minuty, a on czekał na dalszy rozwój wypadków. Wreszcie drzwi otworzyły się, a do pokoju wszedł bez pukania nieznany dotychczas naszemu bohaterowi pułkownik wojska polskiego i bez słowa usiadł za biurkiem. Długą chwilę trwała cisza.

– Nazywam się Ryszard Przewrot Żagwa Romanowski, jestem pułkownikiem wywiadu wojskowego i będę z panem współpracował, panie Dyzma. – Przybyły w końcu się przedstawił. – Wszystkie nasze spotkania, z obecnym włącznie, stanowią najściślejszą tajemnicę państwową, tajemnicę wywiadu wojskowego, rozumie pan? – podniósł nieco głos pułkownik. – Niebawem będzie pan rozmawiać z Wojskową Patriotyczną Radą Realną. Przedtem jednak ja mam coś panu do zakomunikowania... Czy rozumie pan, panie Dyzma, sytuację polityczną kraju i sytuację własną?

– Rozumiem, to znaczy, nie wiem... – Nikodem zaczął się jąkać.

– Nic pan nie rozumie, panie Dyzma... – przerwał mu pułkownik.

„Ki diabeł...” – zaniepokoił się Nikodem, miarkując, że jego los niczym piłeczka tenisowa znowu szybuje gdzieś po jakiejś niezrozumiałej trajektorii i że on nie ma wpływu na to, gdzie piłeczka upadnie. Przed chwilą generałowie i ministrowie zwracali się do niego z najwyższym szacunkiem i prosili, żeby zechciał zostać prezydentem państwa, teraz jakiś pułkownik traktował go jak kaprala... „Co u diabła, się dzieje, co będzie dalej?” – zastanawiał się ni to kryminalista, ni państwowy dostojnik.

Pułkownik wyjął z teczki plik papierów.

– Oto pańskie dossier, pańska historia, panie Dyzma. Są tu takie rzeczy, o których sam pan nie wie. Przede mną niczego nie musi pan ukrywać i udawać, rozumie pan? My wiemy o panu wszystko... Poczta w Łyskowie, przyjazd do Warszawy, bieda z nędzą na ulicy Łuckiej, znalezione zaproszenie na rządowy raut, niesamowita awanturka z dyrektorem gabinetu premiera, Janem Terkowskim, o wytrąconą z rąk sałatkę, zdarzenia z pańskim dobroczyńcą Leonem Kunickim, czyli Kunikiem, którego pan ograbił i wypędził z kraju, bzdury z Oxfordem, którego pan na oczy nie widział, udany pomysł, najprawdopodobniej Kunickiego, dotyczący skupu zboża i dalsza pańska niesamowita kariera, między innymi dzięki loży masońskiej, w której został pan wielkim trzynastym i zadowalał w łóżku nienasycone baby z wyższych sfer...

– To, to... Dlaczego tu jestem? Może lepiej niech-bym odsiedział ten wyrok do końca, panie pułkowniku, ja chcę z powrotem do więzienia... – wybełkotał Dyzma, sprowadzony na ziemię i zdezorientowany sytuacją, której zupełnie nie rozumiał, niczym człowiek rzucany wyrokami zmiennego losu istotnie jak tenisowa piłeczka na meczu.

– Teraz w kraju rządzi Wojskowa Patriotyczna Rada Realna, pan musi tej radzie być bezwzględnie posłuszny – pułkownik twardo zaakcentował ostatnie słowa.

– To co mam robić? Będę musiał potajemnie zabijać przeciwników politycznych tej rady, wykonywać wyroki? – przeraził się kandydat na głowę państwa, który niedawno w więzieniu przeczytał książkę o wyciągniętym zza krat człowieku w zamian za usługi zbójeckie dla rządu, gdzieś w Argentynie.

– Nic takiego. – Pułkownik jakby rozbawił się nieco. – Pańskie zadanie wygląda na niezwykle trudne, ale pomożemy panu.

– Niezwykle trudne? Ze zbożem też było niezwykle trudne i dałem radę, no nie?

Pułkownik zniżył głos.

– Wkrótce Wojskowa Patriotyczna Rada Realna podejmie wiele ważnych decyzji państwowych, a ogłosi je ustanowiony przez armię cywilny prezydent, bohater i męczennik, który raz już uratował Rzeczpospolitą, a potem został odsunięty od władzy, niesłusznie osądzony i niesłusznie skazany. Jako taki zyskał pan sympatię i poparcie silnej opozycji i całej gawiedzi. Będzie pan musiał stanąć na czele niepopularnych, ale koniecznych reform, przemian, sojuszy i paktów. Niepopularnych... – powtórzył pułkownik. – Rozumie pan, panie premierze?

– Że niby ja? Rozumiem, bo ja panie pułkowniku... – usiłował nawiązać partnerską rozmowę Dyzma. Oficer tylko machnął ręką.

– Do więzienia pan nie wróci, chyba że na bardzo długo, za zdradę stanu, jeżeli pan zdradzi... Z owym Boczkiem też miał pan szczęście... niebywałe szczęście. – Romanowski pokręcił głową, jakby sam nie dowierzał temu, co w tej sprawie wiedzieli jedynie nieliczni. – Wie pan co? – zwrócił się już bardziej bezpośrednio do kandydata na głowę państwa. – Jeżeli jako prezydent Rzeczypospolitej będzie pan miał takie szczęście jak w swoich sprawach osobistych, to nie tylko wygramy tę wojnę, ale staniemy się mocarstwem większym niż Ameryka.

– Że co? Większym niż Ameryka? – Nikodem Dyzma starał się maksymalnie skoncentrować. – „No, szczęście to niby tak, mam, ale najlepiej jakby tak można wrócić do Koborowa i gdybym mógł mieć święty spokój z tą cholerną polityką... Przecież to sami wariaci...” – myślał ze zmarszczonymi brwiami i kroplami potu na czole.

– Jeżeli jestem niewinny, to ja bym chciał do domu, panie pułkowniku – wypalił wreszcie w niezwykle szczery sposób.

– Do domu? – Pułkownik uśmiechnął się z parsknięciem. – Panie Dyzma, pan wie, że dzięki nadzwyczajnym zrządzeniom losu niezależnie od pana ignorancji i braku wykształcenia stał się pan człowiekiem niezwykle popularnym i ważnym, ważnym! Rozumie pan?

– Pewnie, że rozumiem, tylko...

Tu pułkownik poczęstował rozmówcę papierosem, którego mu z galanterią przypalił, sam też głęboko zaciągnął się dymem i mówił dalej powoli, jakby z namaszczeniem.

– W tej chwili narodowi potrzebny jest przywódca, dyktator, ale przede wszystkim szczęściarz... Niektórzy nazywają takie szczęście charyzmą. Głupcy, którzy uważają, że wszystko na tym świecie jest już poznane i zrozumiałe, nie wierzą w niepojętą, niedającą się logicznie wyjaśnić przychylność losu wobec niektórych przeciętnych wodzów i polityków, którzy potem zmieniają świat. Pan do tego w pudle dużo czytał i często słuchał romantyka z pistoletem w garści, Kordiana Seweryna Rawę Michalewskiego. I teraz jest pan zapewne człowiekiem, który nie tylko ma fart, ale z którym można logicznie o tym i owym pogadać, panie Dyzma. Myślę, że pogadamy jeszcze niejeden raz. Teraz potrzebujemy pańskiego nazwiska i pańskiej kociej zręczności w skakaniu po dachach, myśleć będziemy my, chociaż nie zaszkodzi, jak i pan czasami też pomyśli... Postawimy pana na ambonie, a jak będzie potrzeba, to wsadzimy na czołg albo po cichu ukatrupimy... Ukatrupimy, rozumie pan? Żeby sprawa była jasna, tu nie chodzi o niczyją osobistą karierę, nie chodzi o ropę naftową ani granice... Nie chodzi o polityczny pucz celem przejęcia władzy przez wojsko. Chodzi o życie milionów istnień ludzkich, miliony Polaków i Żydów, chodzi o ratowanie narodu przed zagładą... I pan ma tu odegrać rolę historyczną, panie Dyzma. – Pułkownik wstał i sprężyście zasalutował ciągle jeszcze zdezorientowanemu wybrańcowi losu na nowym życiowym zakręcie. – Zapraszamy do Belwederu, panie prezydencie. – Pułkownik trzasnął obcasami.

ROZDZIAŁ III

Nieco wcześniej w Wilnie drzwi do gabinetu generała Orlicza otworzyły się nagle, pchnięte od zewnątrz, i do pokoju wpadł pułkownik Ryszard Przewrot Żagwa Romanowski. Generał zerwał się z fotela, zatrzaskując uchyloną szufladę biurka.

Pułkownik spostrzegł opartą o kałamarz kopertę i przez jego twarz przebiegł skurcz. Sięgnął po list, pochwycił go, zmiął w palcach.

– Nie pozwolę ci na zdradę. My mamy strzelać do Niemców i bolszewików, nie do polskich oficerów – powiedział z hamowaną pasją.

– Myliłem się... Teraz już mogę tylko...

– Gówno! Przestań pieprzyć o honorze! Stoimy właśnie w obliczu zagłady. Żaden naród w czasach nowożytnych nie był tak zagrożony jak my teraz. Ci dwaj, jeden na zachodzie, drugi na wschodzie, to nie wodzowie naczelni, to nie ludzie, tylko bestie! A ich armie to nie wojsko, to cyborgi uzbrojone w najnowocześniejsze aparaty do masowej zbrodni. Jeżeli będzie wojna, będzie to ludobójstwo, zagłada, likwidacja naszego narodu...

– Co więc mamy czynić? – zapytał generał

– Podpisać układ z Niemcami! – rzucił słowa jak kamienie pułkownik.

– Układ z Niemcami ? Układ z Hitlerem?!

– Taak, nie sojusz, tylko układ... Lecimy do Warszawy, powstała Wojskowa Patriotyczna Rada Realna, przejmujemy władzę...

– Co damy Niemcom? – pytał ciągle zdumiony generał.

– To, co będziemy musieli zamiast milionów istnień ludzkich.

– Kto to powie narodowi?

– Nowy prezydent...

– Nowy prezydent? Jaki? Skąd nowy prezydent?

– Nie wiem... Szukamy takiego, mamy już namiar...

Generał patrzył przez okno. Na koszarowych placach panował bezruch i było pusto, nic nie zdradzało zbliżającej się katastrofy.

Dwie godziny później z lotniska w Wilnie wystartował wojskowy samolot, przyjmując kurs na Warszawę. W fotelach siedziało dwóch oficerów i cywil, panowało milczenie.

Generał Orlicz Orliński był rzecznikiem sojuszu z Sowietami. Forsował teorię, że ratunkiem dla Polski wobec oczywistego zagrożenia przez Hitlera jest otworzenie granicy dla wojsk sowieckich, które wspólnie z armią polską powinny stawić skuteczny opór hitlerowskiej machinie wojennej już na Śląsku i Pomorzu, nie dopuszczając Niemców do Warszawy. Atak aliantów na Rzeszę wzdłuż granicy francuskiej miał odciążyć polsko-sowiecką obronę Rzeczypospolitej i zakończyć krótką wojnę.

To przede wszystkim generał Orlicz, nie wiedząc o tajnym paktowaniu dyplomacji hitlerowskiej z Sowietami i powołując się na honor, przyczynił się do polityki bez ustępstw wobec Hitlera. Gdy więc forsujący zupełnie inną koncepcję wojny wysoki oficer polskiego wywiadu, pułkownik Ryszard Żagwa Romanowski, przedstawił generałowi komisarza Kwiejewa, a ten okazał dokumenty niezwykłej wagi przywiezione z Moskwy, generał, kierując się poczuciem odpowiedzialności i honorem, wybrał jedyne możliwe w jego pojęciu zachowanie polskiego oficera w obliczu tak fatalnego błędu...

Misja komisarza Sergieja była tak złożona jak dzieje i sytuacja jego polskiej ojczyzny na Kresach Wschodnich. Ksawery Bińczycki, syn Stefana Bińczyckiego, ziemianin na Bińczycach, trafił do Moskwy w roku 1920. Wówczas to bowiem oddział czerwonoarmistów najechał na majątek w Bińczycach. W starciu z bolszewikami zginął syn fornala ze dworu Sergiusz Kwieja, rówieśnik młodego panicza Aleksandra Bińczyckiego.

Gdy sowieci pędzili do niewoli jeńców, a wśród nich młodego dziedzica, stary Kwieja poszedł za nimi. Dał butelkę wódki bolszewikom i chciał wyciągnąć z opresji chłopca, co się nie powiodło. Jednak fornalowi udało się wcisnąć do paniczowskiej kieszeni dokumenty zabitego syna – dworskiego robotnika.

W łagrze wyjątkowo zdolnym „parobkiem” z dworskich czworaków zainteresował się odpowiedzialny za „resocjalizację” komisarz i młody „komunista” trafił na specjalny kurs do Kijowa, a potem do Moskwy.

Spotkał go tam bliski współpracownik Dzierżyńskiego, który przed kilku laty przebywał w Bińczycach. Czekista potwierdził, że to faktycznie syn fornala, bo zapamiętał takiego właśnie chłopca.

Chłopak znał doskonale wioskę, pana i panią, przypomniał sobie także czekistę i jego dwóch towarzyszy. Ksawery Bińczycki, czyli Sergiusz Kwieja, został zatem Sergiejem Kwiejewem i z protekcji czołowego funkcjonariusza Narodnyjego Komisariatu Wnutriennych Dieł przewidziano go na stanowisko wysokiego komisarza nadzoru politycznego ziemi wileńskiej. Młody zdolny politruk zorientował się szybko, w czym rzecz, i nurzał swe szlacheckie ręce w krwi towarzyszy NKWD-zistów coraz głębiej. Wykrywał wciąż nowe ich błędy, odstępstwa od linii partii i sprzeniewierzenia komunistycznym ideom. Został prokuratorem... Rzędem szli pod plutony egzekucyjne i do łagrów jego podwładni, podsądni, przyjaciele i koledzy. Sława wielkiego rewolucjonisty dotarła do wodza narodów.

Sergiej Kwiejew znalazł się na Kremlu. Poleciało kilka głów z bardzo wysokich szczebli. Synowi wyzyskiwanego fornala z pańskiego majątku w Polsce powierzono – z wielką ufnością w jego oddanie sprawie sowieckiej rewolucji – tajną tekę spisku sowiecko-hitlerowskiego przeciwko bękartowi traktatu wersalskiego, jak nazywano wówczas Polskę. W roku 1937 Sergiej Kwiejew miał znamienny udział w masakrze kadry oficerskiej ZSRR. On to podsunął Stalinowi niektóre hipotezy zdrady marszałków i generałów. On to, nie zapominając Tuchaczewskiemu jego wycieczki nad Wisłę w roku 1920, szepnął szukającym atrakcyjnej sprawy prokuratorom słówko o perfidnej zdradzie marszałka. On to z wysokiego szczebla podłożył tu i tam do akt tego i owego wysokiego oficera papierek, który w szczęśliwym kraju budującym komunizm mógł zaowocować tylko wyrokiem śmierci.

Sergiej Kwiejew, poznawszy kanon filozofii bezpieczeństwa w zwycięskim kraju rad, stosował go z wielkim zapałem... Jeżeli wśród tysiąca pewnych jest jeden towarzysz niepewny, dla pewności należy skazać cały tysiąc. Wróg nie może przetrwać.

Stalinowi do zastraszania komisarzy potrzebna była prawda, że dowódcy też zdradzają. Każdy wysoki działacz partyjny czy urzędnik komunistycznego państwa był świadom tego, że jeżeli wytoczą mu proces, to się przyzna do wszystkiego, co będzie wyszczególnione w akcie oskarżenia. Drżeli wiec dostojnicy partyjni i wysocy oficerowie przed generalissimusem. Porządek w kraju rad był niezagrożony.

Stalin na naradach pykał z fajki i patrząc w przestrzeń, mówił spokojnie na przykład o tym, że na Białorusi chłopi są butni i panoszy się kułactwo. Takie wsie trzeba oczyścić – stwierdzał. Odpowiedzialni ludzie pytali wówczas, co należy zrobić z chłopskimi rodzinami. Wódz narodów marszczył nos lub machał połową dłoni i odpowiedzialni ludzie nie pytali już o nic więcej. W lasach ogradzano olbrzymie przestrzenie i kopano długie, szerokie doły.

Na podobne spotkania z wodzem wzywany był też kilkakrotnie prokurator ludowy Sergiej Kwiejew. Stalin palił fajkę i patrzył w przestrzeń, mówił mało, trzeba było zgadywać jego myśli i wypowiadać je głośno, a on jedynie kiwał aprobująco głową. Lub nie kiwał i wtedy robiło się strasznie. Chodziło o to, że Związkowi Radzieckiemu w imię nieśmiertelnych idei wielkiego Lenina, dla zwycięstwa proletariackiej rewolucji, potrzebne były ziemie położone na zachód od granic ZSRR. Hitler zaś był wielkim wodzem i wracał do wspólnej polityki ze Związkiem Radzieckim. Za wszelką cenę należało pozyskać więc jego szczerą przyjaźń. Tylko bowiem przy pomocy Hitlera Związek Radziecki mógł opanować i włączyć do swojego terytorium ziemie polskie aż do Wisły. Komisarze zgadywali myśli wodza... Rozmowy z Anglikami i Francuzami trzeba kontynuować, trzeba godzić się na ich warunki i obiecywać... Ani Anglicy, ani Francuzi nie dadzą Związkowi Radzieckiemu ziem, na których mieszkają Polacy. ZSRR i Rzesza Niemiecka pracują wspólnie nad rozbiorem Polski, wszystko inne to tylko dyplomacja. Rozbiór ten będzie przeprowadzony w drodze krótkiej wojny. Na zachodzie niemiecko-polskiej, a na wschodzie radziecko-polskiej. Polacy są butni, inteligencja patriotyczna, kadra oficerska, policja, urzędnicy...

Wódz narodów marszczył nos i machał czterema palcami lewej ręki, w prawej trzymał fajkę... No i zaczęły się przygotowania. Sergiej Kwiejew był w samym ich centrum. Jego współpracownicy obliczyli, że w pierwszym etapie trzeba zapewnić obozy dla trzydziestu tysięcy oficerów, urzędników, księży i różnego rodzaju przedsiębiorców. Na taką liczbę ludzi należało też wykopać doły, a w łagrach przewidzieć miejsca dla dwóch milionów Polaków, mężczyzn, kobiet, dzieci...

W dokumentach dotyczących przygotowań do gigantycznej zbrodni powtarzały się nazwy miejscowości: Ostaszkowo, Kozielsk, Starobielsk, Katyń. Wynajdowano i przygotowywano tereny, klasztory, obozy. Do Moskwy na tajne narady zaczęli przyjeżdżać coraz bliżsi współpracownicy Hitlera.

Gdy 28 kwietnia 1939 roku Führer wypowiedział układ z Polską o niestosowaniu przemocy oraz układ morski z Wielką Brytanią, a 3 maja Stalin zdymisjonował na życzenie Hitlera Litwinowa, który był Żydem, i powierzył stanowisko ministra spraw zagranicznych Wiaczesławowi Mołotowowi, Sergiej Kwiejew wiedział, że godzina zero nadeszła.

Wielkiego zwrotu należało dokonać właśnie teraz. Poszedł w ruch aparat fotograficzny. Nocą w zaciemnionym gabinecie komisarza i prokuratora trzaskała migawka. Dokumenty zaplanowanych masowych morderstw zaczęły odkładać się długim wężem na czarnych taśmach negatywów. W sejfie wielkiego NKWD-zisty przybywało rolek ze sprawami wielkiej wagi. Sporządzone przez Kwiejewa dossier dawało pełny obraz moralności politycznej i „zamiarów pokojowych” kraju zwycięskiego socjalizmu. Z lakonicznych opisów i cyfr dotyczących likwidowania opornych wsi w Rosji i na Białorusi, burzenia cerkwi i kościołów, unicestwiania duchowieństwa, kupców, przemysłowców i inteligencji rysował się obraz grożącej także Polsce apokalipsy.

W lipcu 1939 roku dyplomacje Hitlera i Stalina ustaliły termin podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow na dzień 23 sierpnia. Datę zbrojnego napadu na Polskę armii hitlerowskiej wyznaczono na 26 sierpnia, agresję Armii Czerwonej od wschodu sojusznicy przewidzieli we wrześniu. Ze strony sowieckiej układy te były bez alternatywy, ze strony Hitlera zaś w absolutnej tajemnicy uzależniono je od powodzenia lub niepowodzenia pokojowych rozmów z Polską. „Pokojowych” – to znaczy od wspólnej agresji Niemiec i Polski na sowiecką Rosję. Decyzja zależała od Polski.

Dziesiątego lipca 1939 roku w daczy Kwiejewa pod Moskwą nastąpił wybuch, a potem pożar w którym spłonęło wszystko. „Zginął” gospodarz i trzech jego bliskich współpracowników z NKWD. Poszlaki wskazywały na zamach, w którym chodziło o pozbycie się konkurentów do najwyższych stanowisk tworzonych w związku z przewidzianą wojną. Znaleziono notatki Kwiejewa. Ich zawartość wystarczyła do oskarżenia i stracenia kilku kolejnych krwawych dygnitarzy. Stalin i Beria znowu odnieśli sukces, wykrywając kolejne spiski. Przeprowadzono jeszcze jedną czystkę.

Dwunastego lipca samolot z Moskwy do Bukaresztu zabrał grupę zachodnioeuropejskich przemysłowców. Żydowski kupiec oferujący maszyny poligraficzne dla prasy partyjnej w Moskwie odleciał bez przeszkód. W Rumunii przesiadł się na samolot do Warszawy, a stamtąd nocnym pociągiem przyjechał do Wilna.

W Moskwie tego dnia sztandary przewiązane były czarną krepą, odbywał się pogrzeb zwęglonego do niepoznania Sergiusza Kwiejewa i trzech jego towarzyszy.

Sergiusz Kwiejew, czyli hrabia Bińczycki, był w tym czasie szpiegiem wyjątkowym, on to bowiem zgłębił wszystkie tajniki niezwykle zagmatwanej sytuacji politycznej we wzajemnych stosunkach Polski, Niemiec, Rosji, Anglii i Francji.

Jako nieliczny widział jak na dłoni pozbawione nawet najmniejszych śladów honorowego postępowania zamiary czterech potęg i pełne solidarności, uczciwości i odpowiedzialności zamierzenia kraju najsłabszego, jego ojczyzny.

Polskę i Wielką Brytanię obowiązywały umowy z 31 marca 1939 roku z enigmatycznymi jednostronnymi gwarancjami brytyjskimi. I oto odbywał się wyścig, kto z kim teraz podpisze traktat pokojowy, to znaczy: kto z kim podpisze pakt o wspólnej agresji oraz przeciwko komu ta agresja będzie skierowana. Hrabia Bińczycki, jako bolszewik przez dwadzieścia lat sprawujący urząd komisarza komisarzy, aż do bólu był świadomy tego, że właśnie ta słaba Polska w tej chwili ma swoje pięć minut, być może w całej jej historii jedyne. I że to Polsce właśnie teraz przyszło decydować o losach nowożytnego świata – bo z kim w tej dziejowej chwili Polska się zwiąże, ten zwycięży.

Hitler w pierwszym etapie wojny błyskawicznej zamierzał uderzyć na Anglię i Francję, więc niezbędny był mu sojusznik chroniący terytorium niemieckie przed uderzeniem Sowietów ze wschodu. Takim sojusznikiem w oczywisty sposób mogła być Polska. Ponadto Führerowi w dalszej kampanii na Moskwę marzyło się pięćdziesiąt dywizji świetnego polskiego wojska, co dawało niemal pewne zwycięstwo w wojnie ze Stalinem. Więc w tej właśnie chwili to nie Polska Niemcom składała pokojowe oferty, lecz Polsce Niemcy, gdyż w tej makrowojennej sytuacji sprawa Gdańska i korytarza była po prostu marginalna. Oferty sojuszu składały też Polsce z nieuczciwymi intencjami Anglia i Francja, którym chodziło o to, aby Polska, nie bratając się z Niemcami, przyjęła na siebie pierwsze uderzenie ich potęgi, po bohatersku zasłaniając możnych sojuszników swoim ciałem. No i wreszcie sowiecka Rosja, planując uderzenie na Polskę i wymordowanie jej elit, chętnie najpierw wraz z Polską uderzyłaby na Niemcy lub co najmniej chciałaby się odgrodzić Polską od agresywnego Hitlera. W każdym razie także dyplomacja sowiecka tak jak pozostałe potęgi europejskie pilnie zabiegała o pakt pokojowy z Polską.

Hrabia wiedział, że w najbliższych dniach, w lipcu i sierpniu, zostaną podpisane być może najbardziej doniosłe dokumenty polityczne w dotychczasowej historii świata: kto z kim i przeciwko komu w Europie rozpęta najstraszliwszą wojnę w dziejach, jaką można sobie wyobrazić. Liczyły się dni... Hrabia zdawał sobie sprawę z tego, że jeżeli Warszawa podpisze pakt z Anglią i Francją, to na Polskę uderzą Niemcy, a zaraz potem Rosja – i że Polska zamieni się wtedy w wielką zbiorową mogiłę, a następnie zostanie unicestwiona i zniknie z mapy świata... Jeżeli Warszawa podpisze pakt z Niemcami, Niemcy uderzą na Rosję, więc Polskę w pewien sposób rozdepcze przemarsz ich wojsk na Moskwę, uszkodzi butem tam i tu polską ziemię i polską wolność, ale Polski nie spali i nie zniszczy. Liczyły się dni i godziny. Czy jednemu człowiekowi, szpiegowi, który działał samotnie, uda się powstrzymać kataklizm? Czy w Polsce wśród rządzących znajdzie się odpowiednio silny człowiek, który waży się zdradzić wyrachowanych i możnych, nieuczciwych sojuszników, odważy się krzyknąć, że fatamorgana, że nie ma oazy pod zwodniczymi palmami? Czy uda się zawrócić legiony znad przepaści?