Też się o ciebie boję - Mira Suchowiejko - ebook
NOWOŚĆ

Też się o ciebie boję ebook

Mira Suchowiejko

4,5

Opis

Intymna powieść o chorowaniu, zdrowieniu i dorastaniu. Bohaterka, stanąwszy wobec diagnozy rakowej, bada źródła własnych lęków i przesądów, szuka sprawczości, a jednocześnie próbuje uwolnić się od poczucia winy za chorobę. Jest to historia starcia z systemem opieki zdrowotnej, ale też z językiem, którym opisujemy chorobę, nieuchronnie splatając ją ze śmiercią. Sceny z gabinetów lekarskich i szpitalnych korytarzy przenikają się z onirycznymi obrazami dorastania w świecie lat dziewięćdziesiątych. Debiutancka książka Miry Suchowiejko pokazuje także kulturowe obciążenie chorowania i strachu przed śmiercią. To rozmowa z ciałem i jego potrzebą tworzenia nowotworów – bez wniosków, bez osądów. Próba opowiedzenia choroby bez złudzeń i fałszywej nadziei.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 182

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (6 ocen)
4
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolciu11

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała i inspirująca opowieść.
00
ewawaj75

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam jednym ciągiem.
00

Popularność




1. RAK

Rak to wtedy, gdy masz sześć lat, a Twoja cio­cia trzy­dzie­ści sześć i wła­śnie jej po­wie­dzieli, że z tym, co ma na ma­cicy, końca roku nie do­żyje. To wtedy, gdy twoi ro­dzice wraz z tobą i twoją cio­cią wy­ru­szają na tour po ca­łym kraju, by po­ra­dzić się wszel­kiej ma­ści eks­tra­sen­sów, bio­ener­go­te­ra­peu­tów, uzdro­wi­cieli i sza­ma­nów. Twoja cio­cia żyje do dziś, ale o jej ży­ciu nie mówi się ina­czej niż „cud”. Rak to wtedy, gdy masz dzie­więt­na­ście lat, a twoja inna cio­cia umiera bez piersi, bez wło­sów, bez sensu, ale jej od­cho­dze­nie trwa na tyle długo, że ma już dość po­że­gnań i nie wie, o czym roz­ma­wiać, więc mar­twi się naj­wy­żej o to, czy syn ma na czynsz i czy ktoś jej matce za­kupy zro­bił. A twoja mama za­cznie nie­na­wi­dzić wszyst­kich jej sy­nów, mę­żów i ma­tek za to, że jej nie ura­to­wali, odro­biny spo­koju przed śmier­cią nie dali. Jesz­cze pa­mię­tasz, jak twoja dzie­więć­dzie­się­cio­let­nia pra­bab­cia nie wpusz­czała sy­no­wej do domu, bo bała się, że ją ra­kiem za­razi. A gdy już chorą rak za­brał na tam­ten świat, można było się do­wie­dzieć: „nie sza­no­wała ży­cia, to i Bóg ją za­brał”.

Rak nie zda­rza się zbyt czę­sto. Może tylko u tych wszyst­kich babć i dziad­ków, co ra­ków cza­sem mają po kilka, ale żyją z nimi jak stare drzewa z hu­bami i ja­koś im to, zdaje się, nie wa­dzi.

Tak so­bie my­ślisz. A po­tem masz na­gle dwa­dzie­ścia je­den lat i od­wie­dzasz w domu Ko­legę-z-Ławki, który ma guza mó­zgu, waży czter­dzie­ści ki­lo­gra­mów i nie pa­nuje już nad żadną czę­ścią ciała. Kiedy Ko­lega-z-Ławki trafi po raz ko­lejny na stół ope­ra­cyjny, za­py­tasz miej­sco­wego ja­sno­wi­dza: „Co można zro­bić?”, a on na to od­po­wie, że tego chło­paka nie ma. A kiedy spy­tasz „dla­czego?”, usły­szysz o zbrod­niach jego pra­dziadka, o kar­mie i o spra­wie­dli­wo­ści: „za grze­chy przod­ków płacą naj­lepsi”. Ko­lega-z-Ławki był naj­lep­szy. Mama Ko­legi-z-Ławki po­twier­dza: za to pra­dzia­dek był z naj­gor­szych.

I pew­nie przy­tra­fiały się inne raki po dro­dze, ale były nie mamy, nie taty, nie brata, nie babci, nie przy­ja­ciół. Raki od­le­głe, ano­ni­mowe, ukryte, prze­bą­ki­wane, ta­kie, o któ­rych okru­cień­stwie lu­dzie mó­wili szep­tem.

To­bie też szep­tem po­wie­dzą: „To nie musi być rak, ale trzeba zro­bić biop­sję”.

W gło­wie od­no­tu­jesz: to nie może być rak, mam trzy­dzie­ści dwa lata, pię­cio­mie­sięczną córkę, nowy kre­dyt na miesz­ka­nie na no­wym osie­dlu w no­wej dziel­nicy je­dy­nej sto­licy, męża ko­cham bez­gra­nicz­nie, je­śli ja nie sza­nuję ży­cia, to kto?!

2. CZE­KA­NIE

7 mie­sięcy przed dia­gnozą

Impreza uro­dzi­nowa w ogródku przy domu ko­legi. Je­stem w siód­mym mie­siącu ciąży, a spo­tka­nie we­szło w ten etap, że więk­szość zna­jo­mych omija trzeźwą mnie sze­ro­kim łu­kiem. To jest chyba ta więk­szość mo­ich zna­jo­mych, która nie ma dzieci, tych z dziećmi pra­wie nie wi­duję. Je­stem na gra­nicy tego to­wa­rzy­skiego nie­bytu.

– Dziew­czyna czy chło­pak? – pyta mnie ja­kiś gość. Nie znam go.

– Dziew­czyna.

– Oj, dziew­czyny są mą­dre. Mam dziew­czynę i chło­paka. Ona wszyst­kiego uczyła się szyb­ciej, jest po pro­stu znacz­nie bar­dziej ku­mata. On zaś roz­kosz­nie nie­ogar­nięty. Wy, ko­biety, ge­ne­ral­nie je­ste­ście mą­drzej­sze. W któ­rym mo­men­cie zo­sta­je­cie w tyle? Co ta­kiego się dzieje?

Zo­sta­jemy w tyle? Trzy mie­siące póź­niej za­czy­nam się do­my­ślać, o co może tu cho­dzić. Mój mózg na za­wsze zo­stał prze­po­ło­wiony, a jego spraw­niej­szą po­łowę, czyli tę, którą będę re­gu­lar­nie ćwi­czyć przez na­stępne lata, po­da­ro­wa­łam dziecku. Czy czuję, że zo­staję w tyle, czy sama coś tracę? Zy­ska­łam mi­łość, ba­nalny i piękny sens mo­jego ist­nie­nia, źró­dło czu­ło­ści. Ży­cie stało się prost­sze i za­ra­zem nie­skoń­cze­nie bar­dziej skom­pli­ko­wane. Po­nie­waż moja córka, ab­so­lut­nie do­sko­nała w dniu na­ro­dzin, za­słu­guje na to, by dać jej wszystko, co naj­lep­sze w ży­ciu. Jak przy­go­to­wać ją do tego ca­łego pier­dol­nika? Na pewno ze­staw po­rad­ni­ków, który skom­ple­to­wa­łam przy oka­zji, nie od­po­wia­dał na moje py­ta­nie, a więk­szość prze­pi­sów na wy­cho­wa­nie wcze­śniej czy póź­niej prze­czyła so­bie na­wza­jem. Nie­mniej nie­śmiało cie­szę się ma­cie­rzyń­stwem, które po­chła­nia mnie bez reszty. Wszystko to trwa nie­całe pięć mie­sięcy.

25 dni przed dia­gnozą

Pierw­sze USG. Guz w mo­jej piersi nie jest żad­nym za­sto­jem po­karmu. BI­RADS 3/BI­RADS 4.

Za­czy­nam bu­do­wać słow­nik on­ko­lo­giczny:

BI­RADS, czyli Bre­ast Ima­ging-Re­por­ting and Data Sys­tem – sys­tem opi­sy­wa­nia ba­dań ob­ra­zo­wych piersi: 3 to zmiana ła­godna, 4 – po­dej­rzana.

– Pro­szę się nie mar­twić, to może być zwy­kły włók­niak. Musi pani zro­bić biop­sję – mówi do mnie uprzej­mym gło­sem młoda ko­bieta o ciem­nych wło­sach.

Go­ogluję. Włók­niaki to te ła­godne, ale sama na­zwa brzmi jak obe­lga.

23 dni przed dia­gnozą

Zgła­szam się do on­ko­loga pry­wat­nie w sie­ciówce me­dycz­nej, w któ­rej mam abo­na­ment.

– Tu nikt pani nie po­może, musi pani zgło­sić się do szpi­tala. Naj­pierw do le­ka­rza POZ, niech wy­stawi pani kartę DILO. – On­ko­lożka jest prze­jęta, ale zdaje się, że nie ma nic wię­cej do po­wie­dze­nia. Jesz­cze dyk­tuje mi na­zwy szpi­tali, do któ­rych naj­le­piej się zgło­sić.

Ko­lejny wpis do słow­nika:

Karta DILO – Karta Dia­gno­styki i Le­cze­nia On­ko­lo­gicz­nego (ina­czej „zie­lona karta”) – dzięki niej pa­cjent wcho­dzi na ścieżkę szyb­kiej te­ra­pii on­ko­lo­gicz­nej. W prak­tyce pa­cjenci z po­dej­rze­niem raka tra­fiają do krót­szej ko­lejki na ba­da­nia.

Karta DILO po­zwala mi się za­pi­sać na wi­zytę w Cen­trum On­ko­lo­gii za mie­siąc. Mie­siąc. Jak mam cze­kać przez cały mie­siąc?

18 dni przed dia­gnozą

Za trzy dni Wi­gi­lia. Jadę na dru­gie USG, w tej sa­mej sieci opieki pry­wat­nej, ale te­raz w ra­mach abo­na­mentu. W ga­bi­ne­cie jest ciemno, świeci się tylko lampka przy biurku. Z kom­pu­tera le­ka­rza leci „Epi­ta­fium dla Wy­soc­kiego” Kacz­mar­skiego. Też mi wy­bór oprawy mu­zycz­nej! Na­tych­miast po moim wej­ściu le­karz wy­łą­cza mu­zykę. Ba­da­nie prze­biega w mil­cze­niu. Za­czyna od zdro­wej piersi. Prze­cho­dzi do cho­rej. Wstaję, wy­cie­ram się. Ubie­ram. Sia­dam koło biurka. Ten le­karz nie ma twa­rzy. Je­stem pewna, że czuję od niego za­pach al­ko­holu, kiedy mówi:

– To nie wy­gląda jak włók­niak. Moim zda­niem to jest no­wo­twór zło­śliwy. Chciał­bym się my­lić, ale ra­czej się nie mylę.

We­so­łych, kurwa, świąt!

13 dni przed dia­gnozą

Po świą­tecz­nym obie­dzie pro­szę moją bli­ską ro­dzinę o po­moc.

– Po­trze­buję umó­wić się jak naj­szyb­ciej w Cen­trum On­ko­lo­gii. Po­móż­cie mi. – Miało za­brzmieć kon­kret­nie, wy­pa­dło bła­gal­nie. De­spe­ra­cja wy­łazi mi uszami.

11 dni przed dia­gnozą

Pierw­sza wi­zyta w Cen­trum On­ko­lo­gii. Biop­sja gru­bo­igłowa, USG, mam­mo­gra­fia. Oni już wie­dzą. Sama mam cze­kać na wy­niki. Do­staję ter­min wi­zyty za dwa ty­go­dnie. Mniej wię­cej w tym mo­men­cie cza­so­prze­strzeń się za­ła­muje, a ja staję nad ot­chła­nią. Za mną – do­tych­cza­sowe ży­cie, przede mną – mrok. Tędy?

Strach rósł od mo­mentu wy­ma­ca­nia guza. Na po­czątku ab­sur­dalny, tak jak wtedy, gdy mąż nie od­biera te­le­fonu i przez dłuż­szy czas nie od­pi­suje na ese­mesy. Wy­obra­żam so­bie, że do­stał za­wału, po­trą­cił go sa­mo­chód albo stało się coś rów­nie nie­do­rzecz­nego. Krót­kie spię­cia wy­obraźni. Może jest w pracy, na spo­tka­niu, ze­mdlał, może roz­ma­wia z kimś waż­nym, miał wy­pa­dek, a może po pro­stu wy­ci­szył te­le­fon, bo pró­buje sku­pić się na pi­sa­niu ra­portu. Uśmie­cham się do swo­ich my­śli, mam przez nie ciarki, ale wiem rów­nież, że to wszystko przez zmę­cze­nie, nie­wy­spa­nie, my­śli zaj­mują uła­mek se­kundy, to tylko moje na­tręc­two. W cza­sie cze­ka­nia na dia­gnozę te my­śli krzy­czą i ja rów­nież krzy­czę, ale co in­nego, aby je za­głu­szyć. W nocy jest naj­go­rzej, naj­trud­niej prze­krzy­czeć lęki, ale tak, by za­snąć. Im bar­dziej praw­do­po­dobny wy­daje się rak, tym szyb­ciej sy­pie się moja kon­struk­cja psy­chiczna: wy­pa­dek męża albo na­gła i nie­ule­czalna cho­roba córki stają się rów­nie praw­do­po­dobne jak mój rak. Już nie da się wy­klu­czyć żad­nej tra­ge­dii. Moja córka. Ona nie bę­dzie mnie na­wet pa­mię­tać, a prze­cież mam dla niej jesz­cze tyle mi­ło­ści i czu­ło­ści. Po­wta­rzam so­bie, że nie ma co mar­twić się na za­pas, jesz­cze nic nie wia­domo, ale ten ba­nał jest o wiele mniej atrak­cyjny dla mo­jego mó­zgu niż wi­zja śmierci w mę­czarni. Rze­czy­wi­stość jest jedna, ale nasz umysł umie skon­stru­ować tyle sce­na­riu­szy, że da­łoby się nimi wy­peł­nić setki ży­cio­ry­sów. Na raka można umrzeć raz, a w ocze­ki­wa­niu umie­rasz na ty­siąc spo­so­bów, wy­bie­rasz różne formy po­że­gnań i po­grze­bów. Od­cho­dząc, krzy­czysz, pła­czesz, tę­sk­nisz, go­dzisz się. Pi­szesz list do córki, na­gry­wasz film dla męża. Cier­pisz, ćpasz, le­cisz za ocean na eks­pe­ry­men­talne le­cze­nie i umie­rasz w sa­mot­no­ści.

Cze­ka­nie na dia­gnozę nie­zno­śnie roz­ciąga się w cza­sie i ob­le­pia każdą moją myśl.

Dia­gnoza

Zi­mowe słońce, ku­rier przy­wozi rę­ka­wiczki – pre­zent dla te­ścio­wej, która za ty­dzień ma uro­dziny. Po­po­łu­dnie, krót­kie spo­tka­nie z ro­dzi­cami, za­wiozą w moim imie­niu list do sądu. Mam roz­prawę, mu­szę sta­wić się w cha­rak­te­rze świadka, ale tego dnia wy­pada umó­wiona wi­zyta w Cen­trum On­ko­lo­gii, pod­czas któ­rej po­win­nam do­stać wy­niki.

Spa­ce­ruję z córką w wózku. Po­po­łu­dniowe słońce dla od­miany nie pę­dzi, by się scho­wać, lecz wisi nad no­wo­cze­snym blo­ko­wi­skiem i udaje, że grzeje. Świeci. Idę do domu szyb­kim kro­kiem, ina­czej nie umiem. Co ja­kiś czas przy­po­mi­nam so­bie, by się za­trzy­mać i na­cie­szyć chwilą. Kiedy do­cie­ram do klatki scho­do­wej bloku, w któ­rym miesz­kamy, oka­zuje się, że ktoś na mnie czeka, ktoś bli­ski, po­sła­niec z wia­do­mo­ścią.

– Są wy­niki, to rak – mówi roz­trzę­sio­nym gło­sem po­sła­niec i mam wra­że­nie, że za­raz roz­sy­pie się ze smutku. Nie chcę wi­dzieć jego twa­rzy, sły­szeć jego głosu, czuć jego obec­no­ści. Nie chcę my­śleć o tym, jak się czuje i co my­śli.

Wjeż­dżamy windą, za­trzy­muję się przy drzwiach do miesz­ka­nia.

– Mu­szę zo­stać sama. To zna­czy sama z dziec­kiem. Dzię­kuję. Prze­pra­szam. – Sta­ram się to po­wie­dzieć czule. Nie wiem, czy przej­muję się tym, co usły­sza­łam, czy fak­tem, że wła­śnie wy­pro­si­łam z domu osobę, która tak wiele dla mnie zro­biła. Wiem, że chcę zo­stać sama z dia­gnozą.

Po­sła­niec zo­staje na klatce scho­do­wej, a ja wpro­wa­dzam wó­zek do miesz­ka­nia i za­my­kam za sobą drzwi.

Nie pła­czę, nie krzy­czę. Cho­dzę. Dzwo­nię do męża:

– To rak. Nie wiem. Przy­jedź. – Po­wie­dzia­ła­bym coś wię­cej, ale nic nie przy­cho­dzi mi do głowy.

Żadna ka­retka nie za­wozi mnie do żad­nego ho­spi­cjum. Stoję so­bie i my­ślę, że nic o raku nie wiem. Może nie bę­dzie tak źle.

Dzień po dia­gno­zie

Cen­trum On­ko­lo­gii przy ulicy Roe­ntgena w War­sza­wie. To miej­sce za­wsze mnie prze­ra­żało, ten po­mnik so­cja­li­stycz­nej no­wo­cze­sno­ści, sier­miężne, po­nure, brud­no­brą­zowe wie­żowce, oto­czone gro­madką niż­szych bu­dyn­ków, i myśl, że ów ol­brzymi kom­pleks wy­peł­niony jest ra­kiem. O go­dzi­nie ósmej rano to praw­dziwe mro­wi­sko lu­dzi ra­kowo do­tknię­tych – przed dia­gnozą, w trak­cie i po niej, w spra­wie swo­jej czy bli­skich. Może z po­wodu świa­teł w bu­dynku wszy­scy oni wy­glą­dają jak stado zom­bie. Cie­kawe, czy to za­mie­rzony efekt: „Da­waj, wkrę­cimy tu zimne ża­rówki, bę­dzie jak w hor­ro­rze”. Do cia­snej windy za­wsze czeka się nie­zno­śnie długo, dzia­łają wy­łącz­nie dwie. Każde pię­tro to no­wo­twór in­nej czę­ści ciała, wy­obra­żam so­bie, że za­miast cy­fe­rek na ta­blicy z przy­ci­skami mo­głyby być na­ry­so­wane cycki, pe­nis z ją­drami albo płuca. Wy­sia­damy na pią­tym pię­trze, to pię­tro piersi. Przed ga­bi­ne­tem le­ka­rza czeka na mnie moja bli­ska, Ola, on­ko­lożka, która tu pra­cuje.

– Wi­dzia­łaś? – po­ka­zuję jej wy­niki biop­sji.

– Tak, jesz­cze wczo­raj. Całą noc nie mo­głam spać. – Przy­tula mnie tymi sło­wami, ale to igno­ruję. Sku­piam się na jej twa­rzy: piękna, ele­gancka, kru­czo­czarne włosy upięte w kok ba­let­nicy, pach­nie jak arab­ska księż­niczka z Księgi ty­siąca i jed­nej nocy.

– To jest ja­kiś gor­szy guz? – pró­buję umie­ścić swoją dia­gnozę na skali.

– Tak.

Życz­liwe, szczere, wy­po­wie­dziane z cie­płym uśmie­chem i peł­nią współ­czu­cia słowo „tak”. „Gor­szy guz” w skali on­ko­lo­gicz­nej. Ola mie­rzy się z ra­kami od rana do wie­czora, za­częła jesz­cze na stu­diach, póź­niej to samo pod­czas spe­cja­li­za­cji, i tak od lat. Raki peł­zają do­okoła niej, a ona jest ich tre­serką, umie je po­skro­mić, uniesz­ko­dli­wić, roz­pu­ścić w che­mii i ra­dia­cji. I to ona nie mo­gła spać?

Nie ro­zu­miem, co się dzieje. Tego dnia je­stem od­sy­łana z po­koju do po­koju. Tak bez­oso­bowo, jakby ja­kaś ta­jem­ni­cza siła za­sy­sała mnie w swoje tryby: sunę. Na biop­sję cien­ko­igłową wę­zła pa­cho­wego. Na mam­mo­gra­fię. Na po­bra­nie. Cze­kam przed ga­bi­ne­tem. Nie, mu­szę wró­cić i się za­re­je­stro­wać. Cze­kam przed re­je­stra­cją. Cze­kam przed ga­bi­ne­tem. Za­wie­szam wzrok na krzy­kli­wych, ra­do­snych pla­ka­tach na ścia­nach: „Rak off! Wy­graj ży­cie!”. Czyli gra bę­dzie się to­czyć o moje ży­cie? Za­czy­nam do­ce­niać ar­chi­tek­tów tego bu­dynku. Może i jest po­nury, ale w więk­szym stop­niu współ­gra ze sta­nem mo­jego du­cha niż to ko­lo­rowe we­zwa­nie do boju. Przy­pier­da­lam się. „Czemu pani nie za­pu­kała?” „To nie tu. To tam”. Pu­kam. „Pro­szę cze­kać”. Cze­kam. Wzy­wają. Kon­sy­lium. Wcho­dzę z mę­żem. Sie­dzi tam pew­nie z pięć osób, rzu­cają żar­ci­kami, jak to w gru­pie ko­le­gów z pracy, ta­kie he­heszki. Cała sy­tu­acja przy­po­mina ra­czej prze­rwę w pracy niż po­sie­dze­nie ze­społu spe­cja­li­stów. Ża­den z obec­nych się nie przed­sta­wia. Nie wi­dzę ich twa­rzy. Nic nie wi­dzę. Sku­piam się na sło­wach. Uśmie­cham się ner­wowo:

– Czy to jest ja­kiś bar­dzo zło­śliwy no­wo­twór? – py­tam, jak­bym roz­ma­wiała o scha­bie w mię­snym.

– Cóż, je­den z gor­szych – od­po­wiada on­ko­lożka, nie pod­no­sząc głowy znad pa­pie­rów.

Znowu to samo.

– Musi pani roz­po­cząć che­mio­te­ra­pię. Na­leży jak naj­szyb­ciej od­sta­wić dziecko od piersi i prze­rwać lak­ta­cję – mówi niby do mnie, ale cią­gle pa­trzy na kartki na biurku.

Jest kon­kret. Nie wiem, jak od­sta­wia się dzieci, ale się do­wiem.

– Po che­mii może pani być bez­płodna. Chce pani mieć jesz­cze dzieci? – Tym ra­zem pa­trzy na mnie, ale to mi nie po­maga w ro­zu­mie­niu jej słów. Jakby py­tała o nu­mer te­le­fonu.

– Chcę żyć – od­po­wia­dam i nie umiem po­wstrzy­mać pła­czu.

– Nie o to py­tam. Może pani za­bez­pie­czyć płod­ność. – Jest znie­cier­pli­wiona.

– Chcę – mó­wię, ale nie wiem, czy chcę. Za­wsze chcia­łam mieć wię­cej dzieci. Te­raz już sama nie wiem.

– Tu ma pani nu­mer do le­ka­rza, który pani po­może. Musi pani zro­bić ope­ra­cję jak naj­szyb­ciej. – Pi­sze nu­mer na kartce sa­mo­przy­lep­nej i mi ją po­daje. Wstaję, pod­cho­dzę. W ręku trzy­mam no­tat­nik, w któ­rym wszystko cały czas za­pi­suję. On­ko­lożka za­biera mi go z ręki i przy­sta­wia w nim swoją pie­czątkę. Od­daje mi no­tat­nik. Przy­kle­jam w nim kartkę z nu­me­rem do le­ka­rza. Jak w Pol­sce robi się ope­ra­cję „naj­szyb­ciej”?

– Po­tem roz­pocz­niemy che­mię. Pro­szę zro­bić echo serca – te­raz on­ko­lożka mówi, pi­sząc coś na kla­wia­tu­rze kom­pu­tera.

– Dla­czego?

– Mu­simy spraw­dzić, czy pani serce wy­trzyma che­mię.

Oczy­wi­ście, to ta­kie oczy­wi­ste: oni wszy­scy są nie­nor­malni.

Wy­cho­dzę. Da­lej je­stem we mgle. Jaka che­mio­te­ra­pia, jak długo, jak po­waż­nie je­stem chora, co się z tym wiąże, o co cho­dzi z tą płod­no­ścią? Umie­ram na naj­gor­szego raka piersi czy pla­nuję dzieci? Fala py­tań na­pływa do­piero po dru­giej stro­nie drzwi. Dzwo­nię do Le­ka­rza-od-Płod­no­ści, jadę do szpi­tala, w któ­rym pra­cuje. Cze­kam. Wy­ja­śnia w dwóch żoł­nier­skich zda­niach. Mają mi wy­ciąć dwie trze­cie jaj­nika i za­mro­zić, co po­może mi zajść w ciążę po che­mii. Za dwa dni ope­ra­cja. Nie do końca ro­zu­miem, na ja­kiej za­sa­dzie to działa, ale pew­nie nie mu­szę wszyst­kiego ro­zu­mieć. Nor­mal­nie do­cie­ka­ła­bym, ale te­raz mam po­trzebę ko­muś za­ufać. Po­trzebę ro­bie­nia pla­nów. Córka jest cały czas z mo­imi ro­dzi­cami. Pierw­szy raz, od­kąd się uro­dziła, roz­staję się z nią na tak długo, cią­gle chce mi się pła­kać, piersi pę­kają od po­karmu. Ro­bię jesz­cze echo serca. Umó­wiona pry­wat­nie wi­zyta opóź­nia się o pół­to­rej go­dziny, na­wet tu nie ma zba­wie­nia. Cze­ka­nie w cho­ro­bie jest szcze­gól­nie mę­czące, a w przy­padku pol­skiego sys­temu opieki zdro­wot­nej cze­ka­nie jest tkanką, która skleja le­cze­nie w ca­łość. Cze­kasz na każdą wi­zytę go­dzi­nami, cze­kasz na wy­niki, cze­kasz na to, by zwol­nił się ter­min. Cią­gle na coś cze­kasz i cią­gle masz z tyłu głowy myśl: „nie ma na co cze­kać, te­raz trzeba szybko żyć”. Cze­ka­jąc, dzwo­nię do Kasi, ko­le­żanki z daw­nej pracy, która wła­śnie le­czy się na raka piersi. Ona:

– Prze­je­bane. Mam to samo. Ile masz Ki-67? – ko­le­żanka mówi tak, jak­by­śmy roz­ma­wiały o sła­bym dy­żu­rze w pracy. To miła od­miana. Tak mogę o raku roz­ma­wiać.

– Aaaa – szu­kam w pa­pie­rach – 90%.

– Chu­jowo. To dużo. To po­ziom zło­śli­wo­ści. Ja mam wię­cej: 97%.

Mil­czę. Nie wiem, co po­wie­dzieć. Chyba po­cie­sza mnie fakt, że może być go­rzej. Ale sama nie wiem.

– I wy­ta­tuuj so­bie brwi, bo kiedy ci wy­padną, bę­dziesz wy­glą­dać jak pa­rówa – mówi to ta­kim to­nem, że nie mam wąt­pli­wo­ści: jest to pra­wie tak ważne jak echo serca przed che­mią.

3 dni po dia­gno­zie

Ope­ra­cja jaj­nika. Z nar­kozy bu­dzę się z krzy­kiem i hi­ste­rycz­nym pła­czem. Po­dają mi mor­finę, ale chyba pła­czę ze stra­chu, który mimo woli wy­pusz­czam z sie­bie.

4 dni po dia­gno­zie

Wsz­cze­piają mi znacz­nik – to punkt re­fe­ren­cyjny dla wiel­ko­ści i po­ło­że­nia guza. Ro­bią mi zdję­cie rent­ge­now­skie, które po paru wle­wach po­rów­nają z ko­lej­nym i spraw­dzą, czy guz się zmniej­szył.

– ...ow­szem, on­ko­log, nie od piersi, ale wy­bitny spe­cja­li­sta. Co wam szko­dzi, mo­że­cie się go po­ra­dzić – koń­czy tłu­ma­czyć po­wód, dla któ­rego dzwoni. A po­tem dyk­tuje nam nu­mer te­le­fonu.

To ko­lejny te­le­fon od bli­skiej osoby, która wie, co się dzieje, i bar­dzo chce po­móc. Ko­lejna roz­mowa o ko­lej­nym spe­cja­li­ście, z któ­rym się uma­wiamy. Z kil­koma le­ka­rzami roz­ma­wia­łam przez te­le­fon. Z kil­koma spo­tka­łam się oso­bi­ście. Wąt­pli­wo­ści jest sporo: czy le­czyć się w Pol­sce, czy na NFZ, czy pry­wat­nie, w któ­rym szpi­talu? Czy che­mia jest ko­nieczna? Przed ope­ra­cją czy po niej? Ile mam czasu na de­cy­zję? To są py­ta­nia do on­ko­lo­gów pier­sio­wych. Różne czę­ści ciała ra­ko­wa­cieją na różne spo­soby. Ten on­ko­log spe­cja­li­zuje się w in­nych ra­kach, ale może nie za­szko­dzi po­roz­ma­wiać.

Dzwo­nimy, po­wo­łu­jemy się, spo­tka się z nami tego sa­mego dnia. Wcho­dzimy do nie­wiel­kiego biura w Cen­trum On­ko­lo­gii. Cały po­kój jest za­sta­wiony książ­kami, ga­ze­tami i tecz­kami. Zza biurka wstaje szczu­pły, siwy męż­czy­zna około sie­dem­dzie­siątki. Ma w so­bie coś z amanta, jest de­li­kat­nie opa­lony, wo­kół niego unosi się za­pach per­fum, na szyi wisi łań­cu­szek. Od męż­czy­zny czuć wa­ka­cjami. Pod­cho­dzi do nas ener­gicz­nym kro­kiem i z ser­decz­nym uśmie­chem. Przed biur­kiem stoją dwa krze­sła kom­plet­nie za­wa­lone do­ku­men­ta­cją. Dok­tor prze­kłada teczki z jed­nego z krze­seł na dru­gie i za­pra­sza mnie, bym usia­dła. Sia­dam. Fra­nek roz­gląda się i stwier­dza z pew­nym za­do­wo­le­niem:

– Po­stoję. – Uśmie­cha się sze­roko.

Dok­tor siada na sto­sie te­czek le­żą­cych na dru­gim krze­śle. Wy­gląda prze­ko­micz­nie. Nie wie­rzę wła­snym oczom. Chyba tro­chę się w nim za­ko­cha­łam.

– W czym mogę po­móc? – za­gaja i w tym mo­men­cie uświa­da­miam so­bie, że nie mam po­ję­cia, jak sfor­mu­ło­wać py­ta­nie, które tak na­prawdę mnie drę­czy.

– Jak po­dejść do le­cze­nia... – mam­ro­czę. – Szu­kać le­cze­nia za gra­nicą? Pry­wat­nie? W Cen­trum On­ko­lo­gii? Jak się do tego za­brać... – Sama nie wiem, o co py­tam.

– Nie ma re­guły, każdy przy­pa­dek jest inny. W swo­jej prak­tyce wi­dzia­łem przy­padki bez­na­dziejne, które koń­czyły się cał­ko­wi­tym wy­zdro­wie­niem, i zdro­wych, sil­nych lu­dzi, w za­sa­dzie do wy­le­cze­nia od za­raz, któ­rzy po roku nie żyli.

– Ale czym mam się kie­ro­wać przy róż­nych de­cy­zjach w ro­dzaju: jak i gdzie się le­czyć? – Nie przy­go­to­wa­łam się do tej roz­mowy.

– Sobą. Pa­cjent musi dzia­łać zgod­nie z wła­snym su­mie­niem, wie­dzą i wy­czu­ciem. Osta­teczne de­cy­zje w spra­wie le­cze­nia na­leżą do pani – mówi to tak, jakby prze­ka­zy­wał do­brą wia­do­mość. I tak to przyj­muję.

Po­dej­muję osta­teczną de­cy­zję, by le­czyć się w Pol­sce.

5 dni po dia­gno­zie

Po­sta­na­wiam ściąć włosy na krótko. I tak wy­padną, wolę się przy­zwy­czaić do tego, że bę­dzie ich mniej. Fry­zjerka, do któ­rej idę, ostat­nio ukła­dała mi włosy do ślubu. Po­tem wy­pro­wa­dzi­li­śmy się z tej dziel­nicy, więc je­stem u niej pierw­szy raz od pół­tora roku. Kiedy jej mó­wię, że na krótko, i wy­ja­śniam dla­czego, mimo sta­rań za­czyna pła­kać. Ja nie pła­czę. Pa­trzę na jej wzru­sze­nie i czuję, że je­stem ważna, że mój dra­mat coś ozna­cza, że jest i go so­bie nie wy­my­śli­łam. Pierw­szy raz w ży­ciu mam praw­dziwy po­wód, by się nad sobą szcze­rze uża­lać. Po­że­ram ten żal z ka­mienną twa­rzą, da­jąc naj­wyż­szy do­wód swo­jej od­wagi.

Ta­tu­uję so­bie brwi. Do­staję on­ko­lo­giczną zniżkę. Spoko, bo to droga im­preza. W ga­bi­ne­cie ko­sme­tycz­nym je­stem z przy­ja­ciół­kami. Week­end, późne po­po­łu­dnie. Rów­nie do­brze mógłby to być wstęp do im­prezy. Może jest tro­chę śmiesz­nie, ale tylko tro­chę.

Sama pła­czę wtedy, gdy nie mogę przy­tu­lić córki: nie chcę, żeby czuła za­pach mo­jego mleka, któ­rego nie mogę jej już dać. Pła­czę, kiedy wi­dzę się w lu­strze, w krót­kich wło­sach i z wy­ta­tu­owa­nymi brwiami. Je­stem już in­nym czło­wie­kiem. Poza tym ja­koś idzie. Li­sta za­dań jest długa. Umó­wić, po­cze­kać na li­nii, po­je­chać, wy­ja­śnić, za­cze­kać przed ga­bi­ne­tem, po­bra­nie, usta­lić, do­je­chać, za­cze­kać, aż od­dzwo­nią, za­no­to­wać py­ta­nia, ba­da­nie kli­niczne, ode­brać wy­niki, omó­wić, pod­jąć de­cy­zję: od jed­nej mi­sji do dru­giej. Jak w grze kom­pu­te­ro­wej. To wszystko po­wo­duje, że po pro­stu dzia­łamy. Mam mało czasu, by się za­sta­na­wiać.

7 dni po dia­gno­zie

Wsz­cze­pili mi port na­czy­niowy.

– Nie dam pani dzi­siaj che­mii, pro­szę wró­cić do domu i od­po­cząć. Wy­gląda pani bar­dzo źle – on­ko­lożka mówi to w nowy, nie­znany mi jesz­cze spo­sób. To chyba prze­jaw tro­ski trzy­ma­nej na bar­dzo krót­kiej smy­czy.

8 dni po dia­gno­zie

Pierw­sza czer­wona che­mia. Rzy­gam bar­dziej ze stresu. Po­tem jest ła­twiej.

Czer­wona che­mia to po­toczna na­zwa, ma czer­wony ko­lor, nisz­czy ko­mórki no­wo­two­rowe, ale rów­nież te zdrowe, stąd dzia­ła­nia nie­po­żą­dane.

Po czer­wo­nej wy­pa­dają włosy. Wszyst­kie. Ło­nowe rów­nież. I brwi. I rzęsy. Po czte­rech wle­wach wy­pada każdy włos z two­jego ciała. Pa­cjenci re­agują na różne spo­soby. Znisz­czone pa­znok­cie, ból stóp i dłoni, wy­su­szona na wiór ślu­zówka i mdło­ści – to jest mój ze­staw.

Za­pa­mię­tać: łysi lu­dzie bez brwi się le­czą, a nie umie­rają. Umie­ramy wszy­scy.

Ciężko mi od­nieść się do mo­jego raka. Pi­szę „mo­jego” i mam wąt­pli­wo­ści: je­śli jest „mój”, to pew­nie nie może być aż tak zły. Stał się czę­ścią mo­jego ciała, które przez całe swoje ży­cie uczę się ak­cep­to­wać i sza­no­wać, o które uczę się dbać. Z mo­jego ciała za­le­d­wie pięć mie­sięcy wcze­śniej po­wstała córka. I rak. Ro­śli w tym sa­mym cza­sie. Kar­mi­łam córkę pier­sią, w któ­rej wy­ho­do­wa­łam mo­jego pry­wat­nego po­twora, roz­wi­jał się po le­wej stro­nie, nie­da­leko serca. Dla­tego cią­gle szu­kam słów, które okre­śli­łyby mój sto­su­nek do niego: wy­ho­do­wa­łam go? Ja sama? To ja spra­wi­łam, że jest? Czy roz­wi­jał się sa­mo­ist­nie, a ja by­łam za­le­d­wie pod­ło­żem? Ale kto go tam za­siał? Dla­czego?

Nie­chcący.

Do dnia dia­gnozy ba­łam się le­cze­nia, umie­ra­nia, roz­sta­nia, roz­cza­ro­wa­nia, że mój czas może za­raz się skoń­czyć. Ale w owym dniu lęk przy­ćmiła po­trzeba zro­zu­mie­nia, dla­czego tak się stało. Po co to komu? Czym so­bie za­słu­ży­łam i czy można so­bie na coś ta­kiego za­słu­żyć? To durne py­ta­nie świeci wła­śnie jak neon, prze­bija się przez po­wieki, co­dzien­ność i ha­łas ota­cza­ją­cego mnie świata, a ja mam ochotę wa­lić głową o ścianę.

3. JĘZYK

Z