Trzeci gatunek - Grzegorz Kopiec - ebook

Trzeci gatunek ebook

Grzegorz Kopiec

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 472

Data ważności licencji: 1/3/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

Copyright © by Grzegorz Kopiec, 2025

Copyright © by Wydawnictwo Replika, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja

Dagmara Michalak

 

Korekta

Eliza Orman

Magdalena Chrobok

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN 978-83-68560-60-2

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej siostrze, Wiolecie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

PIERWSZE STARCIE

 

 

Boję się. Nie towarzyszą mi żadne inne uczucia poza strachem. Boję się tego miejsca i spowijającego go mroku. Boję się tego, że jestem sam i że coś może mi grozić. Boję się wydarzeń, które mają dopiero nastąpić, i tych, które już się rozegrały, choć ani o jednych, ani o drugich nie wiem zupełnie nic. Poza lękiem nie istnieje żadna przeszłość ani przyszłość. W tej kwestii mam pustą kartę. Żadnych wspomnień, żadnych perspektyw. Po prostu tu i teraz. Mój punkt wyjścia. Mój początek.

Wszystko, czego doświadczam, jest nowe, nieznane mi, choć na razie ogranicza się jedynie do wydarzeń w mojej głowie. Odnoszę bowiem wrażenie, że z moim ciałem jest coś nie tak, że jeszcze nie mogę go kontrolować, a zatem nie może mi ono niczego zapewnić, niczego dostarczyć.

Zmysły.

Tak, coś jest nie w porządku ze zmysłami. Jeszcze nie funkcjonują poprawnie. Wiem to, ale nie potrafię tego zrozumieć. Dlaczego ich potrzebuję lub jak działają. Właściwie to niewiele pojmuję z tego, co się ze mną dzieje. Jestem za to pewien, że odpowiedzi niebawem przyjdą. Muszę jeszcze chwilę zaczekać i już niedługo wszystko stanie się jasne. Prawdę mówiąc, już coś się dzieje.

Słyszę echo dudniącego brzmienia. Dobywający się skądś rytm jest monotonny i przytłumiony, jakby nieopodal stał samochód, wewnątrz którego gra głośna muzyka. Czuję też drżenie podłoża pod palcami dłoni. Dzięki temu zaczynam rozumieć, czym są zmysły.

Chyba siedzę. Może na wpół leżę? Właściwie to odnoszę wrażenie, że moja pozycja może wyglądać dużo bardziej groteskowo, niż to sobie wyobrażam. Wkrótce przekonam się, jaka jest prawda. Już za chwilę.

Otwieram oczy. Ale coś jest nie tak. Wiem – tak naprawdę to jakaś bardziej świadoma część mnie wie – że obraz, który widzę, nie powinien tak wyglądać. Nie tak, jakbym patrzył przez czerwoną folię naciągniętej mi na głowę reklamówki. Nie czuję, abym miał na sobie coś takiego. Jednak żebym mógł się o tym przekonać, muszę zaangażować swoje ręce. Przynajmniej spróbować. Lewa nie chce współpracować, ale prawą dłonią udaje mi się przetrzeć twarz. To z pewnością nie jest worek. Na twarzy mam coś lepkiego, po części zakrzepłego. Krew! Tak, to zapewne ona dostała się pod powieki, zalewając moje oczy szkarłatem. Mrugam kilkakrotnie i świat wokół zaczyna nabierać właściwych kolorów. Biorę to za dobry omen i decyduję się w końcu przyjrzeć samemu sobie. Na razie moja twarz przylega do czegoś chłodnego, więc powoli podnoszę głowę i ze zdumieniem stwierdzam, że opieram się o blaszany kontener na śmieci. Coś mnie jednak hamuje i nie mogę odchylić się mocniej. Szarpię głową z całej siły i najbliższą przestrzeń wypełnia odgłos rozrywanego materiału. To moje włosy, które – o dziwo bez większego bólu – częściowo odklejają się od kontenera, a częściowo wyrywają wraz z cebulkami z mojej głowy. Zastanawiam się, czy to, co poczułem, można w ogóle nazwać bólem. Przypuszczam mniej więcej, co powinienem odczuć, i dochodzę do wniosku, że nie zbliżyłem się nawet do dolnego progu oczekiwanego doznania; że nie doświadczyłem choćby namiastki bólu.

Staram się o tym teraz nie myśleć, by skupić się na dużo ważniejszych sprawach. Rozglądam się wokół i stwierdzam, że jestem w ciemnej alejce. Nade mną blado pobłyskuje tablica lokalu i choć z miejsca, w którym leżę, nie jestem w stanie przeczytać nazwy, to wiem, że gdybym tylko na nią spojrzał, zobaczyłbym napis: Garnizon. I to jest w tym wszystkim najbardziej niesamowite. Niezrozumiałe. Nie pojmuję bowiem, skąd mam te informacje. Skąd znam tę nazwę, jeżeli – jak sam sądzę – jest to początek mojego istnienia, a świat, który mnie otacza, widzę po raz pierwszy w życiu? Skąd zdolność do formułowania podobnych przemyśleń i znajomość słów, takich jak samochód, muzyka, reklamówka? To wszystko jest jakieś niepojęte. Jakbym narodził się z obszerną wiedzą, a tę przecież powinienem nabywać z czasem. Na pewno jest to jakiś mój początek, jestem o tym przekonany, a mimo to mam głowę pełną informacji. Dlaczego?

Chwilę temu jeszcze nie miałem o tym pojęcia, a teraz już wiem, że „Garnizon” to nazwa miejskiej dyskoteki, a ja, na wpół żywy, jestem na jej zapleczu. Stoi tu duży kontener, przy którym odzyskałem przytomność. Jest też kilka mniejszych pojemników na śmieci. Zerkam na nie i na jednym z nich widzę kota, któremu najwyraźniej nie przeszkadza moja obecność. Patrzy na mnie, chwilę się przygląda, po czym ponownie zanurza łeb w kuble i kontynuuje swoją ucztę. Alejka jest ślepa. W oddali widzę oświetloną ulicę, którą przechodzą dwie osoby. Może zawołam o pomoc? – myślę, lecz tamci znikają mi z pola widzenia i wiem już, że nie ma po co angażować kogokolwiek w moją sytuację. Jeszcze nie teraz. Poza tym ode mnie do chodnika jest jakieś sto metrów alejki, ograniczonej po obu stronach wysokimi na kilka pięter, szarymi i brudnymi ścianami budynków. Jestem pewien, że nikt by mnie nie usłyszał, zwłaszcza że nawet nie wiem, czy jestem w stanie wydobyć z siebie jakiekolwiek dźwięki.

Zastanawiam się, jak długo tu jestem i co mi się w ogóle przydarzyło. Gdybym wiedział, jak szybko krzepnie krew, mogłoby mi to pomóc w odpowiedzi na pierwsze pytanie. Ale nie wiem i narasta we mnie przeświadczenie, że nie zdobędę tej informacji. Nie teraz.

Ponownie próbuję poruszyć lewą ręką, lecz jest ona nienaturalnie wciśnięta za plecy i przygnieciona moim ciałem. Wykorzystuję zatem prawą i łapię za rękaw lewej. Szarpię. Raz, drugi. Jest, udało się!Przedramię wyskakuje, ale jego bezwładność mnie przeraża. Brak w nim życia. Nie jestem w stanie zmusić go do wykonania jakiegokolwiek ruchu, jest bezużyteczne. Znów posiłkuję się sprawną ręką i unoszę tę niesprawną otwartą dłonią ku górze. Puszczam, by sprawdzić, jak się zachowa. Opada, ale nie zatrzymuje się wyprostowana, lecz bez zahamowania spada dalej, ku podłożu, a tym samym łokieć zostaje wygięty w drugą stronę. Nie muszę być specjalistą, aby stwierdzić, że staw jest totalnie pogruchotany.

W tym wszystkim przynajmniej nogi wyglądają względnie dobrze, choć wpatrując się w wyrzucone przed siebie nogawki, z których wystają białe adidasy, mam wrażenie, że nie należą do mnie. Mogę je jednak kontrolować i to się dla mnie liczy. Przysuwam kończyny do siebie i oddalam. Dwukrotnie zginam je i prostuję w kolanach. Działają bez zarzutu.

Tylko co z tego? Co mi po tym, że są sprawne i zaprowadzą mnie tam, dokąd zechcę pójść, skoro nie wiem, dokąd mam się udać.

Do domu.

To oczywiste. Muszę przecież gdzieś mieszkać. Ale nie mam pojęcia gdzie.

Wstań. Idź – ta myśl rozbrzmiewa mi w głowie. A ja już wiem! Tak po prostu. Wiem, jak dojść stąd do mojego mieszkania. Jak to działa, do cholery?! – zadaję samemu sobie bezgłośne pytanie, lecz niestety coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że odpowiedzi, które otrzymuję, nie pochodzą ode mnie; że mam jakiś nieograniczony dostęp do czyichś wspomnień i to one są dla mnie źródłem informacji. Zastanawiam się, kto jest jednak ich właścicielem, gdy nagły piskliwy jęk oraz wielokrotnie spotęgowane brzmienie dudniącej muzyki zalewa zaplecze Garnizonu i wyrywa mnie z rozmyślań.

– O cholera! – słyszę głos dziewczyny i odwracam głowę w jej stronę. Podbiega do mnie. – Ktoś tu leży! Co? Nie… zaraz. Poczekaj chwilę – mówi do przyciśniętej do ucha słuchawki, ale gdy kuca przy mnie, telefon znika gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku. Przygląda mi się. – Żyjesz?

Dobre pytanie. Chcę odpowiedzieć, ale wydaję z siebie tylko twierdzące mruknięcie. To jej wystarcza.

– Co ci się stało? – pyta, ale odnoszę wrażenie, że nie oczekuje odpowiedzi. W jej głosie słychać za to narastające zdenerwowanie, wręcz namiastkę paniki. Wstaje. Rozgląda się nerwowo, jakby spodziewała się zobaczyć kogoś, kto pozostawił mnie w takim stanie. Patrzy na drzwi lokalu i znów na mnie. Ponownie kuca. – Potrafisz coś powiedzieć? – W tonie tego pytania wyczuwam, że tym razem oczekuje, abym się odezwał.

Nie robię tego. Chcę, ale wiem, że z moich ust nie wyjdzie nic innego jak mruknięcie podobne do tego sprzed chwili. Jest jeszcze za wcześnie, abym zdołał przełożyć myśli na słowa. Niemniej jednak jakaś część mnie wie, że i to za chwilę się uda, że coś, co jest odpowiedzialne za mowę, naprawi się i umożliwi mi porozumienie się z tą dziewczyną.

Ponownie zauważam jej telefon komórkowy. Wyświetlacz stale świeci jaskrawym światłem i przypuszczam, że po drugiej stronie słuchawki ktoś nadal czeka na rozmowę. Może jej chłopak? Nie wiem, dlaczego pomyślałem właśnie o tym, ale nie chcę tego na razie roztrząsać. Koncentruję więc uwagę na drugim przedmiocie, który trzyma. Papieros. Papieros – powtarzam w myślach, i to jedno słowo przywołuje kolejne. Garnizon. Bar. Czyżby stanowiło to coś na kształt powracających wspomnień? Być może, bo wraz z nimi ogarnia mnie pewność, że znam tę dziewczynę. A może nawet coś więcej niż znam. Ona jednak nie wygląda, jakby kojarzyła, kim jestem. Co więc nas łączy? Dlaczego zdaje mi się, że wiem o niej całkiem sporo, a ona o mnie nic? Wiem na pewno, że pracuje za barem. To dziwne, bo jeszcze przed chwilą przyznałbym, że widzę ją po raz pierwszy w życiu.

Przyglądam się jej badawczo, choć wiem, że nie na tym powinienem się teraz skupić. Nie mogę jednak przestać. Ma w sobie coś intrygującego, co sprawia, że patrzenie na nią jest czymś z pogranicza niebezpieczeństwa i przyjemności. Dziwne te moje myśli, ale nie potrafię nad nimi zapanować. Pojawiają się bez mojego przyzwolenia, jakby mój umysł – umysł mężczyzny – nawet w najmniej stosownej sytuacji nie mógł oprzeć się potrzebie analizowania każdego aspektu tej kobiety. Głos.No właśnie, o to chodzi. Uzmysławiam sobie, że to jej głos ma w sobie tę interesującą nutę. Nie twarz czy ciało. Nie to pobudza moją potrzebę skupiania na niej swoich myśli, lecz wywołująca przyjemne doznanie słyszalna w jej głosie chrypka.

Słucham jej. Słucham, bo cały czas coś do mnie mówi, a ja zamiast reagować, myślę o tym, jak pobudzająco działa na mnie jej mowa. Kładzie mi rękę na ramieniu i patrzy głęboko w moje oczy, po czym stwierdza:

– Skoczę po pomoc.

To jest ten moment, kiedy muszę się odezwać. Jeśli się nie odezwę, ona zniknie. Nie zupełnie, ale gdy pozwolę jej się teraz oddalić, to za chwilę nie będzie już tylko jej. Będzie jeszcze ktoś. Nieważne kto. Ważne, że to nie będzie już tylko ona. Muszę coś z siebie wyksztusić!

– Nehru – próbuję, ale z moich ust wydobywa się niezrozumiały charkot. Potrzebowałem jednak tej próby, by zrozumieć, jak to działa. – Nie idź – ponawiam ze znacznie lepszym efektem.

– Daj spokój! – odpowiada stanowczo. – Potrzebujesz lekarza. Co tam lekarza, szpitala całego. Wiesz, jak wyglądasz? – pyta i kręci głową z taką miną, jakby próbowała w słowa ubrać coś, czego w słowa ubrać się nie da. – Dzwonię na pogotowie albo… – zastanawia się przez chwilę i wstaje. – Inaczej to załatwimy.

Odwraca się i już ma się udać w stronę drzwi do lokalu, kiedy sprawną ręką łapię ją za brzeg czerwonej sukienki sięgającej jej nieco poniżej kolan.

– Nie trzeba – mówię wciąż niezbyt wyraźnie. Kaszlę, bo mam wrażenie, że to coś zalegającego w gardle nie pozwala mi mówić normalnie. Do ust trafiają z przełyku jakieś drobinki o metalicznym smaku krwi. Nie wypluwam ich jednak, bojąc się o to, jak zareagowałaby dziewczyna. Przełykam je i dodaję już nieco czyściej: – Pomóż mi się podnieść. To tylko tak źle wygląda.

– Nie wiesz, co mówisz – odpowiada, próbując wywołać cień uśmiechu na przerażonej twarzy, co sprawia, że wygląda, jakby była na granicy obłędu. – Gdybyś siebie widział… Masakra!

Dopiero wtedy dostrzega moje nienaturalnie ułożone lewe ramię.

– W ogóle co z twoją ręką? Chryste, nie znam się na tym, ale wygląda koszmarnie.

Chyba się uspokaja. Wnioskuję po coraz spokojniejszych tonach w jej głosie. Nie wypluwa już słów jak z karabinu, za to baczniejszą uwagę zwraca na mnie, na moje zachowanie. Chyba udziela jej się mój spokój.

– To naprawdę nic – odpowiadam, jakbym mówił o drobnym skaleczeniu. – Może jest tylko zwichnięta.

– Zwichnięta? Facet, ona wygląda, jakby ci ją ktoś okręcił wokół osi. Jak dla mnie, to jest albo wyrwana ze stawu, albo totalnie połamana.

– Od złamanej ręki chyba jeszcze nikt nie umarł – mówię wciąż z trudem, lekko się uśmiechając. Żart jednak nie przynosi zamierzonego rezultatu. Wręcz przeciwnie. Działa jak zapalnik. Ja znów nabywam nowego doświadczenia i wbijam sobie mocno do głowy, by na przyszłość w obecności martwiącej się o ciebie kobiety nigdy, przenigdy nie używać słów jednoznacznie kojarzących się ze śmiercią.

– Może i nie – odpowiada z tą słyszalną w głosie nutą histerii. – Ale zobacz, ile tu jest krwi. Jasna cholera! Nie gadam już z tobą! Już dawno powinnam wezwać pogotowie.

– Naprawdę, nic mi nie jest – próbuję ponownie ją uspokoić. – To mnie nawet nie boli. Uwierz.

– Bo pewnie doznałeś jakiegoś uszkodzenia mózgu! Dlatego nic nie czujesz – mówi i dorzuca bardziej stanowczo: – Dobra, przestań mnie już powstrzymywać. Chcę ci pomóc, daj mi w końcu…

– Nie dzwoń, proszę – przerywam jej.

Te trzy słowa działają na nią, jak zaklęcie. Przygląda mi się badawczo.

– Dlaczego? – pyta i dodaje bardzo powoli: – Wolisz tu umrzeć? Wykrwawić się?

– Nikt tu dziś nie umrze, zaufaj mi. Ojej, nie wyglądam najlepiej, ale nie krwawię. Może to nie tylko moja krew. – Kiedy to mówię, przyglądam się otaczającemu mnie szkarłatnemu bałaganowi. – Pomóż mi stanąć na nogi i sama się przekonasz, że jest w porządku.

Przez cały ten czas trzymam materiał jej sukienki. Puszczam go teraz i wyciągam ku niej dłoń, by ją złapała. Ona stoi bez słowa. Patrzy na mnie, po czym ogląda się za siebie w stronę drzwi, którymi wyszła na zaplecze. Powtarza to dwukrotnie, lecz ostatecznie odkłada telefon na pokrywę kontenera i obiema rękoma łapie za moją. Nie ciągnie, a jedynie daje mi mocny punkt zaczepienia. Traktuję to jako swoisty sprawdzian, któremu mnie poddaje. Jeśli podniosę się o własnych siłach, nie zadzwoni po pomoc, ale jeśli nie zdołam, nie będzie zwlekała już ani chwili. Patrzę jej głęboko w oczy i dokładnie to postanowienie w nich widzę. Mam jedną, jedyną szansę. Koncentruję więc wszystkie siły na tym wyzwaniu. Podkurczam nogi pod siebie i napierając plecami na blaszaną ścianę kontenera na śmieci, zaczynam podnosić się z ziemi. Nagły trzask dobywający się z okolic moich lędźwi sprawia, że jej twarz tężeje, a po chwili wkrada się na nią jakiś rodzaj paniki. Nic jednak nie mówi, bo widzi, że ja nie reaguję na to nawet grymasem wykrzywionej w bólu twarzy. Nie mógłbym tak zareagować, bo choć i mnie przeraża odgłos podobny do ocierających się o siebie pogruchotanych kości, to i w tym przypadku niczego nie czuję. Żadnego dyskomfortu uniemożliwiającego mi wykonanie zadania do końca. Żadnego bólu. Nawet namiastki. Fakt ten oczywiście cieszy mnie niezmiernie, a jednocześnie martwi.

Ona tymczasem przygląda mi się badawczo i z wymalowanym na twarzy niedowierzaniem śledzi moje poczynania, które ostatecznie doprowadzają mnie do pionu. Udało się! Stoję o własnych siłach.

– Dziękuję – mówię z udawanym wysiłkiem, aby dać jej do zrozumienia, że trochę mnie to kosztowało, ale też by nie dopuścić jej pierwszej do słowa. Ona jednak patrzy na mnie w taki sposób, że nie mam wątpliwości, że i tak powie to, co zamierzała.

– Dobrze więc, nie zadzwonię po pogotowie, ale zaprowadzę cię tam tak czy siak.

– A ty dalej swoje. – Ponownie silę się na żart, lecz tym razem odnoszę wrażenie, że działa on na nią skuteczniej. Jej uśmiech to potwierdza.

Prawdę mówiąc, nie czuję potrzeby, aby ktoś mnie badał. Zdaję sobie jednocześnie sprawę z tego, że to właśnie nieodczuwanie bólu wpływa na moje podejście do tego tematu. Nie jest jednak tak, że nie czuję niczego. Zmysł dotyku działa poprawnie, odczuwam różnicę w różnych fakturach i materiałach, tak samo jest z temperaturą – czułem zimno kontenera i ciepło ciała mojej wybawczyni. Problem tkwi na innej płaszczyźnie, jakbym mimowolnie bagatelizował swoje obrażenia. Uważam, że porządny prysznic załatwi sprawę. Zmyję z siebie krew, opatrzę co poważniejsze skaleczenia i będę jak nowy. Kierunek: dom. Ta myśl mi przyświeca. Żadnego pogotowia, żadnych lekarzy. Dom. To tam powinienem się udać.

Inna część mnie zdaje sobie natomiast sprawę z powagi sytuacji i wie, że skutki tak brutalnego pobicia, jakiego niewątpliwie jestem ofiarą, mogą być bardzo poważne i wyjść dopiero po czasie, a wtedy na lekarza może być już za późno. Samo to, że nie czuję bólu, powinno zmotywować mnie do zgłoszenia się na pogotowie.

– Mów, co chcesz – dziewczyna przerywa moje rozmyślania i we właściwe słowa ubiera to, nad czym sam właściwie dywaguję – ale twoją rękę musi zobaczyć chirurg. Jeśli jest zwichnięta, jak mówisz, to trzeba ją nastawić. Ale jak ona jest zwichnięta, to ja jestem księżna Walii. W życiu nie widziałam paskudniej powykręcanej ręki.

– Może i masz rację – mówię, dając za wygraną. – Jeśli ma cię to uspokoić, to niech ktoś to zobaczy.

Na jej twarzy maluje się tryumf.

– W końcu gadasz jak człowiek – stwierdza i ponownie dostrzegam w jej minie znamiona tego, że coś kombinuje. – Wiesz, pogotowie jest dość blisko, ale jak już się zdecydowałeś, to najlepiej by było, gdyby Romek cię tam zawiózł.

Romek. Bar. Szef. Znowu to samo doznanie. Słyszę „Romek” i w pierwszej chwili jest to dla mnie informacja zupełnie obca. Nagle dochodzi do jakiegoś przebłysku i wraz pojawia się odpowiedź: Romek to właściciel dyskoteki. Nie pamiętam, jak wygląda, ale wiem, że gdybym go zobaczył, wiedziałbym, że to on.

– Inaczej się umawialiśmy – odpowiadam na jej propozycję.

– Nie przypominam sobie, abyśmy się umawiali na cokolwiek. – Czyżbym wyczuł w jej głosie dyskretną nutę flirtu? Nie jestem pewien, ale mam wrażenie, jakby celowo zaakcentowała słowo „umawiali”. Staram się jednak nie dać poznać po sobie, że to wychwyciłem.

– Umawialiśmy się, że nie będziesz nikogo dodatkowo angażować w kwestii udzielenia mi pomocy.

– Oj tam, oj tam. Po prostu czuję się za ciebie odpowiedzialna.

– Dzięki, ale już postawiłaś mnie na nogi, więc najlepiej będzie, jeśli z nich skorzystam i sam pofatyguję się na to pogotowie. Spójrz na mnie – dodaję, a ona przygląda mi się z przekąsem. Nic nie odpowiada, więc kontynuuję. – Stoję przed tobą. Wyprostowany, a przy tym nie stękam z bólu, więc zapewniam cię, że sobie poradzę. Ojej, wyglądam jak siedem nieszczęść i ta moja ręka… no umówmy się, że tu faktycznie jest spory problem, ale to nie uniemożliwi mi dostania się na pogotowie.

Zastanawiam się, czy wyczuwa kłamstwo w moich słowach. Absolutnie nie chodzi o to, że nie zamierzam skorzystać z pomocy lekarskiej, lecz o to, że w tym momencie nie mam zielonego pojęcia, gdzie znajduje się budynek pogotowia. Mam jednak nieodparte wrażenie, że gdybym tylko ruszył z miejsca, trafiłbym tam bez problemu.

– W ogóle już i tak dużo dla mnie zrobiłaś – kontynuuję. – Wracaj się bawić czy tam do pracy. Ja już sobie poradzę. Serio.

– Ładnie musiałeś oberwać, bo gadasz takie głupoty, że się tego słuchać nie da – otrzymuję w odpowiedzi. – Ale skoro się upierasz, to nie pozostaje mi nic innego, jak samej cię tam zaprowadzić.

Nie ukrywam, że coraz bardziej podoba mi się ten pomysł, ale naprawdę nie chcę, żeby dziewczyna straciła wieczór tylko dlatego, że przypadkiem trafiła na gościa, który otarł się o śmierć. Przypuszczam, że gdyby wyszła pięć minut później, zdążyłbym się pozbierać i nie zastałaby nikogo na zapleczu.

– Mówiłem już, że zrobiłaś dla mnie wystarczająco dużo. Naprawdę, dam sobie radę.

– Ta, jasne. – Sarkazm aż kipi w jej głosie. – Wyjdziesz za róg i znów wpakujesz się w tarapaty. Ja już takich znam. Wierz mi, kolego, lepiej, żebyś miał teraz towarzystwo.

Tu mnie ma. Nie wiem, co powiedzieć, aby odwieść ją od jej zamiarów. A właściwie coraz mniej chętnie szukam na to argumentów. Imponuje mi jej determinacja i troska o – jakby nie było – obcego człowieka. Przychodzą mi do głowy jeszcze jakieś banalne odzywki w stylu: „czy gdybym faktycznie został ponownie napadnięty, to zamierza mnie obronić, zadrapując napastnika na śmierć?”. Głupie to, bo są dziesiątki sposobów, aby w podobnej sytuacji stanęła w mojej obronie – mogłaby krzyczeć, pobiec po pomoc, a nawet użyć gazu pieprzowego, jeśli ma taki przy sobie – niemniej jednak wciąż kołacze mi z tyłu głowy taka myśl, że aż nadto wykorzystałem jej dobroć. Myślę o tym, ale nagle głowę zaprząta mi coś innego. Kto mnie tak właściwie urządził? I czy faktycznie istnieje choć cień szansy, że zechce lub zechcą doprowadzić sprawę do końca? Niestety nie znajduję odpowiedzi na te pytania nawet w tej przepastnej skarbnicy wiedzy, do której mam dostęp.

– Dobrze – odpowiadam pokonany. – Ale pod jednym warunkiem. Powiedz, jak mam się do ciebie zwracać.

– Patrycja – mówi odruchowo i się uśmiecha. – Myślałam, że wiesz – dodaje i odwraca się, po czym znika za zamkniętymi drzwiami dyskoteki.

Dzieje się to tak szybko, że nawet nie reaguję. Ona jednak wraca po niespełna minucie, trzymając torebkę. Zanim ruszamy, chowa do niej telefon, który zgarnia z pokrywy kontenera na śmieci, a ja zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle zakończyła rozmowę, którą prowadziła, wychodząc na zaplecze. Nie przypominam sobie takiej sytuacji, zakładam więc, że to jej rozmówca dał za wygraną.

Idziemy wzdłuż wysokich murów, a mnie dopada refleksja, że ten wieczór nie mógł się dla mnie skończyć przyjemniej.

 

* * *

 

– Może wezmę cię pod rękę, albo lepiej to ty się na mnie oprzyj – proponuje Patrycja, której zapewne nie podoba się coś w sposobie mojego chodzenia.

Faktem jest, że mam wrażenie, jakbym robił to po raz pierwszy w życiu i mniej lub bardziej udane próby łapania równowagi oraz stawiania kolejnych kroków wynikają właśnie z tego. Nie są skutkiem ubocznym pobicia, a próbą opanowania nie tak znowu łatwej sztuki poruszania się. Problemem jest też ta moja nieszczęsna lewa ręka, która kołysze się przy mnie bez życia. Patrycja tego nie komentuje, ale widzę, że stara się na nią nie patrzeć. Postanawiam oszczędzić jej przykrych widoków i sprawną dłonią łapię pogruchotany łokieć, przyciskając ramię do siebie. Ten zabieg wydaje się wystarczający, bo dziewczyna zerka na mnie jakby śmielej. W jej oczach widzę, że wciąż oczekuje odpowiedzi na wcześniejszą propozycję.

Odpowiadam, kręcąc głową i lekko się uśmiechając:

– Spoko, dam radę. Nie mogę nadwyrężać twojego dobrego serca.

Idziemy powoli, niczym dwoje zakochanych pragnących w nieskończoność przedłużać spędzany ze sobą czas. Staram się nie traktować tego w tych kategoriach, ale umysł sam podsuwa mi te skojarzenia, jakby właśnie to było najważniejsze na świecie. Ponadto coraz więcej moich refleksji orbituje wokół osoby Patrycji. Co mnie z nią łączy? Dlaczego moja głowa pełna jest nieskrystalizowanych myśli o niej? Coraz bardziej to zauważam, dostrzegam sporo migawek, w których pojawia się ona. Ale nie są to obrazy nas razem, a raczej kadry, na których przyglądam się jej z różnych perspektyw. Czy też przyglądał się ten, którego wspomnienia odziedziczyłem.

Jestem tego niemal pewien, a przynajmniej czuję, że to nie moje wspomnienia. Czyje miałyby jednak być, do diabła?! Mam ciało i umysł, które należą do mnie, a mimo to jest coś jeszcze, coś trzeciego. Świadomość. Tak, właśnie ona. Choć nie, chyba odpowiedniejszym słowem jest: dusza. Teraz kształtuje się w mojej głowie myśl, że te trzy składowe stanowią istotę człowieka. Ciało, umysł i dusza. I jeśli któreś z nich nie współgra z pozostałymi, wtedy pojawia się problem. Nie do końca potrafię sprecyzować, na czym ów miałby polegać, ale niewątpliwie dotyczy on właśnie mnie. Im więcej czasu mija, odkąd przed kilkunastoma minutami otworzyłem oczy, tym bardziej utwierdzam się w tym, że ciało i umysł nie tworzą jednolitej całości z duszą. Ze świadomością. Ze mną. Czy to ja jestem duszą? Być może, ale bardziej skłaniam się ku teorii, że pobito mnie tak bardzo, iż doznałem śmierci klinicznej i nastąpiło jakieś tymczasowe rozdzielenie ciała i ducha, a gdy wszystko wróciło do normy, te składowe nie dogadały się już ze sobą.

Ależ abstrakcyjne hipotezy! Jakbym nie miał czym zaprzątać sobie łba, tylko takimi filozoficznymi teoriami. Dobrze chociaż, że Patrycja nie słyszy moich myśli, bo zamiast na pogotowie, zaprowadziłaby mnie do psychiatry.

Powoli zbliżamy się do wyjścia z ciemnej alejki i moje rozważania przerywa odgłos dobiegający zza dużego drewnianego pojemnika na piasek. Obok niego stoi wózek dziecięcy po brzegi wypełniony pełnymi reklamówkami i trudnymi do sprecyzowania szpargałami, zaś pomiędzy wózkiem a drewnianą skrzynią z piachem dostrzegam skuloną sylwetkę. Człowiek ten ma nasunięty na głowę kaptur ciężkiej puchowej kurtki, ale słysząc, że się przy nim zatrzymujemy, podnosi głowę. Robi to bardzo powoli, odsłaniając nieogoloną, brudną twarz. Jego jasne w świetle ulicznych latarni oczy, osadzone w głębokich ciemnych oczodołach, rozszerzają się.

– Stało się – mówi drżącym, chrapliwym głosem i wraz się podnosi. Natychmiast dopada do wózka i nie spuszczając ze mnie świdrującego spojrzenia, dodaje: – Ty nie żyłeś. Nie żyłeś!

Zanim zdążymy jakkolwiek zareagować, znika za rogiem, krzycząc nieprzerwanie.

– Rozumiesz coś z tego? – Patrycja wygląda na równie zdumioną jak ja.

– Nie wiem, może coś widział. Wiesz, wtedy, kiedy mnie pobito.

– Też tak myślę. – Mówiąc to, kiwa głową i wyraźnie się nad czymś zastanawia. Spogląda znów na mnie i dodaje: – Może wie, kto to zrobił… – Zanim kończy zdanie, wybiega za mężczyzną.

Przekracza granicę ciemnego zaułka i wchodzi w obszar jasno oświetlonego chodnika, a ja widzę ją wreszcie w całej okazałości. Stoi tam w czerwonej sukience na ramiączkach i z wymalowanym na twarzy zdumieniem patrzy za włóczęgą, a przynajmniej w tę stronę, w którą udał się tajemniczy mężczyzna.

– Hmm – wzdycha i wzrusza ramionami, odwracając się do mnie.

– Nie ma go – stwierdzam, powoli zbliżając się do niej.

– Normalnie się rozpłynął. Dziwny jakiś, co nie? – pyta i nagle jej oczy się rozszerzają. – Aj! Poczekaj na mnie! – woła i podbiega, abym dalej nie szedł już bez jej pomocy.

– Jak widzisz, radzę sobie całkiem nieźle.

I faktycznie tak jest. Nie mam już problemu z równowagą ani koordynacją ruchową, bez oporów poruszam ciałem, jakby mimo wcześniejszych dylematów należało jednak do mnie.

– No cóż, chodzisz jakby lepiej. Naprawdę nic cię nie boli?

– Zupełnie.

– Nie pojmuję, jak po takim laniu może cię nic nie boleć, nie mówiąc o tym, że w ogóle poruszasz się o własnych siłach.

– Nie wiem. Może to adrenalina. Ale zostawmy już ten temat. Obiecuję, że jak poczuję się gorzej, ciebie pierwszą o tym poinformuję.

Nie chciałem być niegrzeczny, ale moja wypowiedź wyraźnie nią wstrząsa. Patrzy na mnie lodowatym spojrzeniem i wiem jedno – nie chcę, aby jeszcze kiedykolwiek tak na mnie patrzyła. Idziemy dalej w ciszy. Pragnę ją przerwać, ale nie wiem, o co zapytać. Mam pustkę w głowie. Na szczęście Patrycja lituje się nade mną. Najwyraźniej podobnie jak ja roztrząsa w myślach naszą sytuację i jej także przeszkadza ta niezręczna cisza.

– Jak ci w ogóle na imię? Znaczy, kojarzę cię, jak setki innych, którzy zamawiają coś przy barze, ale nie przypominam sobie, żebyś się kiedyś przedstawił.

Ta informacja wywołuje błyskawiczną i krótkotrwałą retrospekcję. Widzę i słyszę tłum ludzi przepychających się przy ladzie. Niemal czuję zapach perfum, piwa i zgrzanych ciał. Wciskam rękę pomiędzy barczyste sylwetki w stronę stojącej za ladą blondynki o obojętnym wyrazie twarzy i odbieram od niej szklankę z bursztynowym płynem oraz kilkoma kostkami lodu. Jack daniel’s. Wspomnienie uzupełnia się o tę informację i przepada, a ja znów jestem na chodniku przy tej samej dziewczynie, której wyraz twarzy jest zdecydowanie przyjemniejszy niż ten zapamiętany.

– Wiesz, jak się nazywasz, prawda? – ponawia pytanie.

Otwieram usta, aby odpowiedzieć, lecz natychmiast je zamykam. Nie wypowiadam ani słowa. Szukam w pamięci, lecz głowa jest pełna imion, a ja nie wiem, które należy do mnie. Milczę już chwilę, a Patrycja przygląda mi się z coraz większym zainteresowaniem. Wciąż jednak nie wiem i zaczynam się zastanawiać, czy to coś oznacza; czy mam się przejmować; czy źródło informacji się wyczerpało? Nie wiem, czy powinienem się cieszyć, że to może w końcu oznaczać życie na nowo, z czystą kartą? W każdym razie muszę jej odpowiedzieć i układam w głowie zdanie, którym poinformuję ją, że tego akurat nie potrafię sobie przypomnieć. Otwieram ponownie usta i mówię:

– Rafał.

Jestem w szoku! Nie rozumiem! Jak? Skąd to przyszło? Czy tak już będzie zawsze? Czy ten swoisty bank pamięci lub podświadomość – zwał jak zwał – będzie mi dostarczał potrzebnych informacji w sytuacji, która tego wymaga? Najwyraźniej tak, a ja muszę się pogodzić z takim obrotem spraw. Nie mam za to wątpliwości, że skoro z moich ust padło to właśnie imię, to tak się nazywam. A im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem tego pewien. Właściwie teraz nawet mogę powiedzieć o sobie coś więcej, a mianowicie, że nazywam się Rafał Krogulecki.

 

* * *

 

Idziemy, rozmawiając o wszystkim, co nam ślina na język przyniesie. Patrycja już mi nie pomaga, ale bacznie się przygląda, aby w razie potrzeby od razu zareagować.

– I co, nadal nic cię nie boli? – pyta, gdy zbliżamy się do ceglanego gmachu. Szkoła. Pojawia się natychmiastowa myśl i mam nieodparte wrażenie, że muszę pozwolić się jej rozwinąć. Dodatkowo jednak ogarnia mnie złość na dziewczynę, bo uznałem, że kwestię ewentualnego bólu już przegadaliśmy. Patrzę więc na nią wzrokiem, który mówi sam za siebie, na co ona uśmiecha się, odsłaniając lśniące w świetle latarni białe zęby.

– Droczę się tylko. Nie bądź zły.

– Dobra, tym razem wybaczam. Ale ostrzegam, że to już ostatni raz – dodaję i ponownie odwracam się w stronę szkoły.

Liceum.

Nie chodzi o budynek. To wiem na pewno. On sam nie wzbudza we mnie żadnych emocji, nie potrafię też doszukać się w pamięci żadnych informacji o jego wnętrzu, jakbym nigdy nie był w środku. Pojawia się za to kilka twarzy zupełnie niepowiązanych z jakimikolwiek wydarzeniami. Przelatują jedna po drugiej, niektóre zatrzymują się na dłużej i w tych momentach kształtują się też związane z nimi wspomnienia. Mijamy budynek i już wiem wszystko o portretach w mojej głowie. Kilkanaście osób, dziewcząt i chłopaków, z którymi zetknąłem się w życiu, a które pokończyły tu klasy o różnorakich profilach, zostaje ze mną na zawsze. Wiem też, że kiedy ich spotkam, nie będą dla mnie zagadką. W tej chwili te informacje nie są mi jednak do niczego potrzebne, dlatego zamykam ich wątki, by porozmawiać z Patrycją. Nie odzywam się jednak. Chcę to zrobić, ale właśnie mijamy szkołę i zbliżamy się do szkolnego boiska, a moje myśli torpeduje tuzin nowych twarzy. Karuzela wizerunków trwa w najlepsze i ponawia się scenariusz sprzed chwili. Kolejne osoby zatrzymują się na dłużej, jakby się przedstawiały. I poniekąd tak to właśnie działa. Zanim znikną, wiem już o nich wszystko, a przynajmniej całkiem sporo, by stwierdzić, że się znamy, lubimy lub nie, ale przede wszystkim to, że są to osoby, z którymi grywaliśmy tutaj w piłkę. W końcu i kadry tego niemego filmu ulatują w niepamięć, a ja wracam do tu i teraz.

– A wiesz… – mówi ona, ale nie kończy, bo ja też odzywam się w tym samym momencie.

– Chodziłaś… – także urywam.

Bawi nas ta sytuacja, a ja dodatkowo zwracam uwagę, jak rozpromienia się jej twarz, gdy gości na niej uśmiech. Wiem, że jest dobrą osobą, inaczej nie przejęłaby się mną tak bardzo, ale ponadto widać tę dobroć w jej oczach. Wiem, że to niemożliwe, aby zobaczyć coś takiego w innym człowieku, zwłaszcza na podstawie jego cech zewnętrznych, ale może chodzi o coś w rodzaju aury, którą Patrycja roztacza wokół siebie, a którą ja podświadomie dostrzegam.

– Co chciałaś powiedzieć? – pytam. W swoim głosie słyszę jeszcze cień rozbawienia, które pozostawiła zabawna sytuacja sprzed chwili.

– Chciałam powiedzieć, że mieszkam tam po prawej – mówi, wskazując wysoki budynek kilkanaście metrów przed nami.

– To nie masz daleko do pracy.

– Jakoś tak się złożyło, że przez całe życie mam wszędzie blisko. Chodziłam też tu do liceum – dodaje i odwraca się w stronę budynku, który dopiero co minęliśmy.

– A wiesz, że o to właśnie chciałem cię przed chwilą zapytać.

– Zabawne… – urywa i nie kończy zdania, a ja zaczynam myśleć, co chciała przez to powiedzieć.

Rozpatruję kilka wersji i najbliżej mi do takiej, że całe zdanie miało brzmieć: „Zabawne, wygląda na to, że nadajemy na tych samych falach”. Wypowiedzenie tych słów mogłoby jednak zabrzmieć jak flirt, a przypuszczam, że porządne dziewczyny mają kategoryczny zakaz rzucania dwuznacznych sformułowań, zwłaszcza wobec chłopaków, z którymi nie łączą ich bliższe relacje. Nie wiem, jak daleki jestem od prawdy, ale trzymając się takiej wersji, odczuwam przyjemność. Nie zamierzam jednak ciągnąć jej za język, dlatego decyduję się na zmianę tematu.

– Mieszkasz tu od zawsze?

– Yhym. To dom po dziadkach. Rodzice zamieszkali tu razem jeszcze przed ślubem. – Zerka na mnie i dodaje: – Ale ty chyba nie jesteś z Lublińca?

To pytanie zbija mnie z tropu, bo ledwie wybrzmiewa do końca, a już wiem, że to prawda. Nie pochodzę stąd. Nie urodziłem się w tym mieście. Przyjechałem tu. Kaszuby. Śląsk. Ciocia. Szkoła. Cztery hasła wybuchają w mojej głowie, a wraz z nimi kształtuje się historia, która poniekąd wydaje się nieprawdopodobna, a jednak nie mam wątpliwości co do tego, że jest prawdziwa.

– Nie. Od paru lat mieszkam tu u cioci. Przyjechałem za szkołą. Chciałem pójść do technikum informatycznego, ale u nas takiego nie było. Rodzice nie robili problemu, a ciocia tym bardziej. Właściwie to była jej propozycja, żebym na czas nauki przeniósł się do niej.

– Wyprowadziłeś się z domu, mając… czternaście, piętnaście lat?!

– Właściwie tak.

– Nieźle. Odważny jesteś. Ja bym tak nie zrobiła.

– Nie miałem wyboru. Mogłem dojeżdżać do Kartuz, ale to trzydzieści kilometrów ode mnie.

– Czekaj, czekaj. Kartuzy? To chyba na Kaszubach.

– Tak.

– Przyjechałeś do Lublińca z drugiego końca Polski, żeby pójść do technikum? No to już totalne przegięcie.

– To było najlepsze rozwiązanie. Najwygodniejsze. Wiesz, wymarzona szkoła pod nosem, a do tego i miasto, i ludzie na plus. Przez te pięć lat nawiązałem też sporo fajnych znajomości, więc po technikum postanowiłem nie wracać na stare śmieci i podjąć studia informatyczne w Częstochowie, bo z tymi też miałbym u siebie problem.

– Wariat jesteś. Tyle ci powiem. No ale jak już mam Kaszuba przy sobie, to powiedz coś po kaszubsku.

Patrzę na nią i tłumię śmiech. Trochę przez to, że w tym momencie nic nie przychodzi mi do głowy. Uświadamiam sobie za to coś innego – dobrze mi się z nią rozmawia i coraz bardziej lubię tę dziewczynę, choć odnoszę wrażenie, że to coś więcej niż tylko lubienie, że ten ktoś, kim byłem wcześniej, pałał do niej głębszym uczuciem.

– Daj spokój – odpowiadam lekko zawstydzony własnymi spostrzeżeniami.

Chcę dodać na odczepnego, że to mnie trochę krępuje, ale w tym momencie dobiega nas czyjeś wołanie.

– Ej! Wy tam, zakochańce!

Jest ich trzech. Nie wyglądają przyjaźnie, a ton ich zaczepki każe mi mieć się na baczności. Idą chodnikiem po drugiej stronie ulicy, ale teraz przecinają drogę i zmierzają w naszą stronę. Napinam się i koncentruję na nich wzrok. Czuję stres. Moje myśli zaprząta obawa, że w przypadku jakiegoś incydentu nie dam im rady. Nie dałbym nawet ze sprawną ręką i trzymanym w niej kijem baseballowym. Zbliżają się, przepychając między sobą i coś przy tym mówiąc, lecz na tyle cicho, że nie rozumiem ani słowa.

Jeden z nich przyśpiesza kroku i staje na czele grupy. My stoimy. Jako że Patrycja nic nie mówi, wnioskuję, że i ona nie jest zachwycona tym spotkaniem. Zerkam na nią. Wyraz jej twarzy zdradza, że albo ich nie zna i obawia się, jakie mają plany względem nas, albo właśnie zna ich bardzo dobrze i wie, że nie będzie miło.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej