Trzecia część człowieka - Matkowski Krzysztof - ebook + książka

Trzecia część człowieka ebook

Matkowski Krzysztof

4,0

Opis

 

Oto człowiek współczesny. Damian Kot. Rozdarty, zagubiony, niespełniony. Nie ma czasu na nic, choć chciałby mieć czas na wszystko. Wiecznie biegnie, choć nie wie dokąd. W sylwestrową noc wypadek samochodowy zmienia życie Kota, naprowadzając go na trop rodzinnej tajemnicy. Z pozoru wszystko jest jak dawniej: Damian wciąż ma narzeczoną, pracę, pasję. Odkrycie, którego dokonuje, wydaje się cudownym sposobem na spełnienie marzeń – od tej pory będzie mógł chodzić wszystkimi ścieżkami, których zawsze pragnął. Jaka jednak jest cena za spełnianie marzeń? Wyjątkowy dar Kota może się jednak okazać przekleństwem, a z obranej drogi trudno będzie zawrócić.

 

„Coś zarówno dla czytelników ambitnej fantastyki, jak i dla zwolenników literatury niepoddającej się klasyfikacjom. Dzieje Damiana Kota to trzymająca w napięciu powieść, podszyta pytaniami o tożsamość i naturę jednostki. Znakomity i oryginalny debiut autora, którego nazwisko warto zapamiętać”. Aleksandra Klęczar - pisarka, tłumaczka, wykładowczyni Uniwersytetu Jagiellońskiego

 

 „Pytanie o to, czy twoje życie – każde życie – mogło się potoczyć inaczej, wydaje się oczywiste z perspektywy lat. Matkowski idzie jednak o krok dalej. Nie chodzi o to, czy mogłeś dokonać innych wyborów. Ale – czy mogłeś być w ogóle innym człowiekiem: z nieco innymi pragnieniami, ambicjami, emocjami? Niepokojąca młoda proza, która próbuje mierzyć się z tym, co najważniejsze”. Michał Cetnarowski – pisarz, redaktor działu polskiej prozy w „Nowej Fantastyce”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Rozdział 1.

Rozdział 2.

Rozdział 3.

Rozdział 4.

Rozdział 5.

Rozdział 6.

Rozdział 7.

Rozdział 8.

Rozdział 9.

Rozdział 10.

Rozdział 11.

Rozdział 12.

Rozdział 13.

Rozdział 14.

Rozdział 15.

Rozdział 16.

Rozdział 17.

Rozdział 18.

Rozdział 19.

Podziękowania

Rozdział 1.

Pizza stygła. 

Sześć trójkątnych kawałków rozleciało się po samochodzie, trzy pozostały w pudełku. Siedzący za kierownicą Damian Kot liczył  je raz po raz – będąc w powypadkowym szoku, nie potrafił zająć myśli niczym innym – i zadawał sobie pytanie: dlaczego ktoś podzielił dużą pepperoni z podwójnym serem na dziewięć części? 

Z oddali dobiegł huk przedwczesnych fajerwerków. Damian otrząsnął się na tyle, by poświęcić uwagę śladom na przedniej szybie. Sos pomidorowy lub krew, w ciemności trudno było określić. Sięgnął, przejechał palcem po czerwonych kroplach, skosztował.

Sos i krew.

Wziął jeden z dziewięciu kawałków, by pozbyć się dziwnego smaku. Jeszcze ciepły. Całe szczęście. Damian wyznawał zasadę: zimna pizza to też dobra pizza, ale pizza, która wystygła – to rozczarowanie.

Ta zasada sprawiła, że umarł.

Przeżuwając, zastanawiał się, czy martwy człowiek może czerpać przyjemność z martwej pepperoni. Potem myśli zboczyły ku rozważaniom, czy pepperoni z podwójnym serem jest w stanie umrzeć. Gdy skończył kawałek, doszedł do wniosku, że on sam żyje, choć co to za życie, skoro się je ryzykuje, by jakiś placek nie wystygł?

To było właściwe pytanie, a Damian znał odpowiedź. Odpiął pas i spróbował otworzyć drzwi. Uderzenie w drzewo tak je zmiażdżyło, że ani drgnęły. Przecisnął się na tylne siedzenie, wyciągnął zagłówki, stłukł szybę. Wypełzł i odszedł na kilkanaście kroków – dopiero z tej odległości dostrzegł, jak poważny był wypadek.

Spróbował sobie wszystko przypomnieć. Sylwestrowy wieczór w górach, tylko we dwoje. Po czeskiej stronie przełęczy Okraj pizzy na dowóz nie było. Damian nalegał, że załatwi to sam: Julia nie lubiła szybkiej jazdy, a on nie lubił jej marudzenia. Poza tym chciał kupić narzeczonej drobny prezent-niespodziankę, bo taki mieli zwyczaj, ale jak na złość wszystkie sklepy w Kowarach i Karpaczu były już zamknięte – rozczarowanie numer jeden. Chcąc uniknąć rozczarowania numer dwa, wystygłej pizzy, pokonywał ostre zakręty niczym bohaterowie „Szybkich i wściekłych”, jednak połączenie kilkunastoletniej skody, polskiego stanu dróg oraz nadmiernej prędkości sprawiło, że skończył jak postać z „Głupich i martwych”.

Docierało do niego, że powinien nie żyć. Ale to nie pierwszy raz. Przyzwyczajał się.

Samochód był wrakiem, kupą złomu, zgnieciony tak, że nie dało się rozpoznać jego pierwotnego kształtu, natomiast Damian Kot czuł się tylko obolały, a i to coraz mniej. Obejrzał ubranie. Kurtka trochę podarta, spodnie poplamione, ale czasem w gorszym stanie wracał ze studenckich imprez. Wyjął telefon: trzy po dziewiątej. Gdyby się pospieszył, mógłby wrócić do hotelu i powiedzieć Julii, że zgubił kluczyki. Spędziliby miło resztę nocy, a rano okazałoby się, że ktoś ukradł samochód, jednak nie zajechał nim daleko, bo tylko do jakiejś sosny.

Problemy byłyby tak czy inaczej. Zeznania na policji, zamieszanie z ubezpieczeniem, awantura w domu – przecież samochód pożyczony od matki. Żałował, że nie ma zapasowej wersji siebie, którą uruchamiałby do brudnej roboty. Sam udawałby się w zaciszne, odludne miejsce, by przeczekać, aż wszystkie nieprzyjemne sprawy zostaną załatwione przez Damiana Numer Dwa.

Ruszył w stronę przełęczy. Z każdym krokiem ból mijał, zastępowany błogim uczuciem, które pojawia się w niedzielne poranki po długim śnie i solidnym śniadaniu. Prawie umarłem, pomyślał Kot, ale czuję się jak nowonarodzony.

Pół godziny później wpadł zdyszany do czeskiego hotelu, wbiegł na trzecie piętro, przeskakując po kilka schodków naraz, i zapukał do drzwi z numerem sześćdziesiąt osiem. Uchyliły się odrobinę, ukazując niebieskie oko i kosmyk złotych włosów.

– Pizza może wejść. – Szczelina się poszerzyła, robiąc miejsce na dłoń z pomalowanymi na czerwono paznokciami. – Nikogo innego nie wpuszczamy.

– Pizza nie żyje – odparł.

– Jeśli pochowałeś ją w swoim brzuchu, to zaraz ja pochowam ciebie. – Nad ręką ukazał się uśmiech: wiśniowe wargi w asyście dwóch uroczych dołeczków.

– Poważnie mówię. Miałem wypadek.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Damian wszedł, Julia obejrzała go z góry do dołu. Na widok plam sosu uśmiech powrócił na jej bladą twarz, w zarumienionych policzkach znów pojawiły się dołki.

– Przewróciłeś się na pizzę, głuptasie? – zapytała. – Pogrzebałeś ją własnym ciałem?

Gdyby to było prawdą, Julia rozczulałaby się nad narzeczonym aż do północy. Kusiło go, by skłamać i spędzić Sylwestra w dobrych nastrojach.

– Prawdziwy wypadek – powiedział. – Sarna wyskoczyła przed maskę, próbowałem ją wyminąć i wypadłem z drogi.

– Jasne. Nie nabierzesz mnie.

– W połowie przełęczy leży wrak.

– Picture or didn’t happen.

Damiana zamurowało. W jednej sekundzie dotarło do niego wszystko, co powinien zrobić tuż po wypadku, a o czym nawet nie pomyślał. Mógł mieć obrażenia wewnętrzne – kto jak kto, ale świeżo upieczony lekarz musiał zdawać sobie z tego sprawę. Słyszał, że adrenalina pozwalała chodzić ludziom z urwanymi kończynami i rozprutymi brzuchami. Powinien odejść na bezpieczną odległość i zadzwonić po pomoc. Zamiast tego zrobił sobie trekking.

Julia wyczytała z jego twarzy, że nie żartuje.

– Miałem dużo szczęścia – oznajmił.

Uderzyła go myśl, że „dużo” to śmiesznie nieodpowiednie słowo. „Duża” była pizza, którą kupił w Karpaczu. A szczęście, które zachowało go przy życiu, nie było szczęściem, tylko czymś, czego nie mógł zrozumieć.

I to szczęście, które nie było szczęściem, nie spotkało go po raz pierwszy.

Przypomniał sobie poprzednie pięć śmierci (choć jedną znał tylko z opowieści); zbladł.

– Damian? Nie powinniśmy pojechać do szpitala? Możesz być w szoku.

Pamiętał: szok trwał tylko chwilę, a potem przychodziło to błogie uczucie. Z zamyślenia wyrwał go wibrujący w kieszeni telefon. Odebrał, słuchał chwilę, powiedział, że rozumie, choć tak naprawdę nic nie rozumiał. Rozłączył się.

– Damian? – Niepokój Julii przechodził w gniew. – Możesz mi wyjaśnić, co się dzieje?

– Musimy jechać do szpitala.

* * *

Podpity taksówkarz zgodził się ich zawieźć do Wrocławia. Zapytał, ile zapłacą, a Damian bez namysłu rzucił: 
      – Trzysta.

Uświadomił sobie, że właśnie wycenił ostatnie spotkanie z dziadkiem. Kiedy wsiedli, zastanawiał się, co by było, gdyby kierowca zażądał więcej. Przy jakiej kwocie Damian powiedziałby: dziękuję, na tyle mnie nie stać, nie pojadę? Ile kilometrów musiałoby go dzielić od bliskiej osoby, by poddał się już na starcie?

Za oknem ciemno, na ulicach pusto. Od czasu do czasu błyskały fajerwerki. Ludzie świętowali w ciepłych domach, remizach i barach; wychodzili tylko na papierosa, skręta lub opróżnianie żołądka. Taksówkarz próbował zagadywać, ale Julia szepnęła mu parę słów i od tamtej pory milczał, nie licząc krótkiego „kurwa mać, pierdolony skurwysyn”, gdy gwałtownie przyhamował, by nie rozjechać czarnego kota.

– Zdążymy – powtarzała dziewczyna. – Nie martw się. – Gładziła lewą rękę narzeczonego i zerkała na prawą, zaciśniętą w pięść, trzymaną przy ustach. – Zdążymy.

Damian patrzył na mijane miejscowości. Kamienna Góra, Bolków, Strzegom. Patrzył na ciemne pola i jeszcze ciemniejsze lasy. Dolnośląska ziemia, którą znał od zawsze – w przeciwieństwie do dziadka. Władysław Kot nigdy nie przestał czuć się tutaj obco. Powtarzał, że część siebie zostawił na wschodzie, w Bieszczadach, tam, gdzie się urodził.

Inna jego część umierała właśnie we Wrocławiu, kiedy telefon zawibrował po raz drugi tego wieczoru. Damian odebrał.

– Gdzie jesteście? – Głos matki.

– Jedziemy taksówką, zaraz będziemy na autostradzie.

– Zatrzymajcie się gdzieś.

– Już po…?

– Nie. – Chwila ciszy. Izabela Kot szukała odpowiednich słów. – Ale zaraz mają mu coś podać. Żeby nie bolało, żeby zasnął… Rozmawia teraz z tatą i babcią Małgosią, ale chciał, by dać cię do telefonu. Zatrzymajcie się.

Damian chciał krzyknąć, by zaczekali, by nie usypiali dziadka jak starego, schorowanego psa, by próbowali coś zrobić. Zdał sobie jednak sprawę, jak samolubne by to było. Klepnął kierowcę w ramię i kazał zjechać na pobocze. Gdy stanęli, wysiadł z samochodu, Julia także.

– Co się stało? – zapytała cicho.

– Nie zdążymy – wychrypiał, zasłaniając ręką mikrofon.

– Już…?

– Nie, nie. Poczekaj. – Odsłonił. – Mamo? Co mam mu powiedzieć?

– Cokolwiek. Wiesz, że on już słabo słyszy, szczególnie przez telefon. Wystarczy, że pozna twój głos. Będzie wiedział, że z nim jesteś.

Ręce mu drżały, kiedy czekał, aż przekażą dziadkowi komórkę. Julia stała tuż obok, rozdygotana, milcząca, gotowa, by dzielić bezsilność i smutek. Odwrócił się, odszedł na kilka kroków. Zrozumiała: najpierw samotna walka, potem wspólne leczenie ran.

– Halo? – rozległo się nagle w słuchawce. – Damian, jesteś tam?

– Jestem, dziadku.

– Halo! – krzyknął Władysław Kot, a w tle odezwały się inne głosy. – Mów głośniej, bo nie rozumiem. No, wyjdźcie już, dajcie nam pomówić…

Damian kilkukrotnie słyszał umierających ludzi, ale oni charczeli, gadali od rzeczy, mamrotali pod nosem, a najczęściej to w ogóle nic nie mówili, bo trudno mówić, gdy ma się rurkę intubacyjną w gardle. Dziadek Władek brzmiał inaczej. Pewnie, głośno – tak jak zawsze.

– No, poszli… Jesteś tam, Damian? Mów no głośniej.

– Jestem! Zawołaj rodziców, żeby włączyli mnie na głośnik, to będziesz…

– Jeszcze raz, bo nie słyszę.

– Zawołaj rodziców! Tatę, mamę!

– No, są tu. Ale słuchaj, Damian, ty się nie martw. Ja się nie gniewam. Masz mieć, chłopaku, wspaniałe życie i się nie przejmować takimi… takimi…

Kaszel, odgłosy.

– Żyję, jeszcze żyję – powiedział dziadek do kogoś, kto zaniepokojony wszedł na salę. – Dajcież no w końcu porozmawiać w spokoju! O czym to ja… Bo coś ci powiedzieć miałem, ale z głowy uleciało. Tak to jest, jak człowiek już jedną nogą w grobie… Ale ja nie człowiek, ino Kot, nie?

Kaszel zmieszany ze śmiechem. Damian chciał się odezwać, ale żadne słowa nie wydawały się odpowiednie. Bo co miałby powiedzieć? Byłeś fajnym dziadkiem, będę tęsknił? W niebie czeka już pokój dla ciebie? Przepraszam? Dziękuję?

– Kilkoma łapami w grobie jestem – westchnął Władysław.

– O czym miałeś mi powiedzieć?

– Co? Głośniej, bo nie słychać! Dziadowskie te nowe telefony…

– Miałeś mi o czymś powiedzieć!

– Nie wiem, co mamroczesz, ale miałem ci o czymś powiedzieć. Tylko wpierw chcę, żebyś się nie martwił, że cię tu nie ma. Słyszysz mnie?

– Tak!

– O, teraz zrozumiałem. Tylko głośniej, a nie cicho jak mysz pod miotłą!

Damian zacisnął pięść. Rozmowa wpadała w błędne koło; tracili czas.

– Powiedz, co miałeś powiedzieć! – wykrzyczał do telefonu.

– Nie masz co mnie pocieszać – odparł dziadek. – To dla mnie nie pierwszyzna.

– Co nie pierwszyzna?

– Słuchasz mnie czy nie? Ty się jeszcze zdążysz nagadać, a ja nie mam siły na wygłupy. Słuchaj no, Damian. Miałem ci to powiedzieć już dawno temu, ale cały czas odkładałem na potem. A teraz to już nie starczy czasu, by wszystko wyjaśnić.

– Na pewno nie starczy, jak będziesz to dalej odwlekał! – wydarł się Damian, odchodząc jeszcze kilka kroków od Julii i taksówki.

– Gdzie ty jesteś, że tak szumi? Mniejsza o to… Weź sobie coś do pisania albo skup się i zapamiętaj, bo inaczej nigdy się nie dowiesz. – Milczał chwilę. – No i jak? Masz?

– Mam.

– Bieszczady, Kalinów.

– Co?

– Zapisałeś?

– Bieszczady, Kalinów? Co to ma znaczyć?

– Nic nie słyszę, Damian. Ale ty słuchaj. Pojedź tam, to się wszystkiego dowiesz. Przynajmniej mam taką nadzieję. Parę miesięcy minęło od naszego ostatniego kontaktu…

– Czyjego ostatniego kontaktu, dziadku?

– Bieszczady, Kalinów, tak. Tyle wystarczy. Nie wypytuj babci ani ojca. Najlepiej nikomu nic nie mów i jedź tam sam. Jak komuś powiesz, to potem będziesz żałował.

– Dziadek, ale co ja mam tam zrobić?

– Wszystkiego się dowiesz, ja już nie mam sił tłumaczyć. Za pierwszym razem i tak nie uwierzysz. Teraz niczym się nie przejmuj, Damian. Nie słyszę, co mówisz, ale się domyślam. Jesteś  bardziej moim wnukiem, niż twój ojciec był moim synem. Musimy kończyć, bo się dobijają. Trzymaj się… i nie zmarnuj tego, co Bóg daje. Do zobaczenia.

Tyle, koniec, nigdy więcej dziadka, oprócz zimnego ciała w trumnie, tej części jego, która spędziła większość życia tutaj, na obcej ziemi. Damian nie wierzył, że rozmowa okazała się monologiem: dziadek nie dał dojść do słowa i zostawił wnuka z zagadką o treści „Bieszczady, Kalinów, tam wszystkiego się dowiesz”. Chłopak trzymał jeszcze telefon przy uchu, ale nie słyszał, co mówiła matka. Potem rozłączył się, schował komórkę do kieszeni i po prostu stał.

Trwałby tak dłużej, gdyby Julia nie zdecydowała, że to koniec samotnej walki, tego nierównego boju, którym jest mierzenie się ze śmiercią bliskiej osoby. Rana świeża; im wcześniej zacznie się leczyć, tym lepiej. Dziewczyna podeszła, objęła chłopaka, jakby obejmowała manekina. Po chwili ruszyła jego ramionami, by nie zwisały tak bezwładnie; wymusiła odwzajemnienie uścisku. Czekała, aż narzeczony zacznie płakać – zapomniała, że Kot czasem naprawdę przypomina kota.

Stali na poboczu ciemnej drogi, objęci, bezsilni, obserwowani przez zdezorientowanego taksówkarza. Ciszę przerwał huk, ciemność rozświetliły sztuczne ognie. Nowy Rok, Władysław Kot umierał, a jego wnuk chciał na jakiś czas zniknąć, przynajmniej przez chwilę nie istnieć.

* * *

– Cud, że pan żyjesz – oznajmił wąsaty kierowca, wciągając wrak samochodu na lawetę.

Damianowi cisnęło się na usta „Kot zawsze spada na cztery łapy”, ale po minie ojca widział, że nie pora na żarty. W głowie huczały słowa dziadka: „to dla mnie nie pierwszyzna”. O co mogło chodzić, jeśli nie o umieranie?

Bieszczady, Kalinów, tam miał się dowiedzieć, ale najpierw policja, ubezpieczyciel, lekarz, ich wytrzeszczone oczy i niedowierzające kręcenie głową. Ojciec pomagał. Woził z miejsca na miejsce, przeglądał papiery do wypełnienia, zbywał niewygodne pytania. Jednocześnie zajmował się pogrzebem. Nie okazywał znużenia, przeciwnie – w jego milczeniu i spokoju było coś, co sugerowało, że bieganina pozwala mu przetrwać śmierć rodzica.

Laweta odjechała, dwaj mężczyźni zostali na miejscu wypadku. Z twarzy podobni: zielone oczy, kanciaste brwi (u ojca lewą przecinała blizna), prosty nos, wąskie usta, szeroka szczęka. Jeden był wyższy i bardziej umięśniony, drugi miał więcej zmarszczek i mniej włosów. Obaj nieświadomie zaciskali prawe dłonie w pięść.

Paweł Kot podszedł do drzewa, na którym dwa dni wcześniej zatrzymała się rozpędzona skoda. Było częściowo złamane.

– Patrząc po tej nieszczęsnej choince, musiałeś nieźle zapieprzać. – Miał spokojny głos, jak zawsze gdy prosił syna o przyjście do kuchni, by udzielić reprymendy, która już spokojna nie była. – Dokąd ci się tak spieszyło?

– Chwila nieuwagi i…

– Chwila? Tak jak wtedy, gdy prawie utonąłeś pod lodem? Albo jak wlazłeś na ten słup?

Patrzył wyzywająco na syna, czekając na ripostę, którą sam prowokował. Damian jednak przygryzł język, spuścił wzrok, schował  ręce do kieszeni kurtki.

– Możemy już jechać? Tracimy tu czas.

– Tracimy czas? – zapytał Paweł. – Dlatego zasuwałeś jak głupi, bo nie chciałeś tracić czasu?

– Już mówiłem, że sarna…

– Historyjki o sarnie zachowaj dla policji, matki i Julii.

– To co chcesz usłyszeć?

– Co chcę usłyszeć? To ty powinieneś posłuchać. I nie wywracaj oczami, nie masz już piętnastu lat!

Damian spojrzał ojcu w twarz.

– Słucham.

– Twoje życie nie jest tylko dla ciebie – oznajmił Paweł. – Wyobrażasz sobie, jakbym się czuł, gdyby tej samej nocy umarli mi i ojciec, i syn? No, wyobraź sobie, wielki panie artysto. Widzisz? Dwa nagrobki obok siebie? Matkę, Julię, obie zapłakane? Mnie? Widzisz?

– Tak, widzę. Mam ci to narysować?

– Sobie narysuj i powieś na ścianie, żeby zapamiętać. Głupi zawsze ma szczęście, ale „zawsze” zawsze się kończy.

Paweł Kot miał irytującą tendencję do wplatania w rozmowę sentencji z książek, które nałogowo czytał. Im bardziej był zdenerwowany, tym więcej cytatów przychodziło mu do głowy.

– A żebyś wiedział, że narysuję – powiedział syn. – Możemy skończyć?

– Wiesz, co jeszcze sobie narysuj? – drążył ojciec, poczerwieniały z gniewu. – Siebie samego bez rąk. Albo z połamanymi palcami. Narysuj, jak wtedy zostajesz chirurgiem i rysownikiem. Narysuj siebie, jako inwalidę, który jest ciężarem dla wszystkich dookoła. Bo do tego mogła doprowadzić twoja głupota.

Damian przypomniał sobie chwilę, gdy ojciec pierwszy raz go uderzył. Pięść mknąca w stronę skroni otworzyła się w ostatniej chwili, otwarta dłoń trzepnęła w czubek głowy, a ośmiolatek poczuł napływające do oczu łzy. Pohamował je, przygryzając wargę, zaciskając ręce, obracając ból w złość. Uniósł wzrok, by coś odpowiedzieć, może nawet oddać, ale ojca już nie było, wyszedł z pokoju, a później zachowywał się spokojnie. To samo, co zawsze: Paweł Kot przypominał przez większość czasu bezwietrzne morze, aż na krótką chwilę stawał się sztormem.

Wtedy też sprowadził wszystko do jednego. Ryzykujesz życie? Toś głupi. Głupi, nic więcej. Nie brawurowy, impulsywny czy lekkomyślny. Tylko głupi.

Jak wytłumaczyć ojcu, że pizza stygła i że za tym pośpiechem stała większa filozofia, którą można by nazwać głupotą, ale lepiej uznać ją za część Damiana Kota?

Syn znał odpowiedź na to pytanie: nie tłumaczyć.

– Przepraszam – powiedział. – Głupio zrobiłem.

* * *

Ciemno, zimno, brudno. Damian znalazł po omacku włącznik światła, ale nie działało. Wyciągnął z kieszeni telefon i uruchomił latarkę. W niebieskawej poświacie unosiły się drobinki kurzu, niewyraźne kształty tonęły w półmroku. Po chwili zrobiło się jaśniej – Julia także użyła smartfona. Weszli głębiej, zaskrzypiały deski podłogi. Dziewczyna wzdrygnęła się, a kiedy Damian oświetlił jej twarz, dostrzegł zmarszczone brwi i skrzywione usta.

– Możesz zejść, jeśli chcesz – powiedział.

– Nie chcę. Po prostu nie spodziewałam się, że strych twoich dziadków będzie taki zapuszczony.

– A czego się spodziewałaś, słońce? Królewskich komnat?

– Hiszpańskiej Inkwizycji.

Uśmiechnął się i cmoknął ją w czoło. Zaczęli kręcić się wśród starych mebli, zastawionych jeszcze starszymi przedmiotami. Znaleźli: nakręcany kalkulator, dziurawy globus, sarnie poroże, kilkadziesiąt rozsypujących się książek, mnóstwo pudeł i coś, co wyglądało, jak martwy pies, a w rzeczywistości było dużym pluszowym misiem, którego ktoś nakrył przeżartym przez mole futrem. Widząc, jak Julia patrzy na ten ostatni obiekt, Damian zdjął futro, cisnął w kąt, po czym wziął maskotkę. Brakowało jej oka.

– Chcesz?

– Marzę. Myślisz, że twój dziadek się tym bawił?

– To taty. Jeśli dziadek miał zabawki, to zostały na wschodzie.

– W Bieszczadach?

– Yhm.

– W Kalinowie?

Damian westchnął. Julia, przedrzeźniając go, także westchnęła i uniosła zadziornie głowę.

– Przecież już ci tłumaczyłem – powiedział, na wpół zirytowany, na wpół rozbawiony. – Nie wiem, gdzie dokładnie się wychował. Wymieniał jakieś nazwy, ale wiesz, jak to jest, wleciało jednym, wyleciało drugim. Między innymi dlatego chciałem tutaj przyjść i poszperać.

– Moim zdaniem mógłbyś podpytać babcię o ten Kalinów.

– Dziadek kazał nikomu o tym nie mówić, bo będę żałował. Ile razy mam ci to powtarzać?

– Żebyś się nie zmęczył tym powtarzaniem.

– O co ci chodzi?

Wolała nie prowokować kłótni, więc tylko się uśmiechnęła. Wzięła z regału drewnianą Matkę Boską, obejrzała, odłożyła.

– Wiem, że ci ciężko – powiedziała najłagodniej, jak potrafiła. – Ale dziadek mógł nie do końca wiedzieć, co mówi.

– Nie słyszałaś go. Jego ciało umierało, ale umysł do końca był sprawny. – Zdjął jedno z pudełek i położył na stole. Po chwili dodał: – Jak będziesz dalej drążyła, to naprawdę zacznę żałować, że ci powiedziałem. Nie możemy po prostu zrobić po mojemu?

Julia westchnęła. Damian westchnął. Grzebali w szpargałach. Scyzoryk, kółka zębate, tarcza zegarowa, kawałek miedzianego drutu, rozmaite narzędzia i części. Rzeczy pogrzebane pod rdzą.

– Powiedział, że jak tam pojadę, to wszystkiego się dowiem – podjął Kot. – Nie wiem, o co chodzi, dlatego nie chcę o tym mówić rodzicom i babci.

– Nie, nie, nie. – Pogroziła zaśniedziałą łyżką. – Ty wiesz, o co chodzi, dlatego nie chcesz mówić.

Znowu westchnął, ale tym razem Julia miała na tyle wyrozumiałości, by się z nim nie droczyć.

– Wiem, nie wiem… – powiedział. – Podejrzewam. Chcę znaleźć tu jakąś wskazówkę, która przygotuje mnie na to, czego się dowiem na wschodzie.

Znudzeni rozkopywaniem zardzewiałego cmentarzyska, wzięli kolejne pudła. W jednym były zapleśniałe dokumenty, w drugim stare kalendarze. Przeglądali je na chybił trafił i za każdym razem chybiali. Akt ślubu państwa Kotów, książeczka wojskowa Władysława, pamiątka Pierwszej Komunii Małgorzaty, metryka chrztu Pawła. Zapiski, co i kiedy zrobić, jakieś rachunki, długi, dawno zapomniane sprawy dotyczące najprawdopodobniej martwych już osób. Zaniedbane muzeum jednej rodziny.

– Powiedział, że „wszystkiego się dowiesz”, tak?

– Tak.

– Co znaczy „wszystkiego”?

– To pytanie filozoficzne czy geriatryczne?

– To pytanie dobrze-wiesz-jakie. Hasło „wszystkiego się dowiesz” brzmi, jakby dziadek wiedział, że coś cię nurtuje. Pytałeś go o coś ostatnio? Mówiłeś o jakichś problemach?

– Dziadek wiedział o mnie tyle, ile dobre dziadki wiedzą o wnukach – odparł Damian. – Ale trafne pytanie, pięć punktów dla Gryffindoru, panno Granger. – Przekartkował jeden z kalendarzy. – Dwunasty września. „Złoić Pietrzakowi skórę”. Wykreślone i dopisane: „Czterdzieści jajek dla Basiakowej”. Sporo się z tego dowiemy.

– Nie zmieniaj tematu. Dziadek wiedział, że ty chcesz się czegoś dowiedzieć.

– Ale nie wiedział, że ja nie będę wiedział, co on wiedział, że ja się chcę dowiedzieć.

– Damian.

– Jezu, pojęcia nie mam! – Zamknął kalendarz i sięgnął po kolejny. Stare pocztówki wysypały się na podłogę. – Poproszę inny zestaw pytań.

– Czego chciałbyś się dowiedzieć? – Nie ustępowała Julia.

– Na przykład tego, jak zostać słynnym rysownikiem i malarzem, mimo skończonych studiów lekarskich?

– Mówiłeś mu o tym? Że jesteś rozdarty między jednym i drugim?

– Ale ja nie jestem rozdarty – powiedział Damian. – Jestem tutaj, cały twój, mała.

– Nie żartuj.

– Nie żartuję. Mówiłem ci, słońce, że wolę mieć dobre, spokojne życie z tobą. Jak nie ja narysuję, to ktoś inny to zrobi, żadna strata dla świata.

– Ale chciałbyś.

– Pewnie. Chciałbym też objechać świat, polecieć w kosmos, zagrać w filmie Tarantino i bzyknąć Angelinę Jolie.

– Ja ci dam Angelinę Jolie. – Trzepnęła go w głowę, a on skulił się, szczerząc zęby. – Pytam o te poważne i realne marzenia.

Otworzył usta, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Powaga i realność to względne pojęcia: inna jest powaga przeznaczona dla bliskiej osoby, inna jest realność dla siebie samego. A nikt, oprócz Damiana, nie wiedział, jak naprawdę wygląda kolejka jego pragnień.

– Przecież je znasz – stwierdził, w myślach dodając: te, które znać możesz i znać powinnaś.

– A dziadek znał?

Miał już dość tego tematu. Zgarnął kartki i notesy do pudła, po czym odłożył je na półkę. Przespacerował się po strychu. Ręce były niespokojne, zbyt niespokojne, by zwisać lub zacisnąć się w pięści, więc chwyciły sarnie poroże i obracały je, sunęły po gładkiej powierzchni, ścierały wieloletni kurz.

– Dziadek wiedział o moich wypadkach – oznajmił. – Cała bliska rodzina wie, ty też. Mówiłem ci, że kilka razy igrałem ze śmiercią, ale coś nade mną czuwało.

– Mówiłeś.

– Może o to chodzi.

– O to coś, co czuwało?

– Yhm.

– Myślisz, że sylwestrowa noc to nie przypadek? Wiesz… To, że ty ocalałeś, a dziadek umarł?

Natychmiast pożałowała pytania. Przez twarz chłopaka przeszedł grymas. Palce zacisnęły się na porożu, kłykcie zbielały. Julia bała się, że Damian wybuchnie, rzuci myśliwskim trofeum i dojdzie do kłótni, co najmniej tak poważnej, jak wtedy, gdy poszedł na imprezę i przez kilkanaście godzin nie mogła się do niego dodzwonić.

Od początku roku coś wisiało w powietrzu. Miała jednak wrażenie, że to minęło po kilku dniach, gdy narzeczony w końcu zrelacjonował jej cały przebieg ostatniej rozmowy z dziadkiem, w tym zagadkowe „Bieszczady, Kalinów”.

Damian odłożył poroże. Zrobił to tak delikatnie, jakby kładł  niemowlę do kołyski. Skojarzenie było dziwne, ale dziewczyna nie mogła się go pozbyć. On natomiast popatrzył jej w oczy i uśmiechnął się smutno.

– Nie, to był przypadek – stwierdził. – Możliwe, że w tym całym Kalinowie jest jakaś kapliczka, przy której dziadek wyprosił łaski dla siebie i swoich potomków. Chciał, żebym sam to odkrył i zrozumiał. Żebym wymodlił szczęście dla nas, naszych dzieci i ich dzieci.

– Tak myślisz?

Chwycił ją za ręce.

– Tak – powiedział. – To pewnie nic wielkiego. Pojadę, wrócę i wszystko będzie dobrze, jak dawniej.

Uwierzyła.

Trzy kwadranse później Damian znalazł połowę rozdartej fotografii.

Rozdział 2.

Śnieg sięgał po kolana, wiatr siekł w twarz, a Damian nie był pewien, czy idzie w dobrym kierunku. Starał się zastosować do wskazówki udzielonej przez kierowcę samochodu dostawczego, który wysadził go pośrodku opustoszałej, oblodzonej drogi. Ale w takiej zawiei „idź pan prosto, jak w ryja strzelił” okazało się trudne do zrealizowania. Kot wybiegł myślami naprzód: godziny błądzenia w kółko, wicher zacierający ślady, na wiosnę trup wyłaniający się spod śniegu. Istniały lepsze życiowe scenariusze.

Przestawał już czuć końcówki palców, gdy w monotonnej bieli pojawiły się czarne sylwetki drzew. Kilka minut później dotarł do zabudowań.

Kalinów składał się z trzech gospodarstw i nie stanowił pełnoprawnej wsi, lecz zaledwie przysiółek. Pierwsze domostwo było ogrodzone, a po podwórku biegał ujadający wilczur. Chłopak krzyknął kilka razy. Bez odpowiedzi. Skierował się więc do kolejnego, biedniejszego budynku. Płotu brak, pies na łańcuchu patrzył smutno z wnętrza budy. Damian współczuł zwierzęciu, wierząc, że sam zaraz schroni się przed mrozem. Dzwonka nie było – zapukał.

Otworzyła gruba, rumiana kobieta po pięćdziesiątce. Ze środka buchnęło ciepło, zapach smażonej cebuli uderzył w zatkane nozdrza.

– Dzień dobry – powiedział Damian.

Przypomniała mu się jedna z wyczytanych mądrości ojca: w literaturze najtrudniej jest zacząć, a w rozmowach – kontynuować. Gospodyni odpowiedziała „dzień dobry” i czekała na dalszy ruch przybysza. Fajnie, tato, że uczyłeś mnie, jak błyskotliwie opisywać rzeczywistość, a nie jak sobie w niej radzić.

– Szukam kogoś – wydukał. – Albo czegoś. Powiedziano mi, że tutaj wszystkiego się dowiem.

– Tutaj? – zdziwiła się kobieta. – A kto panu takich głupot nagadał?

– Mój… mój dziadek…

– Ale na pewno tutaj? – Cofnęła się, by wpuścić gościa, i machnęła ścierką. – Wejdzie pan, bo zimno leci.

Damian wszedł, naniósł trochę śniegu, zaczerwienił się. Gospodyni wzięła się pod boki, spojrzała wymownie, ale nie skomentowała.

– Tak w ogóle to kto pan jest?

– Damian Kot.

– To czemu nie mówi, że jakaś daleka rodzina? – Rozpromieniła się. Przełożyła ścierkę do lewej ręki, a prawą wyciągnęła. – Gabriela Solińska. Z domu Kot.

Serce zabiło mu szybciej.

– Mój dziadek miał na imię Władysław – oznajmił, uścisnąwszy lepką dłoń.

W oczach Gabrieli Solińskiej coś błysnęło, jakby w końcu powiązała fakty: dobrze ubrany mieszczuch odwiedza daleką rodzinę i mówi o krewnym w czasie przeszłym. Poprawiła zaplecione w warkocz blond włosy, strzepnęła niewidoczne okruszki z fartucha, łudząc się, że to zwiększy jej szanse na potencjalny spadek.

– Miał? – upewniła się.

– Zmarł dwa tygodnie temu.

– Wyrazy współczucia – bąknęła bez przekonania. – Władysław, Władysław… Coś mi to mówi. Ojciec opowiadał o rodzinie. Wszystkich wysiedlono, tylko on został, bo się uparł. Żartował, że powinien zmienić nazwisko na Osioł.

– Żartował?

– Co? A, nie, ojciec żyje, tyle że trochę mu się miesza w głowie. Starość nie radość, no nie? Ale niech kuzyn wejdzie, bo tak stoimy w progu. Herbaty, kawy, pierogów?

Wszystkiego, pomyślał Damian, lecz z grzeczności poprosił tylko o herbatę. Gabriela zaprowadziła go do salonu. W fotelu,naprzeciwko telewizora, siedział chudy mężczyzna przykryty kilkoma kocami; zza kanapy wystawał wózek inwalidzki.

– To mój mąż, Henryk. Heniu, przywitaj się z kuzynem.

Henryk skinął głową. Chwilę mierzyli się wzrokiem. Potem Soliński wrócił do polskiej telenoweli – zarówno spojrzeniem, jak i duchem. Damian przycupnął na kanapie i przyglądał mu się dłużej, aż doszedł do wniosku, że tamten jest w jakiś sposób upośledzony. W szarobłękitnych oczach próżno było doszukiwać się głębszego wyrazu. Niektórzy chorzy tak mają: w okaleczonym ciele okaleczona dusza.

Gabriela przyniosła herbatę i napoczętą czekoladę. Podstawiła sobie krzesło, usiadła.

– No, proszę mówić.

– Ale co?

– Co kuzyna sprowadza?

– Dziadek kazał mi tutaj przyjechać. Nie powiedział po co. Miałem się wszystkiego dowiedzieć.

– Tylko tyle? – Solińska nie kryła rozczarowania.

– Tylko tyle – potwierdził. – Nie wie pani, o co mogło chodzić?

– Nie, ja nic nie wiem – odpowiedziała bez namysłu. – Może tato chętniej opowie, choć wątpię.

Wzięła głęboki wdech: o ile chwilę wcześniej zakończyła krzątaninę ciałem, to teraz wyciszyła się też umysłem. W rozbieganych oczach pojawił się wyraz, którego Damian nie chciałby dostrzec w lustrze za kilkadziesiąt lat.

– Niczego dobrego się pan tu nie dowie – wyrzuciła z siebie Gabriela. – Kto mógł, to wyjechał. Zostałam ja, chory mąż, chory ojciec. Sama też od tej opieki jestem pewnie chora. Myślałam, że ja coś od pana usłyszę, ale…

– Przepraszam.

– …tutaj los się nigdy nie uśmiecha. A jak na pana patrzę, to jest jak policzek w twarz. Pan przystojny, dobrze ubrany, ogolony. Też bym taka była, szczęśliwa i zadbana, gdyby ojciec stąd wyjechał. Córki nie uciekłyby do Niemiec i Anglii, a nawet jeśli, to pojawiałyby się parę razy do roku, prezenty dla zapracowanej matki by przywoziły. Ale nie, ojciec został, uparł się, zawsze musiał po swojemu.

– Może już pójdę.

– Jasne, idź. Do widzenia.

Damiana kusiło, żeby wypić haustem herbatę i poczuć rozlewające się w brzuchu ciepło. Godność to przecież zjawisko lokalne: nie musi się nią przejmować, skoro już tutaj nie wróci.

Wypił. Herbata smakowała, jakby była z drugiego parzenia – czyli nie smakowała prawie wcale. Gabriela wpatrywała się w dywan i kręciła z niedowierzaniem głową. Jej mąż oderwał wzrok od telewizora, ale w jego oczach nie było wyrzutu. Kot nie potrafił rozstrzygnąć, czy Henryk jest chory psychicznie, czy tylko zniszczony alkoholem, głupotą bijącą z ekranu i życiem na odludziu.

– Dziękuję.

Wstał i wyszedł, patrząc na mokre ślady w korytarzu.

Za drzwiami wpadł na swojego dziadka.

* * *

Trzecia herbata, którą tego dnia wypił, z wyglądu i smaku przypominała kawę. Była tak mocna, jakby miała go przekonać, że to wszystko dzieje się naprawdę, jakby miała zbyć wszystkie „nie wierzę” i „niemożliwe”, jakby miała odwieść od szczypania się i sprawdzania, czy to nie sen.

A staruszkowi po prostu ręka drżała, gdy sypał czarne liście do dzbanka.

Siedzieli w kuchni, bo każda chwila spędzona w innych pomieszczeniach trzeciego domu kończyła się szczękaniem zębów. Od żeliwnego pieca promieniowało przyjemne ciepło, kubek grzał w dłonie. Damian patrzył to na herbatę, to na człowieka, który wyglądał jak Władysław Kot – włochate brwi, zielone oczy, garbaty nos, szeroka szczęka – i był Władysławem Kotem.

Przedstawił się jako Tadeusz i tak też Damian musiał o nim myśleć, żeby nie zwariować. Poza wypowiedzeniem swojego imienia gospodarz nie odezwał się od czasu, gdy wymienił kilka ostrych zdań z córką i zaprowadził przybysza do najskromniejszego domu w Kalinowie. Łapał oddech, odzyskiwał ciepło, zbierał siły do rozmowy. W końcu był gotów.

– Piechotą tu żeś przyszedł?

Damian przytaknął. Kręciło mu się w głowie, w dłoniach mrowiło. Głos staruszka brzmiał niemal tak samo jak ten, który dwa tygodnie wcześniej powiedział: „Bieszczady, Kalinów” i „tam wszystkiego się dowiesz”. Jedna różnica: Tadeusz był odrobinę bardziej zachrypnięty. Ale przy takiej pogodzie, przy takich warunkach i w takim wieku nie trudno o infekcję dróg oddechowych. Może tym samym dało się uzasadnić drugą różnicę – inność ukrytą na twarzy. Chłopak nie potrafił określić, czy chodziło o układ zmarszczek czy odcień skóry. Uznał, że dwa tygodnie na mrozie są w stanie zmienić oblicze człowieka.

Trzecia różnica: Tadeusz oddychał, Władysław był w ziemi.

– Mowę odebrało?

Ponowne skinięcie głową.

– Nie dziwota – mruknął gospodarz. – Jeszcze herbaty?

Kolejne kiwnięcie, tym razem poparte słowem:

– Poproszę.

Staruszek wstał, opierając się o stół. Dokuśtykał do czajnika, napełnił wodą, postawił na ogniu. Wrócił do stołu i usiadł. Każdej czynności towarzyszyło ciężkie sapanie, niczym z kowalskiego miecha.

– Umarł?

– Kto? – zapytał Damian, bo z jednej strony wiedział, że chodzi o dziadka, a z drugiej widział dziadka przed sobą.

– No, ten drugi ja. Władek. – Gospodarz uśmiechnął się na dźwięk imienia. – Bo ty musisz być jego wnukiem. Na pewno. Kiedyś wyglądałem jak ty, kropka w kropkę. Imię jakieś masz?

– Damian.

– Damian – powtórzył staruszek. – Aha. A braci? Albo siostry?

– Nie.

– Czemu przysłał ciebie, a nie… Tyś Kot, czy jakiś inny?

– Kot.

– Czyli miał syna, skurczybyk jeden. – Tadeusz znowu się uśmiechnął, błysnęły pojedyncze zęby. Różnica czwarta: dziadek Władek nosił protezę (i obrażał się na dźwięk śląskiego określenia „gebis”). – Jednego?

– Jednego – odparł Damian, i uprzedzając pytanie, dodał: – Ojciec ma na imię Paweł.

– Nie dziwota. Zawsze lubiłem to imię. Lubiliśmy.

Gwizd czajnika oderwał staruszka od rozmowy. Chłopak obserwował i odnotowywał kolejne różnice: inny krok, zgarbione plecy, szersze bary, świszczący oddech.

– Nie wiesz, o czym mówię, prawda? – Tadeusz zalał herbatę, po czym sam sobie odpowiedział: – Gdybyś wiedział, nie wybałuszałbyś tak gałów… Powiedz mi jedno: jak mu się żyło?

Rzucił to od niechcenia, niczym pytanie „co u ciebie?”, na które można odpowiedzieć w jeden sposób: „dobrze”. Jednak lekceważący był tylko ton. Całe ciało starca zesztywniało: ręka zawieszona nad cukierniczką, oczy rozszerzone, uszy nadstawione, jak u nasłuchującego zwierzęcia.

– Chyba dobrze – odparł Damian.

Nic innego nie przyszło mu do głowy. Nie czuł się upoważniony, by oceniać życie zmarłego człowieka.

Tadeusz liczył na więcej. Milczenie się przedłużało, więc chłopak zaczął dukać:

– Miał żonę, moją babcię… I syna, czyli mojego tatę… No i mnie. Ale ja byłem przy nim tylko przez część jego życia.

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia siedem.

– To prawie jedna trzecia życia. Całkiem długo.

Znowu cisza.

– Był fajnym dziadkiem – podjął po chwili Damian, byle przegnać niezręczność. – I już za nim tęsknię. Ale pewnie jest w niebie.

Słowa brzmiały znajomo. Nie zdążył się jednak zastanowić, skąd je kojarzy, ponieważ Tadeusz nagle zbladł. Zapomniawszy o herbacie, dokuśtykał do stołu, złapał się kurczowo krzesła, niezdarnie usiadł.

– Dobrze się pan czuje?

Staruszek pokiwał głową. Jego bladość nabierała zielonkawego odcienia. Damian zaczął powtarzać w myślach zasady pierwszej pomocy.

– Co się dzieje?

– Boli.

– Gdzie? – Zerwał się z miejsca. – W klatce?

– Siadaj. – Tadeusz uśmiechnął się krzywo. – Sumienie boli. – Złapał oddech, a na twarz wróciły zdrowsze kolory.

Z charakteru też podobny do dziadka, pomyślał młody Kot. Przyniósł kubki z herbatą, usiadł i czekał.

– Więc mówisz, że żyło mu się chyba dobrze – rzekł gospodarz, wzdychając. – Dobrze, może później powiesz mi więcej. Pewnie należą ci się wyjaśnienia. A może będziesz żałował, jak się dowiesz… Nie wiem, nie znam cię. Już mi nawet wypadło z głowy, jak masz na imię.

– Damian.

– Co ty nie powiesz. Kiepsko u ciebie z wyłapywaniem żartów…

– Po prostu nie gram w lidze dla seniorów.

– Moja krew. Lubię cię. – Pogroził palcem, wyszczerzył nieliczne zęby, w oczach błysnęła wesołość. – Dobrze, bez owijania w bawełnę. Zaczęło się w czasie wojny. Front jednego dnia po lewej, drugiego dnia po prawej. Jednego dnia Szwaby, drugiego Ruskie. Pewnie słyszałeś to nieraz.

– Dziadek opowiadał.

– Człowiek nie wiedział, gdzie się podziać. – W miarę, jak mówił, na jego pomarszczone oblicze wdzierała się nostalgia. – Uciekać? Ale przecież to ziemia z dziada pradziada, jak to wszystko zostawić? Już wtedy zacząłem myśleć, że chciałbym być w dwóch miejscach naraz. Później, jak mieli nas przesiedlać, coś się we mnie zbuntowało. W nas. Bo musisz wiedzieć, Damian, że twój dziadek i ja urodziliśmy się jako jedna osoba i przez kilkanaście lat jedną osobą byliśmy.

Młody Kot łyknął herbaty. Żałował, że nie jest tak mocna, jak poprzednia.

Z drugiej strony – może to i dobrze. Sens słów Tadeusza kopał porządniej niż potrójne espresso. Damian od dawna nie czuł się tak pobudzony. Zaczynał teraz rozumieć to, co od jakiegoś czasu podejrzewał.

W brzuchu kręciło, ręce drżały. Euforia. Świeżość, jak po wypadku w górach i innych śmierciach. A jednocześnie podniecenie, jakby się zakochał. Jakby wróciła tamta noc, o którą Julia zrobiła mu aferę, niesłusznie, bo nie zdradził, i słusznie, bo prawie zdradził. Jakby znów był kilometr od domu, z plecakiem ciążącym na ramionach, z zamiarem zostawienia wszystkiego i ruszenia w świat z wiarą, że nie zawróci (zawrócił po kolejnym kilometrze).

Ogarniało go uczucie zarezerwowane dla pierwszych razów. Doświadczał tych rzeczy, które od zawsze chciał zrobić, ale nie mógł („nie ma takiej drogi, na której nie paliłoby się mostów”, mawiał ojciec). Doświadczał w szczególny sposób: tak jak doświadcza się postawionego na stole posiłku, zanim zacznie się jeść; tak jak doświadcza się orgazmu, zanim się dojdzie; tak jak doświadcza się szczytu, zanim wespnie się na wierzchołek góry.

Czuł to, co było w nim od zawsze: siebie i siebie, i siebie, i może jeszcze więcej. Więcej, niż da się zamknąć w jednym ciele. Więcej, niż da się ująć jednym życiem. Coś rozpierało, rozdzierało, rozdzielało.

– A potem… – Sucho w ustach, łyknął, wciąż sucho. – A potem było was dwóch? Dwie osoby?

– Dwa ciała – przytaknął Tadeusz. – Dwa umysły. Dwa zestawy wspomnień. Lustrzane odbicia. Na początku zaczynaliśmy mówić w tym samym momencie i z góry znaliśmy odpowiedź. Dlatego dużo milczeliśmy, albo się upewnialiśmy, że myślimy to samo.

– A potem?

– A potem przesiedlenie. Jeden wyjechał, drugi został, chociaż tak po prawdzie nie było żadnego pierwszego czy drugiego. Były dwie takie same osoby. Pojechał ten, który na początku był bliżej zachodu. Czyli twój dziadek. Ja zostałem.

Damian próbował okiełznać obezwładniające uczucie, by skupić się na słowach starca i jakoś je zrozumieć. Niespokojne palce szukały czegoś, czym mogłyby się zająć; nogi pod stołem tupały, podskakiwały, tańczyły. Rozpierało, rozdzierało, rozdzielało. Na dwoje, na troje, na jeszcze więcej. Czuł, że będzie mógł to zrobić. Nie wiedział jeszcze jak. Ekscytacja przesłaniała mu oczy, ogrom możliwości porażał.

– Dobrze się czujesz, Damian?

– Tak. – Czuł się znakomicie. – Jak to zrobiliście?

– Najpierw musieliśmy umrzeć – odparł Tadeusz. – No, ale zrób jeszcze herbaty.

* * *

Zapadał zmrok. Sto pytań było już zadanych, dwieście odpowiedzi udzielonych, a z nich kolejne trzysta wątpliwości zrodzonych. Damian przypomniał sobie, że od dotarcia do Kalinowa nie dał Julii znaku życia. Sięgnął po telefon i ze zgrozą odkrył brak nieodebranych połączeń. Brak, bo zasięg zerowy. A na dodatek bateria była procentowo bliższa piwu niż wódce.

Wybiegł z domu, w chłód i ciemność, po czym zaczął ganiać po podwórku w poszukiwaniu kontaktu ze światem. Tadeusz, który właśnie wyszedł z wychodka, przez krótką chwilę sądził, że chłopak zwariował.

– Co ty wyprawiasz? – zapytał.

– Jest tu gdzieś zasięg?

– Pewno we wiosce jest.

– Daleko?

– No już za późno, żeby tam leźć.

– Mam przesrane – stwierdził Damian.

– A to czemu?

– Narzeczona się pewnie o mnie martwi. Zapomniałem dać znać, że żyję.

Staruszek wybuchnął śmiechem, machnął ręką i mruknął, że nie będzie sobie klejnotów odmrażał na tym zimnie. Chwilę później zniknął w ciepłym wnętrzu domu. Damian chętnie też by się tam schronił, ale w tej chwili Julia mogła odchodzić od zmysłów. Dylemat rozwiązało powiadomienie o smsie. O kilku smsach. Nawet ich nie czytał. Korzystając z nietrwałej przychylności fal elektromagnetycznych, zadzwonił.

– Myślałam, że cię wilki pożarły… – Miała spokojny głos. – Wszystko dobrze?

– Tak, tak. Przepraszam…

– Nie szkodzi.

Zbyt spokojny.

– A u ciebie wszystko w porządku? – zapytał. – Halo? Słońce, jesteś tam?

Popatrzył na telefon. Ekran ciemny – bateria rozładowana.

Damian westchnął i wrócił do ciepłego budynku. Jako doświadczony turysta (choć preferował słowo „podróżnik”) miał ze sobą ładowarkę. Grzebiąc w plecaku, natrafił na jeszcze jedną rzecz, o której zapomniał.

Pamiątka bez znaczenia albo kolejne sto pytań.

Podłączył telefon, po czym usiadł przy stole i podał gospodarzowi czarno-białą, rozdartą fotografię, którą znalazł na strychu. Przedstawiała dwudziestoletniego Władysława – lub Tadeusza – w mundurze. Stał on obok innego żołnierza; obaj zarzucili sobie po przyjacielsku ramię na ramię. Jednak tożsamości drugiego nie dało się określić, ponieważ brakowało części zdjęcia.

– Kto to? – zapytał Damian.

– Władek.

– A ten drugi, którego tylko ramię widać?

– Widzę przecież tyle, co ty – odparł staruszek. – Czemu mi to pokazujesz?

– Znalazłem na strychu dziadka, kiedy chciałem się czegoś dowiedzieć. To była jedyna rzecz, która wydała mi się dziwna.

– Zdjęcie jak zdjęcie. Może mieli jedną odbitkę i musieli się nią podzielić?

– Przez chwilę myślałem, że to wasze zdjęcie – powiedział

Damian. – I że ty masz drugą połowę.

– A po co by mi to było?

Chłopak wzruszył ramionami. Tadeusz spojrzał na wiszący obok krzyża zegar.

– Późno już. Jutro porozmawiamy. Nie rób takiej miny, przenocujesz u Gabrysi.

– Ona chyba wolałaby mnie tam nie widzieć.

– Nie przejmuj się nią. Ja tak od lat robię. To jedyny sposób na córkę marnotrawną.

Kolejne pytania, pomyślał Damian. Choć pewnych rzeczy lepiej byłoby nie wiedzieć. Podziękował gospodarzowi, życzył dobrej nocy i z mieszanymi uczuciami ruszył do drugiego domu.

* * *

Leżąc w łóżku po jednej z córek Gabrieli, nie mógł zasnąć, więc liczył śmierci.

Wcześniej traktował je jak wypadki, które cudem przeżył. Opowieść Tadeusza sprawiła mu ulgę: cud nie był cudem, a przynajmniej nie takim, o jakim Damian wcześniej myślał. Ten cud nie dawał się zamknąć w jednym słowie, za to pozwalał ująć się w wyjaśnienia. W jakiś sposób stawał się dla Kota zrozumiały.

Damian utkwił wzrok w suficie i liczył.

Pierwsza śmierć była głupia. Dowiedział się o niej, gdy miał dwanaście lat. Po dwóch butelkach wina Izabeli i Pawłowi Kotom zebrało się na żarty przeplatane czknięciami i strzępami wspomnień. Chłopiec siedział z rodzicami w salonie; teoretycznie oglądał telewizję, a w rzeczywistości przysłuchiwał się dowcipom, których nie rozumiał. Trochę o nudnej pracy w urzędzie, trochę o trudnym zawodzie pielęgniarki. Trochę o rodzinie i „dawnych czasach”.

Uwadze dwunastolatka nie umknęły jednak dwa słowa matki: „upuściłeś go”. Zadał pytanie, nie usłyszeli, powtórzył głośniej. Wesoła atmosfera ustąpiła miejsca poważnej ciszy. Porozumiewawcze spojrzenia, spuszczone głowy, twarze jeszcze czerwone od śmiechu i alkoholu. W końcu ojciec powiedział: 

– Upuściłem cię, kiedy byłeś mały.

– To się chyba zdarza…?

Podtrzymywany wstydem rumieniec nie znikał z policzków Pawła Kota.

– No zdarza się, choć nie powinno. Najczęściej dziecko spada z łóżka.

– Aha. A co w tym śmiesznego?

– Nic – przyznał ojciec. – A przynajmniej nic, dopóki nie oswoiliśmy tego śmiechem. Zresztą to ty zacząłeś.

– Co zacząłem?

– Śmiać się. Ja byłem przerażony. Mama na dyżurze, ja sam, z siedmiomiesięcznym tobą. Jeszcze nie wiesz, ale przy takim małym dziecku to jest kupa roboty. Zajmowałem się kilkoma rzeczami naraz. Tutaj coś podgrzać, tu posprzątać, tam przewinąć… Płakałeś, więc wziąłem cię na ręce i kołysałem.

– Na jedną rękę – wtrąciła Izabela. – Drugą miałeś zajętą. Tak przynajmniej mówiłeś.

– Tak było. Chwila nieuwagi, ty się szarpnąłeś i stało się.

– Nie zwalaj na niego.

– Możesz mi nie przerywać? – Posłał żonie gniewne spojrzenie i nachylił się do syna, zionąc mu winem w twarz. – Wyglądało to naprawdę poważnie. Miałem wrażenie, że główką uderzyłeś o podłogę… i że coś trzasnęło, chrupnęło, nie wiem. Teraz myślę, że to wszystko sobie ubarwiłem. Bo w oczach młodego tatusia mogło to wyglądać o wiele, wiele gorzej. Szybko cię podniosłem. Przez kilka sekund byłeś wiotki, główka opadała, powieki miałeś zamknięte. Obawiałem się najgorszego. Wtedy ty spojrzałeś na mnie, ożywiłeś się, zaśmiałeś i zasadziłeś mi kopa w brodę.

– Kazałam mu przyjechać do szpitala – dodała matka. – Zachowywałeś się normalnie, ale woleliśmy mieć pewność, że nic się nie stało.

– Tak, tak. – Ojciec nie dał sobie odebrać roli opowiadającego. – Pediatra zbadał cię i stwierdził, że jesteś zdrowy jak koń, a ja zduszonym głosem odpowiedziałem, że tyś nie koń, lecz Kot. Lekarz się roześmiał i powiedział, że faktycznie, spadłeś na cztery łapy.

Czternaście lat później Damian wciąż krzywił się na wspomnienie żartu nawiązującego do nazwiska. Całe życie spotykał się z podobnymi dowcipami i miał do nich każdy stosunek z możliwych. Czasem sam się nabijał z bycia Kotem, aż innych zaczynało to żenować, a czasem zbierało mu się na wymioty, gdy tylko słyszał coś o łapach, myszach, własnych ścieżkach i płakaniu. Czasem puszczał takie uwagi mimo uszu, a czasem potrafił kogoś trzepnąć. Zależało to głównie od towarzystwa: przy nowych znajomych się śmiał, przy rodzicach wywracał oczami, przy Julii był sobą, zaś najmocniej obrywało się starym kumplom (pół żartem, pół gniewem).

Przewrócił się z boku na bok i liczył dalej.

Z drugiej śmierci przez długi czas był dumny, głównie dlatego że dotychczas uważał ją za szczęśliwe pozostanie przy życiu. To z jej powodu ojciec pierwszy raz go uderzył: pięść, która otwarła się w ostatniej chwili, pohamowane łzy, ból obrócony w złość. Karcąca dłoń rodzica tylko utwierdziła ośmioletniego Damiana w przekonaniu, że słusznie postąpił.

Pamiętał uczucie, które go ogarnęło, kiedy wchodził na zamarznięte jezioro. W ciało wstąpiła zadziwiająca lekkość, serce miotało się jak dzikie zwierzę, zaś umysł pozwolił dominować zmysłom. Koledzy patrzyli, a młody Kot wchodził coraz dalej, niepomny na trzeszczenia pod stopami i dobiegające z oddali krzyki. Szczyt euforii nastąpił, gdy lód się załamał, a przez głowę Damiana przemknęło: skoro doszedłem tak daleko, z tego też wyjdę. Tonął bez strachu.

Nie wyszedł, lecz został wyciągnięty. Spacerujący z psem sąsiad z bloku, pan Rybiński, którego Damian znał wcześniej tylko z widzenia, wskoczył do jeziora i wpłynął pod zamarzniętą taflę. Przy próbie ratunku sam omal nie zginął, bo wbrew swojemu nazwisku w wodzie nie czuł się zbyt dobrze (o czym świadczył też jego zapach).

Ojciec kazał potem stłuc skarbonkę w kształcie słonia, kupić bombonierkę i odwiedzić Rybińskiego w ramach podziękowania. W planie było co najmniej kilka wizyt, ale skończyło się na dwóch, gdy Damian wrócił po pierwsze z informacją, że sąsiad bombonierkę wymienił na flaszkę, a po drugie z pytaniami o Żydów, komuchów i masonów, bo nasłuchał się o nich sporo, a niewiele zrozumiał.

Po dziewiętnastu latach uśmiechnął się na wspomnienie zdziwionej miny ojca i jego stwierdzenia, że „wystarczy tej wdzięczności, nie chodź już do pana Rybińskiego”. Spróbował sobie wyobrazić oblicze wybawcy, ale utonęło gdzieś w morzu innych twarzy – Damian nie miał do nich pamięci.

Na zewnątrz rozszczekał się jeden pies, po chwili dołączył do niego drugi. Kot czuł się dobrze. Był w obcym domu, ale w ciepłym łóżku. Liczył dalej wypadki, z których szczęśliwym zbiegiem okoliczności zawsze wychodził bez szwanku.

Trzecia śmierć z głupoty: wszedł na słup wysokiego napięcia, trzepnęło, umarł, wstał, otrząsnął się i poszedł do domu.

Czwarta z miłości – tak przynajmniej Damian sobie wmawiał. Poszedł na imprezę, osiem innych osób też poszło, w tym Kinga, ale wyszedł tylko on, w końcu zawsze jakoś wychodził. Nastąpiła eksplozja instalacji gazowej, to było jasne; nikt nie powinien przeżyć, a przeżył siedemnastoletni Kot – to było niejasne.

Wtedy płakał niewiele, może nawet zbyt mało, jakby zobowiązany nazwiskiem. Nie myślał o tych, którzy zginęli. Czasem tylko o Kindze – ale o tym, jak żyła, nie o tym, jak umarła.

Teraz, po dziesięciu latach, nie potrafił sobie przypomnieć, jak wyglądała. Zlewała mu się w jedno wraz ze wszystkimi, które chciał mieć i kochać, a których nie miał i nie kochał. Sądził, że to normalne. Że każdy tak ma. Że tak samo jest z innymi pragnieniami: łączą się w jedną wielką frustrację, jedno bezsilne zaciśnięcie pięści, jedno zwykłe umieranie, prawdziwe umieranie na sam koniec życia, umieranie ze znaną na pamięć listą rzeczy rozpoczynających się od słów „żałuję, że nie…”.

Piąta śmierć w ruinach, szósta śmierć wśród kawałków pizzy, a szczegóły szczegółami, pomyślał Damian.

Mógł liczyć raz po raz, ale wynik wciąż był ten sam. Tak samo jak po wypadku, kiedy siedział w samochodzie i dziwił się, że kawałków pepperoni z podwójnym serem było dziewięć. Może powinien uznać to za znak z zewnątrz, spoza niego: ile razy mam cię jeszcze zabić, byś w końcu wykorzystał to, co masz? Może ktoś lub coś – Bóg, jakaś inna czuwająca istota lub po prostu bezimienna siła – próbowało go subtelnie nakierować? A skoro subtelność nie podziałała, to uśmierciło dziadka?

Już nieważne. Bieszczady, Kalinów, był tutaj i dowiedział się wszystkiego, czego potrzebował. Subtelny dawca znaków i dziwnych darów umierania-przeżywania wykonał swoją robotę, reszta w rękach Damiana. A nikt nie musiał dopowiadać, jaka liczba wiąże się z nazwiskiem Kot.

Prosta kalkulacja. Dziewięć minus sześć.

Rozdział 3.

Nazajutrz świat niespodziewanie się zmienił: przyszedł ciepły front, słońce zaczęło topić śniegi, biały puch mieszał się z błotem. Przedwczesna odwilż.

Julia wciąż brzmiała zbyt spokojnie. Nie miała pretensji, że Damian nie zadzwonił poprzedniego dnia. Przez telefon nie potrafił stwierdzić, czy uwierzyła w historyjkę o rozładowanej baterii i całonocnym braku prądu, czy też jej to w ogóle nie obchodziło.

Prawdopodobnie wyciągnęła lekcję z poprzedniej takiej sytuacji, która miała miejsce na krótko przed zaręczynami. Damian wyszedł wieczorem na jedno piwo, wrócił do mieszkania nad ranem, zionąc wszystkimi rodzajami alkoholu. Kiedy runął na łóżko, dokładnie go obejrzała. Na koszuli miał długie czarne włosy, w kieszeni pusty portfel i rozładowany telefon – dlatego nie odbierał przez całą noc. Przez kwaśny odór przebijał zapach damskich perfum.

Julia poczuła się po prostu głupio. Wydzwaniała do znajomych chłopaka, martwiła się. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że Damian zabawiał się w najlepsze. Gdyby tylko jej powiedział, że wróci późno…

Wstał w południe, resztę dnia milczał, ale nie pokornie, jak by wypadało, tylko wyzywająco.

Nigdy nie była na niego tak wściekła. Przecież się kochali, mieli plany na życie – jak Damian mógł to niszczyć zwyczajną i nieważną zdradą? Rzuciła mu to pytanie w twarz, a on odpowiedział trzy razy większym gniewem. Wrzeszczał, że nic nie zrobił. Chciał się wyszaleć, ale do niczego nie doszło. Żadna istotna granica nie została przekroczona. Wypierał się tak głośno, że cały blok musiał słyszeć.

W intensywności swoich zaprzeczeń ukrywał frustrację. Nie zdradził, nie chciał zdradzać – ale tak bardzo chciał czegoś innego. Poznać kogoś w taki sposób, jak poznaje się zazwyczaj tylko jedną osobę. Zakochać się na kilka godzin (nawet jeśli prawdziwa miłość potrzebuje więcej czasu: tygodni, miesięcy, lat), odbyć głęboką rozmowę, zrobić coś głupiego w drodze przez miasto, a potem odkrywać wzajemnie swoje ciała. Zjeść zakazany owoc i nie mieć bólu brzucha – następnego dnia żyć dalej. To pragnienie było stosunkowo proste. Dlatego jeszcze bardziej kusiło pójście innymi drogami, z których nie ma łatwego odwrotu. Inna praca, inny dom, inni ludzie. Istniało tyle możliwości, jednak świat – choć piękny – był bezwzględny. Przypominał: nie możesz mieć wszystkiego; sięgając po nowe, musisz stracić część starego; miłość i życie są limitowane.

Kiedy Damian już wykrzyczał złość, spokojnym tonem (brzmiał jak ojciec) powiedział: 

– Czasem muszę znaleźć się na granicy między jednym wyborem a drugim. Tylko wtedy przypominam sobie, że jestem wolny i że jednak robię to, co chcę, a nie to, co muszę.

Julia od kilku lat uczyła się obchodzenia z Kotem, więc powoli przyjęła to do wiadomości. Zrozumiała, że Damian potrzebuje niekiedy zrobić po swojemu. Wolała mu na to pozwolić – inaczej czułby się przyparty do ściany i na atak odpowiadał atakiem trzy razy mocniejszym. Nieufność mogłaby ich zniszczyć tak samo jak zdrada.

Może teraz, gdy był w Bieszczadach, dziewczyna ufała, choć jednocześnie coś podejrzewała? Damian próbował wybadać, skąd jej spokojny, odrobinę za chłodny ton. Dopytywał, a narzeczona powtarzała: wszystko w porządku, trochę źle się czuję, okres i te sprawy. W końcu odbiła piłeczkę.

– To co znalazłeś w tym Kalinowie?

Stanął przy oknie. Przez podwórko sunęła zgarbiona postać, niosąc szczapy drewna i zatrzymując się co chwilę dla złapania tchu. Gumiaki zapadały się w topniejącej brei.

– Rodzinę dziadka.

– Myślałam, że wszyscy stamtąd wyjechali.

Ścisnął mocniej telefon.

– Daleką rodzinę.

– I dowiedziałeś się czegoś?

– Tak jak myśleliśmy. Chodziło o kapliczkę. Taką, przy której podobno wszystkie modlitwy zostają wysłuchane. Więcej opowiem, jak wrócę, dobrze?

Kłamstwo miało w sobie prawdę: może nie wszystkie modlitwy Damiana zostały wysłuchane, ale przynajmniej część.

– Czyli kiedy? – dopytywała Julia.

– Nie wiem. To zależy od autobusu. I od gospodarzy.

– I od modlitwy. O co poprosisz?

Wychwycił napięcie w jej głosie.

– O nic. Tylko podziękuję.

– To poproś chociaż o rozmagnesowanie. – Nagle brzmiała jak zawsze: ciepło, przyjemnie dla ucha. – Bo przyciągnąłeś już wystarczająco dużo wypadków, chyba wystarczy.

– Wyrobiłem normę za ciebie – odpowiedział żartem. – Dobrze, pomodlę się.

Kwadrans później siedział w kuchni z Solińskimi i Tadeuszem. Spożywali śniadanie w milczeniu, ze spuszczonymi głowami i oczami utkwionymi w talerzach. Młody Kot błyskawicznie wsunął swoją porcję – jajecznica ze swojskich jaj smakowała wybornie – i zerkał na Henryka, który uszczknął kilka kęsów, a potem już tylko grzebał widelcem w żółtej papce. Gabriela, uporawszy się ze swoim przydziałem, zjadła resztki po mężu. Po posiłku odwiozła inwalidę do salonu, a sama wyszła na dwór.

– Ciągle jest obrażona, że nie mam dla niej spadku? – zagadnął Damian.

– A skąd mam wiedzieć? – zdziwił się Tadeusz.

– Nikt się nie odzywał, nastroje były… średnie.

– Jak zawsze. – Westchnął. – Powiedz mi coś, Damian. Gdyby…

Zawahał się, szukając odpowiedniego określenia. Z salonu dobiegały odgłosy telewizji: komentator relacjonował przebieg kwalifikacji do konkursu skoków narciarskich. Za oknem przeszła Gabriela, w oddali majaczyła garbata sylwetka mieszkańca trzeciego gospodarstwa. Psy szczekały – nie wiadomo czy z zimna, czy z powodu przyniesionego wiatrem zapachu kuny, czy tak po prostu, by zakomunikować swoje istnienie.

– Gdyby twój dziadek żył i cię tutaj przysłał… – podjął Tadeusz. – Co byś mu potem odpowiedział na pytanie, jakie mam życie?

– Powiedziałbym, że dobre.

– W takim razie musisz, chłopaku, nauczyć się lepiej kłamać.

– Naprawdę bym tak powiedział.

– A on by zobaczył, że kłamiesz. – Starzec uśmiechnął się i położył dłonie na stole tak, że wnętrzem były skierowane ku górze. – Pokaż ręce. Nie bój się, nie będę wróżył, nie jestem Cyganką.

Zanim Damian wykonał polecenie, przyjrzał się rękom tamtego. Sękate, mocne paluchy. Skóra gruba, pokryta odciskami, bliznami i plamami. Położył swoje dłonie obok. Blade, czyste, z równo przyciętymi paznokciami.

– Pianistą nie jesteś – stwierdził Tadeusz. – Palce masz raczej spokojne. Ale całe ręce… drżą.

– Nie drżą.

– Nie teraz. Jak chcesz, to potrafisz trzymać je nieruchomo. Potrafisz ich używać. Byłbyś dobrym chirurgiem. Ale kiedy o nich zapominasz, niecierpliwią się, są zdenerwowane. – Potrząsnął własnymi dłońmi, pokręcił nadgarstkami, zacisnął palce i rozprostował. – One zdradzają, kiedy kłamiesz. Chowasz je pod stół, zaciskasz w pięść. Trzeba uważnie patrzyć, żeby to zobaczyć. Wiem po sobie. Zawsze przegrywałem w karty, dopóki nie nauczyłem się kontrolować własnego ciała.

Damian przypomniał sobie, że dziadek stronił od hazardu, preferując gry wymagające racjonalnego myślenia. Chciał zapytać Tadeusza, czy zmiana nastąpiła po rozdzieleniu się, jednak starzec wrócił do wyjściowego tematu.

– Gdybyś musiał mu powiedzieć prawdę, co byś powiedział? – dociekał. – O moim życiu?

– Że mieszkasz w Kalinowie, skromnie, ale przytulnie. Jedzenie dobre, własnego wyrobu. Obok mieszka córka, i choć relacje kolorowe nie są…

– Wystarczy. – Tadeusz uniósł rękę, a chłopak momentalnie umilkł. – Wiem, co widzisz. Nie potrzebuję o tym słuchać.

– Więc po co pytałeś?

– Żebyś powiedział to na głos.

– Że jedzenie dobre? – zirytował się Damian. Nie pierwszy raz zauważył, że spędzanie dłuższego czasu w towarzystwie starych ludzi kończy się rozdrażnieniem. Nie miał nastroju na zagadki, chciał konkretów.

– Że życie niedobre – odparł ostro starzec. – Albo co najwyżej średnie. Nie myśl sobie, że wszystko ułoży się po twojemu, kiedy zrobisz to, co ja zrobiłem. Coś ci powiem, Damian, ale słuchaj uważnie, bo nie lubię o tym gadać. Wolę chować to pod stół, jak ty chowasz ręce. Udawać, że było inaczej. Ale w głębi duszy wiem, że nie, nie było. Zawsze tak jest i zawsze będzie, człowiek samego siebie nie oszuka.

Musiał przerwać. Damian przypatrywał mu się i doznał niedorzecznego wrażenia, że ze starego Kota właśnie wypełza dusza, wspólny mianownik czegoś, co najpierw było jedną osobą, a potem dwoma. Wewnętrzny racjonalista krzyczał, że to niemożliwe, że to tylko dopowiedzenia, że takich rzeczy nie widać – bo przecież widział tylko szczegóły: pięści na stole, zbielałe kłykcie, łapczywy oddech, oczy spuszczone, wargi zaciśnięte. Tylko tyle, więc gdzie dusza?

– Moja Marysia długo nie mogła zajść w ciążę – zaczął Tadeusz.

To słowa, myślał Damian, nic więcej. Wiedział jednak, że pomiędzy wyrazami kryło się coś jeszcze.

– Byliśmy nawet u kilku doktorów i szarlatanów, nie pomogli – ciągnął starzec. Mówił powoli, robiąc kilkusekundowe pauzy między zdaniami, by złapać oddech, ale ta powolność sprawiała mu ból, od którego aż się krzywił (brwi jeszcze bardziej kanciaste, zmarszczki pogłębione). – Aż jednego dnia, ni z tego, ni z owego, powiedziała: „jestem w ciąży”. „Jestem w ciąży”, rozumiesz? Nie żadne „udało się” czy „nasze modlitwy zostały wysłuchane”. Oczywiście wtedy cieszyłem się jak głupi. Latami się cieszyłem. Dziecko to dziecko. Bez dziecka życie nie ma sensu, przynajmniej w moim małym świecie. To ja wymyśliłem imię Gabrieli… bo coś tam z Biblii kojarzyłem, ale ze szczęścia wszystko mi się pomieszało.

– I co się potem stało? Z tą radością, szczęściem?

Tadeusz dał znak, by chwilę poczekać – mówienie kosztowało sporo wysiłku. Damian już od pierwszych chwil widział, jak bardzo staruszek jest schorowany, a lata studiów medycznych nalegały, bo go przepytać i coś doradzić. Ale może w małym świecie starego Kota nie było miejsca dla lekarzy, skoro lata temu zawiedli?

– Ze szczęściem stało się to co zawsze. Było, zniknęło, wróciło, znowu zniknęło, tak w kółko. Kilka razy usłyszałem, że córka do mnie niepodobna. Potem ktoś wspomniał rok, kiedy w okolicy pojawił się Roman Mrocheń. Skojarzyłem to z datą cudownej nowiny. A Mrocheń… wysoki chłop był, barczysty, przystojny. Był, ale już nie ma. Tak samo mojej Marysi. Nie mam kogo zapytać, nie mam pewności. Ale czuję: Gabrysia to nie moja krew. Zawsze to, cholera, czułem.

Przerwa na oddech. Damian zaproponował, że zrobi herbaty; staruszek tylko kiwnął głową i po chwili kontynuował:

– Było jako tako. Potem w kilka lat się posypało. Gabrysia znalazła sobie męża, Marysia umarła, a potem zięcia traktor potrącił. Traktor, dasz wiarę? Chłopa od pasa w dół sparaliżowało. Nie wiem, czy rozum stracił od tego potrącenia, czy od paraliżu. A Gabrysia i tak później miała dzieci. We wsi gadali, więc przeprowadziliśmy się tutaj, zagospodarowaliśmy pustostany, spokój był. Miałem wnuczki, ale roboty było tyle, że… Co tu wiele gadać, w dupie mnie teraz mają. Tyle.

– Brzmi źle.

– A bo stary jestem i tak się żalę. – Tadeusz machnął ręką, pokręcił głową. – Oczywiście to tylko tak paskudnie wygląda, jak się po czasie spojrzy. Na co dzień było znośnie. Życie jak życie. Jest co jeść, jest gdzie spać, a jak człowiek ma te rzeczy, to i tak wdzięczny być powinien. No i była zawsze ta myśl, że gdzieś tamjest Władek, inny ja. Nie myślałem o tym tak często, jak mogłoby się wydawać. Ale jak już się przypomniało, to od razu się cieplej na sercu robiło. Tu świeże powietrze, czysta woda w strumykach, ładnie… A on pewnie gotuje się w jakiejś kopalni, tak sobie myślałem. Mieszka w betonowym pudle i wdycha spaliny. Od razu doceniałem to, co mam.

Zamilkli. Ciszę zakłócały odgłosy bieszczadzkiego końca świata: szczekanie psów, gwizd czajnika, piosenka z reklamy, sapanie starego człowieka.

– Chciałem, żebyś wiedział – podjął Tadeusz, mówiąc coraz słabszym głosem. – I tak cię to nie powstrzyma, ale tego chciał twój dziadek: żebyś się dowiedział wszystkiego. Więc uznajmy to za wszystko.

– Nie powiedziałeś jeszcze, jak się rozdzielić – stwierdził Damian, podając herbatę.

– Słyszysz psy?

– Słyszę.

– Może w końcu się przydadzą. – Widząc minę chłopaka, starzec szybko dodał: – Żartuję. Rozdwojenie się jest z tego wszystkiego najprostsze, bo mamy to we krwi.

– Więc co muszę zrobić? Pstryknąć trzy razy palcami przy pełni księżyca i wypowiedzieć zaklęcie?

– Nie. Będziesz potrzebował dobrej ziemi, paru kropel własnej krwi i dużo silnej woli.

* * *

Za wzgórzem, gdzie ziemia była dobra, pobawił się w Boga.

Damian wybrał miejsce na polu, z dala od drzew. Odgarnął topniejący śnieg i wbił szpadel w glebę. Zmrożona, wciąż jeszcze twarda, nie chciała wpuścić. Kot dobijał się do niej bez przekonania. Głos rozsądku zagłuszał wołanie serca i sączył wątpliwości: nic z tego nie będzie, tylko tężec i zapalenie płuc.

Damian kopał. Mimo odwilży dygotał z zimna, ręce zaciśnięte na trzonku grabiały od wiatru. Próbował zebrać silną wolę, ale wydawało mu się, że na to za wcześnie. Ledwie kilka godzin temu dowiedział się od Tadeusza „wszystkiego”, a „wszystko” okazało się kamyczkiem, który wywoływał lawinę pytań. Jak to będzie? Popatrzyć na siebie tak, jak patrzą inni? Siebie usłyszeć, siebie dotknąć, ze sobą porozmawiać? Siebie uderzyć, oszukać, prześcignąć? Albo: co ze świadomością? Czy każdy z Damianów Kotów będzie czuł, że tylko on jest tym prawdziwym, a pozostali są kopiami? Jak zadecydują, który wróci do Julii? 

A w końcu: komu się to opłaci? Słyszał ostrzeżenia Tadeusza. Widział je i czuł: Bieszczady, Kalinów, poznasz cenę. Cena nieswojej córki, cena nieswoich wnuczek, cena nieswojego życia na swojej ukochanej ziemi.

Damianowi przeszło przez głowę, by poczekać do wiosny, przyjechać tu jeszcze raz, na spokojnie, gdy cała ziemia zmieni się w błoto, decyzja będzie należycie podjęta, a wątpliwości znikną.

Potem pomyślał – jakby przypomniał sobie jeden z cytatów ojca – że jego wątpliwości nie są wątpliwościami, lecz kneblem, którym ucisza sumienie. Wątpliwości mogłyby go odwieść od decyzji.

A on decyzję już podjął. Nie tego dnia ani poprzedniego, nie w chwili śmierci dziadka, nie po swoim wypadku. Podejmował ją niezliczoną ilość razy, gdy musiał dokonywać wyboru między rzeczami, których chciał. Wyboru mniejszego zła. Wyboru silniejszego pragnienia.

Chciał wybrać wszystko.

Poczuł w ramionach siłę. Szpadel wdzierał się głębiej w ziemię, zmrożone grudy pękały pod naporem metalu. Obok dołu rósł kopczyk.