Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasami miłość przychodzi zbyt wcześnie, gdy jeszcze nie jesteśmy na nią gotowi. Jest piękna i prawdziwa, ale jednak zbyt krucha, żeby przetrwać. Czasami wystarczy jeden niewłaściwy ruch, jedno niewłaściwe słowo lub niewinne nieporozumienie i ta upragniona więź kruszy się jak przez przypadek upuszczony kryształ.
Ania i Adrian, bohaterowie powieści Tylko jeden dzień, przekonali się o tym aż nazbyt dobrze. Czy gdy po wielu latach los znów przetnie ich ścieżki, będą umieli zbudować to, co kiedyś okazało się zbyt trudne? Czy może tym razem okaże się, że jest już dla nich za późno…
***
Jedyne, co Silentia lubi bardziej niż czytanie historii o miłości, to pisanie ich dla osób takich jak ona. Poetka od zawsze, autorka poczytnego, choć nieistniejącego już bloga z opowiadaniami typu fan fiction. Raz na jakiś czas opowiada historie miłosne, które mają tylko jeden cel – dać trochę odprężenia i uśmiechu zaprzyjaźnionym czytelniczkom i czytelnikom. Prywatnie mama dwójki kochanych łobuzów, od czasu do czasu chórzystka i okazjonalnie bardzo nieprofesjonalna malarka. Silentia gorąco wierzy, że każdemu człowiekowi pisana jest prawdziwa miłość. Ta jedna, jedyna i najpiękniejsza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zdjęcie na okładce: pl.freepik.com
Projekt okładki: EJ Design
Projekt graficzny środka, skład: EJ Design
Redakcja: Ewa Turek
Korekta: Kinga Dolczewska
Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum
Copyright © by Silentia 2024
Copyright © by Pan Wydawca 2024
Wszyscy bohaterowie i wydarzenia w tej historii są fikcją literacką, powstałą w wyobraźni autorki. Ewentualna zbieżność z rzeczywistymi nazwiskami, adresami (w tym adresami i opisami instytucji państwowych) oraz wydarzeniami jest przypadkowa.
ISBN 978-83-68239-14-0
wydanie 1
Gdańsk 2024
Pan Wydawca sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
Bartek…
Potarłem załzawione oczy palcami, po czym sięgnąłem do kieszeni w poszukiwaniu chusteczki higienicznej. Wyglądało jednak na to, że chwilowo nie byłem w posiadaniu niczego takiego. Cholera, niemożliwe! Przecież zawsze miałem przy sobie chusteczki. Byłem alergikiem i nigdy nie wiedziałem, kiedy będą mi potrzebne. Nosiłem więc co najmniej kilka upchanych po kieszeniach – spodni, kurtek, bluz. Wszystkiego! Ale jak widać, nie tym razem… Głupi garnitur! Gdybym był w jeansach, na pewno coś bym wyszperał, a tak? Kicha. Zajrzałem do portfela, ale tu również nie było nic, co by przypominało chusteczkę, chyba że chciałbym użyć banknotu jak w kreskówkach. Może sprawdziłoby się to nawet, gdybym potrzebował awaryjnie się wysmarkać. Niestety, tym razem chodziło o to, by powycierać spocone czoło i kark. Z jakiegoś powodu nie chciałem robić tego ręką.
– Zaraz wracam! – Rzuciłem poirytowane spojrzenie Adrianowi, mojemu najlepszemu przyjacielowi od dzieciństwa, dla którego tu byłem, a ten właściwie nie zwracał na mnie większej uwagi. Już sam nie wiedziałem, po cholerę tu dziś w ogóle przyszedłem. By się spocić, wkurzyć i czuć jak trzecie koło u wozu? Jest w ogóle takie powiedzenie, czy znów coś pokręciłem? Dobra. Nieważne.
Sfrustrowany znalazłem w końcu łazienkę i z impetem pociągnąłem za klamkę. Wszedłem do środka i puściłem drzwi, które powoli same domknęły się za mną, więc nie musiałem zwracać już na nie szczególnej uwagi. Na szczęście toaleta wydawała się całkiem czysta jak na tak wielki i intensywnie uczęszczany gmach – budynek sądu. Najwyraźniej dopiero co ją odremontowano, gdyż w powietrzu unosił się jeszcze zapach farby i generalnie wszystko pachniało tu nowością. Rozejrzałem się od niechcenia. Dwie estetyczne kabiny, rząd trzech umywalek z nowoczesnym kranem na fotokomórkę, mydłem zamkniętym w urządzeniu z podobnymi bajerami i do tego jeszcze automat do podawania ręczników papierowych. „Grubo!”. – Zaśmiałem się do siebie. Nabrałem głośno powietrza do płuc i wypuściłem je, aby jakoś ukoić nerwy. Przyjrzałem się też swojej twarzy w ogromnym, nowoczesnym, podświetlanym lustrze. Tak, wyglądałem dokładnie tak, jak się czułem, czyli jak siedem nieszczęść z tą moją napuchniętą, czerwoną facjatą, i to jak siedem nieszczęść tuż przed wstrząsem anafilaktycznym. Aż się wzdrygnąłem na tę myśl. Jako dzieciak miałem raz taki atak i nie chciałem już nigdy tego powtarzać. Ani tego pamiętać.
Ochlapałem twarz zimną wodą, po czym osuszyłem papierowym ręcznikiem, który zwinąłem w kulkę i wyrzuciłem do nowiutkiego śmietnika pod blatem. Urwałem jeszcze jeden listek, złożyłem i schowałem do kieszeni. To chyba nie było nadużycie, prawda? Przecież równie dobrze mógłbym wytrzeć ręce w dwa kawałki zamiast w jeden. „Nie aresztujcie mnie zatem za kradzież, mili panowie z ochrony. Lub – jak już musicie – ogłoście zaraz małą szkodliwość społeczną czynu, okej?” – znów zaśmiałem się do swoich głupich myśli. Tak, epizod z aresztowaniem też miałem już na swoim koncie…
W łazience było znacznie przyjemniej niż w poczekalni, w której spędziłem ostatnie pół godziny, jednak nie mogłem tu siedzieć w nieskończoność. Przecież nie przyszedłem tutaj dla siebie. Gdyby o mnie chodziło, w ogóle nie wychodziłbym dziś z klimatyzowanego biura, bo choć była dopiero połowa kwietnia, to upał zrobił się naprawdę nieznośny. Trzydzieści stopni. W kwietniu. „Co, do cholery?” – westchnąłem i powoli ruszyłem ku drzwiom, a dalej korytarzem w to samo miejsce, z którego wcześniej przyszedłem. „Niech to się już zacznie i niech to się już skończy” – marudziłem w myślach.
Przed jedną z sal rozpraw sądu rodzinnego pojawiło się więcej ludzi, więc musiałem się niejako przedzierać, aby wrócić do mojego najlepszego przyjaciela. Jakaś nadmiernie rozemocjonowana starsza kobieta przyłożyła mi z łokcia w brzuch. Wstyd się przyznać, ale zabolało. Cholernie. Miałem ochotę puścić jej wiązankę, jednak zobaczyłem, że aż podskoczyła, zdając sobie sprawę, do czego doprowadziła jej prostacka gestykulacja. Odburknąłem tylko: „Nic się nie stało” na jej „Najmocniej pana przepraszam”, po czym nie oglądając się już na babsko, dotarłem wreszcie do miejsca, w którym chwilę wcześniej zostawiłem Adriana. Klapnąłem ciężko na krzesło koło niego i rozejrzałem się od niechcenia.
– Doroty wciąż nie ma? – zagaiłem po dłuższej chwili.
– Nie. – Wzruszył ramionami.
Miałem ochotę się wkurzyć lub chociaż zauważyć uprzejmie: „Aleś ty, kurwa, rozmowny”, ale zamiast tego spojrzałem na niego ze współczuciem i odrobiną zdezorientowania. Miał przymknięte powieki i głowę odchyloną w kierunku ściany, jakby tkwił głęboko w swoim własnym świecie. Wydawał się też senny, może zmęczony, ale na pewno nie nieszczęśliwy. Zdecydowanie nie był też wściekły i nie wyglądał jak mężczyzna, który właśnie czeka na swoją rozprawę rozwodową, bo okazało się, że żona od dłuższego czasu przyprawiała mu rogi. Wydawał się znudzony, może lekko melancholijny… co było, no cóż, u niego normalne. A przynajmniej przez drugą połowę tych wszystkich lat, kiedy byliśmy przyjaciółmi.
– Czy rozprawa nie miała się zacząć o dziesiątej? – zapytałem, ocierając dłonią kropelki potu z karku. Zupełnie zapomniałem, że chwilę wcześniej za nic nie chciałem wycierać spoconego ciała ręką i że w dodatku miałem w kieszeni ukradziony kawałek papierowego ręcznika… Może moja pula bycia kulturalnym człowiekiem wyczerpała się już na dzisiaj? Nie miałem pojęcia i nie obchodziło mnie to w sumie.
Oczywiście Adrian nie wyglądał na kogoś, komu doskwierał upał. Owszem, z naszej paczki to on był zawsze oazą spokoju i chłodnego opanowania, ja zaś wręcz przeciwnie, ale i tak nie sądziłem, że tylko przez różnicę charakterów powinniśmy całkowicie inaczej znosić tę piekielną temperaturę… Było tu chyba ponad trzydzieści stopni, a do tego panowała straszna duchota, bo zamiast normalnych okien po remoncie zamontowano bezużyteczne witryny. Szkoda, że nie pomyślano również o wydajnej klimatyzacji. Może wówczas człowiek nie pociłby się jak mysz i nie gotował w garniturze, w którym ja byłem drugi raz w życiu i, jeśli dobrze pamiętam, Adrian również. Oczywiście nie licząc jego własnego ślubu. Zaraz, zaraz… czy mi się zdaje, czy to był ten sam garnitur?
– Miała się zacząć o dziesiątej, ale po pierwsze jeszcze nie ma dziesiątej, a po drugie może się opóźnić. Wiesz, jak jest. Wszystko zależy od tego, jak pójdzie ta rozprawa przed naszą – odpowiedział, nawet nie otwierając oczu.
– No tak… – mruknąłem. Bo co innego mogłem powiedzieć?
Kilka metrów dalej pojawiły się nowe osoby i odruchowo spojrzałem, kto przyszedł. Lśniące czarne włosy okalające twarz o sarnich oczach i oliwkowej cerze nie mogły należeć do nikogo innego. Dorota zawsze wydawała mi się niesamowicie atrakcyjną kobietą z tą swoją lekko południową urodą, choć jej mąż niekoniecznie to doceniał, z tego, co się orientowałem. Szturchnąłem Adriana łokciem.
– Dorota przyszła. Najwyraźniej ze swoim gachem. – Wybałuszyłem oczy ze zdziwienia. Nie wiem, jak mój najlepszy przyjaciel, ale ja się tego nie spodziewałem w najmniejszym stopniu.
Przypomniałem sobie dzień, w którym Adrian powiedział mi, że on i Dorota się rozwodzą. Mówił, że złożył pozew o rozwód z winy żony, bo przyłapał ją na zdradzie, i to na gorącym uczynku w ich wspólnym łóżku. Nie wdając się w szczegóły, wiedziałem, że nie ma dowodów na zdradę Doroty poza tym, co widział na własne oczy, więc spodziewałem się, że będzie chciała jednak coś podziałać na swoją korzyść. Tymczasem ona przyszła ze swoim kochankiem, jej zaś już prawie eksmąż najwyraźniej miał to gdzieś. Niewiarygodne.
– Wygląda na to, że ona nie chce wygrać tej sprawy – zauważyłem.
– Tu nie ma czego wygrywać albo przegrywać. – Głos Adriana nagle wydał mi się jeszcze bardziej zmęczony, niż wynikało to z postawy jego ciała – Powinno pójść szybko. Ja powiem swoje, ona powie swoje i sędzia zakończy tę farsę. A później będziemy udawać, że nasze małżeństwo w ogóle nie miało miejsca. Nie mamy dzieci ani wspólnego majątku, więc nie powinno być z tym problemu.
– Dijon, byliście ze sobą ponad osiem lat. W tym siedem po ślubie! Jak mielibyście niby udawać, że to nie miało miejsca? – żachnąłem się.
Tak, rozmawialiśmy o tym godzinami. I tak, mówił mi już wcześniej, że to małżeństwo to była męczarnia, farsa, nieporozumienie, głupota, groteska i tym podobne bzdury, ale jakimś cudem dopiero teraz, przed salą rozpraw, uderzyło mnie, jak bardzo jego sytuacja wydaje się dziwna.
Adrian uśmiechnął się na dźwięk swojego starego przezwiska. Był czas, gdy wszyscy znajomi tak się do niego zwracali, na pamiątkę wygranego zakładu w czwartej klasie podstawówki. Sam wymyśliłem to wyzwanie i byłem wówczas z niego tak cholernie dumny. Adrian miał zjeść słoiczek musztardy Dijon pod sklepem spożywczym koło szkoły. Wszyscy jego kumple, łącznie ze mną, byli pewni, że nie uda mu się tego dokonać. Byliśmy w szoku, gdy nie tylko pochłonął wszystko w kilka minut, ale nawet niespecjalnie się przy tym krzywił. Teraz już mało kto o tym pamiętał, bo Adrian nie należał do osób chwalących się wybrykami z przeszłości, nasza zaś stara paczka praktycznie przestała istnieć. Robson, kumpel z mojej bramy w bloku, zaraz po studiach wyjechał do Australii i słuch po nim zaginął. Andrus, który mieszkał nieco dalej, ale wciąż na naszym osiedlu, niestety kilka lat temu zginął w wypadku samochodowym. Dalsi znajomi rozpierzchli się po świecie i nawet nie wiedziałem, co u nich. Teraz więc Adrian raczej nie słyszał już swojego starego przezwiska, a jeśli komuś zdarzało się go czasem użyć, to byłem to tylko ja.
– Ja nawet nie muszę specjalnie udawać, bo tak się właśnie czuję – odpowiedział w końcu, prostując się wreszcie na krześle i rozglądając po sali. Chyba skinął głową w kierunku swojej jeszcze–przez–chwilę–żony, ale nie mogłem być pewien, gdyż prawie się przy tym nie poruszył.
Właściwie to zdążyłem już zapomnieć, o co go wcześniej pytałem. A jak już sobie przypomniałem, nie byłem zadowolony z tej odpowiedzi. I to nie dlatego, że osobiście zeswatałem kiedyś Adriana i Dorotę, egzotycznej urody fizykoterapeutkę z jednej z naszych siłowni. Bardziej chodziło o to, że od jakiegoś czasu miałem wrażenie, że z moim przyjacielem dzieje się coś niedobrego. W zasadzie tylko raz widziałem go w podobnym otępieniu, ale było to tak dawno, że dzisiaj nie wydawało mi się już prawdziwe. W końcu minęło prawie dwadzieścia lat, odkąd jakaś lafirynda z Wrocławia złamała mu serce. Później miewał krótkie epizody pseudozwiązkowe lub przygody łóżkowe na jedną noc, które nijak miały się do jego powściągliwego charakteru, ale to tyle. Tak naprawdę jego pierwszą poważną dziewczyną po tamtej Ani, czy jak jej tam było, była dopiero ta, z którą właśnie miał się rozwieść. Co ciekawe, teraz, czekając na rozwód po siedmiu latach małżeństwa, nie wyglądał nawet w połowie tak źle jak wtedy, gdy dowiedział się, iż tamta dziewucha go zostawiła.
– Nie wiem, czy się cieszyć, że tak do tego podchodzisz, czy martwić się o ciebie. – Pokręciłem głową z dezaprobatą i szturchnąłem go żartobliwie w żebra. Drgnął, ale po chwili ponownie wzruszył ramionami, przetarł twarz dłonią, po czym spojrzał na wyświetlacz w telefonie. Nigdy nie nosił zegarka, być może dlatego, że na lewym nadgarstku od mniej więcej dwudziestu lat miał zaciśnięty jakiś dziwny czerwony sznurek ze znaczkiem nieskończoności, więc godzinę mógł sprawdzić tylko w smartfonie. Odruchowo również spojrzałem na własny zegar w telefonie, by upewnić się, że wciąż jeszcze mamy czas na rozmowę. Wyglądało na to, że rozprawa już powinna się zaczynać, ale nikt nie wyszedł jeszcze z sali, aby nas zaprosić do środka czy coś. Wstałem i podszedłem, by przeczytać informacje z wokandy. Oczywiście nic mi to nie dało, więc wróciłem na miejsce.
– Myślisz, że już dziś udzielą wam rozwodu? – zapytałem po chwili bez większego entuzjazmu. Po prostu miałem ochotę pogadać, a na niczym innym nie mogłem skupić myśli. – Byłoby kłopotliwe przyjeżdżać tu częściej.
– Po pierwsze, mówiłem ci, że nie musisz przychodzić ze mną do sądu. Nie zamierzam się ani ciąć, ani wyskakiwać z okna z rozpaczy. – Przewrócił oczami. – Po drugie, czytałem, że takie rozprawy rozstrzygają się na jednym posiedzeniu.
– Tyle dobrego – mruknąłem, zupełnie ignorując uwagę numer jeden, po czym ponownie zająłem krzesło obok niego.
Zamyśliłem się, gdy zaś podniosłem oczy skupione wcześniej na jakimś punkcie na podłodze, drzwi do naszej sali rozpraw wreszcie się otworzyły. Przez chwilę było małe zamieszanie, w którym kobieta z twarzą napuchniętą od łez wymieniała jakieś uwagi z mężczyzną wyglądającym jak prawnik z niskobudżetowych filmów. Następnie z tego samego pomieszczenia wylała się fala innych twarzy i gestykulujących ciał, a wszyscy gdzieś się śpieszyli, jakby gonił ich sam diabeł, więc po minucie lub dwóch na korytarzu koło nas zrobiło się spokojniej, a wręcz pustawo. Jeszcze jedna krótka chwila i w końcu jakaś urzędniczka stanęła w progu sali rozpraw, czytając głośno nazwiska:
– Sprawa z powództwa Adriana Wilczyńskiego przeciwko Dorocie Wilczyńskiej. Proszę wchodzić.
„Okej” – przeszło mi przez myśl – „miejmy to już za sobą”.
Część I
Rozdział 1
Ania…
Pierwszy września tego roku, choć jeszcze teoretycznie był częścią kalendarzowego lata, przywodził na myśl raczej późną jesień. Mżyło od rana, było chłodno, wietrznie i nieprzyjemnie, a do tego szaro i mgliście. „Dramat”. Już wiedziałam, że mogłam zapomnieć dziś o tym, by po skończonych zajęciach w szkole wylegiwać się z książką na leżaczku na balkonie, jak to planowałam od połowy sierpnia. Chyba że leżałabym pod kocem. I parasolem… I jeszcze z kubkiem gorącej herbaty w dłoni. „Cóż, przynajmniej nie było żal wracać do szkoły” – przeszło mi przez myśl. Trzeba było dostrzec jakieś jasne strony tej sytuacji…
Nie mogłam uwierzyć, że jestem w ostatniej klasie liceum, że jestem już dorosła i że w przyszłym roku o tej porze będę mieć jeszcze wakacje (oby z lepszą pogodą…). Lubiłam rytm roku szkolnego, bo dawał mi szansę na konsekwentne realizowanie własnych pasji, ale który uczeń nie lubił wakacji? Chyba nie znałam nikogo takiego. Dlatego, choć czekałam z niemałym entuzjazmem na zakończenie szkolnego etapu w moim życiu, to gdzieś na dnie serca i myśli czaiła się jakaś melancholia. Po prostu całą sobą czułam nadchodzące zmiany. „Za rok nic nie będzie już takie samo” – tego byłam pewna.
Pierwszy dzwonek w mojej starej ceglanej szkole przebrzmiał i czekałam teraz na pierwszą „prawdziwą” lekcję w moim ostatnim roku liceum – angielski. Lubiłam język angielski, podobnie jak wszystkie przedmioty humanistyczne. W dodatku byłam nieco ciekawa, gdyż pomimo klasy maturalnej przydzielono nam nową nauczycielkę. „Przykro mi, moi mili” – mówiła nasza wychowawczyni na lekcji organizacyjnej – „pan profesor Kaszmirowski uległ wypadkowi podczas wakacji i nie będzie mógł być waszym nauczycielem w klasie maturalnej, gdyż prawdopodobnie wróci do pracy dopiero za kilka miesięcy. Wiem, że to nieco skomplikuje wam życie, bo – o ile pamiętam – wszyscy wybraliście na maturę ustną język angielski, ale niestety na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Nowa nauczycielka jest ambitną, energiczną młodą kobietą. Na pewno sobie poradzicie!”. Przez klasę przeszedł pomruk niezadowolenia, ale ja akurat byłam nastawiona wyłącznie pozytywnie. Chyba jako jedyna z mojej klasy uważałam, że największym mankamentem nauki angielskiego jest właśnie nasz były nauczyciel… On również był młody, jeszcze przed trzydziestką, a do tego zdecydowanie przystojny i ambitny. Ale miał również przykry zwyczaj niezbyt subtelnego żartowania z uczniów, którzy popełniali błędy, i flirtowania z uczennicami, z których chyba żadna, oprócz mnie, z nieznanego mi powodu nie widziała w tym niczego złego… „Cóż, co kto lubi”.
Była dziewiąta pięćdziesiąt siedem, a to oznaczało, że lekcja teoretycznie już się zaczęła, jednak naszej nowej anglistki jeszcze nie było widać. Akurat język angielski mieliśmy w tej samej sali co zajęcia organizacyjne, więc czekaliśmy po prostu w środku. Spojrzałam w zamyśleniu na zamknięte drzwi. Może nauczycielka nie wiedziała, że już tu jesteśmy, i czekała na nas przed salą? „Nie, to nie to” – pomyślałam z lekką ironią, gdyż w tym momencie grupka moich kolegów i koleżanek z klasy wybuchnęła tak potężnym śmiechem, że nie dałoby się ukryć naszej obecności w sali, nawet gdybyśmy właśnie tego chcieli. Musiało chodzić o coś innego.
– Hej, Anka! Co tak tam siedzisz pod ścianą? – Wojtek, nasz klasowy mistrz ironii i wszelkiego pajacowania, zwinął dłonie w trąbkę, jakbym była na drugim końcu auli, a nie w ciasnej sali lekcyjnej. – No rusz tyłek i chodź tu do nas!
– Nie mogę. – Pokręciłam głową, przyklejając do twarzy poważną minę. Lubiłam Wojtka, z wzajemnością, jak zresztą większość naszej klasy, mimo że z nikim nie nawiązałam do tej pory bliższych relacji. Po prostu nie chciało mi się teraz stać koło nich i wysłuchiwać rzeczy, które mnie w najmniejszym stopniu nie interesowały, czyli planów imprezowych na najbliższy semestr. I tak nie miałam na to czasu, a co ważniejsze, wcale nie chciałam go mieć.
– Jestem bardzo, bardzo zajęta! – odkrzyknęłam więc.
– Niby czym? Dokonujesz tam w myślach czwartego rozbioru Polski czy co? – Wojtek uniósł pytająco brew, ale niedane było mi już udzielić odpowiedzi, bo w tym momencie drzwi do sali się otworzyły, a w progu stanęła zdyszana, rozczochrana kobieta o najpiękniejszych rudych włosach, jakie kiedykolwiek widziałam. Nasza nowa nauczycielka.
Piętnaście minut później nikt już nie pamiętał, że mieliśmy kiedykolwiek innego anglistę.
– Hi, I’m Agnes1 – zaczęła ruda od progu, nalegając, abyśmy na zajęciach zwracali się do niej po imieniu. Zachęciła nas wszystkich do wybrania sobie angielskich odpowiedników swoich imion. Zaznaczyła, że będą one obowiązywać oczywiście tylko na naszych lekcjach. Przedstawialiśmy się pokrótce, podając swoje prawdziwe imiona i nazwiska oraz angielski odpowiednik, a Agnes bez żadnego problemu zapamiętała, jak się do nas zwracać. Była to naprawdę miła odmiana, gdyż profesor Kaszmirowski, ucząc nas przez trzy lata, nie potrafił zapamiętać naszych imion. Oczywiście z wyjątkiem imion dziewcząt, które mu się najwyraźniej podobały, w tym niestety również mojego. Skrzywiłam się, przypominając sobie w tym momencie, jak uparcie zwracał się do mnie „Aneczko”. Boże, jak ja tego nie znosiłam!
– Naprawdę miło was wszystkich poznać, a teraz pomówmy o formalnościach – odezwała się anglistka, gdy w końcu przedstawiła się ostatnia osoba. – Po pierwsze chciałam uprzedzić, że ostatni raz słyszycie, jak podczas lekcji zwracam się do was w języku polskim, kochani. Większa część matury z angielskiego to konwersacja i musimy przestawić się na mówienie tylko i wyłącznie po angielsku. Po drugie i najważniejsze. Przed wami ostatni rok liceum, ostatnie dwa semestry. Nie chciałabym, abyśmy zmarnowali choćby minutę z tych zajęć. Dlatego zaraz dokładnie wam wyjaśnię, w jaki sposób będziemy się razem uczyć. Zacznę od końca.
Słuchaliśmy w skupieniu, bo było to dla nas coś niecodziennego, aby nauczyciel przedstawiał nam swój plan na cały rok z góry. Większość kadry po prostu podążała za sylabusem danego przedmiotu, robiąc przerwy na kartkówki czy większe sprawdziany. Agnes miała inny plan i, tak jak zapowiedziała, najpierw omówiła drugi semestr. Nie było tu wiele do objaśniania, bo to, co zaplanowała, było naprawdę logiczne i powinno dotyczyć każdego przedmiotu, który mieliśmy zdawać na maturze. Oznajmiła, że od początku do końca drugiego semestru będziemy po prostu na każdych zajęciach robić sobie próbną maturę. Będziemy losować pytania z zestawów maturalnych z poprzednich lat i wykonywać zadania po części w ramach indywidualnych odpowiedzi, jak na prawdziwym egzaminie, a po części omówimy je grupowo. To do mnie przemawiało i do reszty klasy najwidoczniej również, gdyż nikt nie miał zastrzeżeń. Gdy jednak nauczycielka opowiedziała o pomyśle na najbliższe cztery miesiące, już takiej jedności nie było.
– Pani profesor, ale jak to pisanie listów ma się nam przydać do czegokolwiek? Kto w dzisiejszych czasach pisze jeszcze w ogóle listy? – zapytała Beata, przewodnicząca naszej klasy.
Beata Kozik była ładną wysoką brunetką o ciętym języku i gadce odpowiedniej raczej dla polityków z opozycji niż dla gospodyni klasowej, ale chyba właśnie dlatego wszyscy na nią głosowaliśmy. Mało kto był w stanie ją przegadać i nawet nauczyciele pocili się, gdy przyszło im wymieniać z nią argumenty. Mimo to Agnes odpowiedziała spokojnie, a nawet wesoło.
– Agnes, na zajęciach mów mi Agnes – zaczęła. – A co do twojego pytania… pisanie listów to wbrew pozorom nie jest zapomniana sztuka. Po prostu powoli zmienia się ich forma. Jeśli w przyszłej pracy będziecie posługiwać się językiem angielskim, nie będzie to tylko język mówiony. Prawdopodobnie będziecie zmuszeni do czytania ton dokumentów, korespondowania z szefami, być może z zagranicy. To jeszcze nie te czasy, ale wierzcie mi, za kilka, kilkanaście lat wasza praca niekoniecznie będzie się ograniczać do Polski i do języka polskiego. Za jakiś czas możecie znaleźć się w punkcie, w którym w życiu zawodowym będziecie korespondować z całym światem, a obowiązujący wszędzie język biznesowy to właśnie język angielski. Nie tylko mówiony. Pisany również. A my nie uczymy się tylko po to, by zaliczyć maturę i zapomnieć o sprawie. Wkrótce przekonacie się, że w prawdziwym życiu „egzamin” z angielskiego będzie waszą codziennością.
To miało sens, nie tylko dla mnie, ale najwyraźniej dla wszystkich innych również, gdyż nikt więcej nie protestował przeciwko naszemu nieoczekiwanemu zadaniu. Ja osobiście byłam nim od samego początku raczej zaciekawiona. Nasz projekt miał się składać z czterech części i być oceniany w trzech turach, a polegać miał na tym, że przez trzy miesiące będziemy korespondować z uczniami klasy maturalnej liceum z innego miasta, a dokładniej ze stolicy naszego kraju. Nauczycielką tej drugiej klasy była koleżanka ze studiów naszej nowej pani profesor, ale obie panie poznały się już w dzieciństwie na wakacjach i wiele lat ze sobą korespondowały. Zaprzyjaźniły się więc do tego stopnia, że poszły razem na studia.
– Nie zrozumcie mnie źle. – Agnes uśmiechnęła się do nas. – Nie oczekuję, że zawrzecie w ten sposób przyjaźnie na całe życie. Dla mnie liczy się to, abyście nauczyli się swobodnej korespondencji w języku angielskim, ale i tu dam wam fory. Po wylosowaniu osoby z partnerskiej klasy będziecie mogli napisać do niej najpierw list w języku polskim i to będzie ten jedyny, którego nie musicie dołączać do projektu. Mamy szczęście, bo w klasie mojej przyjaciółki jest dokładnie tyle osób, ile w waszej. W tym pierwszym liście po polsku możecie ustalić, jak ma się potoczyć wasza korespondencja. Docenię kreatywność, ale w ramach podpowiedzi dodam, że może to być jakaś zmyślona sprawa biznesowa, której szczegóły będziecie ustalać. Możecie po prostu omawiać swoje szkolne sprawy lub pisać o swoim hobby. Wszystko, co przyjdzie wam do głowy, aby tylko było napisane w sposób kulturalny i rzeczowy, z użyciem formalnych zwrotów. W każdym miesiącu, licząc od października, musicie wymienić co najmniej trzy listy po angielsku. Na koniec grudnia chcę dostać coś w rodzaju raportu. Dziewięć waszych listów po angielsku, dziewięć odpowiedzi i wypracowanie, w którym podsumujecie swoją pracę. Abym wiedziała, że pracujecie systematycznie, na koniec października i listopada poproszę o przekazanie kopii dotychczasowej korespondencji. Myślę, że będziemy się dobrze bawić. Zaraz zaczniemy losować naszych partnerów z Warszawy. Tymczasem macie jakieś pytania?
– Hey, Agnes? – Wojtek przybrał tak poważny wyraz twarzy, że aż się przestraszyłam.
– Tak?
– Czy te listy będziemy pisać podczas lekcji czy w domu?
– W domu. Za pomocą słownika i oczywiście ze wskazówkami, które otrzymacie ode mnie na lekcjach we wrześniu.
– Świetnie. – Wojtek wciąż nie zmienił wyrazu twarzy. – Czyli wychodzi na to, że od października do grudnia moja obecność na lekcjach jest całkowicie zbędna, prawda?
Spojrzałam na niego przez całą szerokość klasy, gdy nagle wszyscy wybuchnęli śmiechem. Wszyscy oprócz Agnes, która tylko uśmiechnęła się lekko, zanim odpowiedziała.
– Ponieważ wasze zadania domowe będą wypełnione pisaniem listów, a ostatni semestr to będą wyłącznie próbne egzaminy… Myślę, że dobrze nam zrobi, jeśli przez październik, listopad i grudzień poćwiczymy na lekcjach gramatykę. A teraz proście bogów o szczęście, moi mili, bo będziemy losować waszych pen friends2.
Gdy podeszła do mnie, pewnie zanurzyłam rękę w płóciennym woreczku wypełnionym małymi kopertkami. Przymknęłam oczy, bo serce zabiło mi mocniej, aż sama się zdziwiłam. Dopiero po chwili otworzyłam więc kopertkę i wyciągnęłam niewielką karteczkę z nadrukowanym imieniem i nazwiskiem. „Adrian Wilczyński” – przeczytałam w myślach. Naprawdę nie mogłam się doczekać, co z tego wszystkiego wyniknie.
Rozdział 2
Adrian…
Wstawanie przed szóstą rano nie było mi obce, odkąd w szkole podstawowej zacząłem trenować judo i jedyne zajęcia, na które mogłem się wówczas dostać, to była grupa ćwicząca od siódmej do siódmej czterdzieści pięć rano. Jednak w ten piekielnie mglisty, zimny, szary i mokry parszywy poniedziałek rozpoczęcie zajęć o godzinie siódmej dziesięć było naprawdę wielkim wyzwaniem. Kto, do cholery, wpadł na tak genialny pomysł, żeby maturzyści, podkreślam: MATURZYŚCI, zaczynali lekcje o siódmej rano? I to w poniedziałki? Dlaczego nie dali tej godziny pierwszakom czy komukolwiek innemu poza klasami czwartymi? To było niedorzeczne, a wkurzałem się nie tylko dlatego, że ostatnie kilka dni miałem, lekko mówiąc, takie sobie i nie potrzebowałem do szczęścia kolejnego zapalnika, ale również dlatego, że piskliwy głos mojej nauczycielki od angielskiego działał mi dziś wyjątkowo na nerwy.
– Okej, kochani. Mam dla was pierwsze listy! Czy jesteście równie podekscytowani jak ja? – zapytała, wpadając do klasy jak petarda, wybuchając od razu, bez ostrzeżenia.
– Tak, tak – ziewnął Bartek, mój najlepszy kumpel niemal od przedszkola. – Jesteśmy super ekstra podekscytowani, psze pani.
– Dobrze. Uznam to za dobry znak pomimo niezbyt subtelnego sarkazmu, Bartoszu! – Puściła oczko w kierunku naszej ławki, ja zaś w odpowiedzi zakryłem na chwilę oczy dłonią.
Kurwa, jak ja miałem wszystkiego dość.
Nie byłem trudnym nastolatkiem i do tej pory dobrze dogadywałem się z rodzicami, kumplami, nauczycielami. Ogólnie ze wszystkimi. Nie imprezowałem specjalnie, zwykłe domówki w małym gronie i najczęściej u moich kumpli z osiedla – Robsona i Andrusa lub oczywiście u Bartka, u którego i tak spędzałem pół życia po lekcjach (drugie pół on spędzał u mnie). Tak jak chciał mój ojciec, byłem też aktywnym sportowcem. Trenowałem judo, i to już na profesjonalnym poziomie, chodziłem na siłownię, grałem z kumplami w kosza. Tak jak chciała moja matka, nie zaniedbywałem nauki. Naprawdę nie zostawało mi wiele czasu na głupoty czy – na dobrą sprawę – robienie czegokolwiek innego, ale nagle przestało im to wystarczać. Choć tylko z ostatniego roku miałem dwa złote medale z mistrzostw juniorów i jeden srebrny już jako senior, to dla mojego ojca nie było to niczym szczególnym. Choć w zeszłym roku udało mi się w końcu uzyskać jej wymarzone świadectwo z czerwonym paskiem, to jednak dla matki okazałem się mało ambitny. Powód? Prosty. Nie spodobał im się kierunek studiów, który wybrałem. Chciałem iść na fizjoterapię. Była to moja osobista, przemyślana decyzja i byłem jej raczej pewny, ale moja matka widziała mnie bardziej w roli prawnika lub lekarza. Ojciec zaś miał gdzieś mój wybór studiów, zależało mu tylko, abym jednocześnie stał się sławnym sportowcem. Oczywiście nie mógł przeżyć, że ostatnie mistrzostwa to jednak nie złoto, nawet jeśli ja sam swój srebrny medal doceniałem bardziej niż każde wcześniejsze złoto z olimpiad juniorów. W każdym razie truli mi od połowy wakacji – ojciec, żebym się wziął w garść i więcej trenował, bo schodzę na psy z tym srebrem, a matka – żebym przemyślał ten „osobliwy wybór”, bo po cholerę być fizjoterapeutą, skoro można być chirurgiem ortopedą? W końcu szlag mnie trafił, nie wytrzymałem i któregoś razu mało delikatnie wspomniałem przy kolacji, że nie mieli podobnych refleksji, gdy moja starsza siostra parę lat temu wybrała kierunek studiów bibliotekoznawstwo… Taaa, bibliotekoznawstwo! W efekcie cała trójka śmiertelnie się na mnie obraziła. Mieliśmy więc z całą rodziną, chyba pierwszy raz w moim osiemnastoletnim życiu, „ciche dni” z „dotkniętą do żywego” siostrą, ojcem „syna bez ambicji” i matką, która na wszelki wypadek nie odzywała się prawie w ogóle, chyba że miałem iść do sklepu, bo czegoś zapomniała kupić. Zajebiście.
Z ponurych myśli wyciągnęło mnie nagłe uderzenie czyjegoś łokcia w żebra. Spojrzałem z wyrzutem na mojego najlepszego przyjaciela, ale powstrzymałem się od komentarza, bo profesor Karolińska najwyraźniej patrzyła prosto na mnie. Spróbowałem się skupić na tym, co akurat mówiła, czy raczej skrzeczała, ale nie było to niestety nic godnego uwagi. „Boże, jeśli istniejesz, dobij mnie tu i teraz!” – przeszło mi przez myśl.
Przez kolejne parę minut moja nauczycielka chodziła po klasie, czytała głośno nazwiska i wręczała wszystkim listy, mrucząc coś pod nosem o tym, że całe szczęście uczniów ze szkoły wrocławskiej, z którymi będziemy korespondować w ramach jakiegoś dziwacznego szkolnego projektu, wymyślonego z jej przyjaciółką, jest dokładnie tyle samo co nas i nie musiała nic z tym robić, bo przecież byłby to taki straszny kłopot, bla, bla, bla. Nie słuchałem już, ponownie się wyłączyłem, ale gdy doszła do naszej ławki, wyciągnąłem rękę po list. Nawet wymamrotałem „dziękuję” czy coś w tym stylu, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Cofnęła się o krok, aby oddać list komuś innemu, po czym wróciła do Bartka.
– Muszę przyznać, że najbardziej jestem ciekawa współpracy tej piątki, która trafiła na partnerów przeciwnej płci – zapiszczała nasza nauczycielka, a ja przewróciłem oczami. „Masz, kobieto, piętnaście lat czy jak?”.
– Adrian, Adam, Bartek, Aurelia i Ela, z niecierpliwością czekam na wasze prace. Tymczasem nie będę was dłużej trzymać w niepewności. Możecie teraz wszyscy poświęcić kilka minut i przeczytać listy od waszych partnerów, ale oczywiście odpowiecie na nie już w domu. Przynieście na następne zajęcia gotowe, zaklejone koperty, a ja wyślę wszystko razem do mojej przyjaciółki. I przemyślcie dokładnie, co chcecie napisać, bo to jedyny moment, w którym możecie wszystko ustalić po polsku. Następne listy będą już po angielsku i każdy będzie podlegał ocenie. To tak dla przypomnienia. A teraz bawcie się dobrze. Macie kwadrans.
Wziąłem głęboki oddech i od niechcenia spojrzałem na kopertę, którą chwilę wcześniej otrzymałem. Była zaklejona i zaadresowana do mnie, opisana oczywiście tylko moim imieniem i nazwiskiem. Patrzyłem chwilę na równy, ładny charakter pisma, a później rzuciłem okiem na nadawcę. „Anna Porczyńska” – przeczytałem w myślach, po czym bez większego entuzjazmu rozerwałem kopertę i zacząłem czytać.
Wrocław, 4 września
Cześć, Adrian! Jestem Ania.
Jak pewnie już się domyśliłeś, będę twoją partnerką w projekcie z języka angielskiego. Mam nadzieję, że będzie nam się dobrze współpracować. Na wstępie, jeśli nie masz nic przeciwko, zapytam: co sądzisz o pomyśle naszych nauczycielek? Jestem tego bardzo ciekawa, gdyż, przyznam szczerze, wydał mi się naprawdę interesujący i nie mogę się doczekać, co z tego wyniknie.
Nie wiem, czy u was tak samo, ale nasza anglistka przedstawiła nam szczegółowo, o czym powinniśmy poinformować swoich partnerów w zadaniu. Podała nam możliwą listę przykładowych tematów do poruszenia i dane, które powinniśmy przekazać. Zaraz do tego wrócę, ale pozwól, że najpierw się krótko przedstawię.
Jak już wiesz, nazywam się Anna Porczyńska. W styczniu tego roku skończyłam osiemnaście lat, jestem w ostatniej klasie liceum ogólnokształcącego oraz równocześnie uczęszczam do średniej szkoły muzycznej. Muzyka jest moją pasją od zawsze i to chyba jedyne, co łączy mnie z moim ojcem, choć on nie zajął się tym zawodowo. W sumie ja również nie zamierzam. Mój ojciec – Dawid – jest lekarzem i też ukończył średnią szkołę muzyczną (to znaczy, ja oczywiście dopiero niedługo ją ukończę…). Gra na pianinie i saksofonie. Ja natomiast jestem w klasie wokalnej, ale oprócz tego gram na kilku instrumentach. Na pianinie, które jest obowiązkowe dla wszystkich w mojej szkole muzycznej, na gitarze, bo który nastolatek nie chciałby grać na gitarze? I na flecie poprzecznym, bo – tylko się nie śmiej – flet i harfa od zawsze kojarzyły mi się z opowieściami o elfach, a że uwielbiam czytać książki fantasy, wybrałam jeden z tych instrumentów jako przedmiot fakultatywny. Jak pewnie wiesz, jestem wrocławianką. Mieszkam tylko z mamą – Dagmarą, bo moi rodzice są po rozwodzie, ale jesteśmy szczęśliwe we dwie. Moja matka jest też moją najlepszą przyjaciółką, co przez niektórych jest uznawane za niezdrowe, jednak u nas się to sprawdza. Moja ulubiona książka, a właściwie seria książek, to „Władca Pierścieni” Tolkiena. Wracając jeszcze do muzyki, uwielbiam niemal każdą, więc jeśli masz jakiś swój ulubiony zespół czy też rodzaj muzyki, to chętnie poczytam o tym w naszej dalszej korespondencji. Podobnie, jeśli lubisz czytać i masz ochotę opowiedzieć mi o swojej ulubionej książce. Generalnie chętnie dowiem się o każdej pasji, którą posiadasz.
Jeśli jesteś ciekawy, jak wyglądam, to powiem tylko, że jak tysiące innych kobiet w naszym kraju – wiesz, niebieskooka blondynka, w dodatku raczej drobna i niewysoka. Nic godnego uwagi, ale też nic szpetnego ;)
Mam nadzieję, że to nie jest wbrew zasadom, ale podam ci również mój adres e-mail. Nasza nauczycielka zaznaczyła, że nie wolno nam się kontaktować telefonicznie w czasie trwania projektu, ale myślę, że nie będzie niczego złego, gdybyśmy na późniejszym etapie zadania potrzebowali wymienić jeszcze kilka zdań dotyczących naszych prac zaliczeniowych. Nie sądzę, żeby tym jednym listem dało się omówić wszystko, a każdy list po angielsku będzie przechodził przez ręce nauczycielek. Gdybyś więc potrzebował ode mnie jakichś dodatkowych informacji, pisz na [email protected].
Z niecierpliwością czekam na odpowiedź od ciebie. A co do tematu naszej projektowej korespondencji, to co powiesz na muzykę? Oczywiście jestem otwarta również na twoje pomysły.
Pozdrawiam
Ania
PS
Nie pisałam w życiu zbyt wielu listów, ale postscriptum moim skromnym zdaniem jest obowiązkowy ;)
A.
– Hej, co się tak szczerzysz do tej kartki? Przesłała ci nagie zdjęcie czy co?
Dopiero głos Bartka uzmysłowił mi, że faktycznie uśmiechnąłem się, czytając list od mojej partnerki w zadaniu, i z całą pewnością mogę stwierdzić, że po raz pierwszy od dłuższego czasu uśmiechnąłem się naprawdę szczerze. Nie mam pojęcia, jak udało jej się tego dokonać, ale byłem pełny nadziei co do naszej dalszej współpracy.
– Jeszcze nie. – Spojrzałem na mojego przyjaciela, jednocześnie składając list na kilka części i wsuwając go do plecaka. – Ale myślę, że to będzie ciekawa znajomość.
1 Cześć, jestem Agnes (tłum. autorki).
2 Przyjaciele korespondencyjni (tłum. autorki).
