Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
207 osób interesuje się tą książką
granice, ciało, wszechświat, relacja, przyciąganie, odwaga, bliskość
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 212
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
2 3
4 5
6 7
8 9 10
Dla Marty
Opierał głowę o szybę, a pszczoła, którą połknął w dzieciństwie, krążyła w nim, głośniejsza niż zwykle. Wnętrze taksówki pachniało cytrynowym odświeżaczem i kawą. Na szorstkiej powierzchni kanapy poszukał palców Igi i splótł z nimi swoje. Słowa prezentera wymieszane z szumem kół na asfalcie. Druga w nocy.
Patrzył, jak światło mijanych latarni pada w ciemności na szew grafitowej spódnicy, kołnierzyk białej koszuli, kosmyk ciemnych włosów przyklejony do jej prawego policzka. Tego wieczoru nosiła drobne kolczyki w kształcie półksiężyców i kolorową bransoletkę, którą kupił jej na targu w Stambule podczas podróży poślubnej.
Miała zamknięte oczy. Prawie nie używała makijażu, trochę cienia do powiek. Przyglądał się drobnym zmarszczkom przy kącikach oczu, których nie było tam, kiedy się poznali. Wysunęła stopy z butów na niskim obcasie i oparła je na plastikowym progu nad wycieraczką. Pod cienkim materiałem koszuli biegł zakrzywiony brzeg biustonosza. Przezroczyste włoski na bladej skórze. Lekko ścisnęła mu dłoń, nie otwierając oczu. Zapytała, o czym myśli, i powiedział jej.
Wjechali do tunelu, rząd żółtych świateł z lewej i z prawej strony, w radiu początek piosenki, której nie znał. Jedenaście kilometrów do domu. Zapytał, czy nie uważa, że w spotkaniu, z którego wracali, było coś niepokojącego, a ona oparła głowę na jego ramieniu.
– Może po prostu trochę się stresowałeś?
Zaraz potem zasnęła. Obserwował, jak za oknem znikają betonowe filary mostu. Jedna z latarni przy ulicy zgasła i zaświeciła się znowu. Na trawniku przy placu Wilsona pusta torba foliowa tańczyła, unosząc się i opadając. Sroka jadła okruchy z ławki na przystanku tramwajowym.
Kierowca zwolnił i zapytał, czy tutaj. Janek poprosił o podjechanie jeszcze kilkunastu metrów, o tu, do tego przejścia dla pieszych, wysiedli, Iga trzymała go za ramię i wsuwała pięty do butów bez pochylania się, kołysząc ciałem na boki.
W sypialni, leżąc na swojej połowie łóżka, patrzył, jak zdejmuje z siebie koszulę, spódnicę i bieliznę, jak odkłada ubrania do plastikowego kosza i w zamyśleniu spogląda w lustro.
Była brunetką, grzywka opadała jej nieco poniżej brwi. Miała jasną skórę, na której prawie nigdy nie widać było śladów opalenizny. Ciemnobrązowe oczy i drobne, ledwie widoczne wgłębienie w podbródku. Kiedyś, jeszcze w szkole, myśląc bez przerwy o tej twarzy, próbował znaleźć słowo, które określałoby ją najlepiej, ale nie było takiego słowa. Prawie nie nosiła biżuterii. Czasami, kiedy założyła większe kolczyki, wydawało się, że to dla tej twarzy zbyt dużo. Zdarzało się, że podkręcała włosy, pamiętał, że pierwszy raz zobaczył ją taką na studniówce.
Kiedy pracowała w domu albo wybierała się razem z nim na rowery, wiązała kitkę w charakterystyczny sposób, wysoko, blisko czubka głowy. Czasami żartowała, że kiedyś się przefarbuje albo obetnie na pazia.
Była bardzo szczupła, pod skórą wyraźnie widać było obojczyki i żebra. Patrzył, jak stoi przed lustrem i zmywa makijaż wypracowanymi, okrężnymi ruchami. Wieczorami zazwyczaj nie zamykała drzwi do łazienki, opowiadała mu wtedy o swoim dniu, nakładając na nogi krem albo rozczesując włosy. Teraz usiadła na toalecie, zamknęła oczy, miał wrażenie, że tak zaśnie, ze zwieszoną głową.
– Dlaczego powiedziałeś „niepokojącego”?
Pochyliła się jeszcze trochę i przesuwała palcami po zaczerwienionej krawędzi stopy. Podniosła się i wcisnęła przycisk spłuczki. Patrzyła na niego.
Przesunął się wyżej na poduszce i wzruszył ramionami.
– Właśnie nie wiem, chwilami wydawało mi się, że czegoś nie rozumiemy, że to spotkanie jest jakieś inne.
Pokiwała głową i odwróciła się. Puściła wodę z kranu. Widział jej plecy, wypustki kręgosłupa, pośladki. Mówiła teraz głośniej, próbując przekrzyczeć szum wody.
– Oboje są trochę dziwni, masz rację!
Zgasiła światło w łazience, wsunęła się pod kołdrę i wcisnęła chłodne stopy pod jego łydki. Odwrócił się w jej stronę. Kiedy zasnęła, podniósł z szafki nocnej powieść w podniszczonej okładce, kupioną w ciemno w antykwariacie. Wyjął spomiędzy kartek paragon, którego używał jako zakładki, i położył go sobie na brzuchu. Czytał przez kilkadziesiąt minut. Kiedy opadała mu głowa, brał głęboki oddech, odchrząkiwał, skupiał wzrok i czekał, aż otrzeźwieje.
Blaszana balia napełniona krwią. Stał nieruchomo, z jedną nogą w cieniu, drugą na zewnątrz. Pachniało wilgocią i drewnem. Słyszał szum kombajnu pracującego daleko na polu. Resztki słońca wpadały do stodoły i odbijały się od powierzchni krwi.
Zrobił jeszcze jeden krok. Znajdował się teraz cały w środku, w ciemności, która powoli układała się w kształty: po prawej stronie fragmenty nieużywanych maszyn, po lewej wysoki pojemnik na węgiel. Kilka wąskich pasków światła w tych miejscach, gdzie deski, z których wykonano wrota, odstawały od siebie. Balia stała na czarnym klepisku, wydawało mu się, że wydziela lekki zapach, który nie kojarzył mu się z niczym znajomym.
Mył się w niej codziennie, tak samo jak jego ojciec. Wiedział, że tego samego dnia, a potem też jutro i pojutrze, naleje do niej wody i wejdzie do środka, może usiądzie, ochlapie sobie ramiona, a jeden z kotów przybiegnie, zainteresowany pluskiem. Może kiedy będzie przesuwał mokrymi dłońmi po blaszanej, ocynkowanej krawędzi, trafi na ciemniejszą plamkę, na odrobinę tej krwi, na którą teraz patrzył.
Nie pamiętał, by wcześniej balia używana była do czegoś innego oprócz tych wieczornych kąpieli. Latem tata napełniał ją wodą ze studni i zostawiał na podwórku na cały dzień do ogrzania, zimą wstawiało się ją do łazienki w dobudówce, a do zimnej wody dolewało jeden czajnik wrzątku. Tata zazwyczaj mył się po nim, w tej samej wodzie, czasami rozbierając się, żartował, że idzie się pobrudzić.
A teraz stała tutaj, w rzednących ciemnościach stodoły. Nigdy wcześniej nie widział tyle krwi. Na gładkiej powierzchni, po prawej stronie, niedaleko brzegu balii, znajdował się pęcherzyk powietrza. Patrzył na niego długo, a potem, wdychając zapach stodoły, podniósł wzrok na to, co znajdowało się wyżej.
Szybki oddech, uderzenie książki o podłogę, wpół do trzeciej. Odsunął kołdrę i poszedł do kuchni, oświetlając podłogę latarką z telefonu. Zaparzył zieloną herbatę i usiadł w fotelu. Czekał, aż wróci senność, liczył upływające sekundy, ogrzewał dłonie o kubek. Pszczoła była niemrawa i powolna, ale wciąż ją czuł, czuł to swędzenie wewnątrz ciała, podsuwające niechciane wspomnienia. Pół godziny później wrócił do łóżka, ostrożnie odsunął kołdrę, zgasił lampkę. Iga leżała na plecach, z jedną ręką wyciągniętą nad głowę. Usłyszała, jak kładzie się obok, podniosła się na łokciu.
– Koszmar?
– Wszystko dobrze, śpij.
Później leżał bez ruchu, czekając, aż jej oddech zwolni. Podniósł z szafki nocnej telefon, odszukał w mediach społecznościowych konta Weroniki i Mateusza, z którymi byli na kolacji w centrum miasta. Przeglądał kolejne zdjęcia, cofając się coraz dalej w ich przeszłość, przekonany, że prędzej czy później znajdzie to, co po spotkaniu nie dawało mu spokoju.
Zanim uruchomił młynek do kawy, przeszedł przez mieszkanie, zamknął drzwi sypialni, wrócił do kuchni i przytrzymał urządzenie dłonią, od góry, wtedy hałasowało najmniej. Była piąta czterdzieści pięć, kilka minut wcześniej zgasły latarnie, rosa błyszczała na wąskich trawnikach, a tramwaj linii numer sześć ruszał właśnie z przystanku w stronę centrum.
Sąsiadka mieszkająca pod nimi była już na nogach, przez uchylone okno wpadał zapach wypalanego na balkonie papierosa. Janek zaparzył kawę dla Igi i postawił dzbanek na podgrzewaczu. Na żółtej karteczce samoprzylepnej narysował uśmiech i przykleił ją do stołu.
Podszedł do stojącego w przedpokoju lustra, pochylił się, przeczesał włosy. Pierwsze, co zwracało uwagę na jego twarzy, to usta, duże i mięsiste, zawsze uważał, że zdecydowanie zbyt duże. W młodości, widząc się na zdjęciach, patrzył tylko na nie, przekonany, że i inni widzą przede wszystkim ten szczegół jego anatomii, a jeśli nie wspominają o tym, to wyłącznie z grzeczności. Iga powtarzała mu, że to właśnie te usta sprawiają, że jest przystojny, ale nigdy w to nie uwierzył.
Od czasów szkoły podstawowej golił głowę elektryczną maszynką ustawioną na trzy milimetry, dopiero niedawno zapuścił dłuższe włosy. Był szeroki w barkach. W młodości trochę biegał.
Przed wyjściem usiadł jeszcze w fotelu. Wyciągnął nogi, przesuwając stopami po szorstkim dywanie. Wspominał poprzedni wieczór, twarze znajomych, ich głosy, ubiór i to, co mówili. Weronika, Mateusz. Byli w tym samym wieku co on, mieszkali w Podkowie Leśnej, mieli dwuletnią córkę.
Spojrzał na ekran komórki. Pelikan powinien być za kilka minut. Światło zza okna padało na regał z książkami, zajmujący większą część ściany naprzeciwko. Janek z daleka potrafiłby wskazać półki, które były bardziej jego niż Igi. Mniej barwne, rzadko błyszczące grzbiety, najczęściej w szarych tonacjach. Zwykle kupował książki w antykwariatach i na Allegro, miał kilka ulubionych miejsc, dwa stragany na deptaku przy Chmielnej i duży Antykwariat Grochowski. Wybierał na chybił trafił, powieści sprzed kilkudziesięciu lat często nie miały na okładce opisu ani ilustracji. Najbardziej lubił w nich właśnie to, że stanowiły tajemnicę: czytał pierwsze zdania, pierwsze strony, pierwsze rozdziały, nie mając pojęcia, czego się po nich spodziewać.
Książki Igi były w większości nowe, sięgała po te, które same do niej przychodziły: usłyszała jakiś tytuł w radiu, ktoś polecał nowy przebój na Instagramie, zainteresowała ją okładka za szybą księgarni. Miał wrażenie, że dotyczy to nie tylko książek, że Iga pozwala, by życie ją zaskakiwało.
On sam lubił mieć wszystko przygotowane, zaplanowane. Wolał z góry wiedzieć, co go czeka, żeby móc cieszyć się tym dłużej albo być na to gotowym. Miał w sobie dużo cierpliwości, odziedziczył to chyba po tacie. Potrafił przez rok podlewać pestkę cytryny, którą zasadził w doniczce, czekając, aż coś z niej wyrośnie.
Teraz drzewko cytrynowe miało pięć lat, jego czubek znajdował się coraz bliżej sufitu. Obok na ścianie wisiało zdjęcie Igi, które zrobił jej w Nałęczowie rok przed ślubem. Siedziała przed sklepem spożywczym i opierała głowę o szybę, spoglądając w bok, lekko w górę, z takim wyrazem twarzy, jakby za chwilę miała coś powiedzieć. Na zdjęciu widać było nie tylko ją, lecz także jej profil odbity w szybie.
Pracowała w międzynarodowym przedsiębiorstwie audytowym, ostatnio przez większą część dnia uczestniczyła w wideokonferencjach, czasami słyszał, jak w pośpiechu kończy jakąś dyskusję, tłumacząc, że musi się rozłączyć, bo od dwóch minut ma kolejnego calla. Niedawno zwierzyła mu się, że od wielu miesięcy właściwie tylko siedzi na tych callach, i gdyby miała powiedzieć, jaki jest zakres jej obowiązków, nie umiałaby.
On o swojej pracy nie lubił mówić. Kiedy poznawał kogoś i padało nieuchronne: „A czym się zajmujesz?”, wykonywał uniki, odpowiadał, że ma firmę ze znajomym, że to przejściowe, że nic ciekawego.
Gałęzie za oknem poruszyły się, wyrywając go z zamyślenia. Spojrzał na ekran telefonu: szósta trzydzieści. Zarzucił na ramię torbę, w drewnianej misie na szafce w korytarzu odszukał klucze i zamknął za sobą drzwi. Wyszedł na patio, odwrócił się i spojrzał w okna mieszkania. Rudy kot uciekł na jego widok, rowerzysta zadzwonił, zbliżając się do chodnika. Słońce, korek na ulicy Słowackiego, zapach spalin. Pszczoła, którą połknął w dzieciństwie, spała w nim spokojnie.
Stał na drabinie i wycinając w płycie sufitowej podłużny otwór, myślał o poprzednim wieczorze. Pelikan przykręcał uchwyt projektora do przeciwległej ściany, opowiadając o jakimś nowym okularze, który zamierzał kupić.
Na drewnianej podłodze, niedaleko rozsuniętych drzwi tarasowych, leżały dwa pulchne rude koty. Właścicielka domu chodziła po dużym ogrodzie ze słuchawkami w uszach, kiwając głową i wypowiadając krótkie zdania. Kiedy skończyli, Pelikan zaniósł narzędzia do samochodu, a on poczekał na nią przy wyjściu na taras. Skończyła rozmawiać, podeszła do niego powolnym krokiem, wzięła w dłoń niewielki pilot i opuściła ekran do połowy wysokości, a potem wręczyła mu pieniądze, patrząc na niego z zainteresowaniem, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że w jej domu przez tych kilka godzin znajdowali się żywi ludzie.
– Gdyby czegokolwiek pani potrzebowała, proszę dzwonić o każdej porze.
Bez słowa odprowadziła go do drzwi. W tym tygodniu to on był kierowcą, codziennie odbierał Pelikana z niewielkiego parkingu przed blokiem na Bemowie. Wsiedli do auta, Pelikan sprawdzał w komórce adres kolejnego klienta.
Janek ruszył w stronę centrum, włączył swoją playlistę. Mateusz i Weronika. Próbował wyobrazić sobie, co ci dwoje myśleli wczoraj o nich po wspólnym wieczorze, jak ich odebrali, jak odebrali jego. Czy po powrocie do domu też o nich rozmawiali?
Skręcając w aleję Niepodległości, prawie zderzył się z autem dostawczym, wymuszając pierwszeństwo. Kilka samochodów trąbiło na niego, za skrzyżowaniem szybko utworzył się korek. Pelikan wychylił się przez okno i rozmawiał z drugim kierowcą, kolega się zagapił, tak, tak, przepraszamy.
– Zasnąłeś czy co? – zapytał, kiedy w końcu ruszyli dalej.
Janek popatrzył w lusterko wsteczne, raz jeszcze mrugnął światłami awaryjnymi do mężczyzny w aucie dostawczym.
– Nie wiem, przepraszam – powiedział, poprawiając pas bezpieczeństwa. – Zamyśliłem się.
Następnym razem spotkali się u Weroniki i Mateusza. Byli tutaj po raz pierwszy, szli skrajem osiedla przylegającego do łąki. Zatrzymali się przed domem w zabudowie szeregowej.
Palec Igi na przycisku dzwonka, światło za podłużną szybą w drzwiach. W środku uściski dłoni, zapach ciasta francuskiego z uchylonego piekarnika, duży stół na cienkich metalowych nogach, bananowiec w kamiennej donicy. Nad blatem w kuchni czarno-białe zdjęcie przedstawiające pustą alejkę w parku i ławkę przysypaną liśćmi. Ciemne zasłony zaciągnięto do połowy szerokości okna, w drewnianym koszu przy ścianie spiętrzone zabawki.
Usiedli przy stole, Weronika przygotowywała jedzenie przy wyspie kuchennej, przepraszała za bałagan na tarasie i zerkała na ekran elektronicznej niani. Miała ciemne oczy, włosy sięgały jej odrobinę poniżej łopatek. Flanelową koszulę w kratę zawiązała na brzuchu w gruby węzeł.
Mateusz zapraszał do stołu, był chyba zdenerwowany. Miał na sobie ciasne beżowe spodnie z nogawkami podwiniętymi powyżej kostki i luźną białą koszulę, która wyglądała na celowo pogniecioną. Na szyi i prawym nadgarstku rzemyki z niewielkimi metalowymi zdobieniami. Był boso.
Pracował w biurze maklerskim, Iga twierdziła, że pasuje to do niego, choć Janek nie wiedział, co dokładnie miała na myśli. Znała Mateusza z czasu studiów, nazywała „takim spokojnym, przezroczystym, no wiesz”. Opowiadała, że spotykali się podczas różnych domówek, że zwykle był jedną z najbardziej trzeźwych osób w towarzystwie i że najczęściej sprawiał wrażenie kogoś, kto ubrał się odrobinę zbyt elegancko jak na daną okazję i właśnie to zrozumiał.
Wysoki, szczupły. Miał krótkie, równo ostrzyżone włosy i drobne znamię nad wargą. Wypytywał Igę o szczegóły jej pracy, co jakiś czas wstawał, żeby przynieść jeszcze jakiś ser, konfiturę, o której zapomniał, albo orzechy, i dolewał wina zaraz po tym, jak któreś z nich opróżniło kieliszek.
Po kilku godzinach przesiedli się na kanapę i fotele, rozmawiali o dawnych wspólnych znajomych Igi i Mateusza, o porzuconej pasji jeździeckiej Weroniki, która wypełniała jej dzieciństwo, o przygotowywanej w Podkowie petycji przeciwko wycinaniu pobliskiego lasu.
Weronika była jedną z tych kobiet, które jakimś sposobem wykonują wymagającą pracę i opiekują się dzieckiem, a oprócz tego znajdują czas na hobby, sport, znajomych, a nawet czytanie książek czy słuchanie muzyki, i mimo wiecznego zmęczenia, niewyspania nigdy nie narzekają.
Miała długie, lekko pofalowane włosy w kolorze mokrego piasku, które przy końcach wydawały się jaśniejsze niż przy skórze. Drobne usta, wydatne kości policzkowe i ciemna oprawa oczu. W jej twarzy było coś wyraźnie młodzieńczego i Janek wyobrażał sobie, że będzie to widoczne również za dziesięć czy dwadzieścia lat.
Była uważną słuchaczką, nie przerywała, czekała, aż ktoś rzeczywiście skończy to, co chciał powiedzieć, przez co sama mówiła niewiele. Potrafiła podczas rozmowy w podekscytowaniu położyć palce na materiale koszuli Janka albo dotknąć nadgarstka Igi i zaraz cofnąć dłoń, gestykulować dalej. Wydawało się, że robi to świadomie. Dwukrotnie wstawała na dźwięk elektronicznej niani i biegła po schodach, prawie bezszelestnie, żeby zajrzeć do dziecięcej sypialni.
Około drugiej padła propozycja włączenia nowego Almodóvara, który kilka dni wcześniej pojawił się na jednej z platform streamingowych. Weronika stwierdziła, że nie lubi oglądać filmów po alkoholu, bo nic w niej wtedy po nich nie zostaje, i nie pamiętali później, kto właściwie rzucił pomysł gry w „Pytanie lub wyzwanie” – wyjęli z drukarki kilka kartek i podarli je na kawałki, na których zapisali polecenia i pytania, ukrywając ich treść przed pozostałymi, a potem wrzucili wszystko do dwóch pustych wazonów. Mateusz zamieszał.
Otworzyli kolejne wino, nikt już nie był głodny, z bezprzewodowego głośnika leciała płyta Distraction Sickness, pierwsza losowała Iga. Zdecydowanym ruchem wybrała wazon z pytaniami, zamknęła oczy i wsunęła dłoń do środka, a potem przez chwilę trzymała złożoną kartkę w palcach, wreszcie przeczytała na głos.
– „Powiedz zebranym o czymś, o czym nigdy nikomu nie mówiłeś”.
Spojrzała na Janka, powiedziała, że będą się śmiać. Poprawiła postrzępioną nogawkę dżinsów, jasne nitki odcinały się od opalonej skóry. Paznokcie stóp miała pomalowane na blady pomarańcz. Na lewej pięcie znamię w kształcie przecinka.
– Dobra. Od pewnego czasu, nie wiem, chyba od dwóch lat, może nawet dłużej, no powiedzmy, że od trzech, mam powtarzający się sen. Jest tam morze, całe zamarznięte i pokryte śniegiem, a na nim karczma, zbudowana jakimś cudem na lodzie, i wokół niej wozy, jest stajnia z końmi, a w tej karczmie, w środku, przy ogniu rodzi się dziecko, dziewczynka. Tak, głupie, wiem.
Kolejno losowali z wazonu z pytaniami, po kilku rundach Mateusz potarł twarz i odczytał na głos:
– „Powiedz o sobie coś, czego się bardzo wstydzisz”.
Ożywiona Weronika poprawiła się na kanapie i uniosła dłonie w stronę męża.
– Tylko nie oszukuj!
Mateusz przenosił wzrok z Weroniki na Igę i z powrotem. Pokręcił głową.
– Kiedyś, to było w liceum, przeprowadziłem na sobie eksperyment i nie myłem się przez dwa miesiące. Nikt się nie zorientował, moi rodzice też. I najciekawsze, że miałem wrażenie, że w moim ciele uruchomiła się jakaś dawno zapomniana funkcja, to znaczy w pewnym momencie nie było już coraz gorzej, tylko wydawało mi się, że staję się z dnia na dzień coraz bardziej czysty, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Rozumiecie, jakby ludzkie ciało miało w sobie taką funkcję, tylko że nikt jej już właściwie nie używa.
Wyciągali kolejne skrawki papieru, coraz częściej decydując się na wyzwania zamiast pytań, w końcu Weronika rozłożyła przed sobą kartkę i głośno wciągnęła powietrze.
– Nieee, nie, kto to pisał? – Zasłoniła sobie oczy, podniosła kartkę i powiedziała: – „Całuj w usta osobę po twojej lewej przez trzydzieści sekund”.
Janek, siedzący po jej lewej stronie, uniósł brwi, ale nie ruszał się, Iga się uśmiechała, wzięła ze stołu kieliszek i zaraz go odstawiła, nie podnosząc do ust.
Weronika podtykała kartkę pod nos swojemu mężowi, rozglądając się i powtarzając: „To jest twoje pismo? Czyje to pismo?”. Mateusz zaprzeczył, wziął duży łyk wina, zaśmiał się i odparł, że wyzwanie to wyzwanie, taka gra.
Weronika pochyliła się, poprawiła włosy, stłumiła śmiech i cofnęła głowę, a Janek przebierał palcami po dywanie. Wreszcie uspokoiła się, powiedziała:
– No dobra…
I przysunęła się bliżej, opierając mu dłoń na kolanie.
Przytrzymał listwę przypodłogową czternastkę w kolorze bambus creme, a Pelikan powoli przeciął ją piłą ukosową pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Parterowy dom w Konstancinie, klient z branży filmowej, odświeżenie salonu. Od dziewięciu dni zajmowali się malowaniem, instalacją oświetlenia, rozprowadzaniem surowego betonu na jednej ze ścian i kładzeniem drewnianej podłogi. Klimatyzator szumiał cicho nad ich głowami, a Pelikan opowiadał:
– …wszystko uszykowane, szczere pole, bloczki betonowe dla stabilności, od piętnastej rozstawiony ten mój nowy celestron, trajektoria sto razy sprawdzona w trzech różnych aplikacjach, na komórce wyświetlany zegar atomowy, ja z tą komórką pod kocem, dziesięć metrów od teleskopu, żeby ciepło mojego ciała nie wpływało na obraz, i wyobraź sobie, że piętnaście minut przed pojawieniem się stacji na tle księżyca wpełzają na niebo chmury…
Pelikan pasjonował się astrofotografią, wydawał na sprzęt większość zarobionych pieniędzy, co jakiś czas pokazywał Jankowi uchwycone kawałki nieba. Jego marzeniem było sfotografowanie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej w taki sposób, by znajdowała się na tle Księżyca. Szansa na podobny kadr pojawiała się raz na kilka, czasem kilkanaście tygodni i znikała sekundę później, Pelikan twierdził, że być może nigdy mu się to nie uda.
Janek podniósł dociętą listwę i położył ją przy ścianie, dopasowując w narożniku do sąsiedniej. W korytarzu za jego plecami stały oparte o ścianę zdjęcia w ramkach, które zdjęli z gwoździ. Trzy listwy później Pelikan zwinął przewód ukośnicy i zaniósł ją do auta. Janek raz jeszcze przyjrzał się wykonanej pracy, zrobił zdjęcia i wsunął tubę z silikonem do wyciskacza. Prowadził plastikową końcówkę powoli, równo wypełniając szczelinę pomiędzy listwą a ścianą, a Pelikan opowiadał dalej. O dwunastej zrobili przerwę. Parząc kawę, Janek przeczytał wiadomość od Igi.
„I jak się z tym czujesz?”
Odpisał, kilka razy poprawiając i skracając odpowiedź:
„Chyba dobrze. A ty…?”
Telefon zawibrował.
„Zajebiście <3”
Odesłał serduszko i schował komórkę. Wdychał coraz bardziej intensywny zapach kawy i spoglądał za szerokie okno z bladym śladem kociej łapy na szybie. W ogrodzie rosły stare sosny, podobnie jak u sąsiadów dookoła. Niewielka piaskownica, dwa starannie zaprojektowane klomby i drewniana wędzarnia. Po trawniku sunął wolno robot koszący.
Dzień wcześniej, kiedy sprzątali po pracy, zobaczył za oknem sarnę. Stała przy ogrodzeniu i patrzyła pomiędzy metalowymi szczeblami, być może pamiętała czas, kiedy nie było tu jeszcze tego domu, żadnych domów.
Janek nalał kawę do kubków i wyszedł z nimi na taras. Pelikan wyliczał, co jeszcze im zostało, i szacował, ile zajmie montaż oświetlenia na tarasie u klientki, która dzwoniła do niego rano.
Kiedy wrócili do pracy i Janek silikonował kolejne listwy, zawibrował jego telefon. Zobaczył imię na ekranie i podniósł się szybko. Obecny mąż jego mamy właściwie do niego nie dzwonił, jeśli już to dzwoniła mama.
– Coś się stało?
Głos po drugiej stronie zapewnił od razu, że nie, nie. Zapytał, czy nie przeszkadza. Janek oparł się o futrynę, odpowiedział, że ma akurat chwilę.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć – zaczął Mirek. – Chodzi o to, że twój tata, on przed chwilą znowu to zrobił, widzieliśmy go pod naszym domem, w samochodzie. To już czwarty raz w ostatnim czasie i uznaliśmy, przepraszam, że ci o tym mówię przez telefon, ale uznaliśmy, że jeśli to się powtórzy, będziemy niestety musieli zadzwonić na policję.
– Tak, tak. Rozumiem.
– Zastanawialiśmy się, czy powinniśmy do ciebie dzwonić, ale twoja mama chciała, żebyś wiedział. Oczywiście próbowała rozmawiać z Pawłem, dzwoniła kilka razy. I on udaje, że o niczym nie wie. Mam nadzieję, że to się wkrótce uspokoi, bo oboje jesteśmy już tym zmęczeni i zaniepokojeni, sam rozumiesz. W każdym razie, Janek, gdybyś chciał o tym porozmawiać, oczywiście jesteśmy. Zapraszamy do nas, gdybyście kiedykolwiek z Igą mieli ochotę zajrzeć.
– Dzięki, dziękuję.
– Bardzo mi przykro. To trzymaj się, do widzenia.
Przed piętnastą skończyli silikonować listwy, zrobili zdjęcia, napisali wiadomość do właściciela, a potem ustawili alarm i zamknęli na klucz drzwi domu oraz furtkę. W drodze powrotnej Pelikan włączył nowy album młodego polskiego wykonawcy przypominającego innych młodych polskich wykonawców, poruszali się wolno, nawigacja pokazywała korki na całej długości trasy. Słońce wpadało do auta i nagrzewało deskę rozdzielczą, schowek pomiędzy siedzeniami, skórę. Janek oparł się o zagłówek i zamknął oczy.
Czasami po odstawieniu auta wydłużał drogę do domu, okrążał budynek i szedł dalej wzdłuż Słowackiego. Lubił wrzesień, liście na trawnikach, widok ludzi korzystających z ostatnich słonecznych dni w ogródkach przed lokalami, zapach grzanego wina z pobliskiej restauracji, o poranku odgłos zamiatania chodników.
Zamieszkał tu z Igą rok po tym, jak zaczęli się spotykać. Czteropiętrowy budynek postawiony w okresie międzywojennym, odnowiony, tuż przy torach tramwajowych, bez windy. Mieszkańcy podzieleni mniej więcej po równo na ciche małżeństwa po sześćdziesiątce i trzydziestolatków w zawierusze rozpędzonych karier. Wieczorami widywał masywnych mężczyzn na rowerach składakach, wracających z ogródków działkowych z koszami pełnymi warzyw, kobiety pochylone na balkonach nad donicami bratków i pelargonii, młode pary wybierające się po pracy na spacery z psami, singli wiecznie w drodze na jogę, do kina, na spotkanie.
Piętnaście lat wcześniej rodzice Igi kupili to mieszkanie za kwotę, za którą dziś w stolicy nie dałoby się znaleźć miejsca w hali garażowej. Janek powoli przenosił tu ze wsi swoje życie: książki, rower, zdjęcia w ramkach zdjęte ze ścian rodzinnego domu, narty, trzy drzewka awokado wyhodowane z pestek i zestaw narzędzi, który dostał od taty z okazji osiemnastych urodzin. Coraz lepiej orientował się w okolicy, miał swoje ulubione miejsce w parku i ulubioną trasę spacerową, poznał listonosza, wszystkich sprzedawców z piekarni i pana Władysława, który sprzątał w budynku, aż w końcu w głowie Janka słowo „dom” zaczęło przylegać bardziej do tego miejsca niż do gospodarstwa, w którym się wychował.
Było to trzypokojowe narożne mieszkanie położone na trzecim piętrze, z oknami wychodzącymi na ulicę Słowackiego i skwer Newerlego. Sześćdziesiąt cztery metry kwadratowe, komórka lokatorska, dostęp do nieużywanej wózkowni. Stare drzewa sięgały powyżej ich okien.
Okolica stawała się coraz bardziej atrakcyjna, zewsząd słyszeli, że „modnie” jest mieszkać tu, gdzie oni. W lokalach, które powstawały nieopodal, widywali ludzi starannie wystylizowanych na te wersje siebie, którymi chcieli być. Okulary w grubych oprawkach, kolorowe aparaty ortodontyczne, podkręcone wąsy, płócienne torby, tatuaże. Przyjeżdżali na starych, odrestaurowanych rowerach i rozmawiali zdaniami, które można było podstawiać do wzorca: „Wprawdzie wszyscy inni ludzie ____, ale ja ____”.
Janek lubił na nich patrzeć i dopowiadać w myślach ich życia, zajęcia, relacje i związki. Wyobrażał sobie, że w ciszy swoich wynajmowanych mieszkań odwieszają wszystkie te torby, odkładają okulary zerówki, zmywają tatuaże, odklejają wąsy i wpełzają do łóżek nadzy, czekają, aż w ich życiu pojawi się ktoś, kto zobaczy ich właśnie takich.
Minął ciąg garaży z jasnej cegły, a z okna na parterze doleciał do niego zapach przygotowywanej kolacji. Jak zwykle przystanął przed małą księgarnią, patrząc na okładki.
Czytać nauczył go dziadek. Siadał z nim przy okrągłym stole w kuchni w starym domu, otwierał gazetę i wskazywał kolejne litery. Być może dlatego czytanie zawsze kojarzyło mu się z czymś sekretnym, magicznym. Czasami, otwierając książkę, czuł wyraźnie zapach tamtej kuchni: drewno wielkiej komody, majeranek suszący się na ścianie, chlebak ze świeżym pieczywem i woda kolońska dziadka.
Przeczytał wszystkie książki, które mieli w domu, nie było ich wiele. Kiedy całą rodziną bywali u kogoś z wizytą, stawał naprzeciw meblościanki, regału czy półki i wpatrywał się w obce grzbiety. Czasami pozwalano mu pożyczyć jeden czy dwa tytuły, pochłaniał je zazwyczaj już następnego dnia, godzinami leżąc na łóżku.
W wieku dwudziestu trzech lat zaczął pisać krótkie opowiadania, o których nikomu nie wspomniał. Wybrał jedno i wysłał do redakcji gazet, które kojarzył z okładek widywanych przez szybę w kioskach ruchu. Po kilku miesiącach redaktor niszowego pisma literackiego odpisał, że opublikuje tekst w najbliższym numerze. W dniu premiery Janek wstał przed piątą, pojechał autobusem do miasta, kupił trzy egzemplarze gazety i poszedł do kawiarni, sam, po raz pierwszy w życiu. Z własną publikacją na stoliku patrzył przez okno na słoneczną Marszałkowską i wyobrażał sobie swoją przyszłość.
Przez kolejne miesiące nie zdołał nic napisać, próbował wiele razy, ale porzucał teksty po kilku stronach, przekonany, że do niczego się nie nadają. Rok później ukazało się drugie opowiadanie, tym razem na portalu internetowym poświęconym literaturze, ale miał poczucie, że zarówno sam tekst, jak i jego publikacja są wymęczone. Od tamtej pory nie zdołał ukończyć nic nowego. Wszystko, o czym zaczynał pisać, natychmiast wydawało mu się głupie, niewarte uwagi.
Od tamtego wielkiego, słonecznego dnia, kiedy siedział w kawiarni przy Marszałkowskiej, zapatrzony przez okno w swoją przyszłość, minęło jedenaście lat. Czasami przypominał sobie tamten okres i tamte marzenia: że napisze kiedyś powieść, że któregoś dnia wejdzie do księgarni i zobaczy tam na regale swoje słowa, wydrukowane w wielu egzemplarzach i czekające na kogoś, kto zabierze je do domu, aby je tam przeżywać.
Ale życie wyglądało inaczej. Zajmował się remontami u zamożnych ludzi, robił łazienki, kuchnie, garderoby, tarasy. Słowa, o których napisaniu marzył wtedy w kawiarni, nie istniały.
Oderwał wzrok od książek, tym razem nie kupił żadnej. Szedł szybciej, był głodny, wyobrażał sobie, co robi teraz Iga. Liście kasztanowców, jak zwykle pierwsze, brązowiały już, kilka leżało na chodniku. Wprowadził kod na domofonie i wszedł po schodach.
– Jesteś?
Usłyszał jej kroki na starym, skrzypiącym parkiecie. Miała na sobie krótkie spodenki, które lubił, i bluzę z nadrukiem „Bluza z nadrukiem”. Włosy spięte w kucyk.
Na blacie w kuchni otwarta puszka coli i talerz ze śladami posiłku. Powiesił torbę na oparciu krzesła, wziął puszkę z resztką napoju, usiadł na kanapie.
Iga zapytała, jak w pracy, na co tylko machnął ręką. Zobaczył, jak zsuwa spodenki, podchodzi bliżej. Usiadła mu na kolanach. Wykonała taki ruch, jakby chciała zdjąć bluzę, ale zatrzymała się i pozostawiła ramiona uniesione, a głowę ukrytą pod materiałem. Przysunęła się tak do niego, usłyszał, jak mówi przez warstwę bawełny:
– Przez cały dzień nie myślałam o niczym innym.
Nigdy nie uprawiał seksu z kimś, w kim nie byłby zakochany. Przez całe życie regularnie słuchał opowieści chłopców, a później mężczyzn o tym, jak tego czy innego wieczoru przy tej czy przy innej okazji trafiali do łóżka z jakąś poznaną właśnie Kasią, Martą czy Anetą, o której oprócz imienia oraz paru przypadkowych faktów nic nie wiedzieli, i próbował wyobrazić sobie siebie w takiej sytuacji.
W szkole zakochiwał się w dziewczynach zwykle dla niego niedostępnych, starszych, popularnych, zajętych, a potem idealizował je w głowie, wyobrażał sobie, jakie są, czym się interesują, co lubią. W jego seksualnych fantazjach często pojawiał się nie sam seks, ale śmiech dziewczyny, którą rozbawił podczas rozbierania jej, faktura sukienki podciągniętej na biodra, kolor paznokci na palcach zaciśniętych wokół niego, sposób, w jaki rozpina biustonosz.
Wiedział, że wielu jego kolegów prowadzi rejestry miłosnych podbojów i pamięta dokładnie, ile, kiedy i jak, z czego najważniejsze jest ile. Ich relacje wskazywały, że potrafią odczuwać cielesną przyjemność z seksu z osobą, której nawet nie lubią, ale która odpowiednio wygląda, ma takie a nie inne piersi, takie czy takie nogi, taki tyłek.
Udawał jednego z nich. Śmiał się z ich dowcipów i powtarzał je, w wyuczony sposób komentował wygląd przechodzących obok koleżanek, przechwalał się właściwymi słowami i zachwycał tym, czym zachwycać się należało.
Kiedyś na jednej ze szkolnych dyskotek wysoka, zabawna blondynka o zielonych oczach zaprowadziła go za rękę do toalety i kucnęła przed nim, rozpinając mu rozporek, a on próbował z nią rozmawiać i jakoś ją odwieść od tego pomysłu, bo był akurat beznadziejnie zakochany w jednej takiej Asi, z którą w życiu nie zamienił ani słowa. Blondynka zaśmiała się w końcu, wstała, pocałowała go w nos i wyszła. Wrócił później do domu przekonany, że brakuje mu jakiejś funkcji w ciele, która sprawia, że jest się normalnym chłopakiem, że ma się ochotę zerżnąć każdą, a potem opowiadać o tym każdemu.
Tylko raz spotkał dziewczynę, która, kiedy wreszcie miał okazję bliżej ją poznać, pasowała do wyidealizowanej wersji z jego głowy. Miała na imię Iga i wiedział, że nigdy nie zrozumie jej całkowicie. Odnosił wrażenie, że to, jaką Igę zobaczy, zależy od tego, z jakiej strony na nią spojrzy, nigdy nie potrafił przewidzieć, co mu powie albo jak się zachowa. Kiedy stał obok niej w urzędzie stanu cywilnego i słuchał poważnych słów niskiego urzędnika, kiedy zakładał obrączkę na jej palec i kiedy wychodził razem z nią przed budynek ratusza, wiedział, że teraz musi starać się o nią jeszcze bardziej niż wcześniej.
Rozmawiali o ostatnim wieczorze z Weroniką i Mateuszem, Iga twierdziła, że taki pocałunek nie jest dla niej żadnym problemem, przeciwnie, byłaby gotowa na więcej.
– Na dużo więcej? – zapytał, siadając na skraju łóżka.
– Tak, chyba tak.
Przyglądała mu się z drugiego końca pokoju, wreszcie podeszła do niego i położyła mu dłonie na ramionach, przesuwała kciukami w górę i w dół po jego opalonej szyi.
– No nie wiem, po prostu chciałam być szczera.
Potem leżeli długo obok siebie, nic nie mówiąc, ona od niechcenia przesuwała palcem po ekranie telefonu, a on bawił się jej włosami. Wieczorem powiedział jej o tacie, o tym, co usłyszał od Mirka.
– No i co ja miałbym mu powiedzieć? – zastanawiał się, patrząc przez okno. – „Tato, przestań szpiegować mamę i jeździć pod jej dom”? Już z nim o tym rozmawiałem, on się tylko obraża i wszystkiemu w jakiś koszmarnie nieudolny sposób zaprzecza.
– To nie zamierzasz mu powiedzieć?
– Nie, chyba nie. Po prostu nie mam na to pomysłu.
– Może ja z nim pogadam?
– Ty?
– Przecież mnie uwielbia.
– A serio mogłabyś?
– Pojadę do niego w tym tygodniu, po pracy.
Przed snem się kochali, Iga siedziała na nim i poruszała się coraz szybciej, a on trzymał ją za stopy i patrzył na jej brzuch, na piersi. Potem położyła się obok, oparła na nim głowę i powoli przesuwała palcem po rzadkich włosach na jego brzuchu.
– Co do tego, co powiedziałam wcześniej. Nie chcę, żebyś pomyślał, że to jest coś, na czym mi zależy. Bo w ogóle nie. Jeśli kiedykolwiek przydarzyłaby nam się wspólnie taka sytuacja, to ja tylko mówię, że nie jestem do tego nastawiona negatywnie.
– Nie, ja też nie. W pewnym sensie to jest dosyć ekscytujące przecież.
Zamknęła oczy, czuł na klatce piersiowej jej oddech.
– Ale nie musimy.
– Nie musimy.
– Nie.
Na gładkiej powierzchni, po prawej stronie, niedaleko brzegu balii, unosił się pęcherzyk powietrza. Patrzył na niego długo, a potem, wdychając zapach stodoły, podniósł wzrok na to, co znajdowało się wyżej. Zwierzę miało krótką, podłużną ranę na gardle. Nogi odstawały nienaturalnie od szerokiego ciała, jasny brzuch niemal świecił w ciemności.
Mieli pięć świń i każdej nadał imię. Tę, która wisiała teraz przed nim, nazwał Zgrzytką. To ona najgłośniej zgrzytała zębami we śnie poprzedniej wiosny, zanim ojciec podał im węgla. Zgrzytka nie była towarzyska, nie lubiła drapania tak jak Kulawa czy Lala, za to czasami patrzyła na niego z całkowitym zrozumieniem tego, co dzieje się wokół niej. Lubił przyglądać się jej ruchom, często wyobrażał sobie, co myśli. Był ciekaw, co czuje na jego na widok, kiedy drzwi chlewu otwierają się rano, a on wchodzi do środka. Sprawiała wrażenie wesołej, kiedyś wypuścili ją z tatą na podwórko, a ona biegała w kółko, kręcąc masywnym zadkiem. A teraz była tutaj.
Chciał, żeby tata zaskoczył go, szturchnął w plecy, ściągnął Zgrzytkę z haka i żeby Zgrzytka ruszyła energicznie na podwórko, kołysząc zadkiem. Żeby było dużo śmiechu. Ale tata się nie pojawiał, śmiechu nie było.
Janek słyszał, jak szybko oddycha. Pomyślał, że może jeszcze zdąży ją uratować, że jeśli się pospieszy, wszystko będzie dobrze.
Tym razem spotkali się u nich. Weronika siedziała na kanapie, z kolanami podciągniętymi pod brodę, przytulona do podłokietnika. Miała na sobie czerwone bawełniane spodnie o rozszerzanych nogawkach, białą bluzkę i długi rozpinany sweter, którego poły zawijały się wokół niej.
Nóżka kieliszka obracała się wolno pomiędzy jej kciukiem a palcem wskazującym, kiedy opowiadała o tym, jak poznali się z Mateuszem. Ona stała na Dworcu Centralnym, z zadartą wysoko głową, patrząc na tabelę odjazdów, a on szedł z naprzeciwka, minął ją, zawrócił i zapytał, jakich używa perfum. Twierdziła, że tego typu sytuacje zawsze wydawały jej się trochę tandetne, z drugiej strony, patrząc na tamtego szczupłego chłopaka w koszuli w kratę, pomyślała, że właściwie zazdrości mu odwagi.
– A wy?
Janek patrzył na Igę, a ona mówiła: mieszkali wtedy oboje w Zakręcie, była w domu, pamięta, że uczyła się do sprawdzianu z geografii i zeszła do kuchni, żeby się czegoś napić.
– I kiedy stałam przy blacie, zobaczyłam go, zobaczyłam, jak biegnie polną drogą. Naprawdę się spieszył. Dopadł do naszej bramy, popchnął furtkę, przepocona koszulka, zasmarkany, no rozumiecie, raczej bez fajerwerków. Otworzyłam drzwi, a on zdyszany powiedział, czekaj, jak to było? Powiedziałeś, że „pilnie potrzebujesz” mojego taty? Tak?
– Oczywiście znaliśmy się już wcześniej, z widzenia. – Janek podniósł się, dolał wina Weronice, uniósł butelkę w stronę Igi.
Podstawiła mu kieliszek.
– Janek nie lubi o tym mówić.
Dokończyła swoją historię o tym, jak tamten zasmarkany chłopak nie zastał jej taty, jak kilkakrotnie ją przeprosił i jak popędził do sklepu spożywczego, który jej rodzice prowadzili na wsi.
Podczas piosenki Bastille Iga przyznała, że ma słabość do wokalisty, potem po kolei wymieniali najbardziej atrakcyjnych aktorów i muzyków, jakich znali. Janek przyznał, że zawsze zakochiwał się w szatynkach o ciemnej oprawie oczu, z dużym biustem.
Weronika od kilku minut przyglądała mu się z dłońmi splecionymi na uniesionym kolanie.
– To znaczy, że ja ci się podobam?
Kolejne takty piosenki, jeden z ostatnich tramwajów przejeżdżających za oknem. Janek powstrzymał potrzebę zerknięcia na Igę i na Mateusza, podniósł głowę i powiedział, że tak. Zaczęli wyliczać, kto podoba się komu, wreszcie Mateusz odstawił kieliszek, przez chwilę pocierał dłonią twarz.
– Słuchajcie, bo myślę, że może powinniśmy pogadać o tej grze w pytanie i wyzwanie, która ostatnio trochę zaskakująco się zakończyła.
– No właśnie. – Weronika poprawiła się na kanapie. – Bo się z Matim zastanawialiśmy, czy być może ktoś się tym nie poczuł urażony.
– Jeśli mówiąc „ktoś”, macie na myśli mnie, to absolutnie nie – odparła Iga. – Szczerze mówiąc, bardzo mi się to podobało.
Mateusz się zaśmiał, Janek kiwał głową i przyglądał się to jemu, to Weronice. Ta nie odrywała wzroku od Igi. Nikt już nic nie mówił, w końcu Weronika powoli odstawiła kieliszek, wstała i podeszła do Igi. Objęła jej twarz dłońmi i całowała ją przez prawie połowę kolejnej piosenki.
Szybko się upili, Janek wyjął z szafki whisky pozostałe po jakimś wcześniejszym wieczorze, Iga usiadła obok Weroniki, Janek rozmawiał z Mateuszem, próbował rozmawiać, zdania rozlatywały mu się w ustach, pokój stracił kontury, a twarz Mateusza pełna była zbyt wyraźnych szczegółów, trwało to krótko i długo jednocześnie, aż w końcu Iga wstała, wzięła Mateusza za rękę i poprowadziła go do sypialni.
Janek patrzył za nimi. Dłoń jego żony na klamce, szeroki rękaw jej bluzki poderwany ruchem powietrza, zamykające się drzwi. Odstawił szklankę. Cały pokój wypełniała Weronika, gdziekolwiek spojrzeć, tam ona, jej włosy spięte w kucyk, jej odsłonięta szyja, jasna skóra przedramion.
Podnieśli się równocześnie i stanęli naprzeciw siebie, obok stołu zastawionego kieliszkami i talerzami. Na dekolcie miała kilka pieprzyków, pachniała owocowym olejkiem. Rozbierał ją ostrożnie, przesuwał palcem wzdłuż śladu po staniku na jej plecach, po miękkich, równych wgłębieniach biegnących w poprzek jej dwudziestodziewięcioletniego ciała, i starał się jak najwięcej z tego wszystkiego zapamiętać.
Pytał, czy tak dobrze, a ona tylko powtarzała jego imię, chciał jej powiedzieć, że bardzo mu się podoba, że przeprasza, bo jest pijany, i że nigdy nie kochał się z kimś tak po prostu, nie będąc w związku, ale nie wiedział, czy to nie będzie złamanie jakichś ustaleń, które wprawdzie nie zostały wypowiedziane na głos, a jednak istniały. Poruszał się powoli i wydawało mu się, że ona na pewno widzi jego nie tak do końca płaski brzuch, kiedyś miał bardzo płaski, owszem, ale teraz już raczej nie, i czuł jej pot na swojej skórze – może to był też jego pot – a kiedy odchyliła głowę i zamknęła oczy, zobaczył, że na brodzie ma maleńką jasną bliznę w kształcie półksiężyca, na którą wcześniej nie zwrócił uwagi.
Obiekty głębokiego nieba
Copyright © by Jakub Małecki 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Kornelia Dąbrowska, Grzegorz Krzymianowski, Anna Strożek
Skład i łamanie – Joanna Pelc
Przygotowanie wersji elektronicznej - Kasia Kotynia
Okładka – Zuzanna Pieczyńska
Grafika na okładce – Nickie Zimov
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2025
ISBN mobi: 9788383308227
ISBN epub: 9788383308234
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga
E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl
Okładka
Spis treści
Strony tytułowe
CZĘŚĆ I
1
Strona redakcyjna
Reklama
Table of Contents