Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
38 osób interesuje się tą książką
Bałwanowo żyje świętami: jarmark, grzaniec, pierogi Grazi i… trupy pod choinkami. Najpierw spada gwiazda lokalnej polityki, potem ozdobą miasta zostaje asystentka, a wszędzie krąży kartka: „Nie śpij, bo cię przystroją!”.
Do akcji wchodzi duet nie do pary, Irena „Ira” Smalec, dziennikarka z pazurem oraz jej siostrzenica, Melka, maturzystka z talentem do pchania się w kłopoty, ale też do dedukcji. Po drugiej stronie taśmy stoi podkomisarz Krzysztof Rybarczyk, chłopak z sąsiedztwa, który wraz z nimi (i trochę wbrew rozsądkowi) zanurza się w labirynt kabli, przetargów i urażonych ambicji.
Kto wykorzystuje maski prywatności w kamerach jak kurtyny do własnego show?
„Trup pod choinką” to świąteczna komedia kryminalna o mieście, w którym każdy zna wszystkich, ale nikt niczego nie widział. Wszystko to okraszone jest czerwonym barszczem, sztucznym śniegiem i tonami brokatu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 289
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Trup pod choinką
S Z C Z E C I N E K | 2 0 2 5
© Copyright by Natalia Kalisiak 2025
© Copyright by Wydawnictwo Czarny Papillon 2025
Wydanie I
Redakcja: Angelika Kuszła
Projekt graficzny okładki, skład i layouty wnętrza: Less R. Hoduń
Korekta: Sylwia Dziemińska, Monika Całka Druk: Drukarnia druk-24h.com.pl
ISBN 978-83-972167-6-1
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych –
żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Wydawnictwo Czarny Papillon
ul. Poznańska 1a
78-400 Szczecinek
Postaci i zdarzenia są wytworem wyobraźni.
Jeśli któryś urzędnik dostrzega tu siebie, to znak, że powinien zmienić nawyki –
być może właśnie dlatego
nigdy nie zostanie bohaterem niczego innego.
Swoją drogą, to zawsze fascynujące,
że nikt się nie zgłasza, gdy na kartach powieści pojawia się postać porządna i mądra, za to przy łajdakach
ruch zawsze robi się większy…
Mojemu Tacie.
Jestem pewna, że głośno byś się z tego śmiał.
1 grudnia
– Szybciej! Szybciej! Z drogi! Proszę zrobić przejście!
Oberwaliście kiedyś z bałwana? Bo ja tak. Dokładnie przed chwilą.
Kilku facetów dzielnie starało się przecisnąć przez jarmarczny tłum wielkiego bałwana. Oczywiście nie był
prawdziwy, bo śniegu w tym roku nie było za grosz. To dziesięciometrowy gigant z plastiku, z wielką sztuczną marchewką,
ogromnym
kapeluszem
i świecącym
ciałem. Świąteczny symbol naszego miasta, który co roku umieszczali na dachu ratusza za pomocą dźwigu, wiwatując wniebogłosy i wyjąc świąteczne piosenki.
I co roku robili to akurat w pierwszy dzień jarmarku, bo Bałwanowo nie byłoby sobą, gdyby nie musiało włączyć trybu „Patrzcie na nas!”. Prościej byłoby, gdyby już tam stał, ale po co upraszczać, skoro można wpuścić w tłum dziesięć metrów świątecznej euforii na kółkach?
Ale nie… Trzeba to zrobić przecież na oczach wszystkich, żeby zaraz potem szumnie włączyć kolorowe lampki na wielkiej choince.
Święta… bleh!
Zorientowaliście się już, że nie lubię świąt?
Przecież to wszystko to jedna wielka żenada!
Zacznijmy od pogody. Kto to widział?! Piętnaście stopni na plusie w grudniu! No dobra… Piętnaście było przedwczoraj, ale dzisiaj jest dziewięć, więc niewiele mniej. Zasada jest więc taka: wychodzisz rano z domu do szkoły, jest zimno, więc ubierasz się na cebulę.
Wracasz po lekcjach do domu – cieplej, więc zdejmujesz szalik i rozpinasz kurtkę. Raz, dwa i proszę bardzo –
masz katar i kaszel, bo przewiało. Wiatr wieje tak, jakby uczył się gwizdać kolędę. Jak żyć?!
Idąc dalej… W wielu sklepach od września znajdziecie świąteczne dekoracje. Nawet już nie czekają na Wszystkich Świętych. Czym tu się cieszyć? Komercja, komercja i jeszcze raz komercja! Naprawdę wierzycie, że jakiś grubas z Coca-Coli przynosi wszystkim prezenty i nawet udaje mu się wciskać przez komin?
A jak ktoś nie ma komina? Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi…
– Mela, tutaj! – Głos Kory wyłonił się spomiędzy dzwonków,
jarmarcznego
techno
i nawoływań:
„Gorące kakao!”.
Zmrużyłam oczy i dostrzegłam w końcu, jak macha do mnie zza domku z grzańcem.
– Dwie porcje pierogów – wypaliła jakaś kobieta, skutecznie sprowadzając mnie na ziemię.
– Już podaję – rzuciłam automatycznie, nakładając pierogi. Starałam się wykrzesać z siebie własną wersję świątecznego grymasu. Oglądaliście kiedyś Grincha?
Zapewne uśmiechałam się podobnie.
– Panie i panowie, kochani mieszkańcy! Już za kilka minut to, na co wszyscy czekamy! Symbol Bałwanowa na dachu ratusza! A zaraz po nim tradycyjne odpalenie lampek na naszej kilkunastometrowej choince – ryczał
w mikrofon prowadzący, a na placu dało się zauważyć większe poruszenie. O ile to w ogóle możliwe.
– Babciu, pójdę do Kory, okay? – Szturchnęłam moją ulubioną staruszkę, ale ona tylko machnęła w moją stronę ręką, nie przerywając zagadywania proboszcza, który przyszedł po pierożka.
Babcia oczywiście nie wzięła od niego pieniędzy, uszczuplając w ten sposób budżet pierogowy Koła Gospodyń Miejskich. Patrząc na ich maślane oczy robione w stronę kaznodziei, domyśliłam się, że żadna z nich nie miała nic przeciwko temu…
Pod kolejnym drewnianym domkiem czekała już cała moja ekipa: Kora, Ala, Dziadek i Kret. Co nas łączyło?
Zdaje się, że – oprócz wspólnej klasy w ogólniaku –
niewiele.
Z Korą, to znaczy Kornelią Bodnar, znałyśmy się jeszcze z przedszkola.
Zaimponowała
mi,
kiedy
w czterolatkach zakleiła kaszą manną z syropem malinowym dziurkę od klucza tuż po tym, jak pani zamknęła nas w sali na klucz, żeby puścić dymka na podwórku. Sądziła, że wszyscy śpimy, bo było leżakowanie. Kiedy teraz myślę o możliwych skutkach jej lekkomyślności, po plecach przechodzą mi ciarki.
Tylko ja i Kora nie spałyśmy. Śmiałam się z jej wyczynu tak głośno, że obudziłam całą grupę. A gdy pani nie mogła tak szybko dostać się do środka, w sali było słychać prawie wyłącznie płacz dzieci z grupy. Prawie, bo jeśliby się wsłuchać, można było wyłapać chrupanie wafelków schowanych przez babkę do szuflady w biurku. Chrupanie „pożyczonych” wafelków to był
soundtrack dziecięcej anarchii. Od tamtej chwili byłyśmy w wielkiej komitywie. Pani już więcej nie zobaczyłyśmy.
W podstawówce poznałam Alicję Wójcik. „Poznałam”
to może za dużo powiedziane. „Natknęłam się”, teraz lepiej. „Potknęłam się” – idealnie! Graliśmy na WF-ie w dwa ognie. Mój jeżu, jak ja to uwielbiam! Kiedy ktoś zajdzie ci za skórę, spierz go na legalu piłką. Czego tu
nie lubić? Stary wuefista podzielił nas na dwie drużyny między trzema klasami i wyszedł „w ważnej sprawie”.
I weź tu człowieku miej trzynaście lat i szalejące hormony. Bunt na cały świat i masakra w oczach. Nie rzucałyśmy jedną piłką, ale kilkoma. W sumie, najpierw celowałam w te, których nie lubiłam, później w te, których miny mi się nie podobały, a na koniec rzucałam już na oślep. W tym całym ogniu piłek nie zauważyłam tylko rudej szkapy wyłożonej jak długa na parkiecie sali gimnastycznej. Tak, to była Ala. Oberwała w twarz i straciła w bitwie okulary. Zrobiło mi się jej szkoda, więc podniosłam ją i wyprowadziłam na korytarz, ku oburzeniu starego, że nie ćwiczymy. Jeden jego gwizdek uspokoił towarzystwo. Tak się robi karierę w sporcie!
Mikołaj Kroplewski i Adam Kret to moi kumple z klasy w ogólniaku. Nikt by nawet nie pomyślał, że coś poza szkołą ich łączy. Matka Mikołaja wyszła za mąż za ojca Adama. I tak właśnie chłopaki stały się wielką kochającą rodziną. Żartuję! Przez co najmniej trzy lata darli ze sobą koty na milion różnych sposobów, a rozejm zawarli dopiero po spiknięciu się z nami. Na Mikołaja
mówimy
Dziadek,
bo
uważa
się
za
najmądrzejszego
w grupie,
a dodatkowo
uwielbia
podkreślać swoje starszeństwo. Po prostu rok kiblował.
A Adam to Kret. Tak po prostu, z nazwiska.
– Masz. – Kora wcisnęła mi do rąk kubek z gorącym płynem. – Napij się grzańca, bo nam tu zejdziesz od tych pierogów.
Z
wdzięcznością
umoczyłam
język
w winie
i stwierdziłam z ulgą, że nadal jest gorące, choć trochę na mnie czekali.
– Dzięki. – Siorbałam dalej ostrożnie. Grzaniec był
aromatyczny i na pewno nielegalny przed osiemnastką.
Na szczęście nas już to nie dotyczyło.
– Grazia pozwoliła ci zejść ze stoiska? – strzelił Kret z szelmowskim uśmieszkiem.
– Taaa – przeciągnęłam, racząc się dalej czerwonym winem.
– Tak bez wykładu? – rzucił równie ubawiony Dziadek.
Wypiłam resztę z kubka i przez chwilę delektowałam się ciepłem, jakie rozpłynęło się po moim ciele. Kiedy otworzyłam oczy, poinformowałam:
– Nowy proboszcz wpadł na pierożka.
Wszyscy wybuchli śmiechem. Wtórował im jęk dźwigu obok ratusza.
– Niech zgadnę… „Dla księdza szanownego pierożki gratis”? – Zaśmiała się Kora, naśladując moją babcię.
– „Sama robiłam!” – uzupełniła Ala.
– Dajcie spokój… Od kiedy stary proboszcz poszedł na emeryturę i przysłali tu tego bruneta-okularnika po czterdziestce, Grazia najchętniej sprzedałaby rodzinę i znajomych, byleby tylko u niego na kuchni pracować
– uzupełniłam całą historię.
Prawda jest taka, że moja babcia, Grażyna Smalec, a dla wszystkich po prostu Grazia, jest troskliwą i cudowną kobietą. Taką babeczką z lukrem. Tylko że od lukru czasami może się zrobić niedobrze… Jest bowiem przekonana, że została zesłana na planetę Ziemia przez Pana
Boga,
by
nakarmić
ludzkość.
A karmi
fenomenalnie! Jak tylko przebrnę przez uszczypliwości w stylu: „zjedz coś, bo zobacz, jak ty wyglądasz”, zawsze mam okazję delektować się smakami, których nie mam w domu. Nie mam, bo jakoś jej córka nie odziedziczyła talentu do gotowania po matce.
– Grazia by nowemu proboszczowi nie odpuściła z tym jedzeniem…
Kolejna salwa śmiechu i wielki dodatkowy łyk wina z kubka Ali wprawiły mnie w naprawdę dobry humor.
Może tegoroczne święta nie będą takie złe?
– Tak, tak… Żebyście widzieli brzuch naszego proboszcza od tych serniczków babci… – Moje opowieści przerwał nagły i głośny pisk wydobywający się z głośników na placu.
– Przepraszam, mikrofon był za blisko. – Prowadzący szybko nadrobił skruszoną minę ekscytacją. – Proszę państwa! Jesteśmy gotowi!
Nad jego głową, wysoko na dachu ratusza, stał
ogromny, ogromniasty bałwan i patrzył na wszystkich zebranych. Jego blask rozświetlał ciemne niebo.
Oczywiście rachunki za prąd zostaną doliczone do opłat mieszkańców.
– Dziesięć… dziewięć… osiem… siedem…
I zaczęło się. Odliczanie do zapalenia lampek na choince, które tradycyjnie zwiastowało rychłe nadejście świąt.
Przecisnęliśmy się przez tłum odliczających ludzi, żeby podejść jak najbliżej choinki. To też taka moja tradycja.
Może i nie lubię świąt, ale jako mała dziewczynka zawsze
wyczekiwałam
tego
momentu,
kiedy
przychodziłam tu z tatą.
– Sześć… pięć… cztery…
Czułam
w sobie
ekscytację
tej
małej
Amelki
z przeszłości, choć starałam się nie myśleć o tym, że po zapaleniu lampek wszystko w moim życiu nadal będzie wyglądać tak samo i nie będzie żadnej magii świąt.
– Trzy… dwa… jeden!
Plac eksplodował wiwatem. Wszystkim udzieliła się atmosfera bałwanowych jarmarków świątecznych.
Światło lampek płynęło po gałęziach od dołu po sam czubek drzewa do wielkiej gwiazdy w kolorze złota.
Biłam brawo razem z innymi. Jeśli Kora mi to później wypomni, wymigam się amnezją. Przecież ja nie lubię świąt! Orkiestra zaintonowała kolędę Wśród nocnejciszy, a my wszyscy dołączyliśmy do wykonawców.
Poczułam ten coroczny gest zjednoczenia. W tamtej chwili i w tamtym miejscu nie było niesnasek i nienormalnych sąsiadów. Każdy śpiewał, przytulał
swoich bliskich, niektórzy dodatkowo raczyli się grzańcem. Czuć było ducha świąt. Ducha Bałwanowa.
Plastikowego do szpiku marchewki.
I wtedy krzyk rozciął kolędę jak fałszujący skrzypek.
Policja, zwabiona nawoływaniami, ruszyła z różnych stron placu ratuszowego w stronę choinki, a tłum zaczął rozstępować się szybko, ustępując im z drogi.
Przyglądałam się przez moment temu, ku czemu pochylał się jeden z policjantów. Inni kazali nam się odsunąć. Kiedy już złapałam ostrość, starając się połączyć kabelki w głowie, zauważyłam pod choinką wystające nogi. O ile mnie wzrok nie mylił, nogawki eleganckich
niebieskich
spodni
od
garnituru
zakończone były bordowymi pantoflami, które za nic nie pasowały do pogody, ale zawsze robiły wrażenie.
Wiedziałam już, do kogo należały.
Te buty to znak rozpoznawczy STAROSTY! Tego wytłoczonego na podeszwach łacińskiego napisu nie można było pomylić z niczym innym.
– O ja… – Kora ściskała mnie mocno za rękę.
– Wiem – szepnęłam, mając ochotę zapomnieć na zawsze Last Christmas.
– Proszę się cofnąć! – Młody policjant rozpostarł przed nami ramiona jak skrzydła. – Teren zabezpieczony!
– Świetne „zabezpieczenie”, nie ma co… A Pani Zosia właśnie podaje księdzu kołacza przez taśmę – mruknął
Dziadek z przekąsem, kiwając w stronę kobiety.
Wicestarosta wyskoczył na plac niczym świąteczny prezent, którego nikt nie zamawiał. Trochę za mały garnitur, płaszcz spod igły, ogromna czerwona twarz i głos rodem z reklamy. Jak na te okoliczności, to wyjątkowo spokojny.
– Spokój, proszę państwa, spokój! Wszystko zostanie wyjaśnione! Mamy kamery!
Zaczęłam rozglądać się ponad głowami, lokalizując je.
Na rogu kamienicy kopułka kamery mieniła się jak brokat. Ktoś ją psiknął sztucznym śniegiem czy co?
SERWIS w odblaskach nerwowo biegał z jakimiś przenośnymi pudełkami.
– Czy to naprawdę starosta? – krzyknął ktoś, choć bez większego przejęcia.
– Proszę nie przeszkadzać funkcjonariuszom! –
odpowiedział ten z mikrofonem, któremu chyba wydawało się, że wciąż prowadzi event.
Podkomisarz Krzysztof Rybarczyk złapał ze mną kontakt wzrokowy i mrugnął nieznacznie. Niedaleko niego Grazia przebijała się przez tłum z tacką pierogów jak pług śnieżny.
– Dzieci, zjedzcie coś, bo bladzi jesteście! – Wciskała każdemu z policjantów po pierogu, jeśli nie zdążyli uciec odpowiednio szybko. – Krzysiu, jeden dla ciebie, na wzmocnienie! Pan wicestarosta też blady, proszę –
rzuciła, pakując kolejnego w pulchną dłoń odzianą w elegancki rękaw garnituru.
– Pani Grażyno, no nie wypada… – Rybarczyk i tak już gryzł. – Ale dziękuję.
Orkiestra próbowała uratować atmosferę Cichą nocą, co od razu skojarzyło mi się ze sceną w Titanicu. Jednemu łamał się głos, drugi już pociągał nosem, a trzeci odpalił
telefon, bo jeśli czegoś nie ma w internecie, to przecież nie istnieje. Nad tym wszystkim świecił bałwan i miałam wrażenie, że ten plastikowy typ właśnie się ze mnie nabija.
– Mela – powiedziała cicho Ala. – Chodźmy stąd.
– Zaraz. Popatrzę jeszcze chwilę.
Na scenie zbrodni widziałam bordowe pantofle, brokat przy pniu, migotanie na kopule kamery, serwis z laptopem, Rybarczyka oblizującego palce po pierogu i wicestarostę, który stał z farszem na ustach zamiast słów. I nagle pojawiło się to nieprzyjemne uczucie, że to dopiero początek. Taki, co udaje święta, a tak naprawdę
jest
zapowiedzią
wszystkiego,
co
nieświąteczne.
– Melka! – Kora machała do mnie marchewką dekoracyjną,
którą
wolontariusze
rozdawali
na
pamiątkę tego dnia. – Bierz na szczęście!
– Na szczęście?
– No. Jak cię życie goni, zawsze lepiej ucieka się z marchewką.
No to wzięłam. Bo czemu nie? Najwyżej uratuję nią komuś życie.
Twoja determinacja i staranność w pracy zostaną docenione. Koniec roku to dobry
moment, by zacząć myśleć o kierunku, w którym chcesz rozwijać swoją karierę.
Postawiłam kropkę, oparłam się plecami o krzesło przy biurku i jeszcze przez moment patrzyłam na tekst w laptopie. Horoskop dla Raka dopieszczałam zwykle najbardziej, mając nadzieję, że pozytywnymi myślami przywołam dla siebie szczęście. Tym razem skupiłam się głównie na wątku kariery, bo temat miłości szedł mi w życiu jak krew z nosa. A raczej jak krew z moich żył…
Przy każdym pobraniu krwi pielęgniarki miały problem, żeby cokolwiek leciało, nawet po wypiciu kilku szklanek wody. Nie będę już wspominać o gmeraniu igłą pod skórą… Na samo wspomnienie przechodzą mnie ciarki.
Uważaj na to, co mówisz i robisz, bo każdy Twój ruch może być wykorzystany przeciwko Tobie.
Dopisałam jeszcze Skorpionowi, żeby moja szefowa połknęła swój własny język, kiedy to przeczyta.
Pracowałam dla portalu Zgadnijco.pl od trzech lat. Nie był to szczyt moich marzeń dziennikarskich, ale po studiach nie mogłam zaczepić się w żadnej porządnej miejscówce. Najpierw głupio sądziłam, że jestem dla
wszystkich za dobra, a później byłam zbyt dumna, żeby zapytać jeszcze raz. Do Zgadnijco.pl wciągnęła mnie koleżanka, Iwona, i tak samo jak ona, miałam być tam zaledwie na chwilę. W przeciwieństwie do niej osiadłam jednak na dłużej i odcinałam tylko kupony od
comiesięcznej
wypłaty,
która
spokojnie
wystarczyła mi na wynajem mieszkania i życie na względnym poziomie. Oczywiście same horoskopy by tego nie dały. Zaangażowałam się stopniowo w pisanie o życiu towarzyskim miasta, byłam zapraszana na otwarcia nowych lokali, restauracji, dyskotek i klubów nocnych.
Wszystko, co dobre, szybko się jednak kończy. Były właściciel portalu rozwiódł się i sprzedał firmę, żeby spłacić żonę, którą zdradził ze swoją asystentką. I tak oto rozpoczęła się era Eweliny.
Ewelina Adams nie znała się na dziennikarstwie za grosz, ale jej mąż wykupił większość udziałów w Zgadnijco.pl,
zaspokajając
jej
kolejny
kaprys.
Pracowała wcześniej w sklepie z ubraniami, potem otworzyła własny z mieszankami kaw i herbat, lecz każdy pomysł na siebie umierał wraz z nadejściem nudy. Teraz więc szefowała – tak by powiedział mój tata.
Swoje kompleksy nadrabiała złym traktowaniem pracowników. Nie zliczę, ile razy odrzuciła moje artykuły, potraktowała mnie protekcjonalnie lub po prostu nakrzyczała na mnie, twierdząc, że bez niej jestem nikim. Rotacja pracowników była tu ogromna, bo albo ich zwalniała, albo sami odchodzili. Tylko trójka miała najdłuższy staż – księgowa przed emeryturą, sprzątaczka na emeryturze i ja. Znosiłam wszystko, bo nie miałam odwagi pójść dalej. Ale to mój ostatni horoskop dla Zgadnijco.pl, bo jutro zaczyna się mój urlop, a z końcem grudnia kończy się wypowiedzenie.
Ewelina wolała nie płacić mi ekwiwalentu. W porządku.
Spakuję godność i pojadę do Bałwanowa później, jak najbliżej Wigilii, żeby kochana mama miała mniej czasu na: „Iruś, a z czego ty zamierzasz żyć? Nawet pierogów lepić dobrze nie umiesz”.
Moje rozmyślania przerwały wibracje telefonu leżącego na
blacie.
Zdziwiona,
że
ktoś
może
dzwonić
o dwudziestej drugiej, od razu nabrałam podejrzeń, że wydarzyło się coś złego. Odebrałam więc po kilku sygnałach.
– Ciociu, musisz przyjechać! – krzyk Melki potwierdził
moje przypuszczenia i wywołał małą panikę.
– Melka?! – zawołałam do słuchawki. – Coś z babcią lub dziadkiem?
– Poczekaj – rzuciła szybko, a kilka chwil później głosy wokół niej ucichły.
Siostrzenica, Melka, była moim oczkiem w głowie.
Mimo że siostra, Kaśka, miała troje dzieci, to właśnie Melka zyskała miano mojego własnego dziecka. Jest dziewiętnastoletnim
chodzącym
wulkanem,
ale
kocham ją miłością nieograniczoną. Jest po prostu taka, jaką ja kiedyś byłam.
– Już mogę. – Głos Melki był przejęty i miałam wrażenie, że drży.
– Mów, co się dzieje, bo dostaniesz w łeb! – ryknęłam groźnie.
– Trupa znaleźli.
Cisza, jaka nastąpiła, wypełniła całe moje mieszkanie.
Trupa? Ale gdzie?
– Melka, na litość boską! Mówże wszystko!
– Jarmark się zaczął i pod choinką był trup. I to nie byle kogo, bo starosty!
Odsunęłam od ucha telefon, sprawdzając po raz kolejny, czy na pewno dzwoniła do mnie Amela. Jak nic obstawiałabym jakiś niezły wkręt z radia. Ale nie o tej porze…
– Ciocia! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Musisz przyjechać, sprawa jest do rozwiązania. Sama sobie nie poradzę. Chciałaś mieć poważną sprawę dziennikarską, to ci trupa znalazłam.
– Dzwonisz do mnie, bo znalazłaś trupa? Dziewczyno, normalni ludzie szukają w takiej chwili policji, a nie mnie, dziennikarki od koktajlów i horoskopów.
– Zrozum, że policja już tu była. Ich teoria, że zjadł za dużo pierogów i umarł, mnie nie przekonała. Ktoś go przecież musiał wsadzić pod tę choinkę, tak?
– Wygląda na to, że choinka w Bałwanowie ma w tym roku trochę… nietypową ozdobę – mruknęłam do telefonu.
– Nietypową? – prychnęła nastolatka. – Mówię ci, ciociu, że to jedyna choinka w całej Polsce, która ma pod sobą STAROSTĘ!
Poczułam, jak mój cały umysł otoczyła mgła. Dosłownie.
Mgła, która w jednej chwili zasłoniła mi wszelkie inne sprawy i nakazała ukierunkować się wyłącznie na sprawę świerkowego starosty.
– Dobra. Niech ci będzie – powiedziałam i się rozłączyłam, zanim odpowiedziała.
Wysłałam swój ostatni horoskop do jutrzejszego wydania i zamknęłam przeglądarkę. Walizka pakowała
się sama: dyktafon, notatnik, ładowarki, dwie bluzy do ubioru na cebulę, czapka, rękawiczki (na wypadek, gdyby zima kiedyś wróciła). Zerknęłam jeszcze na szufladę z gadżetami – kamerka samochodowa. Czemu nie! Nigdy nie wiesz, kiedy nagrywanie okaże się cenniejsze niż życzenia. W głowie miałam tylko jedno pytanie: czy na nogach starosty wciąż były te jego ulubione bordowe pantofle z łacińskim mottem na podeszwach?
***
(W tym samym czasie…)
Na tyłach starostwa zapaliło się światło.
Gdyby ktoś był w pracy i przyjmował interesantów, usłyszałby rytmiczne stukanie w klawiaturę i zgrzyt niszczarki do papieru, która jadła papier jak pierogi z kapustą po trzecim talerzu – bez przekonania, ale konsekwentnie.
Gdyby tylko osoba, która właśnie niszczyła w panice dokumenty, zamknęła za sobą wejście na dole, ciemna postać nie uchylałaby teraz drzwi do gabinetu z szyderczym uśmiechem na ustach.
Gdyby tylko ta osoba zwróciła uwagę na to, że nie jest sama, zauważyłaby odpowiednio wcześnie lampki
choinkowe owijające się wokół jej szyi i może by się jeszcze mogła uratować.
Gdyby tylko…
2 grudnia
– Widziałaś? – Kora pochyliła się tak nisko, że jej warkocz wylądował na mojej zeszytowo-marginesowej sztuce nowoczesnej pod tytułem Święta to ściema.
Dobrze, że siedziałyśmy razem w ławce na angielskim, przynajmniej nie musiałyśmy strzelać snapami pod ławką jak snajperki.
– Co miałam widzieć? – syknęłam, zerkając co chwilę na babkę od angola.
Pani Agnieszka, alias Ms. Present Simple, stała przy tablicy
z markerem
i wymalowanym
uśmiechem.
Wolałabym nie trafić do odpowiedzi przed samymi świętami. Ani w sumie kiedykolwiek.
– Wysłałam ci link na Messengerze. Kolejny trup pod choinką!
– Co?! – wyrwało mi się na całą klasę i rozdziawiłam usta w zaskoczeniu. Zapomniałam już, gdzie jestem.
Głowy przede mną i za mną zaczęły robić „szszszsz” jak drzewa na przeciągu.
– Amelia, co się dzieje? – Głos anglistki wbił mnie w ławkę niczym zszywka. Przewiercała mnie wzrokiem znad okularów.
–
Przepraszam,
pani
profesor.
Kora
właśnie
powiedziała mi o drugim trupie. – Moje słowa wywołały poruszenie wśród wszystkich, włącznie z nauczycielką. Takie sytuacje działają jak granat z opóźnionym zapłonem. Najpierw cisza, potem eksplozja. Telefony zaczęły wyskakiwać z plecaków i kieszeni jak zające z kapelusza.
– Proszę to schować! – zarządziła anglistka, ale jej słowa nie przyniosły spodziewanego rezultatu. Było za późno.
Lawina ruszyła. Kilka sekund później sama się poddała i patrzyła na klasę, wyczekując informacji.
– Znaleźli kolejne ciało! – krzyknął Paweł Wasilewski, który zawsze wiedział pierwszy, bo jego mama pracowała w banku, a bank wiedział wszystko.
– O żesz w mordę… – zawtórowała mu Zośka Kuszyńska, po czym natychmiast dodała: – To znaczy: oh my gosh, proszę pani.
Nacisnęłam palcem ekran telefonu w miejscu, gdzie udostępniono
artykuł
lokalnej
prasy.
Balwanowewiesci.pl to najlepsze źródło informacji z miasta, bowiem opierały się nie tylko na obserwacji
prowadzących, ale na donosach mieszkańców. Jak dotąd nie ujawnił się nikt odpowiedzialny za ten portal
– to mógł być tak naprawdę każdy. Z ekscytacją czytałam o sprawie, nie zwracając większej uwagi na przekrzykiwanie się mojej klasy. Anglistka usiadła zdziwiona przy biurku. Nie było już sensu prowadzić lekcji dalej.
Czy w Bałwanowie
zrobiło się niebezpiecznie?
Dziś w godzinach porannych na placu przed siedzibą Starostwa Powiatowego spacerujący z psem mężczyzna dokonał szokującego odkrycia Pies rasy shih tzu, załatwiając swoje potrzeby przy dekoracjach świątecznych, wywąchał kobiece nogi wciśnięte pod jedną z choinek. Zaniepokojony mężczyzna wezwał
policję, która zabezpieczyła ciało starszej kobiety. Kto to – na razie nie wiadomo.
Wiadomo jednak, że była owinięta lampkami LED, które wciąż świeciły.
Po tym wydarzeniu, oraz po wczorajszym odkryciu ciała starosty pod ratuszową choinką, nasuwa się mnóstwo pytań… Jedno jest pewne
– w Bałwanowie grasuje morderca.
Czy codziennie będziemy znajdować ciało pod choinką niczym czekoladkę w kalendarzu adwentowym? Bądźcie czujni!
Na klasę spadła fala pisków, szeptów i „poka, poka”.
Pani profesor udawała, że zaraz wrócimy do angielskich słówek, ale nawet ona czytała teraz wiadomości i komentarze na tablecie.
– Ej! – Moją uwagę przyciągnął głos Dziadka. – Zrywamy się zaraz?
– Matka mnie zabije… – mruknęła Ala w ławce przed nami, nie podnosząc głowy. Nawet czujne oko by nie zarejestrowało, że brała udział w naszej wymianie zdań.
– Zawsze tak mówisz. – Machnął ręką Kret siedzący obok Dziadka.
– Bo zawsze mnie zabija. – Lekko wzruszyła ramionami, wyjaśniając logikę własnego świata.
– Lubię cię taką zmartwychwstałą – mruknął do niej Kret głębokim głosem, na co ramiona Ali opadły w geście poddania. Wiedziała, że nie wygra.
Równocześnie
z dzwonkiem
zawibrowała
moja
komórka na znak przychodzącej wiadomości.
Ciocia Ira
Jestem. Widzimy się tam, gdzie zawsze?
Z uśmiechem wystukałam pozytywną odpowiedź.
– No to co? – Kora pakowała książki, jakby palił się płomień wiedzy i musiała uciekać. – Log out z edukacji?
– Log out – potwierdziłam, zgarniając plecak.
Na korytarzu zrobiło się gęsto, jak na wyprzedaży w markecie. Jedni pokazywali stworzone przez siebie memy o kalendarzu adwentowym Bałwanowa, inni filmiki z taśmą policyjną, ktoś nawet namawiał do kupienia pamiątkowych bombek true crime (jak coś, to był Wojtek, od zawsze szkolny biznesmen).
– Dobra, plan jest prosty – powiedziałam już w kurtce.
– Ty po drodze wyślij reszcie info o dziupli, a ja ogarnę, czy Grazia nie potrzebuje rąk do pomocy.
– A jak potrzebuje?
– To mam dwie, jedną, która ją przytuli, i drugą, która pomoże. Idziemy.
Wyszłyśmy
w grudniowe
dziewięć
stopni
i rozdzieliłyśmy się. Po chwili ujrzałam bałwana na ratuszu oświetlonego blaskiem dnia, który z całych sił
próbował
udawać
świąteczną
noc.
Bałwanowo
brzmiało dziś inaczej. Jak miasto, które się obudziło zdecydowanie za wcześnie i dopiero zaczyna otwierać oczy.
To miasto nic się nie zmieniało. Chodniki wspominały pewnie moje trampki, kioskarz nadal pamiętał, jaki był
mój ulubiony tygodnik, a w pamięci rynku na pewno zapisały się kroki na śniegu, choć tego akurat w tym roku nie było. Przy ratuszowej choince wisiała taśma policyjna, a obok niej stało dwóch policjantów, u których widać było znużenie.
– Proszę, proszę! A kogo my tu mamy? – Usłyszałam męski głos, który pamiętał moje najgorsze i najlepsze dni.
– Nic nie zrobiłam, panie podkomisarzu… – rzuciłam zaczepnie, uśmiechając się przy tym.
Jego twarz rozjaśnił znany mi od zawsze uśmiech.
– O proszę, czyżby sprawdził się mój horoskop? – dodał, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
– Cześć, byku! – zawołałam radośnie, przysuwając się bliżej, żeby go objąć.
Zrobił to bez wahania. Krzysztof Rybarczyk stał przede mną w całej okazałości jak billboard reklamujący rekrutację do policji. Nie widzieliśmy się trzy lata, podczas których tylko wpadałam i wypadałam z domu rodzinnego. Nie znaczyło to jednak, że nie śledziłam jego dokonań. Znaliśmy się z osiedla. Tak, Bałwanowo było tak wielkie, że najwięcej przyjaźni zawierało się właśnie na podwórku pod blokiem. A może nawet głównie przy trzepaku. Krzysiek był cztery lata starszy ode mnie, wysoki i cholernie przystojny.
Nadal.
Niestety.
Mocno zarysowana szczęka, czarne włosy jedynie lekko przerzedzone, lekko oprószone siwizną, co dodawało mu uroku. Żadnego piwnego brzucha. I ten uśmiech, który umiał powiedzieć: „spokojnie” w tym samym momencie, kiedy wyraz oczu mówił: „wiem, że kłamiesz”. Z automatu owinęłam się ciaśniej płaszczem, ścisnęłam paskiem i głupio sądziłam, że dzięki temu wydam się szczuplejsza. Zawsze nosiłam rozmiar XL, ponieważ czułam się w nim dobrze. Nigdy jednak nie pomyślałam, że to za dużo i najzwyczajniej w świecie mogłabym schudnąć. Aż do teraz…
– Co ty tu robisz? – zapytał lekko, kiedy już oswobodziłam się z jego ramion.
– Przyjechałam na święta.
– Zwykle przyjeżdżasz tuż przed.
– A ty skąd wiesz?
– Ira, to Bałwanowo. – Wskazał na ratusz. – Tu o wszystkim dowiadujesz się szybciej niż o pogodzie.
Na dodatek jestem gliną, pamiętasz?
Cały Krzysiek. Jego pozytywne nastawienie i szczery uśmiech zawsze potrafiły poprawić mi nastrój.
Słyszałam jednak, że kiedy chodziło o wykonywanie obowiązków
służbowych,
był
poważny
i nieprzejednany. Pewnie dlatego niedawno dostał
kolejny awans.
– No tak, co ja sobie myślałam? – rzuciłam lekko. – A ty?
Kiedy będziesz komendantem?
Zaśmiał się perliście i pogroził mi palcem:
– Na razie nasz komendant ma się dobrze. Ale wiesz…
kto wie – dodał, wzruszając ramionami. – Muszę lecieć.
Pewnie słyszałaś, co się stało. Zadzwoń, to się spotkamy
– rzucił i już go nie było, zanim zdążyłam w ogóle cokolwiek odpowiedzieć.
– Masz to jak w banku! – krzyknęłam, ale on już podchodził do swoich.
Z daleka zauważyłam stoisko z pierogami mojej mamy, Grazi. Widziałam też ją i jej energię, tłumy przy ladzie
i śmiech, który docierał do mnie przez pół placu. Serce zrobiło mi dwa kroki do przodu, ale zatrzymałam je myślą, że jeszcze nie teraz. Zmieniłam trajektorię, kryjąc się za budką z grzanym winem, po czym uciekłam w boczną
uliczkę
i powędrowałam
na
miejsce
spotkania. Niedługo potem analizowałam już wszystko, co dotąd usłyszałam.
***
– Melka, ja tego nie kupuję…
– Ale ciociu…
Od dwóch godzin siedziałyśmy w piwnicy w bloku moich rodziców i dyskutowaliśmy o sytuacji w mieście.
Ta piwnica była kiedyś pokojem gier mojej siostry i moim, ale od kiedy Kaśka całkowicie popłynęła w swojej zajefajności, zaglądała tu ze mną tylko Mela.
I to, gdy nikt nie widział. „Pokój gier” to było i tak za dużo powiedziane, bo stała tu od dwudziestu lat ta sama stara wersalka, żółty fotel (kiedyś rodzice chcieli wynieść go na śmietnik, ale namówiłyśmy tatę, żeby go wstawił tutaj) i drewniana rozkładana ława. Jeśli chodzi o gry, było tu kilka zakurzonych planszówek i małe boisko z piłkarzykami na sprężynie, które w dzieciństwie
uwielbiałam.
Na
to
wszystko
mówiliśmy po prostu dziupla. To był nasz azyl.
W sumie nie tylko nasz, ale całego osiedla takich jak
my. W tym właśnie Krzyśka. Śmiałam się kiedyś, że już wtedy ćwiczył policyjne zagrywki, kiedy wypytywał
nas o to, kto zjadł jego kanapkę, którą zostawił
w dziupli poprzedniego dnia, żeby jego mama nie zorientowała się, że nie zjadł w szkole drugiego śniadania.
Wcisnęłam w siebie kolejnego pączka z pistacją, po którego szłam specjalnie do cukierni. Melka stała na wersalce jak na mównicy z tą swoją iskrą w oku.
– To szansa na rozwinięcie skrzydeł. Nie widzisz tego?
Właśnie do mnie dotarło, że Melka zbyt dużo wie o moim prywatnym życiu. Inaczej by tak nie gadała.
– Ale co ja mam zrobić? Pójść na policję i zapytać, czy mogę się przyłączyć do śledztwa? Coś w stylu: „Dzień dobry, jestem od horoskopów, ale potrafię też czytać nagrania z kamer”? – rzuciłam złośliwie. Niech się młoda cieszy, że pączek jest pyszny, inaczej bym nim w nią rzuciła.
– A czemu nie? – Rozłożyła ręce. – Przecież Krzyś na pewno ciocię przygarnie… – Nie zdążyła dokończyć, bo w ciągu sekundy obok jej głowy przeleciała poduszka spod moich pleców.
– Dasz mi spokój z tym Krzyśkiem?
– Dam, dam. Przecież to TYLKO kolega…
– Ty mi przypomnij lepiej, po kim ty jesteś taka wyszczekana.
– Jak to po kim? Po chrzestnej!
Oczywiście, że jestem jej matką chrzestną. Tym tekstem wspominamy słowa Kaśki, która zawsze wszelką niesubordynację średniej córki zwalała na wspólne geny ze mną.
– Wiemy w ogóle, kim jest druga ofiara? – zapytałam nadal nieprzekonana do pomysłu. Kpiący uśmieszek dziewczyny wskazywał na jej wygraną.
– Stanisława Czub, prawa ręka starosty.
– O kurczę… – Odłożyłam pączka z pistacją, który miał
poprawić mi humor. – Wiadomo, co z nią zrobił?
– A skąd ciocia wie, że to on? – rzuciła zaczepnie.
– On, morderca. Nadążaj, Melka.
– Kretowi udało się podpytać ojca, który o wszystkim mu powiedział w wielkiej tajemnicy, oczywiście. Pani asystentka została uduszona lampkami na choinkę.
Zagwizdałam przeciągle.
– Czekaj, czekaj… Czy Czub to nie nazwisko twojego faceta od fizyki?
– Dokładnie. Wszyscy przecież w szkole wiedzieli, kto w tym małżeństwie nosił spodnie i na pewno nie był to Karol.
Melka usiadła bokiem na wysłużonym fotelu i zarzuciła nogi na podłokietnik. W jednym uchu nadal miała słuchawkę. Nigdy nie zrozumiem, jak młodzież może skupić się na rozmowie, kiedy w drugim uchu gra muzyka.
– Pan Karol. Zachowuj się, Melka – zwróciłam jej uwagę.
Przewróciła oczami, a ja starałam się nie myśleć, że robiłam w jej wieku tak samo. – Mów, co wiesz. –
Upiłam łyk coli. To wystarczyło, żeby wyjęła słuchawkę z ucha i usiadła jak człowiek.
– Karol jest młodszy od Stanisławy o całe dwadzieścia lat.
– Tego nie wiedziałam… – burknęłam.
– Serio! Poznali się w czasie jakiegoś projektu szkolnego, kiedy Karol – zauważyła moją groźną minę.
– No weź… Mam opowiadać, czy nie? – zapytała podstępnie. Uniosłam ręce w geście kapitulacji. –
Karol miał dostarczyć do sekretariatu starostwa jakieś papiery projektowe.
–
Przecież
asystentka
starosty
nie
siedzi
w sekretariacie. – Teraz ja przewróciłam oczami, bo to mi się nie kleiło.
– Ale wtedy siedziała. Jeny, ciociu… Co za różnica?
Wpadli na siebie kilka razy i trach! Pół roku później byli po ślubie. On sarnie oczy, ona czołg w garsonce. –
Opadła plecami na fotel, wyraźnie zadowolona z wrażenia, jakie na mnie wywarła jej opowieść.
– Przecież ona była już przed emeryturą!
– No pewnie… On też. Tyle że jakieś dwadzieścia lat.
Miłość nie wybiera…
– Nie bądź złośliwa – syknęłam. Kojarzyłam Karola z czasów szkolnych, choć nie byliśmy w równoległych klasach. Zawsze był cichy i spokojny, wychowywał się tylko z matką, która przekonywała go, że jego miejsce jest przy niej aż do jej śmierci.
– Jego matka nadal żyje?
– A i owszem.
– A i owszem? Co ty, teksty dziadka przejęłaś?
– A i owszem – przytaknęła znowu. Mój tata, a jej dziadek, tak właśnie odpowiadał na wszystko, o co go zapytaliśmy. Tylko dla żony miał zarezerwowane inne teksty, żeby udowodnić, że jej słucha.
– Dobra… Musimy się zastanowić, jak się wtrącić w tę całą morderczą gierkę. Masz jakieś podejrzenia, czy będą następne ofiary?
Melka przez moment się nad czymś namyślała.
– Myślę, że usłyszymy o tym, zanim skończymy robić z babcią Grazią wianki świąteczne.
Skrzywiłam się na samą myśl o tej maminej tradycji, bo zwykle mnie omijała.
– Robimy plan.
– Tak! – Melka klasnęła tak, że piłkarzyki zadrżały.
– Po pierwsze, jutro rano podobno ma być wygłoszony oficjalny komentarz wicestarosty, na który pójdę pod starostwo. Ty, oczywiście po lekcjach, oblecisz okolice budynku i zrobisz zdjęcia każdej kamerze, kopule i każdemu martwemu kątowi.
– Zrobi się. Będę cieniem choinki.
– Po drugie, Kret niech jeszcze raz wypyta ojca o fakty z sekcji. Fakty, nie plotki. Najlepiej godzina zgonu, ślady, co z lampkami i co z odciskami.
– Jasne. Oczywiście podpyta ojca „przypadkiem”.
– Po trzecie, Dziadek niech zajmie się skanerem pasma, skoro to lubi. Szukamy krótkich komunikatów ochrony i serwisu. Po czwarte zaś, przyda się mój żółty garbus.
– Wskazałam kciukiem za plecy, choć garbusa z nami nie było. – Ma kamerkę, będę więc parkować w bardziej strategicznych miejscach, może akurat coś nagram.
– Minusy? – zapytała Melka rzeczowo.
– Nie wchodzimy w paradę śledztwu, bo Rybarczyk wywiezie nas na taczce.
Dźwięk
powiadomienia
nagle
przerwał
nasze
dywagacje. Powiadomienie z Balwanowewiesci.pl:
[AKTUALIZACJA]
Nieoficjalnie: ofiara to Stanisława C., pracownica starostwa.
– Szybko… – mruknęłam z przekąsem.
Jak na zawołanie drzwi dziupli otworzyły się bez zbędnego pukania, a do środka wpadli Dziadek, Kret, Kora i Ala. Ta ostatnia oczywiście sapała pod nosem:
– Matka mnie zabije.
– My cię wskrzesimy – zapewnił Kret, zanim dostał
łokciem w żebra.
– Słuchajcie! – zaczęła Melka po wstępnej wymianie uprzejmości młodych na mój widok. – Mamy robotę.
– Dziadek i Kret, wy kalibrujecie skaner, żebyśmy wsłuchali się w echa miasta. Kora i Ala orientują się w temacie kamer i firmy, która je obsługuje, a Melka robi obchód.
– A marchewka? – zapytał Dziadek, zauważając pomarańczowy rekwizyt, który od wczoraj Melka nosiła jak berło.
– Marchewka zostaje jako talizman.
– A co z podejrzanymi? – zapytała Kora, wyjmując mi to z ust.
– No jak co? Podejrzanym jest każdy, kto nie lubił
starosty.
Melka uniosła podkreślone kredką brwi.
– Czyli wszyscy?
– Możliwe…
3 grudnia
– No cześć, mamo.
– O ho, hoo… Kogo to moje piękne oczy widzą? – mama podciągnęła kącik ust, a ja zauważyłam, jak ciotka Ira w sekundę napięła ramiona.
– Nie gadaj, że za mną tęskniłaś – udało jej się odpowiedzieć lekko.
Mama stała za ladą, kiedy weszłyśmy do jej gabinetu.
Centrum Odnowy – poprawiłam się w myślach zgodnie z jej wskazówkami. Po naszej stronie było tłuste światło żarówek, zapach lakieru do włosów i kawy, po tamtej błyszczące
kafle
i chromowane
stojaki
z wydrukowanym: Centrum Odnowy Katarzyny Bębenek złotym fontem, jak na ślubnym zaproszeniu. Tak naprawdę
centrum
to
stumetrowe
mieszkanie
w odrestaurowanej kamienicy, zaadaptowane pod gabinety urody. Mama nazwała to swojego czasu SPA Dzienne, choć zawsze powtarzała, że jej Centrum nie jest dla każdego.
Katarzyna, bo tak ma na imię moja kochana matula, zaczynała swoją karierę od robienia paznokci
w czasach, kiedy jeszcze nikt w Bałwanowie nie słyszał
o żelach
i akrylach.
Teraz
w czterech
