Trup numer 5 - Iwona Banach - ebook
NOWOŚĆ

Trup numer 5 ebook

Iwona Banach

0,0

Opis

Pewien hrabia szczyci się swoim niezbyt prawdziwym zamkiem we Francji. Niestety to, co wyprawia się w lochach spędza mu sen z powiek.

W miasteczku Trou de Trombeau panoszy się turecka mafia, mało kto mówi po francusku, a po ulicach snują się przynoszące nieszczęście stare mamrotnice. Jest tajemniczo i wieje grozą. Bratanek hrabiego wraz ekipą przyjaciół spieszy na pomóc wujowi, ale gdy dojeżdżają do zamku w Trou de Tombeau, na miejscu okazuje się, że hrabia został aresztowany za zabicie żony. Bratanek zrobi wszystko, by uwolnić go od zarzutów, ale nie jest to proste, bo wokół wiele się dzieje, a dodatkowo seksualny eksperyment dwójki przyjaciół doprowadza w zamku do katastrofy budowlanej. Nie koniec jednak na tym, jeszcze tego samego dnia odnalezione zostają kolejne zwłoki. Teraz podejrzani są już absolutnie wszyscy.

Czy francuska policja zdoła rozwikłać zagadkę?

I co ma z tym wspólnego ziejące odorem tajemnicze zejście do zaświatów?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Iwona Banach, 2025

Projekt okładki

Justyna Knapik

Redakcja

Małgorzata Giełzakowska

Korekta

Maria Stanis, Barbara Sacka

Łamanie i skład

Beata Kostrzewska/Grafika Słowa

Opracowanie wersji elektronicznej

Karol Bociek

ISBN 978-83-68468-19-9

Kraków 2025

Wydawnictwo BOOKEND

[email protected]

www.bookend.pl

Capital Village Sp. z o.o.

ul. Gęsia 8/202, 31-535 Kraków

SZCZĘSNY JANIEC, przemianowany na GEORGES’a – udawany hrabia, który mieszka we Francji, a jego zamek nad Loarą jest tak samo autentyczny jak jego tytuł.

ANDALUZJA JOHN – bratanek hrabiego, mający pozbyć się z domu nawiedzenia, które istnieje, ale jest jakieś mało mistyczne.

LAMIA – dziewczyna, która usiłuje wyrobić sobie rozpoznawalność walką o dobrostan krabów oraz kleszczy, bo to też stworzenia i mają prawo do życia.

GERTRUDA SZCZUR – babka Lamii, seniorka przekonana, że wszyscy są zboczeńcami, a jej wnuczka to kretynka. W wielu sprawach naprawdę się nie myli, a francuskie karmy dla psów nawet jej smakują.

AUGUSTA – amerykańska morderczyni, która ma ochotę na francuski sport narodowy, czyli seks. Pragnie trenować z wieloma różnymi sportowcami i wyjść za mąż za żonę, czyli faceta, który będzie jej lepił pierogi i gotował polskie dania, nie będąc kucharzem.

BELLA GŁĄB – policjantka na urlopie, która czasami robi za demona.

MIŁOSZ KAPUSTA – policjant bez urlopu, który włącza się do akcji, bo pożąda ślimaków, żabich udek, homarów, małż, ostryg, żeby miał to nawet odchorować, żeby miało mu się to śnić po kres świata z oczami, wąsami i piskiem przy połykaniu.

CHLOE vel FAUSTYNA SZCZERBACZEWICZ – rozdarta między światami, w domu i z domu Polka, ale jednak Francuzka z urodzenia i wyboru, która pragnie wyjść za swoją dziewczynę i zamieszkać we Francji, to znaczy we francuskiej Francji, a nie w polskim getcie.

PANI SZCZERBACZEWICZ – matka Chloe, właścicielka hotelu, polska tradycjonalistka, która nie może dopuścić, żeby jej córka wyszła za dziewczynę (co już samo w sobie jest dla niej potworne, niestety, co gorsza, ta dziewczyna jest kolorową żydówką).

TRZY CZAROWNICE – stare mamrotnice, które roznoszą grozę.

MIECIAKOWA – matka dwóch synów przebywających czasowo na państwowym wikcie i żona jednego męża, który też przebywa w więzieniu. Wbrew pozorom kobieta interesu… jąca.

ALFONS BOBEREK – kierowca, który kocha swoją czerwoną ciężarówkę i nie lubi zderzeń czołowych oraz przewożenia zwłok na siedzeniu pasażera.

FRANCUSKI POLICJANT – po szkole kulinarnej, który nie ma głowy do polskiej wódki i nienawidzi kaca mordercy.

MARYŚKA – pracująca na czarno służąca hrabiego, która wie nawet, gdzie hrabia trzyma czopki. Tak. Tam.

DOMINIK I MALWINA – ci dwoje od duszenia orangutana tym razem idą nieco dalej i pragną spotkać demony seksualne, inkuby i sukkuby, a trafiają jedynie na demony budowlane i zalewają im zaświaty.

Oraz gościnnie – zupełnie niegościnne miasteczko TROU DE TOMBEAU, które jest bardziej polskie niż Chicago, ale w Chicago większa liczba mieszkańców mówi po francusku.

* * *

Dom, jak ludzie gadali, był jakoby nawiedzony. I to ponoć wcale nie był żart, to nie był nawet marketing czy cokolwiek w tym rodzaju, ani nawet pobożne życzenie, podobno to była prawda.

Z prawdami różnie bywa. Niestety. Od wielu lat dom był tak nawiedzony, że nikt nie miał ochoty w nim mieszkać na stałe, aż trafił się Georges Janiec – wuj, albo raczej stryj Andaluzji Johna – który ten dom kupił i to za naprawdę spore pieniądze.

Tyle że z nawiedzonymi domami jest tak, że zawsze trzeba się zastanowić, co je nawiedza, bo nie każdy wierzy w cuda. I w duchy, i w inne jakieś demony czy siły mistyczne. Czasami po prostu chodzi o coś innego.

W Polsce Georges miał na imię Szczęsny, ale tu, we Francji, imię sobie zmienił, bo chciał być bardziej elegancki. I królewski, a przecież George to imię przyszłego króla Anglii. Języka francuskiego jednak nie chciał się uczyć. To by mu uwłaczało. Język francuski jest zdecydowanie ciut pedalski.

Stryj Andaluzji chciał być kimś i mieć coś. I to mu jak najbardziej pasowało. W czasach, kiedy internet zainfekował zwykłe, realne życie, wszyscy próbują stiktokować swoje istnienie, żeby wyglądało choć trochę jak to w internecie. Żeby było ładniejsze, milsze i wyglądało radykalnie bardziej kolorowo niż w rzeczywistości.

Teraz Georges był kimś, mieszkał we Francji, miał dom, a właściwie prawie zamek…

Dodatkowo dom stał tak jakby nad Loarą. To znaczy nie był nad Loarą, ale fajnie było tak mówić, bo kto by sprawdzał? Janiec lubił więc powtarzać, że ma zamek nad Loarą. Nie był to zamek, ale zwykły, choć zdecydowanie ogromny, nawiedzony (prawdopodobnie) dom, może nieco w stylu francuskim, nieco, bo miasteczko było imigranckie i mieszkało w nim (w tym miasteczku, nie domu) sporo Polaków, a dom wcześniej należał chyba do jakiejś polskiej rodziny, która została tu zamordowana, wcale nie tak dawno temu.

To znaczy nie było to takie pewne, ale wszyscy sądzili, że ludzie zamordowani w tym domu są, lub bardziej byli, jego właścicielami.

Dlaczego Georges Janiec kupił ten dom i nazwał do zamkiem?

Nikt oczywiście nie miał najmniejszego pojęcia, ale gdyby się temu przyjrzeć, to facet miał naprawdę przerost formy nad treścią i ambicji nad możliwościami. Wierzył, że jak posiądzie zamek, to posiądzie też coś w rodzaju arystokratyczności. W żadnym razie nie – szlachectwa! Tego polskiego, przaśnego, z wąsem i kontuszem nie chciał, chciał przodków w koronkach i perukach, eleganckich, jak to zazwyczaj Francuzi, i pięknych, jak to zazwyczaj ludzie na obrazach, za które musieli komuś słono zapłacić i czepiali się każdej zmarszczki czy każdego siwego włosa, o zbyt bulwiastym nosie nie wspominając, w końcu jak kogoś stać na artystę, to stać go i na piękny portret, który w czasach, kiedy operacje plastyczne nie istniały, plastycznie załatwiał pewne operacje.

Artyści się boczyli, ale najczęściej znali swoje miejsce w szeregu.

– Ale przecież jak ja pani namaluję inny nos – niektórzy próbowali walczyć – to nie będzie pani do siebie podobna, będzie pani inaczej wyglądać – burmuszył się jeden z drugim artysta z bożej łaski, ale że zazwyczaj był artystą na łasce, i to nie bożej, to robił, co mu kazano.

– Ja doskonale wiem, jak wyglądam! – odpowiadała kandydatka na portretowaną damę albo już portretowana dama z nieodpowiednim nosem i sześcioma podbródkami, które oczywiście kazała sobie usunąć.

– Ale inni? Po latach? – Malarz nie rozumiał intencji modelki.

– Inni mogą mnie pocałować w dupę, zwłaszcza po latach.

Georges kupił kilka takich portretów na pchlim targu, nie patrząc na daty wykonania, style czy co tam jeszcze, ani na autorów, bo wcale nie chodziło mu o prawdę, ale o zwykły blichtr.

Cudowny, szalony blichtr, pokazujący wszystkim, że Georges jest kimś wspaniałym, wielkim i genialnym oraz oczywiście zamożnym.

On ten blichtr kochał. Z wielką chęcią oprowadzał znajomych albo przygodnych gości po korytarzu swojego domostwa, obwieszonym tymi portretami, i oznajmiał, że ten tutaj to hrabia, tamta to margrabini, a ten w rogu to wuj, ale książę.

Nie wszyscy byli Polakami, a on mówił po polsku (żona trochę tłumaczyła), jednak wszyscy cudzoziemcy zawsze kilka słów z języka polskiego gdzieś zdążyli już załapać, takich jak „na zdrowie” „wódka”, „kurwa” i parę innych. Z „wuja” musiał jednak zrezygnować. Jakimś cudem wszyscy słyszeli, że „ten w rogu to chuj, ale książę”. Od tamtej pory zamienił wuja na stryja.

Ponadawał portretom imiona i stworzył pięknie rozgałęzione drzewo genealogiczne. Imiona i nazwiska trochę spolszczone, a trochę francuskie, miały sprawiać wrażenie światowości i luksusu. A właściwie obycia w świecie i w historii tego świata. W końcu jak ktoś ma w rodzinie tylu wspaniałych przodków, sam musi być wspaniały.

Zrobił to, żeby olśnić okolicznych Polaków, ale częściowo też, żeby pokazać, że nie jest takim byle jakim imigrantem. Francuzi bywali tu rzadko. I mieli to wszystko w „głębokim poważaniu”. Nie lubili imigranckich miasteczek, nie lubili imigrantów i nawet jeżeli czasami jednych imigrantów nie lubili bardziej, a innych mniej, to jednak imigrant był zawsze niemile widziany. No, prawie zawsze.

Obok domu było trochę włości, trawy, lasu, drzew i krzaków oraz terenów mniej więcej trawiastych, plus piękne grządki częściowo warzywne, które uprawiała służąca, oraz ścieżki wysypane żwirem. W pobliżu było też prywatne, niewielkie zoo, z którego notorycznie uciekała lama. Zaprawiona w bojach i pluciu maszyna do obgryzania grządek i kopania ludzi, których najwyraźniej brała za mniejsze lamy i chciała doprowadzić do porządku.

Tak więc dom, choć nie był zamkiem i nie stał nad Loarą, w pewnych kręgach uważany był za zamek nad Loarą, tym bardziej że był ogromny. Ponury, miał jakieś lochy i był podobno nawiedzony.

Nawiedzenie z daleka bywa fascynujące.

Georges Janiec, we Francji przedstawiający się jako hrabia, spełnił swoje marzenie. Było dość powierzchowne, nie chciał zostać prawdziwym arystokratą, zresztą nie widział takiej możliwości, bo klasyczny sposób, czyli urodzenie się w odpowiedniej rodzinie, gdzieś kiedyś przegapił. Nie było to wcale jednak konieczne, mógł arystokratą nie być, ale chciał, żeby wszyscy uważali go za arystokratę albo choć za wariata, a to było bardzo łatwe do zrobienia.

Ekscentryzm jest bliski wielkim tego świata.

Na Francuzach mu nie zależało, zależało mu tylko na zdalnym podziwie kolegów z podwórka, ciotek, pociotków, dawnych dziewczyn i wszystkich tych, którzy uważali go za debila, czyli mniej więcej osiemdziesięciu procent znajomych.

Jednak, jak to zawsze bywa, nawet osiemdziesiąt procent to czasami za mało.