Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Intymna powieść o chorowaniu, zdrowieniu i dorastaniu. Bohaterka, stanąwszy wobec diagnozy rakowej, bada źródła własnych lęków i przesądów, szuka sprawczości, a jednocześnie próbuje uwolnić się od poczucia winy za chorobę. Jest to historia starcia z systemem opieki zdrowotnej, ale też z językiem, którym opisujemy chorobę, nieuchronnie splatając ją ze śmiercią. Sceny z gabinetów lekarskich i szpitalnych korytarzy przenikają się z onirycznymi obrazami dorastania w świecie lat dziewięćdziesiątych. Debiutancka książka Miry Suchowiejko pokazuje także kulturowe obciążenie chorowania i strachu przed śmiercią. To rozmowa z ciałem i jego potrzebą tworzenia nowotworów – bez wniosków, bez osądów. Próba opowiedzenia choroby bez złudzeń i fałszywej nadziei.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 182
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1. RAK
Rak to wtedy, gdy masz sześć lat, a Twoja ciocia trzydzieści sześć i właśnie jej powiedzieli, że z tym, co ma na macicy, końca roku nie dożyje. To wtedy, gdy twoi rodzice wraz z tobą i twoją ciocią wyruszają na tour po całym kraju, by poradzić się wszelkiej maści ekstrasensów, bioenergoterapeutów, uzdrowicieli i szamanów. Twoja ciocia żyje do dziś, ale o jej życiu nie mówi się inaczej niż „cud”. Rak to wtedy, gdy masz dziewiętnaście lat, a twoja inna ciocia umiera bez piersi, bez włosów, bez sensu, ale jej odchodzenie trwa na tyle długo, że ma już dość pożegnań i nie wie, o czym rozmawiać, więc martwi się najwyżej o to, czy syn ma na czynsz i czy ktoś jej matce zakupy zrobił. A twoja mama zacznie nienawidzić wszystkich jej synów, mężów i matek za to, że jej nie uratowali, odrobiny spokoju przed śmiercią nie dali. Jeszcze pamiętasz, jak twoja dziewięćdziesięcioletnia prababcia nie wpuszczała synowej do domu, bo bała się, że ją rakiem zarazi. A gdy już chorą rak zabrał na tamten świat, można było się dowiedzieć: „nie szanowała życia, to i Bóg ją zabrał”.
Rak nie zdarza się zbyt często. Może tylko u tych wszystkich babć i dziadków, co raków czasem mają po kilka, ale żyją z nimi jak stare drzewa z hubami i jakoś im to, zdaje się, nie wadzi.
Tak sobie myślisz. A potem masz nagle dwadzieścia jeden lat i odwiedzasz w domu Kolegę-z-Ławki, który ma guza mózgu, waży czterdzieści kilogramów i nie panuje już nad żadną częścią ciała. Kiedy Kolega-z-Ławki trafi po raz kolejny na stół operacyjny, zapytasz miejscowego jasnowidza: „Co można zrobić?”, a on na to odpowie, że tego chłopaka nie ma. A kiedy spytasz „dlaczego?”, usłyszysz o zbrodniach jego pradziadka, o karmie i o sprawiedliwości: „za grzechy przodków płacą najlepsi”. Kolega-z-Ławki był najlepszy. Mama Kolegi-z-Ławki potwierdza: za to pradziadek był z najgorszych.
I pewnie przytrafiały się inne raki po drodze, ale były nie mamy, nie taty, nie brata, nie babci, nie przyjaciół. Raki odległe, anonimowe, ukryte, przebąkiwane, takie, o których okrucieństwie ludzie mówili szeptem.
Tobie też szeptem powiedzą: „To nie musi być rak, ale trzeba zrobić biopsję”.
W głowie odnotujesz: to nie może być rak, mam trzydzieści dwa lata, pięciomiesięczną córkę, nowy kredyt na mieszkanie na nowym osiedlu w nowej dzielnicy jedynej stolicy, męża kocham bezgranicznie, jeśli ja nie szanuję życia, to kto?!
2. CZEKANIE
7 miesięcy przed diagnozą
Impreza urodzinowa w ogródku przy domu kolegi. Jestem w siódmym miesiącu ciąży, a spotkanie weszło w ten etap, że większość znajomych omija trzeźwą mnie szerokim łukiem. To jest chyba ta większość moich znajomych, która nie ma dzieci, tych z dziećmi prawie nie widuję. Jestem na granicy tego towarzyskiego niebytu.
– Dziewczyna czy chłopak? – pyta mnie jakiś gość. Nie znam go.
– Dziewczyna.
– Oj, dziewczyny są mądre. Mam dziewczynę i chłopaka. Ona wszystkiego uczyła się szybciej, jest po prostu znacznie bardziej kumata. On zaś rozkosznie nieogarnięty. Wy, kobiety, generalnie jesteście mądrzejsze. W którym momencie zostajecie w tyle? Co takiego się dzieje?
Zostajemy w tyle? Trzy miesiące później zaczynam się domyślać, o co może tu chodzić. Mój mózg na zawsze został przepołowiony, a jego sprawniejszą połowę, czyli tę, którą będę regularnie ćwiczyć przez następne lata, podarowałam dziecku. Czy czuję, że zostaję w tyle, czy sama coś tracę? Zyskałam miłość, banalny i piękny sens mojego istnienia, źródło czułości. Życie stało się prostsze i zarazem nieskończenie bardziej skomplikowane. Ponieważ moja córka, absolutnie doskonała w dniu narodzin, zasługuje na to, by dać jej wszystko, co najlepsze w życiu. Jak przygotować ją do tego całego pierdolnika? Na pewno zestaw poradników, który skompletowałam przy okazji, nie odpowiadał na moje pytanie, a większość przepisów na wychowanie wcześniej czy później przeczyła sobie nawzajem. Niemniej nieśmiało cieszę się macierzyństwem, które pochłania mnie bez reszty. Wszystko to trwa niecałe pięć miesięcy.
25 dni przed diagnozą
Pierwsze USG. Guz w mojej piersi nie jest żadnym zastojem pokarmu. BIRADS 3/BIRADS 4.
Zaczynam budować słownik onkologiczny:
BIRADS, czyli Breast Imaging-Reporting and Data System – system opisywania badań obrazowych piersi: 3 to zmiana łagodna, 4 – podejrzana.
– Proszę się nie martwić, to może być zwykły włókniak. Musi pani zrobić biopsję – mówi do mnie uprzejmym głosem młoda kobieta o ciemnych włosach.
Googluję. Włókniaki to te łagodne, ale sama nazwa brzmi jak obelga.
23 dni przed diagnozą
Zgłaszam się do onkologa prywatnie w sieciówce medycznej, w której mam abonament.
– Tu nikt pani nie pomoże, musi pani zgłosić się do szpitala. Najpierw do lekarza POZ, niech wystawi pani kartę DILO. – Onkolożka jest przejęta, ale zdaje się, że nie ma nic więcej do powiedzenia. Jeszcze dyktuje mi nazwy szpitali, do których najlepiej się zgłosić.
Kolejny wpis do słownika:
Karta DILO – Karta Diagnostyki i Leczenia Onkologicznego (inaczej „zielona karta”) – dzięki niej pacjent wchodzi na ścieżkę szybkiej terapii onkologicznej. W praktyce pacjenci z podejrzeniem raka trafiają do krótszej kolejki na badania.
Karta DILO pozwala mi się zapisać na wizytę w Centrum Onkologii za miesiąc. Miesiąc. Jak mam czekać przez cały miesiąc?
18 dni przed diagnozą
Za trzy dni Wigilia. Jadę na drugie USG, w tej samej sieci opieki prywatnej, ale teraz w ramach abonamentu. W gabinecie jest ciemno, świeci się tylko lampka przy biurku. Z komputera lekarza leci „Epitafium dla Wysockiego” Kaczmarskiego. Też mi wybór oprawy muzycznej! Natychmiast po moim wejściu lekarz wyłącza muzykę. Badanie przebiega w milczeniu. Zaczyna od zdrowej piersi. Przechodzi do chorej. Wstaję, wycieram się. Ubieram. Siadam koło biurka. Ten lekarz nie ma twarzy. Jestem pewna, że czuję od niego zapach alkoholu, kiedy mówi:
– To nie wygląda jak włókniak. Moim zdaniem to jest nowotwór złośliwy. Chciałbym się mylić, ale raczej się nie mylę.
Wesołych, kurwa, świąt!
13 dni przed diagnozą
Po świątecznym obiedzie proszę moją bliską rodzinę o pomoc.
– Potrzebuję umówić się jak najszybciej w Centrum Onkologii. Pomóżcie mi. – Miało zabrzmieć konkretnie, wypadło błagalnie. Desperacja wyłazi mi uszami.
11 dni przed diagnozą
Pierwsza wizyta w Centrum Onkologii. Biopsja gruboigłowa, USG, mammografia. Oni już wiedzą. Sama mam czekać na wyniki. Dostaję termin wizyty za dwa tygodnie. Mniej więcej w tym momencie czasoprzestrzeń się załamuje, a ja staję nad otchłanią. Za mną – dotychczasowe życie, przede mną – mrok. Tędy?
Strach rósł od momentu wymacania guza. Na początku absurdalny, tak jak wtedy, gdy mąż nie odbiera telefonu i przez dłuższy czas nie odpisuje na esemesy. Wyobrażam sobie, że dostał zawału, potrącił go samochód albo stało się coś równie niedorzecznego. Krótkie spięcia wyobraźni. Może jest w pracy, na spotkaniu, zemdlał, może rozmawia z kimś ważnym, miał wypadek, a może po prostu wyciszył telefon, bo próbuje skupić się na pisaniu raportu. Uśmiecham się do swoich myśli, mam przez nie ciarki, ale wiem również, że to wszystko przez zmęczenie, niewyspanie, myśli zajmują ułamek sekundy, to tylko moje natręctwo. W czasie czekania na diagnozę te myśli krzyczą i ja również krzyczę, ale co innego, aby je zagłuszyć. W nocy jest najgorzej, najtrudniej przekrzyczeć lęki, ale tak, by zasnąć. Im bardziej prawdopodobny wydaje się rak, tym szybciej sypie się moja konstrukcja psychiczna: wypadek męża albo nagła i nieuleczalna choroba córki stają się równie prawdopodobne jak mój rak. Już nie da się wykluczyć żadnej tragedii. Moja córka. Ona nie będzie mnie nawet pamiętać, a przecież mam dla niej jeszcze tyle miłości i czułości. Powtarzam sobie, że nie ma co martwić się na zapas, jeszcze nic nie wiadomo, ale ten banał jest o wiele mniej atrakcyjny dla mojego mózgu niż wizja śmierci w męczarni. Rzeczywistość jest jedna, ale nasz umysł umie skonstruować tyle scenariuszy, że dałoby się nimi wypełnić setki życiorysów. Na raka można umrzeć raz, a w oczekiwaniu umierasz na tysiąc sposobów, wybierasz różne formy pożegnań i pogrzebów. Odchodząc, krzyczysz, płaczesz, tęsknisz, godzisz się. Piszesz list do córki, nagrywasz film dla męża. Cierpisz, ćpasz, lecisz za ocean na eksperymentalne leczenie i umierasz w samotności.
Czekanie na diagnozę nieznośnie rozciąga się w czasie i oblepia każdą moją myśl.
Diagnoza
Zimowe słońce, kurier przywozi rękawiczki – prezent dla teściowej, która za tydzień ma urodziny. Popołudnie, krótkie spotkanie z rodzicami, zawiozą w moim imieniu list do sądu. Mam rozprawę, muszę stawić się w charakterze świadka, ale tego dnia wypada umówiona wizyta w Centrum Onkologii, podczas której powinnam dostać wyniki.
Spaceruję z córką w wózku. Popołudniowe słońce dla odmiany nie pędzi, by się schować, lecz wisi nad nowoczesnym blokowiskiem i udaje, że grzeje. Świeci. Idę do domu szybkim krokiem, inaczej nie umiem. Co jakiś czas przypominam sobie, by się zatrzymać i nacieszyć chwilą. Kiedy docieram do klatki schodowej bloku, w którym mieszkamy, okazuje się, że ktoś na mnie czeka, ktoś bliski, posłaniec z wiadomością.
– Są wyniki, to rak – mówi roztrzęsionym głosem posłaniec i mam wrażenie, że zaraz rozsypie się ze smutku. Nie chcę widzieć jego twarzy, słyszeć jego głosu, czuć jego obecności. Nie chcę myśleć o tym, jak się czuje i co myśli.
Wjeżdżamy windą, zatrzymuję się przy drzwiach do mieszkania.
– Muszę zostać sama. To znaczy sama z dzieckiem. Dziękuję. Przepraszam. – Staram się to powiedzieć czule. Nie wiem, czy przejmuję się tym, co usłyszałam, czy faktem, że właśnie wyprosiłam z domu osobę, która tak wiele dla mnie zrobiła. Wiem, że chcę zostać sama z diagnozą.
Posłaniec zostaje na klatce schodowej, a ja wprowadzam wózek do mieszkania i zamykam za sobą drzwi.
Nie płaczę, nie krzyczę. Chodzę. Dzwonię do męża:
– To rak. Nie wiem. Przyjedź. – Powiedziałabym coś więcej, ale nic nie przychodzi mi do głowy.
Żadna karetka nie zawozi mnie do żadnego hospicjum. Stoję sobie i myślę, że nic o raku nie wiem. Może nie będzie tak źle.
Dzień po diagnozie
Centrum Onkologii przy ulicy Roentgena w Warszawie. To miejsce zawsze mnie przerażało, ten pomnik socjalistycznej nowoczesności, siermiężne, ponure, brudnobrązowe wieżowce, otoczone gromadką niższych budynków, i myśl, że ów olbrzymi kompleks wypełniony jest rakiem. O godzinie ósmej rano to prawdziwe mrowisko ludzi rakowo dotkniętych – przed diagnozą, w trakcie i po niej, w sprawie swojej czy bliskich. Może z powodu świateł w budynku wszyscy oni wyglądają jak stado zombie. Ciekawe, czy to zamierzony efekt: „Dawaj, wkręcimy tu zimne żarówki, będzie jak w horrorze”. Do ciasnej windy zawsze czeka się nieznośnie długo, działają wyłącznie dwie. Każde piętro to nowotwór innej części ciała, wyobrażam sobie, że zamiast cyferek na tablicy z przyciskami mogłyby być narysowane cycki, penis z jądrami albo płuca. Wysiadamy na piątym piętrze, to piętro piersi. Przed gabinetem lekarza czeka na mnie moja bliska, Ola, onkolożka, która tu pracuje.
– Widziałaś? – pokazuję jej wyniki biopsji.
– Tak, jeszcze wczoraj. Całą noc nie mogłam spać. – Przytula mnie tymi słowami, ale to ignoruję. Skupiam się na jej twarzy: piękna, elegancka, kruczoczarne włosy upięte w kok baletnicy, pachnie jak arabska księżniczka z Księgi tysiąca i jednej nocy.
– To jest jakiś gorszy guz? – próbuję umieścić swoją diagnozę na skali.
– Tak.
Życzliwe, szczere, wypowiedziane z ciepłym uśmiechem i pełnią współczucia słowo „tak”. „Gorszy guz” w skali onkologicznej. Ola mierzy się z rakami od rana do wieczora, zaczęła jeszcze na studiach, później to samo podczas specjalizacji, i tak od lat. Raki pełzają dookoła niej, a ona jest ich treserką, umie je poskromić, unieszkodliwić, rozpuścić w chemii i radiacji. I to ona nie mogła spać?
Nie rozumiem, co się dzieje. Tego dnia jestem odsyłana z pokoju do pokoju. Tak bezosobowo, jakby jakaś tajemnicza siła zasysała mnie w swoje tryby: sunę. Na biopsję cienkoigłową węzła pachowego. Na mammografię. Na pobranie. Czekam przed gabinetem. Nie, muszę wrócić i się zarejestrować. Czekam przed rejestracją. Czekam przed gabinetem. Zawieszam wzrok na krzykliwych, radosnych plakatach na ścianach: „Rak off! Wygraj życie!”. Czyli gra będzie się toczyć o moje życie? Zaczynam doceniać architektów tego budynku. Może i jest ponury, ale w większym stopniu współgra ze stanem mojego ducha niż to kolorowe wezwanie do boju. Przypierdalam się. „Czemu pani nie zapukała?” „To nie tu. To tam”. Pukam. „Proszę czekać”. Czekam. Wzywają. Konsylium. Wchodzę z mężem. Siedzi tam pewnie z pięć osób, rzucają żarcikami, jak to w grupie kolegów z pracy, takie heheszki. Cała sytuacja przypomina raczej przerwę w pracy niż posiedzenie zespołu specjalistów. Żaden z obecnych się nie przedstawia. Nie widzę ich twarzy. Nic nie widzę. Skupiam się na słowach. Uśmiecham się nerwowo:
– Czy to jest jakiś bardzo złośliwy nowotwór? – pytam, jakbym rozmawiała o schabie w mięsnym.
– Cóż, jeden z gorszych – odpowiada onkolożka, nie podnosząc głowy znad papierów.
Znowu to samo.
– Musi pani rozpocząć chemioterapię. Należy jak najszybciej odstawić dziecko od piersi i przerwać laktację – mówi niby do mnie, ale ciągle patrzy na kartki na biurku.
Jest konkret. Nie wiem, jak odstawia się dzieci, ale się dowiem.
– Po chemii może pani być bezpłodna. Chce pani mieć jeszcze dzieci? – Tym razem patrzy na mnie, ale to mi nie pomaga w rozumieniu jej słów. Jakby pytała o numer telefonu.
– Chcę żyć – odpowiadam i nie umiem powstrzymać płaczu.
– Nie o to pytam. Może pani zabezpieczyć płodność. – Jest zniecierpliwiona.
– Chcę – mówię, ale nie wiem, czy chcę. Zawsze chciałam mieć więcej dzieci. Teraz już sama nie wiem.
– Tu ma pani numer do lekarza, który pani pomoże. Musi pani zrobić operację jak najszybciej. – Pisze numer na kartce samoprzylepnej i mi ją podaje. Wstaję, podchodzę. W ręku trzymam notatnik, w którym wszystko cały czas zapisuję. Onkolożka zabiera mi go z ręki i przystawia w nim swoją pieczątkę. Oddaje mi notatnik. Przyklejam w nim kartkę z numerem do lekarza. Jak w Polsce robi się operację „najszybciej”?
– Potem rozpoczniemy chemię. Proszę zrobić echo serca – teraz onkolożka mówi, pisząc coś na klawiaturze komputera.
– Dlaczego?
– Musimy sprawdzić, czy pani serce wytrzyma chemię.
Oczywiście, to takie oczywiste: oni wszyscy są nienormalni.
Wychodzę. Dalej jestem we mgle. Jaka chemioterapia, jak długo, jak poważnie jestem chora, co się z tym wiąże, o co chodzi z tą płodnością? Umieram na najgorszego raka piersi czy planuję dzieci? Fala pytań napływa dopiero po drugiej stronie drzwi. Dzwonię do Lekarza-od-Płodności, jadę do szpitala, w którym pracuje. Czekam. Wyjaśnia w dwóch żołnierskich zdaniach. Mają mi wyciąć dwie trzecie jajnika i zamrozić, co pomoże mi zajść w ciążę po chemii. Za dwa dni operacja. Nie do końca rozumiem, na jakiej zasadzie to działa, ale pewnie nie muszę wszystkiego rozumieć. Normalnie dociekałabym, ale teraz mam potrzebę komuś zaufać. Potrzebę robienia planów. Córka jest cały czas z moimi rodzicami. Pierwszy raz, odkąd się urodziła, rozstaję się z nią na tak długo, ciągle chce mi się płakać, piersi pękają od pokarmu. Robię jeszcze echo serca. Umówiona prywatnie wizyta opóźnia się o półtorej godziny, nawet tu nie ma zbawienia. Czekanie w chorobie jest szczególnie męczące, a w przypadku polskiego systemu opieki zdrowotnej czekanie jest tkanką, która skleja leczenie w całość. Czekasz na każdą wizytę godzinami, czekasz na wyniki, czekasz na to, by zwolnił się termin. Ciągle na coś czekasz i ciągle masz z tyłu głowy myśl: „nie ma na co czekać, teraz trzeba szybko żyć”. Czekając, dzwonię do Kasi, koleżanki z dawnej pracy, która właśnie leczy się na raka piersi. Ona:
– Przejebane. Mam to samo. Ile masz Ki-67? – koleżanka mówi tak, jakbyśmy rozmawiały o słabym dyżurze w pracy. To miła odmiana. Tak mogę o raku rozmawiać.
– Aaaa – szukam w papierach – 90%.
– Chujowo. To dużo. To poziom złośliwości. Ja mam więcej: 97%.
Milczę. Nie wiem, co powiedzieć. Chyba pociesza mnie fakt, że może być gorzej. Ale sama nie wiem.
– I wytatuuj sobie brwi, bo kiedy ci wypadną, będziesz wyglądać jak parówa – mówi to takim tonem, że nie mam wątpliwości: jest to prawie tak ważne jak echo serca przed chemią.
3 dni po diagnozie
Operacja jajnika. Z narkozy budzę się z krzykiem i histerycznym płaczem. Podają mi morfinę, ale chyba płaczę ze strachu, który mimo woli wypuszczam z siebie.
4 dni po diagnozie
Wszczepiają mi znacznik – to punkt referencyjny dla wielkości i położenia guza. Robią mi zdjęcie rentgenowskie, które po paru wlewach porównają z kolejnym i sprawdzą, czy guz się zmniejszył.
– ...owszem, onkolog, nie od piersi, ale wybitny specjalista. Co wam szkodzi, możecie się go poradzić – kończy tłumaczyć powód, dla którego dzwoni. A potem dyktuje nam numer telefonu.
To kolejny telefon od bliskiej osoby, która wie, co się dzieje, i bardzo chce pomóc. Kolejna rozmowa o kolejnym specjaliście, z którym się umawiamy. Z kilkoma lekarzami rozmawiałam przez telefon. Z kilkoma spotkałam się osobiście. Wątpliwości jest sporo: czy leczyć się w Polsce, czy na NFZ, czy prywatnie, w którym szpitalu? Czy chemia jest konieczna? Przed operacją czy po niej? Ile mam czasu na decyzję? To są pytania do onkologów piersiowych. Różne części ciała rakowacieją na różne sposoby. Ten onkolog specjalizuje się w innych rakach, ale może nie zaszkodzi porozmawiać.
Dzwonimy, powołujemy się, spotka się z nami tego samego dnia. Wchodzimy do niewielkiego biura w Centrum Onkologii. Cały pokój jest zastawiony książkami, gazetami i teczkami. Zza biurka wstaje szczupły, siwy mężczyzna około siedemdziesiątki. Ma w sobie coś z amanta, jest delikatnie opalony, wokół niego unosi się zapach perfum, na szyi wisi łańcuszek. Od mężczyzny czuć wakacjami. Podchodzi do nas energicznym krokiem i z serdecznym uśmiechem. Przed biurkiem stoją dwa krzesła kompletnie zawalone dokumentacją. Doktor przekłada teczki z jednego z krzeseł na drugie i zaprasza mnie, bym usiadła. Siadam. Franek rozgląda się i stwierdza z pewnym zadowoleniem:
– Postoję. – Uśmiecha się szeroko.
Doktor siada na stosie teczek leżących na drugim krześle. Wygląda przekomicznie. Nie wierzę własnym oczom. Chyba trochę się w nim zakochałam.
– W czym mogę pomóc? – zagaja i w tym momencie uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia, jak sformułować pytanie, które tak naprawdę mnie dręczy.
– Jak podejść do leczenia... – mamroczę. – Szukać leczenia za granicą? Prywatnie? W Centrum Onkologii? Jak się do tego zabrać... – Sama nie wiem, o co pytam.
– Nie ma reguły, każdy przypadek jest inny. W swojej praktyce widziałem przypadki beznadziejne, które kończyły się całkowitym wyzdrowieniem, i zdrowych, silnych ludzi, w zasadzie do wyleczenia od zaraz, którzy po roku nie żyli.
– Ale czym mam się kierować przy różnych decyzjach w rodzaju: jak i gdzie się leczyć? – Nie przygotowałam się do tej rozmowy.
– Sobą. Pacjent musi działać zgodnie z własnym sumieniem, wiedzą i wyczuciem. Ostateczne decyzje w sprawie leczenia należą do pani – mówi to tak, jakby przekazywał dobrą wiadomość. I tak to przyjmuję.
Podejmuję ostateczną decyzję, by leczyć się w Polsce.
5 dni po diagnozie
Postanawiam ściąć włosy na krótko. I tak wypadną, wolę się przyzwyczaić do tego, że będzie ich mniej. Fryzjerka, do której idę, ostatnio układała mi włosy do ślubu. Potem wyprowadziliśmy się z tej dzielnicy, więc jestem u niej pierwszy raz od półtora roku. Kiedy jej mówię, że na krótko, i wyjaśniam dlaczego, mimo starań zaczyna płakać. Ja nie płaczę. Patrzę na jej wzruszenie i czuję, że jestem ważna, że mój dramat coś oznacza, że jest i go sobie nie wymyśliłam. Pierwszy raz w życiu mam prawdziwy powód, by się nad sobą szczerze użalać. Pożeram ten żal z kamienną twarzą, dając najwyższy dowód swojej odwagi.
Tatuuję sobie brwi. Dostaję onkologiczną zniżkę. Spoko, bo to droga impreza. W gabinecie kosmetycznym jestem z przyjaciółkami. Weekend, późne popołudnie. Równie dobrze mógłby to być wstęp do imprezy. Może jest trochę śmiesznie, ale tylko trochę.
Sama płaczę wtedy, gdy nie mogę przytulić córki: nie chcę, żeby czuła zapach mojego mleka, którego nie mogę jej już dać. Płaczę, kiedy widzę się w lustrze, w krótkich włosach i z wytatuowanymi brwiami. Jestem już innym człowiekiem. Poza tym jakoś idzie. Lista zadań jest długa. Umówić, poczekać na linii, pojechać, wyjaśnić, zaczekać przed gabinetem, pobranie, ustalić, dojechać, zaczekać, aż oddzwonią, zanotować pytania, badanie kliniczne, odebrać wyniki, omówić, podjąć decyzję: od jednej misji do drugiej. Jak w grze komputerowej. To wszystko powoduje, że po prostu działamy. Mam mało czasu, by się zastanawiać.
7 dni po diagnozie
Wszczepili mi port naczyniowy.
– Nie dam pani dzisiaj chemii, proszę wrócić do domu i odpocząć. Wygląda pani bardzo źle – onkolożka mówi to w nowy, nieznany mi jeszcze sposób. To chyba przejaw troski trzymanej na bardzo krótkiej smyczy.
8 dni po diagnozie
Pierwsza czerwona chemia. Rzygam bardziej ze stresu. Potem jest łatwiej.
Czerwona chemia to potoczna nazwa, ma czerwony kolor, niszczy komórki nowotworowe, ale również te zdrowe, stąd działania niepożądane.
Po czerwonej wypadają włosy. Wszystkie. Łonowe również. I brwi. I rzęsy. Po czterech wlewach wypada każdy włos z twojego ciała. Pacjenci reagują na różne sposoby. Zniszczone paznokcie, ból stóp i dłoni, wysuszona na wiór śluzówka i mdłości – to jest mój zestaw.
Zapamiętać: łysi ludzie bez brwi się leczą, a nie umierają. Umieramy wszyscy.
Ciężko mi odnieść się do mojego raka. Piszę „mojego” i mam wątpliwości: jeśli jest „mój”, to pewnie nie może być aż tak zły. Stał się częścią mojego ciała, które przez całe swoje życie uczę się akceptować i szanować, o które uczę się dbać. Z mojego ciała zaledwie pięć miesięcy wcześniej powstała córka. I rak. Rośli w tym samym czasie. Karmiłam córkę piersią, w której wyhodowałam mojego prywatnego potwora, rozwijał się po lewej stronie, niedaleko serca. Dlatego ciągle szukam słów, które określiłyby mój stosunek do niego: wyhodowałam go? Ja sama? To ja sprawiłam, że jest? Czy rozwijał się samoistnie, a ja byłam zaledwie podłożem? Ale kto go tam zasiał? Dlaczego?
Niechcący.
Do dnia diagnozy bałam się leczenia, umierania, rozstania, rozczarowania, że mój czas może zaraz się skończyć. Ale w owym dniu lęk przyćmiła potrzeba zrozumienia, dlaczego tak się stało. Po co to komu? Czym sobie zasłużyłam i czy można sobie na coś takiego zasłużyć? To durne pytanie świeci właśnie jak neon, przebija się przez powieki, codzienność i hałas otaczającego mnie świata, a ja mam ochotę walić głową o ścianę.
3. JĘZYK
Z