Trup z recyklingu - Iwona Banach - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Trup z recyklingu ebook i audiobook

Iwona Banach

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kryminalna komedia pomyłek!

Mieszkańcy osiedla Radość w Boligłowie otrzymują zawiadomienie, że jeżeli nie będą odpowiednio segregować odpadów będą musieli płacić karę. Dwie emerytki, Stefania i Waleria, nie chcą do tego dopuścić, więc tworzą straż śmietniskową, która ma sprawdzać co i kto wyrzuca.

Wredne, złośliwe i wkurzające staruszki pełnią nocne warty na balkonach, a jedna przez teleskop z noktowizorem sprawdza co się dzieje na osiedlu.

Wkrótce w śmietniku zostaje znaleziona noga, możliwe, że ludzka…

Ktoś wzywa policję.

Na miejsce przyjeżdża mieszkanka osiedla piękna Żaklineta, która poszła do policji, bo matka nie zgodziła się na jej ślub z wybrankiem. W tym samym czasie jedna ze staruszek znika…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 21 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kamila Brodacka

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cjaAlek­san­dra Zok-Smoła
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Iwona Ba­nach, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-885-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

UWAGA MIESZ­KAŃCY!!!

Przy­po­mi­namy, że se­lek­tywna zbiórka od­pa­dów do­ty­czy wszyst­kich i jest obo­wiąz­kowa!!! W przy­padku stwier­dze­nia, że w po­jem­niku na od­pady zmie­szane znaj­dują się od­pady se­lek­tywne, firma od­bie­rze je jako zmie­szane i prze­każe od­po­wied­nią in­for­ma­cję pra­cow­ni­kom Urzędu Mia­sta Bo­li­głowa!!! Sy­tu­acja ta skut­ko­wać bę­dzie wsz­czę­ciem po­stę­po­wa­nia w celu na­li­cze­nia pod­wyż­szo­nej opłaty dla nie­ru­cho­mo­ści za nie­pra­wi­dłową se­gre­ga­cję. Pod­wyż­szona stawka wy­nosi mie­sięcz­nie sto czter­dzie­ści zło­tych za osobę!!!

– Je­zus Ma­ria! – krzyk­nęła Ste­fa­nia, ła­piąc się za serce. – Prze­cież to nas wy­koń­czy! Spe­cjal­nie to ro­bią!

– Osza­leli ze szczę­tem! – wes­tchnęła jej ko­le­żanka.

Obie prze­stra­szyły się do­dat­kowo liczby wy­krzyk­ni­ków w tek­ście, bo każdy wie, że je­żeli ktoś sta­wia wię­cej niż je­den, to psy­chol, wię­cej niż trzy – świr, a przy pię­ciu na­leży po­waż­nie po­my­śleć o zdję­ciu biu­sto­no­sza z głowy i uda­niu się do naj­bliż­szego punktu opieki we­te­ry­na­ryj­nej.

Kiedy Ste­fa­nia i jej ko­le­żanka, a przy tym są­siadka, prze­czy­tały to za­wia­do­mie­nie, wpa­dły w pa­nikę, bo były już eme­ryt­kami, a dla każ­dej osoby na eme­ry­tu­rze taka suma to wręcz ma­sa­kryczny wy­da­tek, który ma być karą dla wszyst­kich za winę jed­nego, na wzór szkol­nej od­po­wie­dzial­no­ści zbio­ro­wej. To po pro­stu prze­gię­cie.

Obie uwa­żały, że to nie­uczciwe. Tym bar­dziej, że były śmie­ciowo uświa­do­mione.

Na­wet bar­dzo uświa­do­mione, co oczy­wi­ście nie spra­wiało, że pod­no­siły z ziemi ja­kieś po­rzu­cone puszki czy pa­piery, nie, to nie tak, one nie były od tego, ale ter­ro­ry­zo­wały są­sia­dów, z wiel­kim za­cię­ciem spraw­dza­jąc, co, kto, kiedy i gdzie wy­rzuca, by­naj­mniej nie z chęci nie­sie­nia po­mocy, a ra­czej za­stra­sza­nia.

– No co ra­cja, to ra­cja! – od­po­wie­działa jej są­siadka Wa­le­ria zde­cy­do­wa­nie za­ła­ma­nym to­nem. – No trzeba bę­dzie się pil­no­wać. I to jak?!

– Się? Co ty pie­przysz? Ja­kie się?! Ja­kie się? Wy­star­czy że Tar­kow­ska z góry swoje sztuczne cycki wrzuci do zmie­sza­nych za­miast do pla­sti­ków i już mamy prze­ki­chane na ca­łej li­nii.

Tar­kow­ska cyc­ków nie wy­rzu­cała, ale kie­dyś jej wy­pa­dły w Bie­dronce, bo ra­miączka jej pę­kły i od­tąd wszy­scy wie­dzieli, że to, co ma, to tylko dwa marne, spra­so­wane jajka sa­dzone, a to, co po­ka­zuje, to ta­kie spore cyc­ko­po­dobne po­du­chy biu­sto­no­szowe na ra­miącz­kach, ku­pione u Chiń­czyka, czyli wy­pchane czym po­pad­nie.

Pla­sti­kowe! A pla­stik to prze­cież za­gro­że­nie! No i oszu­stwo.

Wszy­scy byli cie­kawi, czy dupę ma tak samo kupną, bo u Chiń­czyka wszystko można było zna­leźć, ale dupy ni­gdy nie zgu­biła, więc nie było to pewne. Tak czy siak jej uczci­wość była zde­cy­do­wa­nie pod­wa­żalna. Skoro cyc­kami kła­mie, może i wszyst­kim in­nym.

– I ja będę pła­cić za jej cycki? Nie­do­cze­ka­nie! – za­wo­łała wście­kła Wa­le­ria, która była osobą wy­ra­zi­stą, zwłasz­cza w obec­no­ści Ste­fa­nii. Można by po­wie­dzieć, że się uzu­peł­niały, ale nie, one zde­cy­do­wa­nie się na­wza­jem na­krę­cały.

– Za nią? Nie za nią? Po pro­stu za ja­kieś tam cycki! Bę­dziemy pła­cić za wszystko i za każ­dego! Prze­cież wiesz, jacy są lu­dzie. Wcale się eko­lo­gią nie przej­mują.

– Ja też się nie przej­muję, ale śmieci wy­wa­lam pra­wi­dłowo, jesz­cze od tego pół kuchni mam wo­rami za­wa­lone. Mój to się wczo­raj o pla­stiki po­tknął i oku­lary so­bie roz­bił.

– O pla­stiki? Oku­lary so­bie o pla­stiki po­tłukł?

– O kostkę bru­kową.

– Masz w kuchni kostkę bru­kową? – Wa­le­ria, choć za­przy­jaź­niona, u Ste­fa­nii w domu jesz­cze nie była, co się miało wkrótce zmie­nić, ale wie­rzyła w jej moż­li­wo­ści.

– Nie, zgłu­pia­łaś? No co ty?! Jak się po­tknął, to po­le­ciał do przodu i za­rył szczęką w pa­ra­pet, a oku­lary przez okno wy­le­ciały. Ta kostka to po­ro­niony po­mysł – burk­nęła Ste­fa­nia. – Zresztą te wory w kuchni też.

Rze­czy­wi­ście, w ma­łych kuch­niach nie­wiel­kich miesz­kań, od­kąd na­stała ta eko­lo­giczna ko­niecz­ność, dla nie­któ­rych wcale nie taka ko­nieczna, kró­lo­wały wory i worki oraz re­kla­mówki, za­gra­ca­jące wszel­kie po­wierzch­nie pła­skie, bo tu szkło, tam pla­stik, tu pa­pier, a tam cała reszta.

– Ta eko­lo­gia za­czyna mi na­wet do sy­pialni wcho­dzić, bo pa­pier to się w kuchni nie mie­ści, ale cóż. Ro­bię, co trzeba!

– Wła­śnie o to cho­dzi! Ty je­steś zdrowa mo­ral­nie i od­po­wied­nio uświa­do­miona, ty tak! – wes­tchnęła Wa­le­ria. – Ale te krowy spod dwójki? Na pewno nie! Wczo­raj wi­dzia­łam, jak skórki po ba­na­nach ra­zem z na­lep­kami wrzu­cały do zmie­sza­nych! Sto razy im krzy­cza­łam z bal­konu, że trzeba na­klejki zdjąć i do pla­sti­ków, bo mają klej, to nie! Wy­zy­wały mnie od wa­ria­tek! A ta Ma­ryśka z ostat­niego pię­tra to zu­peł­nie nie­umyty słoik z na­lepką i reszt­kami wrzu­ciła do szkła! Nie­umyty! Te­raz ro­zu­miesz? Wła­śnie przez ta­kich lu­dzi...

– No tak, glo­balne ocie­ple­nie. – Ste­fa­nia nie lu­biła upa­łów.

– Pie­przę glo­balne ocie­ple­nie, przez ta­kich lu­dzi bę­dziemy pła­cić kro­cie! Kro­cie! Jak za zboże. Ja to bym chęt­nie ich wy­tłu­kła.

– Tak, tak, wy­tłuc, oni do­pro­wa­dzą nas do ka­ta­strofy!

Kto ni­gdy nie chciał wy­tłuc choćby czę­ści ze swo­ich są­sia­dów, jest albo oazą spo­koju, albo przedaw­ko­wał środki na­senne.

– Czy ty, ko­chana, przy­pad­kiem w ja­kiś eko­lo­gizm nie wpa­dłaś? – Wa­le­ria rzadko kiedy miała wła­sne zda­nie i wła­sne po­glądy. Obie sta­no­wiły jed­ność, a nie­dawno za­częły się w pe­wien spo­sób roz­mna­żać.

Nie był to ten spo­sób, o któ­rym wszy­scy my­ślą, one już przez to prze­szły. Roz­mno­żyły się bio­lo­gicz­nie i zde­cy­do­wa­nie miały dość. Z ra­do­ścią i za­chwy­tem po­wi­tały ten mo­ment, kiedy roz­mna­żać bio­lo­gicz­nie już się nie mo­gły. Te­raz już tylko siały za­męt.

I ten za­męt im słu­żył.

To zna­czy wy­raź­nie było wi­dać, że są­siadka z klatki obok ma ochotę do nich do­łą­czyć. To zna­czy albo do nich, albo do ich są­siedz­kiej kru­cjaty, tego nie wie­działy na pewno, ale i tak to mile łech­tało ich mi­łość wła­sną. Miały jej dużo, nie­któ­rzy twier­dzili, że nad­miar.

– Nie, gdzie tam! To nie eko­lo­gizm, to zdrowy roz­są­dek. Gdyby ich wy­tłuc, świat byłby lep­szy i mil­szy. Nie­któ­rzy na­wet „dzień do­bry” czło­wie­kowi nie po­wie­dzą! Ja, jak­bym sama nie mu­siała pła­cić za te śmie­ciowe wy­głupy, to bym wszystko do jed­nego wora wpie­przyła im na złość! O, bo wiesz, to wcale nie jest taka zwy­czajna eko­lo­gia czy tam ocie­ple­nie, to spi­sek tych tam z urzędu mia­sta! Na bank spi­sek! Po­waż­nie! Na in­ter­ne­cie czy­ta­łam. Spe­cjal­nie to ro­bią! Oni kom­bi­nują, jak by tu za­ro­bić i w du­pie mają se­gre­ga­cję! Po co im se­gre­ga­cja? Po nic! Prze­cież jak lu­dzie se­gre­gują, to płacą mniej, a trzeba zro­bić wszystko, żeby pła­cili wię­cej! To lo­giczne! Każdy tak woli i nikt mi nie po­wie, że te urzę­dasy my­ślą ina­czej! Biorą me­nela i pod­sy­łają go to tu, to tam. Me­nel wali tonę pla­stiku do wora ze zmie­sza­nymi, a za nim krok w krok ko­mi­sja... Ta­kie śmie­ciowe jury idzie. Grze­bią, pa­trzą, jest! Bu­telka pla­sti­kowa w po­jem­niku na zmie­szane albo na pa­pier. I już mają za­ro­bek! A oni od tego do­stają do­datki!

– O ja pier­dolę! – jęk­nęła pod­eks­cy­to­wana Wa­le­ria. – I my przez to mu­simy pła­cić?

– A jak?! Oczy­wi­ście! Patrz, jaki to zysk dla urzę­da­sów! Je­den śmiet­nik jest na kilka blo­ków, po­wiedzmy, na trzy, w każ­dym dzie­sięć miesz­kań, śred­nio trzy osoby, bo dzieci też li­czą.

– Ja­sne, na­wet no­wo­rodki! A co to ta­kie małe winne, że sra na trzeci za­gon? No co? No nic, ale pie­lu­chę wrzu­cić trzeba...

– Wła­śnie – przy­tak­nęła ko­le­żanka. – No i masz, już od jed­nego śmiet­nika mają – szybko prze­li­czyła w pa­mięci, bo na­le­żała jesz­cze do tych, któ­rzy li­czyć się uczyli bez kal­ku­la­to­rów – po­nad dwa­na­ście ty­sięcy. Co mie­siąc! Ten eko­ter­ro­ryzm im się po pro­stu opłaca!

– No im to jesz­cze. Ro­zu­miem, każdy chyba tak ma, tym z urzędu zwy­czaj­nie to się kal­ku­luje, ale prze­cież ist­nieje jesz­cze coś in­nego. Gor­szego! Ist­nieje nie­na­wiść!

O tym, że na świe­cie ist­nieje nie­na­wiść, nie trzeba ni­kogo prze­ko­ny­wać, cho­ciaż wielu uważa, że kie­dyś było le­piej, że lu­dzie się ko­chali, że było bied­nie, ale cud­nie. Otóż nie, nie­na­wiść ist­nieje od za­wsze. Bę­dzie też pew­nie ist­nieć w naj­dal­szej przy­szło­ści, bo czło­wiek po­trafi za­zdro­ścić wszyst­kiego, na­wet prysz­cza­tej żony.

Te­raz wszy­scy na osie­dlu byli tro­chę prysz­czaci, bo się ja­kaś za­raza roz­nio­sła, ale i tak za­zdro­ścili so­bie wszyst­kiego.

– Co znowu in­nego?

– Taki na przy­kład Kurcz? Albo Pie­cuch?

Kurcz i Pie­cuch byli solą w oku tych dwóch pań są­sia­dek z wielu wzglę­dów, ale naj­bar­dziej ze wzglę­dów urba­ni­stycz­nych. Pa­nie są­siadki nie­na­wi­dziły ich z ca­łego serca i za­zdro­ściły im z ca­łej du­szy. A było czego, choć mę­żo­wie pań są­sia­dek wcale tak nie uwa­żali. Żony za­zdro­ściły Kur­czom i Pie­cu­chom ich wła­snych po­se­sji, po­sia­dło­ści, wła­snych ścian, nie tylko czte­rech, wła­snych drze­wek, ście­żek, chod­ni­ków, po pro­stu od­ręb­nych, czyli sa­mo­dziel­nych dom­ków, cza­sami – okrut­nym zrzą­dze­niem losu – na­zy­wa­nych wil­lami.

Obie pa­nie o za­miesz­ka­niu w willi ma­rzyły, bo to był szczyt ich ma­rzeń. Mę­żo­wie aż tak bar­dzo ta­kimi do­mami się nie pod­nie­cali, wszę­dzie wi­dzieli za­pchane rynny, dziu­rawe stropy i da­chy, bu­twie­jące ściany, a wszystko to w desz­czu.

Kurcz i Pie­cuch miesz­kali wła­śnie w ta­kich praw­dzi­wych dom­kach jed­no­ro­dzin­nych. W wil­lach! Każda z tych willi stała w ogro­dzie. Każda też z tyłu miała nie­wielki sad i była ogro­dzona siatką. To były pry­watne kró­le­stwa do­bro­bytu, oazy pry­wat­nego spo­koju i pa­łace nie­do­stępne dla po­spól­stwa. Oraz te­reny rzod­kiewko- i pie­trusz­ko­no­śne.

Ulica Piękna w Bo­li­gło­wie wcale piękna nie była, gdyż po jed­nej jej stro­nie wy­ro­sło osie­dle czte­ro­pię­tro­wych blo­ków, nieco już odra­pa­nych, za­zie­le­nio­nych uro­czym grzy­bem bu­dyn­ków z wiel­kiej płyty, za­miesz­ka­łych przez zu­peł­nie ob­cych so­bie lu­dzi. Za to z dru­giej strony stały pa­mię­ta­jące lep­sze czasy domki jed­no­ro­dzinne, któ­rych ja­kimś cu­dem nie zbu­rzono.

W jed­nym z blo­ków osie­dla RA­DOŚĆ spół­dzielni Bo­li­gło­wianka na par­te­rze miesz­kały dwie przy­ja­ciółki, Ste­fa­nia Kwa­sota (na­zwi­sko bar­dzo pa­so­wało do jej na­tury) i Wa­le­ria Wy­ro­bek, która też w na­zwi­sku mo­gła się od­na­leźć. Była przez całe ży­cie bar­dzo pra­co­wita, co wcale nie prze­ło­żyło się na wy­so­kość jej eme­ry­tury ani ma mi­łość męża, który kilka razy ty­go­dniowo miał ochotę ją za­bić i za­ko­pać. W ta­kich chwi­lach, pa­trząc na domki jed­no­ro­dzinne, za­miast ciek­ną­cych da­chów i ry­nien wi­dział całe po­ła­cie te­re­nów grze­bal­nych. Miał w tym pewne do­świad­cze­nie.

Ni­ska eme­ry­tura jest u ko­biet nie­stety normą. Obie nie­na­wi­dziły swo­ich blo­ko­wych są­sia­dów, co też jest w cza­sach obec­nych normą, ale naj­bar­dziej nie­na­wi­dziły są­sia­dów z dom­ków jed­no­ro­dzin­nych, bo byli za­możni. Lu­dzi za­moż­nych się nie­na­wi­dzi i nic się na to nie da po­ra­dzić. Tak już mamy.

Jest w Pol­sce oczy­wi­sta nie­chęć do bo­ga­czy, która po­zo­stała nam w ge­nach chyba jasz­cze po cza­sach słusz­nie mi­nio­nych, kiedy by­cie za­moż­nym było i nie­bez­pieczne, i nie­ko­rzyst­nie wpły­wało na wiele spraw za­wo­do­wych, o dłu­go­ści ży­cia nie wspo­mi­na­jąc.

Te­raz już jest nieco ina­czej, choć czy le­piej? To nie jest po­wie­dziane. Te­raz w sto­sunku do bo­ga­czy da się wy­czuć oprócz nie­na­wi­ści także nutkę po­dziwu i za­zdro­ści, ob­ja­wia­jącą się w stwier­dze­niach ta­kich jak: „No, to praw­dziwy cud, że mu się udało aż tyle na­kraść!” albo „Cho­lerny zło­dziej, ale mu się po­wo­dzi!”, „Kurna, żeby czło­wiek tak umiał”...

Trzeba po­wie­dzieć, że jest to coś w ro­dzaju po­stępu. Jed­nak po­stęp po pol­sku to nie za­wsze to samo co po­stęp.

Te­raz jed­nak są­siadki nie o bo­gac­twie my­ślały, a o za­war­to­ści blo­ko­wych śmiet­ni­ków.

– Ale o co ci cho­dzi? Pie­cu­chy i Kur­cze mają swoje wła­sne kon­te­nery, do na­szych nie wrzu­cają – stwier­dziła Wa­le­ria, uda­jąc, że chce to­no­wać nie­chęć ko­le­żanki, choć były to tylko po­zory.

– A mało to razy wi­dzia­łam, jak worki pod­rzu­cali pod nasz śmiet­nik? Ze sto razy! Na­prawdę nie kła­mię, ale po­tem to chyba so­bie klucz do­ro­bił je­den z dru­gim i nocą wy­wa­lali całe tony śmie­cia, całe tony, mó­wię ci.

– A co tam, bro­nisz mu? No to już chyba nie jest za­ka­zane? Wcale nie jest po­wie­dziane, że nie były po­se­gre­go­wane.

– A bro­nię! Ma swoje, niech płaci za swoje! Bo jak gnój je­den z dru­gim wal­nie coś za­ka­za­nego? Wiesz, że my ry­czał­tem pła­cimy wszy­scy, a on za swoje śmieci płaci sam. Może chce za­osz­czę­dzić na cu­dzym. Bo­ga­cze tak mają.

– No to już wia­domo, z czego on taki bo­gaty... Z krzywdy ludz­kiej śmiet­ni­ko­wej! Pew­nie i na nas ze­chce się paść – wes­tchnęła Wa­le­ria.

– Wła­śnie, przyj­dzie, wal­nie coś za­ka­za­nego i kto bę­dzie kary pła­cił? Wiesz, że za elek­tro­śmieci można i pięć ty­sięcy za­pła­cić?

– No, szkody na­robi, ale sam nic z tego nie bę­dzie chyba miał?

– O moja droga, o moja droga, jak ty się na lu­dziach nie znasz. Nic a nic! – Ste­fa­nia przy­jęła ton pra­wie men­tor­ski. – Wrzuci, za­dzwoni, że w na­szym śmiet­niki jest elek­tro­śmieć i do­sta­nie ja­kieś zna­leźne albo co? Za do­nosy do­no­si­cie­lom się płaci.

– Straszne. Le­piej by było, żeby ten pła­cił, kto wrzu­cił.

– Tak, ja­sne, ale skąd bę­dzie wia­domo, czyje to jest? Może od­ci­ski pal­ców będą spraw­dzać na śmie­ciach? Nie cu­duj. Oni będą tu spe­cjal­nie gówna zno­sić, żeby nam do­piec! Że­by­śmy z tor­bami po­szły, że­by­śmy pa­dły z głodu. Żeby nam ich śmieci zżarły eme­ry­turę! Całą, ca­lu­teńką!

– O nie­do­cze­ka­nie! – Wa­le­ria była wście­kła, ale i zroz­pa­czona. Walka z tak za­wzię­tym i prze­bie­głym zło­czyńcą jak Kurcz wy­da­wała się z góry prze­grana.

I tak nie­po­strze­że­nie w ży­cie dwóch star­szych pań wkra­dła się śmie­ciowa pa­ra­noja (inne już w nich od dawna sie­działy) i roz­go­ściła na do­bre, jako że pa­ra­noja po­trafi to ro­bić bar­dzo pod­stęp­nie. Na do­da­tek pa­nie miały dużo wol­nego czasu i nie­stety mało pie­nię­dzy oraz nie­do­bory w za­kre­sie mi­ło­ści do bliź­niego swego.

In­ter­net jesz­cze je w tym umac­niał i una­ocz­niał nie­które za­cho­wa­nia, które były tak ku­szące i cie­kawe, że z braku in­nych za­jęć pa­rały się trol­lin­giem. Tyle że one były bar­dziej usy­tu­owane w re­alu, a mniej w sieci, a trol­lo­wa­nie w sieci, choć jest przy­jemne, nie daje ta­kiej sa­tys­fak­cji, jak trol­lo­wa­nie w ży­ciu co­dzien­nym, na­oczne i zde­cy­do­wa­nie sku­teczne. Oraz – co nie bez zna­cze­nia – efek­towne, bo kiedy wi­dzi się wście­kłe miny, wy­ba­łu­szone z wście­kło­ści oczy, bla­dość i stany przed­za­wa­łowe, kro­ple potu zra­sza­jące wście­kłe, zmarsz­czone czoła, to czło­wiek czuje, że żyje.

Obie pa­nie miesz­kały w ostat­niej klatce jed­nego z blo­ków po dwóch stro­nach tej sa­mej klatki scho­do­wej. Ste­fa­nia po le­wej, w miesz­ka­niu z bal­ko­nem, Wa­le­ria po pra­wej, w miesz­ka­niu z log­gią.

Obie czuły się od wielu lat wdo­wami, choć mę­żów miały. Ich, mę­żów, tra­giczne losy bu­dzi­łyby grozę, gdyby tylko wy­szły na świa­tło dzien­nie, ale mę­żo­wie sie­dzieli w czte­rech ścia­nach swych miesz­kań i cze­kali na zmi­ło­wa­nie albo od­mianę losu. Żony trak­to­wały ich jak zło ko­nieczne. Do­kła­dali oni swoje eme­ry­tury do wspól­nych wy­dat­ków i ja­koś tak wspól­nie żyli. Oni w miesz­ka­niach, one naj­czę­ściej na bal­ko­nie lub w log­gii.

Oba te w pew­nym sen­sie „okna na świat”, bal­kon i log­gia, były ra­czej oknami na śmiet­nik, i nikt Ste­fa­nii i Wa­le­rii tego nie za­zdro­ścił. Wy­cho­dziły na alejkę ob­ro­śniętą ży­wo­pło­tem, za któ­rym znaj­do­wał się śmiet­nik.

Za­pa­chy, które stam­tąd do­cho­dziły, były nie do po­zaz­drosz­cze­nia, ale wi­doki, ja­kie miały od czasu wpro­wa­dze­nia se­gre­ga­cji śmieci, da­wały obu są­siad­kom wła­dzę nad ludźmi, któ­rzy nie­opatrz­nie wy­rzu­cali coś pod ich czuj­nym okiem, albo oczami, a któ­rzy chcąc pójść ze śmie­ciami do śmiet­nika nie po­ku­sili się o spraw­dze­nie, czy bal­kony są pu­ste. Star­sze pa­nie to wy­ko­rzy­sty­wały. Pa­trzyły i gło­śno ko­men­to­wały.

– O patrz, ta z dru­giej klatki bu­telki po wi­nie wy­wala – wo­łała z bal­konu Ste­fa­nia do sto­ją­cej w log­gii Wa­le­rii, wcale nie przej­mu­jąc się, że tę kon­wer­sa­cję sły­szy też ko­bieta przy śmiet­niku oraz pół osie­dla. Zresztą głos roz­cho­dził się tu­taj do­sko­nale, wszystko sły­chać było nie tylko obok re­cy­klin­gów, to zna­czy przy po­jem­ni­kach, które stały pra­wie tuż obok śmiet­nika, ale pod dru­giej stro­nie chod­nika też. I po dru­giej stro­nie traw­nika, i w przed­szkolu, i na­wet koło sklepu Dino, choć tam to bar­dziej nocą.

Ar­chi­tekt tak za­pla­no­wał tę prze­strzeń, że była to ge­nialna aku­styczna stud­nia, dzięki któ­rej wszystko było sły­chać jak w ope­rze albo w ka­te­drze. Nocą aż za bar­dzo, nie­stety.

– Ano, patrz, cała re­kla­mówka bu­te­lek po wi­nie, no, no, i to po ja­kimś mar­ko­wym, kogo na to stać?! Wczo­raj wi­dzia­łam ją z całą re­kla­mówką pu­szek po pi­wie. Wstyd...

Taki mo­ni­to­ring do­pro­wa­dzał lu­dzi do szału.

– A Mar­kow­ska wzy­wała hy­drau­lika, bo jej się kość wo­łowa w ki­blu za­kli­no­wała... No wiesz? Z kim my mu­simy tu miesz­kać? Żeby kość wo­łową w ki­blu spusz­czać? No nie do po­my­śle­nia. I skąd ją stać na wo­ło­winę? Kur­czak z bie­dronki – to ro­zu­miem, na to każ­dego stać, ale wo­ło­wina? Nie do po­my­śle­nia! Roz­pa­sana i rosz­cze­niowa! Sa­dzi się jak nie wia­domo co!

Obie pa­nie nie ro­biły so­bie nic z tego, jaką nie­na­wiść wzbu­dzały i jak bar­dzo lu­dzie bali się ich wścib­stwa, bo śmieci to bar­dzo in­tymna sprawa, lą­dują tam opa­ko­wa­nia po le­kach i nie­udane eks­pe­ry­menty ku­li­narne, efekty awan­tur do­mo­wych, nie­chciane zdję­cia i li­sty, bo mało kto ma ko­mi­nek, żeby je spa­lić. Wy­wala się ra­chunki, te­sty cią­żowe i opa­ko­wa­nia po do­pa­la­czach, w su­mie wszystko. Na do­da­tek nie każdy chce, żeby jego na­zwi­sko było wy­krzy­ki­wane przy ta­kich śmiet­ni­ko­wych oka­zjach na cały głos i na po­śmie­wi­sko osie­dla.

– A wiesz, że Pruchno wczo­raj śmieci z ty­go­dnia wy­wa­lał? – Ste­fa­nia aż się wzdry­gnęła. – O ta­kie wory wiel­kie, jak nic, wy­wa­lał. No wstyd.

– Po­waż­nie? – Wa­le­ria też pod­chwy­ciła ton obu­rzo­nej grozy. – Nie do po­ję­cia.

– No wła­śnie! W nie­dzielę! Jak jej nie wstyd, tej jego żo­nie, wsta­łaby, dupę ru­szyła i po­szła śmieci wy­wa­lić w so­botę albo co, a nie bied­nego chłopa na taki wstyd na­ra­żać! Co to za pro­blem dla nor­mal­nej żony? Ale nie, ona to na­wet obiadu nie ugo­tuje, pu­dełka po pizzy wy­wa­lali, biedny ten jej chłop, oj, biedny! Ja to bym taką babę z domu wy­rzu­ciła na zbity pysk, jakby mi ka­zała w nie­dzielę ze śmie­ciami iść! Dzień święty, a nie śmieci wy­wa­lać!

Święte obu­rze­nie lo­sem tego jed­nego bied­nego męża było oczy­wi­ście szczere, ale dla swo­ich mę­żów pa­nie aż ta­kiej li­to­ści nie miały. Mąż Ste­fa­nii we­dług żony był nie­ro­bem, który w fo­telu dupę grzeje, a mąż Wa­le­rii, jak twier­dziła, był ofermą i ofiarą losu. Oni sami na­wet nie pró­bo­wali wal­czyć. Przy­zwy­cza­ili się i sta­rali się, żeby tylko nie było go­rzej.

Pa­nie nie ro­biły so­bie nic z RODO, a ich są­sie­dzi, choć na­prawdę wy­koń­czeni, usi­ło­wali nie dać się sku­sić my­ślom o mor­do­bi­ciu, bo (nie­stety) sta­ru­szek się w na­szej kul­tu­rze ra­czej nie bije. Nie chcieli też my­śleć o pod­pa­le­niu im drzwi miesz­kań, bo mo­głoby to się roz­nieść na są­sied­nie lo­kale, ani o róż­nych in­nych ak­cjach dy­wer­syj­nych, które mo­głyby je spa­cy­fi­ko­wać, albo choć wy­słać na ja­kiś czas do szpi­tala, bo po­li­cja tu nic nie mo­gła.

Pró­bo­wali, zgła­szali, pro­sili. Nie było żad­nych szans na pa­cy­fi­ka­cję tych po­twor­nych sta­ruch, choć wszy­scy mieli ich do­syć.

Po­li­cja, którą oczy­wi­ście usi­ło­wano tymi spra­wami za­in­te­re­so­wać, na­prawdę nic tu nie mo­gła po­ra­dzić. Kilka osób po­szło na­wet na po­ste­ru­nek i zgło­siło, co wy­pra­wiają sta­ruszki. Po­ste­run­kowy Ko­pytko tylko wzru­szał ra­mio­nami, a dziel­ni­cowy śmiał się w ku­łak. Po­li­cja nie miała tu żad­nego pola do po­pisu. Bo co mo­gliby zro­bić?

Za­ka­zać im cze­goś? Tylko czego? I ja­kim cu­dem, prze­cież one ro­biły to u sie­bie, na bal­ko­nach. No i nie było czego za­ka­zy­wać. Bo czego? Roz­mów? Prze­by­wa­nia na bal­ko­nie?

Do­póki pa­nie nie były nie­bez­pieczne, po­li­cja nie miała po­wodu do in­ter­wen­cji. I cho­dziło o ostre nie­bez­pie­czeń­stwo. O za­gro­że­nie czy­je­goś ży­cia, noże, ży­letki, groźby ka­ralne, nie­stety, w ich za­cho­wa­niu zde­cy­do­wa­nie tego bra­ko­wało.

Nie zna­czy to, że nie pró­bo­wali. Ja­sne, że tak, ale skutki były bar­dziej niż marne, bo te dwie śmie­ciowe har­pie były bez­czelne jak mało kto.

Kiedy raz Ko­pytko spo­tkał je na targu i de­li­kat­nie chciał im dać do zro­zu­mie­nia, że pewne za­cho­wa­nia, a w szcze­gól­no­ści to ko­men­to­wa­nie po na­zwi­sku za­war­to­ści śmieci są­sia­dów, nie po­winny mieć miej­sca, obie na­pa­dły na niego, że jest wol­ność słowa i do­póki nie po­peł­niają prze­stęp­stwa, nic mu do tego. Do­dat­kowo obie­cały, że jemu to dupę ob­ro­bią w po­wie­cie, bo nie ma prawa tak bez przy­czyny ko­biet nę­kać i za­ka­zy­wać im nie­win­nej roz­rywki, jaką jest roz­mowa na bal­ko­nie. I rze­czy­wi­ście na­pi­sały skargę. Ro­ze­szła się po ko­ściach, ale smro­dek zo­stał.

Od­tąd Ko­pytko uni­kał ich jak za­razy i li­czył, że ni­gdy wię­cej nie bę­dzie mu­siał z nimi roz­ma­wiać.

***

Każde osie­dle ma swoje do­bre i złe strony. Każde ma za­lety, ale i wady, i na każ­dym coś się dzieje. Jedne osie­dla są albo chcą być bez­dzietne, inne se­nio­ralne, jesz­cze inne VIP-owskie. To tu­taj, w Bo­li­gło­wie, aku­rat było eme­ryc­kie, ale tylko dla­tego, że oprócz eme­ry­tów nikt inny nie chciał tu miesz­kać. To osie­dle miało kosz­marne czyn­sze i pre­zesa, który chciał do­pro­wa­dzić do de­po­pu­la­cji osie­dla, na mniej­szą skalę niż ta świa­towa, ale i tak by się po­rząd­nie de­po­pu­la­to­rom przy­słu­żył. Miało też praw­dziwą ta­jem­nicę, o któ­rej wie­dzieli wszy­scy – za­ko­pane w traw­niku przed­wo­jenne urzą­dze­nia HA­ARP, które pod­grze­wają jo­nos­ferę i dzięki któ­rym na świe­cie po­wstają hu­ra­gany i ka­ta­kli­zmy.

Eu­ropa pod wodą, Au­stra­lia pło­nie, z Gre­cji zo­stały zglisz­cza, ja­kim cu­dem? Od­po­wie­dzią jest HA­ARP!

Ktoś po­wie, że to nie­prawda? Prawda nie ist­nieje. Ist­nieje to, w co się wie­rzy, i w ta­kim sen­sie urzą­dze­nia HA­ARP w bun­krach pod traw­ni­kiem ist­niały jak naj­bar­dziej. Osie­dle miało też po czę­ści eme­ryc­kich miesz­kań­ców na­sta­wio­nych bar­dzo soc­no­stal­gicz­nie, a po czę­ści i ta­kich, któ­rzy fa­na­tycz­nie bro­nili prawa do po­wrotu wie­ków śred­nich wraz ze sto­sami, in­kwi­zy­cją, za­ka­zem ro­dze­nia po ludzku i ob­ci­na­niem rąk za ona­nizm. Miesz­kańcy tu nie ko­chali się za bar­dzo.

Zresztą ostat­nio po­ja­wiło się tu kilka praw­dzi­wych plag. Eg­zema, kro­sty, wy­pa­da­nie wło­sów i aler­giczny ka­tar były tu spo­ty­kane czę­ściej niż gdzie in­dziej, ale brano to ra­czej za kwe­stię wieku, bo tu miesz­kali lu­dzie starsi, któ­rym wszystko szko­dziło, o po­wie­trzu nie za­po­mi­na­jąc, a kiedy przej­rzało się do­nie­sie­nia in­ter­ne­towe, to wi­dać było, że tylko cze­kać, a do­pad­nie to wszyst­kich, eg­zemy od proszku do pra­nia, kro­sty od na­po­jów ga­zo­wa­nych, ły­sie­nie od szam­po­nów. Lu­dzie prze­rzu­cili się na szam­pony psie, ale nie­wiele to zmie­niło. Do­stali pcheł.

W każ­dym ra­zie spar­szeli do­słow­nie wszy­scy, choć nie­któ­rzy w miej­scach na tyle nie­wi­docz­nych, że tylko le­karz je oglą­dał.

Oczy­wi­ście wszy­scy chcieli wie­dzieć, co i dla­czego się dzieje. Ist­niała tylko jedna od­po­wiedź. Pro­mi­nio­wa­nie HA­ARP-iczne.

Osie­dle miało też pa­nią Izę, i ona, trzeba po­wie­dzieć, była je­dyną do­brą rze­czą, która się tu przy­tra­fiła.

Była roz­sądna, miła, po­rządna, od­wa­lała sprzą­ta­nie kla­tek, pod­ci­nała kwiatki na ra­bat­kach i nie roz­no­siła plo­tek, co bar­dzo w ta­kich sy­tu­acjach ważne. Więk­szość ko­biet miała jed­nak ochotę ją za­mor­do­wać, bo mę­żo­wie pa­trzyli na nią ła­sym wzro­kiem. Nie­stety, była ładna.

Pani Izy miesz­kańcy też nie ko­chali, tak na wszelki wy­pa­dek, jedni dla­tego, że pra­co­wała dla spół­dzielni, a więc była wy­zy­ski­wa­czem, inni dla­tego, że na sto pro­cent mu­siała ście­rać ku­rze w pod­zie­miach, więc miała do­stęp do HA­ARP-u, a nie chciała się nim z ni­kim po­dzie­lić. Bez­czel­nie twier­dziła, że nie ma po­ję­cia o czym mó­wią. Kła­mała!

***
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki