Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kryminalna komedia pomyłek!
Mieszkańcy osiedla Radość w Boligłowie otrzymują zawiadomienie, że jeżeli nie będą odpowiednio segregować odpadów będą musieli płacić karę. Dwie emerytki, Stefania i Waleria, nie chcą do tego dopuścić, więc tworzą straż śmietniskową, która ma sprawdzać co i kto wyrzuca.
Wredne, złośliwe i wkurzające staruszki pełnią nocne warty na balkonach, a jedna przez teleskop z noktowizorem sprawdza co się dzieje na osiedlu.
Wkrótce w śmietniku zostaje znaleziona noga, możliwe, że ludzka…
Ktoś wzywa policję.
Na miejsce przyjeżdża mieszkanka osiedla piękna Żaklineta, która poszła do policji, bo matka nie zgodziła się na jej ślub z wybrankiem. W tym samym czasie jedna ze staruszek znika…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
UWAGA MIESZKAŃCY!!!
Przypominamy, że selektywna zbiórka odpadów dotyczy wszystkich i jest obowiązkowa!!! W przypadku stwierdzenia, że w pojemniku na odpady zmieszane znajdują się odpady selektywne, firma odbierze je jako zmieszane i przekaże odpowiednią informację pracownikom Urzędu Miasta Boligłowa!!! Sytuacja ta skutkować będzie wszczęciem postępowania w celu naliczenia podwyższonej opłaty dla nieruchomości za nieprawidłową segregację. Podwyższona stawka wynosi miesięcznie sto czterdzieści złotych za osobę!!!
– Jezus Maria! – krzyknęła Stefania, łapiąc się za serce. – Przecież to nas wykończy! Specjalnie to robią!
– Oszaleli ze szczętem! – westchnęła jej koleżanka.
Obie przestraszyły się dodatkowo liczby wykrzykników w tekście, bo każdy wie, że jeżeli ktoś stawia więcej niż jeden, to psychol, więcej niż trzy – świr, a przy pięciu należy poważnie pomyśleć o zdjęciu biustonosza z głowy i udaniu się do najbliższego punktu opieki weterynaryjnej.
Kiedy Stefania i jej koleżanka, a przy tym sąsiadka, przeczytały to zawiadomienie, wpadły w panikę, bo były już emerytkami, a dla każdej osoby na emeryturze taka suma to wręcz masakryczny wydatek, który ma być karą dla wszystkich za winę jednego, na wzór szkolnej odpowiedzialności zbiorowej. To po prostu przegięcie.
Obie uważały, że to nieuczciwe. Tym bardziej, że były śmieciowo uświadomione.
Nawet bardzo uświadomione, co oczywiście nie sprawiało, że podnosiły z ziemi jakieś porzucone puszki czy papiery, nie, to nie tak, one nie były od tego, ale terroryzowały sąsiadów, z wielkim zacięciem sprawdzając, co, kto, kiedy i gdzie wyrzuca, bynajmniej nie z chęci niesienia pomocy, a raczej zastraszania.
– No co racja, to racja! – odpowiedziała jej sąsiadka Waleria zdecydowanie załamanym tonem. – No trzeba będzie się pilnować. I to jak?!
– Się? Co ty pieprzysz? Jakie się?! Jakie się? Wystarczy że Tarkowska z góry swoje sztuczne cycki wrzuci do zmieszanych zamiast do plastików i już mamy przekichane na całej linii.
Tarkowska cycków nie wyrzucała, ale kiedyś jej wypadły w Biedronce, bo ramiączka jej pękły i odtąd wszyscy wiedzieli, że to, co ma, to tylko dwa marne, sprasowane jajka sadzone, a to, co pokazuje, to takie spore cyckopodobne poduchy biustonoszowe na ramiączkach, kupione u Chińczyka, czyli wypchane czym popadnie.
Plastikowe! A plastik to przecież zagrożenie! No i oszustwo.
Wszyscy byli ciekawi, czy dupę ma tak samo kupną, bo u Chińczyka wszystko można było znaleźć, ale dupy nigdy nie zgubiła, więc nie było to pewne. Tak czy siak jej uczciwość była zdecydowanie podważalna. Skoro cyckami kłamie, może i wszystkim innym.
– I ja będę płacić za jej cycki? Niedoczekanie! – zawołała wściekła Waleria, która była osobą wyrazistą, zwłaszcza w obecności Stefanii. Można by powiedzieć, że się uzupełniały, ale nie, one zdecydowanie się nawzajem nakręcały.
– Za nią? Nie za nią? Po prostu za jakieś tam cycki! Będziemy płacić za wszystko i za każdego! Przecież wiesz, jacy są ludzie. Wcale się ekologią nie przejmują.
– Ja też się nie przejmuję, ale śmieci wywalam prawidłowo, jeszcze od tego pół kuchni mam worami zawalone. Mój to się wczoraj o plastiki potknął i okulary sobie rozbił.
– O plastiki? Okulary sobie o plastiki potłukł?
– O kostkę brukową.
– Masz w kuchni kostkę brukową? – Waleria, choć zaprzyjaźniona, u Stefanii w domu jeszcze nie była, co się miało wkrótce zmienić, ale wierzyła w jej możliwości.
– Nie, zgłupiałaś? No co ty?! Jak się potknął, to poleciał do przodu i zarył szczęką w parapet, a okulary przez okno wyleciały. Ta kostka to poroniony pomysł – burknęła Stefania. – Zresztą te wory w kuchni też.
Rzeczywiście, w małych kuchniach niewielkich mieszkań, odkąd nastała ta ekologiczna konieczność, dla niektórych wcale nie taka konieczna, królowały wory i worki oraz reklamówki, zagracające wszelkie powierzchnie płaskie, bo tu szkło, tam plastik, tu papier, a tam cała reszta.
– Ta ekologia zaczyna mi nawet do sypialni wchodzić, bo papier to się w kuchni nie mieści, ale cóż. Robię, co trzeba!
– Właśnie o to chodzi! Ty jesteś zdrowa moralnie i odpowiednio uświadomiona, ty tak! – westchnęła Waleria. – Ale te krowy spod dwójki? Na pewno nie! Wczoraj widziałam, jak skórki po bananach razem z nalepkami wrzucały do zmieszanych! Sto razy im krzyczałam z balkonu, że trzeba naklejki zdjąć i do plastików, bo mają klej, to nie! Wyzywały mnie od wariatek! A ta Maryśka z ostatniego piętra to zupełnie nieumyty słoik z nalepką i resztkami wrzuciła do szkła! Nieumyty! Teraz rozumiesz? Właśnie przez takich ludzi...
– No tak, globalne ocieplenie. – Stefania nie lubiła upałów.
– Pieprzę globalne ocieplenie, przez takich ludzi będziemy płacić krocie! Krocie! Jak za zboże. Ja to bym chętnie ich wytłukła.
– Tak, tak, wytłuc, oni doprowadzą nas do katastrofy!
Kto nigdy nie chciał wytłuc choćby części ze swoich sąsiadów, jest albo oazą spokoju, albo przedawkował środki nasenne.
– Czy ty, kochana, przypadkiem w jakiś ekologizm nie wpadłaś? – Waleria rzadko kiedy miała własne zdanie i własne poglądy. Obie stanowiły jedność, a niedawno zaczęły się w pewien sposób rozmnażać.
Nie był to ten sposób, o którym wszyscy myślą, one już przez to przeszły. Rozmnożyły się biologicznie i zdecydowanie miały dość. Z radością i zachwytem powitały ten moment, kiedy rozmnażać biologicznie już się nie mogły. Teraz już tylko siały zamęt.
I ten zamęt im służył.
To znaczy wyraźnie było widać, że sąsiadka z klatki obok ma ochotę do nich dołączyć. To znaczy albo do nich, albo do ich sąsiedzkiej krucjaty, tego nie wiedziały na pewno, ale i tak to mile łechtało ich miłość własną. Miały jej dużo, niektórzy twierdzili, że nadmiar.
– Nie, gdzie tam! To nie ekologizm, to zdrowy rozsądek. Gdyby ich wytłuc, świat byłby lepszy i milszy. Niektórzy nawet „dzień dobry” człowiekowi nie powiedzą! Ja, jakbym sama nie musiała płacić za te śmieciowe wygłupy, to bym wszystko do jednego wora wpieprzyła im na złość! O, bo wiesz, to wcale nie jest taka zwyczajna ekologia czy tam ocieplenie, to spisek tych tam z urzędu miasta! Na bank spisek! Poważnie! Na internecie czytałam. Specjalnie to robią! Oni kombinują, jak by tu zarobić i w dupie mają segregację! Po co im segregacja? Po nic! Przecież jak ludzie segregują, to płacą mniej, a trzeba zrobić wszystko, żeby płacili więcej! To logiczne! Każdy tak woli i nikt mi nie powie, że te urzędasy myślą inaczej! Biorą menela i podsyłają go to tu, to tam. Menel wali tonę plastiku do wora ze zmieszanymi, a za nim krok w krok komisja... Takie śmieciowe jury idzie. Grzebią, patrzą, jest! Butelka plastikowa w pojemniku na zmieszane albo na papier. I już mają zarobek! A oni od tego dostają dodatki!
– O ja pierdolę! – jęknęła podekscytowana Waleria. – I my przez to musimy płacić?
– A jak?! Oczywiście! Patrz, jaki to zysk dla urzędasów! Jeden śmietnik jest na kilka bloków, powiedzmy, na trzy, w każdym dziesięć mieszkań, średnio trzy osoby, bo dzieci też liczą.
– Jasne, nawet noworodki! A co to takie małe winne, że sra na trzeci zagon? No co? No nic, ale pieluchę wrzucić trzeba...
– Właśnie – przytaknęła koleżanka. – No i masz, już od jednego śmietnika mają – szybko przeliczyła w pamięci, bo należała jeszcze do tych, którzy liczyć się uczyli bez kalkulatorów – ponad dwanaście tysięcy. Co miesiąc! Ten ekoterroryzm im się po prostu opłaca!
– No im to jeszcze. Rozumiem, każdy chyba tak ma, tym z urzędu zwyczajnie to się kalkuluje, ale przecież istnieje jeszcze coś innego. Gorszego! Istnieje nienawiść!
O tym, że na świecie istnieje nienawiść, nie trzeba nikogo przekonywać, chociaż wielu uważa, że kiedyś było lepiej, że ludzie się kochali, że było biednie, ale cudnie. Otóż nie, nienawiść istnieje od zawsze. Będzie też pewnie istnieć w najdalszej przyszłości, bo człowiek potrafi zazdrościć wszystkiego, nawet pryszczatej żony.
Teraz wszyscy na osiedlu byli trochę pryszczaci, bo się jakaś zaraza rozniosła, ale i tak zazdrościli sobie wszystkiego.
– Co znowu innego?
– Taki na przykład Kurcz? Albo Piecuch?
Kurcz i Piecuch byli solą w oku tych dwóch pań sąsiadek z wielu względów, ale najbardziej ze względów urbanistycznych. Panie sąsiadki nienawidziły ich z całego serca i zazdrościły im z całej duszy. A było czego, choć mężowie pań sąsiadek wcale tak nie uważali. Żony zazdrościły Kurczom i Piecuchom ich własnych posesji, posiadłości, własnych ścian, nie tylko czterech, własnych drzewek, ścieżek, chodników, po prostu odrębnych, czyli samodzielnych domków, czasami – okrutnym zrządzeniem losu – nazywanych willami.
Obie panie o zamieszkaniu w willi marzyły, bo to był szczyt ich marzeń. Mężowie aż tak bardzo takimi domami się nie podniecali, wszędzie widzieli zapchane rynny, dziurawe stropy i dachy, butwiejące ściany, a wszystko to w deszczu.
Kurcz i Piecuch mieszkali właśnie w takich prawdziwych domkach jednorodzinnych. W willach! Każda z tych willi stała w ogrodzie. Każda też z tyłu miała niewielki sad i była ogrodzona siatką. To były prywatne królestwa dobrobytu, oazy prywatnego spokoju i pałace niedostępne dla pospólstwa. Oraz tereny rzodkiewko- i pietruszkonośne.
Ulica Piękna w Boligłowie wcale piękna nie była, gdyż po jednej jej stronie wyrosło osiedle czteropiętrowych bloków, nieco już odrapanych, zazielenionych uroczym grzybem budynków z wielkiej płyty, zamieszkałych przez zupełnie obcych sobie ludzi. Za to z drugiej strony stały pamiętające lepsze czasy domki jednorodzinne, których jakimś cudem nie zburzono.
W jednym z bloków osiedla RADOŚĆ spółdzielni Boligłowianka na parterze mieszkały dwie przyjaciółki, Stefania Kwasota (nazwisko bardzo pasowało do jej natury) i Waleria Wyrobek, która też w nazwisku mogła się odnaleźć. Była przez całe życie bardzo pracowita, co wcale nie przełożyło się na wysokość jej emerytury ani ma miłość męża, który kilka razy tygodniowo miał ochotę ją zabić i zakopać. W takich chwilach, patrząc na domki jednorodzinne, zamiast cieknących dachów i rynien widział całe połacie terenów grzebalnych. Miał w tym pewne doświadczenie.
Niska emerytura jest u kobiet niestety normą. Obie nienawidziły swoich blokowych sąsiadów, co też jest w czasach obecnych normą, ale najbardziej nienawidziły sąsiadów z domków jednorodzinnych, bo byli zamożni. Ludzi zamożnych się nienawidzi i nic się na to nie da poradzić. Tak już mamy.
Jest w Polsce oczywista niechęć do bogaczy, która pozostała nam w genach chyba jaszcze po czasach słusznie minionych, kiedy bycie zamożnym było i niebezpieczne, i niekorzystnie wpływało na wiele spraw zawodowych, o długości życia nie wspominając.
Teraz już jest nieco inaczej, choć czy lepiej? To nie jest powiedziane. Teraz w stosunku do bogaczy da się wyczuć oprócz nienawiści także nutkę podziwu i zazdrości, objawiającą się w stwierdzeniach takich jak: „No, to prawdziwy cud, że mu się udało aż tyle nakraść!” albo „Cholerny złodziej, ale mu się powodzi!”, „Kurna, żeby człowiek tak umiał”...
Trzeba powiedzieć, że jest to coś w rodzaju postępu. Jednak postęp po polsku to nie zawsze to samo co postęp.
Teraz jednak sąsiadki nie o bogactwie myślały, a o zawartości blokowych śmietników.
– Ale o co ci chodzi? Piecuchy i Kurcze mają swoje własne kontenery, do naszych nie wrzucają – stwierdziła Waleria, udając, że chce tonować niechęć koleżanki, choć były to tylko pozory.
– A mało to razy widziałam, jak worki podrzucali pod nasz śmietnik? Ze sto razy! Naprawdę nie kłamię, ale potem to chyba sobie klucz dorobił jeden z drugim i nocą wywalali całe tony śmiecia, całe tony, mówię ci.
– A co tam, bronisz mu? No to już chyba nie jest zakazane? Wcale nie jest powiedziane, że nie były posegregowane.
– A bronię! Ma swoje, niech płaci za swoje! Bo jak gnój jeden z drugim walnie coś zakazanego? Wiesz, że my ryczałtem płacimy wszyscy, a on za swoje śmieci płaci sam. Może chce zaoszczędzić na cudzym. Bogacze tak mają.
– No to już wiadomo, z czego on taki bogaty... Z krzywdy ludzkiej śmietnikowej! Pewnie i na nas zechce się paść – westchnęła Waleria.
– Właśnie, przyjdzie, walnie coś zakazanego i kto będzie kary płacił? Wiesz, że za elektrośmieci można i pięć tysięcy zapłacić?
– No, szkody narobi, ale sam nic z tego nie będzie chyba miał?
– O moja droga, o moja droga, jak ty się na ludziach nie znasz. Nic a nic! – Stefania przyjęła ton prawie mentorski. – Wrzuci, zadzwoni, że w naszym śmietniki jest elektrośmieć i dostanie jakieś znaleźne albo co? Za donosy donosicielom się płaci.
– Straszne. Lepiej by było, żeby ten płacił, kto wrzucił.
– Tak, jasne, ale skąd będzie wiadomo, czyje to jest? Może odciski palców będą sprawdzać na śmieciach? Nie cuduj. Oni będą tu specjalnie gówna znosić, żeby nam dopiec! Żebyśmy z torbami poszły, żebyśmy padły z głodu. Żeby nam ich śmieci zżarły emeryturę! Całą, caluteńką!
– O niedoczekanie! – Waleria była wściekła, ale i zrozpaczona. Walka z tak zawziętym i przebiegłym złoczyńcą jak Kurcz wydawała się z góry przegrana.
I tak niepostrzeżenie w życie dwóch starszych pań wkradła się śmieciowa paranoja (inne już w nich od dawna siedziały) i rozgościła na dobre, jako że paranoja potrafi to robić bardzo podstępnie. Na dodatek panie miały dużo wolnego czasu i niestety mało pieniędzy oraz niedobory w zakresie miłości do bliźniego swego.
Internet jeszcze je w tym umacniał i unaoczniał niektóre zachowania, które były tak kuszące i ciekawe, że z braku innych zajęć parały się trollingiem. Tyle że one były bardziej usytuowane w realu, a mniej w sieci, a trollowanie w sieci, choć jest przyjemne, nie daje takiej satysfakcji, jak trollowanie w życiu codziennym, naoczne i zdecydowanie skuteczne. Oraz – co nie bez znaczenia – efektowne, bo kiedy widzi się wściekłe miny, wybałuszone z wściekłości oczy, bladość i stany przedzawałowe, krople potu zraszające wściekłe, zmarszczone czoła, to człowiek czuje, że żyje.
Obie panie mieszkały w ostatniej klatce jednego z bloków po dwóch stronach tej samej klatki schodowej. Stefania po lewej, w mieszkaniu z balkonem, Waleria po prawej, w mieszkaniu z loggią.
Obie czuły się od wielu lat wdowami, choć mężów miały. Ich, mężów, tragiczne losy budziłyby grozę, gdyby tylko wyszły na światło dziennie, ale mężowie siedzieli w czterech ścianach swych mieszkań i czekali na zmiłowanie albo odmianę losu. Żony traktowały ich jak zło konieczne. Dokładali oni swoje emerytury do wspólnych wydatków i jakoś tak wspólnie żyli. Oni w mieszkaniach, one najczęściej na balkonie lub w loggii.
Oba te w pewnym sensie „okna na świat”, balkon i loggia, były raczej oknami na śmietnik, i nikt Stefanii i Walerii tego nie zazdrościł. Wychodziły na alejkę obrośniętą żywopłotem, za którym znajdował się śmietnik.
Zapachy, które stamtąd dochodziły, były nie do pozazdroszczenia, ale widoki, jakie miały od czasu wprowadzenia segregacji śmieci, dawały obu sąsiadkom władzę nad ludźmi, którzy nieopatrznie wyrzucali coś pod ich czujnym okiem, albo oczami, a którzy chcąc pójść ze śmieciami do śmietnika nie pokusili się o sprawdzenie, czy balkony są puste. Starsze panie to wykorzystywały. Patrzyły i głośno komentowały.
– O patrz, ta z drugiej klatki butelki po winie wywala – wołała z balkonu Stefania do stojącej w loggii Walerii, wcale nie przejmując się, że tę konwersację słyszy też kobieta przy śmietniku oraz pół osiedla. Zresztą głos rozchodził się tutaj doskonale, wszystko słychać było nie tylko obok recyklingów, to znaczy przy pojemnikach, które stały prawie tuż obok śmietnika, ale pod drugiej stronie chodnika też. I po drugiej stronie trawnika, i w przedszkolu, i nawet koło sklepu Dino, choć tam to bardziej nocą.
Architekt tak zaplanował tę przestrzeń, że była to genialna akustyczna studnia, dzięki której wszystko było słychać jak w operze albo w katedrze. Nocą aż za bardzo, niestety.
– Ano, patrz, cała reklamówka butelek po winie, no, no, i to po jakimś markowym, kogo na to stać?! Wczoraj widziałam ją z całą reklamówką puszek po piwie. Wstyd...
Taki monitoring doprowadzał ludzi do szału.
– A Markowska wzywała hydraulika, bo jej się kość wołowa w kiblu zaklinowała... No wiesz? Z kim my musimy tu mieszkać? Żeby kość wołową w kiblu spuszczać? No nie do pomyślenia. I skąd ją stać na wołowinę? Kurczak z biedronki – to rozumiem, na to każdego stać, ale wołowina? Nie do pomyślenia! Rozpasana i roszczeniowa! Sadzi się jak nie wiadomo co!
Obie panie nie robiły sobie nic z tego, jaką nienawiść wzbudzały i jak bardzo ludzie bali się ich wścibstwa, bo śmieci to bardzo intymna sprawa, lądują tam opakowania po lekach i nieudane eksperymenty kulinarne, efekty awantur domowych, niechciane zdjęcia i listy, bo mało kto ma kominek, żeby je spalić. Wywala się rachunki, testy ciążowe i opakowania po dopalaczach, w sumie wszystko. Na dodatek nie każdy chce, żeby jego nazwisko było wykrzykiwane przy takich śmietnikowych okazjach na cały głos i na pośmiewisko osiedla.
– A wiesz, że Pruchno wczoraj śmieci z tygodnia wywalał? – Stefania aż się wzdrygnęła. – O takie wory wielkie, jak nic, wywalał. No wstyd.
– Poważnie? – Waleria też podchwyciła ton oburzonej grozy. – Nie do pojęcia.
– No właśnie! W niedzielę! Jak jej nie wstyd, tej jego żonie, wstałaby, dupę ruszyła i poszła śmieci wywalić w sobotę albo co, a nie biednego chłopa na taki wstyd narażać! Co to za problem dla normalnej żony? Ale nie, ona to nawet obiadu nie ugotuje, pudełka po pizzy wywalali, biedny ten jej chłop, oj, biedny! Ja to bym taką babę z domu wyrzuciła na zbity pysk, jakby mi kazała w niedzielę ze śmieciami iść! Dzień święty, a nie śmieci wywalać!
Święte oburzenie losem tego jednego biednego męża było oczywiście szczere, ale dla swoich mężów panie aż takiej litości nie miały. Mąż Stefanii według żony był nierobem, który w fotelu dupę grzeje, a mąż Walerii, jak twierdziła, był ofermą i ofiarą losu. Oni sami nawet nie próbowali walczyć. Przyzwyczaili się i starali się, żeby tylko nie było gorzej.
Panie nie robiły sobie nic z RODO, a ich sąsiedzi, choć naprawdę wykończeni, usiłowali nie dać się skusić myślom o mordobiciu, bo (niestety) staruszek się w naszej kulturze raczej nie bije. Nie chcieli też myśleć o podpaleniu im drzwi mieszkań, bo mogłoby to się roznieść na sąsiednie lokale, ani o różnych innych akcjach dywersyjnych, które mogłyby je spacyfikować, albo choć wysłać na jakiś czas do szpitala, bo policja tu nic nie mogła.
Próbowali, zgłaszali, prosili. Nie było żadnych szans na pacyfikację tych potwornych staruch, choć wszyscy mieli ich dosyć.
Policja, którą oczywiście usiłowano tymi sprawami zainteresować, naprawdę nic tu nie mogła poradzić. Kilka osób poszło nawet na posterunek i zgłosiło, co wyprawiają staruszki. Posterunkowy Kopytko tylko wzruszał ramionami, a dzielnicowy śmiał się w kułak. Policja nie miała tu żadnego pola do popisu. Bo co mogliby zrobić?
Zakazać im czegoś? Tylko czego? I jakim cudem, przecież one robiły to u siebie, na balkonach. No i nie było czego zakazywać. Bo czego? Rozmów? Przebywania na balkonie?
Dopóki panie nie były niebezpieczne, policja nie miała powodu do interwencji. I chodziło o ostre niebezpieczeństwo. O zagrożenie czyjegoś życia, noże, żyletki, groźby karalne, niestety, w ich zachowaniu zdecydowanie tego brakowało.
Nie znaczy to, że nie próbowali. Jasne, że tak, ale skutki były bardziej niż marne, bo te dwie śmieciowe harpie były bezczelne jak mało kto.
Kiedy raz Kopytko spotkał je na targu i delikatnie chciał im dać do zrozumienia, że pewne zachowania, a w szczególności to komentowanie po nazwisku zawartości śmieci sąsiadów, nie powinny mieć miejsca, obie napadły na niego, że jest wolność słowa i dopóki nie popełniają przestępstwa, nic mu do tego. Dodatkowo obiecały, że jemu to dupę obrobią w powiecie, bo nie ma prawa tak bez przyczyny kobiet nękać i zakazywać im niewinnej rozrywki, jaką jest rozmowa na balkonie. I rzeczywiście napisały skargę. Rozeszła się po kościach, ale smrodek został.
Odtąd Kopytko unikał ich jak zarazy i liczył, że nigdy więcej nie będzie musiał z nimi rozmawiać.
Każde osiedle ma swoje dobre i złe strony. Każde ma zalety, ale i wady, i na każdym coś się dzieje. Jedne osiedla są albo chcą być bezdzietne, inne senioralne, jeszcze inne VIP-owskie. To tutaj, w Boligłowie, akurat było emeryckie, ale tylko dlatego, że oprócz emerytów nikt inny nie chciał tu mieszkać. To osiedle miało koszmarne czynsze i prezesa, który chciał doprowadzić do depopulacji osiedla, na mniejszą skalę niż ta światowa, ale i tak by się porządnie depopulatorom przysłużył. Miało też prawdziwą tajemnicę, o której wiedzieli wszyscy – zakopane w trawniku przedwojenne urządzenia HAARP, które podgrzewają jonosferę i dzięki którym na świecie powstają huragany i kataklizmy.
Europa pod wodą, Australia płonie, z Grecji zostały zgliszcza, jakim cudem? Odpowiedzią jest HAARP!
Ktoś powie, że to nieprawda? Prawda nie istnieje. Istnieje to, w co się wierzy, i w takim sensie urządzenia HAARP w bunkrach pod trawnikiem istniały jak najbardziej. Osiedle miało też po części emeryckich mieszkańców nastawionych bardzo socnostalgicznie, a po części i takich, którzy fanatycznie bronili prawa do powrotu wieków średnich wraz ze stosami, inkwizycją, zakazem rodzenia po ludzku i obcinaniem rąk za onanizm. Mieszkańcy tu nie kochali się za bardzo.
Zresztą ostatnio pojawiło się tu kilka prawdziwych plag. Egzema, krosty, wypadanie włosów i alergiczny katar były tu spotykane częściej niż gdzie indziej, ale brano to raczej za kwestię wieku, bo tu mieszkali ludzie starsi, którym wszystko szkodziło, o powietrzu nie zapominając, a kiedy przejrzało się doniesienia internetowe, to widać było, że tylko czekać, a dopadnie to wszystkich, egzemy od proszku do prania, krosty od napojów gazowanych, łysienie od szamponów. Ludzie przerzucili się na szampony psie, ale niewiele to zmieniło. Dostali pcheł.
W każdym razie sparszeli dosłownie wszyscy, choć niektórzy w miejscach na tyle niewidocznych, że tylko lekarz je oglądał.
Oczywiście wszyscy chcieli wiedzieć, co i dlaczego się dzieje. Istniała tylko jedna odpowiedź. Prominiowanie HAARP-iczne.
Osiedle miało też panią Izę, i ona, trzeba powiedzieć, była jedyną dobrą rzeczą, która się tu przytrafiła.
Była rozsądna, miła, porządna, odwalała sprzątanie klatek, podcinała kwiatki na rabatkach i nie roznosiła plotek, co bardzo w takich sytuacjach ważne. Większość kobiet miała jednak ochotę ją zamordować, bo mężowie patrzyli na nią łasym wzrokiem. Niestety, była ładna.
Pani Izy mieszkańcy też nie kochali, tak na wszelki wypadek, jedni dlatego, że pracowała dla spółdzielni, a więc była wyzyskiwaczem, inni dlatego, że na sto procent musiała ścierać kurze w podziemiach, więc miała dostęp do HAARP-u, a nie chciała się nim z nikim podzielić. Bezczelnie twierdziła, że nie ma pojęcia o czym mówią. Kłamała!