Tango z rożnem - Iwona Banach - ebook + książka

Tango z rożnem ebook

Iwona Banach

4,3

Opis

Starsza aspirant Lidia Czubajko nie żyje! Tajemnicę jej śmierci próbuje rozwikłać Andrzej, były podwładny denatki oraz Bartek, jej narzeczony. Wspólnie ruszają do miejscowości Otchłaniec, gdzie znaleziono zwłoki policjantki. Razem z nimi wyrusza matka Andrzeja, jego narzeczona Sabina i gadająca papuga Pinda.

Ekipa zostaje ulokowana w zoologicznym biurze matrymonialnym o wdzięcznej nazwie Amorex. Gadający znajduje sobie kolejną ofiarę – tym razem zamierza pastwić się nad przydzielonym do sprawy policjantem, Żelisławem. Tymczasem mieszkańcy Otchłańca wykazują niezdrowe zainteresowanie miejscem, w którym znaleziono zwłoki – wierzą, że w pobliskim szybie pokopalnym zamieszkał diabeł…Po co Lidia Czubajko przyjechała do Otchłańca?  Komu zależało na jej śmierci? I kto w końcu odważył się zabić osobliwą policjantkę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (74 oceny)
37
24
9
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czekolada72

Z braku laku…

z braku laku
00
MaszkowskaI

Nie oderwiesz się od lektury

Ubawiłam się słuchając polecam Iwonę Banach🤣🤣🤣
00
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

fajna książka
00
grazledz

Dobrze spędzony czas

Mnie się podobała. Lekka,latwa i przyjemnie się czyra w promieniach słońca. Polecam.
00
Solind

Dobrze spędzony czas

Nawet nie wiedziałam, jak bardzo brakowało mi Pindy 🦜 Książka jest rewelacyjnym wyborem na odpoczynek od codzienności, polecam każdemu kto lubi zagadki w komediowym wydaniu.
00

Popularność




Redakcja: Katarzyna Zioła-Zemczak

Korekta: Katarzyna Barcik

Skład: Izabela Kruźlak

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: Shutterstock © Nikolayenko Yekaterina, Natykach Nataliia, Alexander_P

Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka

Wydanie I © Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2023

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8274-294-7

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

– Kurrrrwaaa? − zawołała papuga zdecydowanie pytająco i dość nieprzyzwoicie, rozglądając się po pomieszczeniu, do którego ich wprowadzono. Jej zdziwienie, bo to ono wyraźnie pobrzmiewało w papuzim głosie, nie robiło na nikim wrażenia.

Po prostu tego się właśnie spodziewali.

Stali skonsternowani w jednym z pustawych pokoi i ani drgnęli, jedynie papuga wędrująca z ramienia na głowę Balickiej i z powrotem robiła sobie krótkie wycieczki po pomieszczeniach. Obijała się o ściany, a potem z cichym kurwowaniem wracała do bezpiecznej przystani.

Wszyscy ze zgrozą rozglądali się dookoła, przechodząc od pomieszczenia do pomieszczenia i dziękując Bogu, że ten pomysł przepadł, zanim się na dobre ziścił. W pewnym sensie oczywiście. Ze śmierci starszej aspirant Lidii Czubajko oczywiście się nie cieszyli, choćby i dlatego, że nie wypadało, ale, szczerze mówiąc, specjalnie jej nie opłakiwali. Cieszyli się za to, że koszmar, jaki chciała im zgotować, skończył się, zanim w ogóle się zaczął, choć przez jakiś czas będą musieli tu tkwić i robić wszystko, żeby zrobić cokolwiek. Czekały ich kłopoty.

To był dom jak z horroru, ale o ile domy z horrorów mają w sobie trochę romantyzmu, albo choć inteligentnej grozy, ten miał tylko gierkowską bryłę, dziurawy nieco dach, wybite niektóre okna oraz kilka kup w kątach. Stały w nim oczywiście jakieś meble, ale ogólnie był paskudny i zaniedbany.

– I ona to wynajęła dla nas? − zapytał niepewnie Bartek Krynicki, po czym zamilkł, bo prawdę powiedziawszy to on był wszystkiemu winien. To on romansował z przełożoną, co potem zemściło się na wszystkich.

– Ale poważnie? − zapytała Balicka z papugą na ramieniu, patrząc na to straszne miejsce i ciesząc się w duszy, że jednak unikną tego potwornego losu.

Stali tu wszyscy, czyli Andrzej Balicki z Sabiną, prawie już przyszłą żoną, jego matka z papugą, oraz Bartek Krynicki (bez swojej dziewczyny Mirelli, o dziwo). Każdy z nich strasznie zalazł za skórę starszej aspirant Czubajko − na tyle, że postanowiła ich zesłać w piekielne otchłanie tej dziury, wioski leżącej niedaleko Głuszyna, ale jednak jakby na końcu świata, zapadłej, zapyziałej, zabitej dechami i tak koszmarnej, że nawet Andrzej Balicki musiał przyznać, że pobyt tam byłby jednak gorszy od zamieszkania w Warszawie, której serdecznie nienawidził.

Byłby, bo do zesłania nie doszło.

Zresztą nie tak. I doszło, i nie doszło zarazem. Po prostu przyjechali tu, żeby zająć się sprawą morderstwa, a więc czasowo zostali przeniesieni, a ponieważ zamordowaną była starsza aspirant Lidia Czubajko, to jednak całkowicie i na zawsze nie zostali, bo ona przed śmiercią nie zdążyła tego załatwić, choć bardzo się starała.

Inaczej mówiąc, musieli tu być, musieli tu pracować przez jakiś czas, ale na szczęście nie zostali tu zesłani na wieki.

Czubajko, jeszcze za życia (jakkolwiek to brzmi, bo po śmierci chyba nie dałaby rady) tak to załatwiła, że wynajęła im nawet dom, w którym mieli służbowo zamieszkać.

I to było to potworne domiszcze, które właśnie oglądali, i w którym absolutnie nie zamierzali mieszkać.

W planach Czubajko przeniesienie miało dotyczyć Balickiego i Krynickiego, ale wiadomo było, że pojadą w asyście.

Mówi się, że zemsta najlepiej smakuje na zimno, ale Czubajko nie doczekała, a oni, choć nie zostali przeniesieni, to jednak musieli tu przyjechać. Służbowo.

Zemsta zza grobu?

Taki paradoks.

Kiedy po aferze z kosmitami w Głuszynie i spektakularnych zaręczynach Bartka i Mirelli wszystko już miało wrócić do jako takiej normy, Czubajko zamiast spokojnie lub nawet w nerwach wrócić do Warszawy i zająć się swoimi sprawami, postanowiła załatwić Andrzejowi przeniesienie. Złośliwe i wredne zarazem, choć nie karne (z jej punktu widzenia niestety) do jakiejś pipidówy.

I tu dopadł ją los. Mówi się, że karma wraca. No i wróciła w postaci jej własnych zwłok, a w Głuszynie wybuchła najprawdziwsza panika.

Zabójstwo policjantki, którą zdążyli znienawidzić wszyscy, generowało ogromną liczbę podejrzeń i podejrzanych.

*

Otchłaniec był kolonią. Nawet nie wioską – prawie nic tu nie było. Kilka chałup, trochę lasu, jakieś doły i wądoły. Wszędzie biegały zdziczałe psy, kwitło dzikie zielsko, dookoła rozpościerała się szachownica pól, ale nic w niej romantycznego nie było. Stare, wypatroszone domiszcze wynajęte na mieszkanie dla policjantów nie nadawało się do niczego, ale oni na tym zadupiu musieli zostać z kilku względów. Przede wszystkim chcieli znaleźć mordercę i go zapuszkować, choć każde z osobna miało ochotę go ucałować, chociaż oczywiście do takich uczuć nie wypadało się przyznawać.

No i było coś jeszcze. Wszyscy byli podejrzani, choć nie byli ani trochę. Niestety, tak to już jest, że prawda to jedno, a gadanie drugie. Aspirant Balicki i posterunkowy Krynicki nienawidzili zamordowanej chyba najbardziej. Nienawidziła jej też matka posterunkowego, pani sołtys, Mirella – oficjalna narzeczona Bartka (z naciskiem na oficjalna, bo nieoficjalnie to jeszcze o niczym nawet nie rozmawiali), Sabina, stara Balicka oraz papuga Pinda, ale ona akurat nie życzyła jej śmierci, bo lubiła się nad nią znęcać, a trudno się znęcać nad zwłokami, nawet jeżeli się jest papugą. Wszyscy inni Czubajko też nienawidzili, ale chyba też nie całkiem, albo nie za bardzo życzyli jej śmierci, bo to i dużo papierkowej babraniny i mordercę trzeba znaleźć, a nie tylko go szukać.

No i jakoś nie pasuje się przyznawać do takich uczuć.

W każdym razie odnalezienie zmasakrowanych zwłok znienawidzonej przełożonej sprawiło, że Andrzej i Bartek, oraz – co tu dużo mówić – pół Głuszyna znalazło się w paskudnej sytuacji.

Oczywiście okazało się, że żadne z nich podejrzane nie jest, bo wszyscy jakoś na szczęście mieli alibi, ale plotka stugębna podobno głosiła, że kto wie?

Tak więc z całym majdanem wyruszyli do Otchłańca, żeby się sprawie przyjrzeć.

Otchłaniec. Już sama nazwa świadczyła o tym, jak bardzo aspirant (starsza notabene) Czubajko nienawidziła swoich podwładnych, skoro wynalazła dla nich wiochę nie tylko straszną, ale i kojarzącą się z otchłanią, jak się później okaże piekielną.

Kiedyś był tu posterunek (w zamkniętym obecnie na głucho budynku), ale go zlikwidowano.

Czubajko postanowiła go reaktywować specjalnie dla Balickiego, bo był to najprawdziwszy koniec świata. Dziura, o jakiej nikt nie słyszał. Warunki paskudne, zimno, głupio i głucho.

Bezsens i bezczynność gwarantowane.

I całkowity brak biblioteki, co Balickiemu strasznie przeszkadzało.

Ponadto żadnych przestępstw. Nic. Czasem może jakiś pijak, ale i to nie bardzo. Zero wypadków z powodu szybkości, bo drogi tylko polne, zero interwencji, bo mieszkali tu ludzie w wieku, w którym podniesienie sztachety to niebywały wysiłek, a przestępczy światek już tu nie zaglądał, bo czyszczenie butów z tutejszego błota nikomu się nie uśmiechało.

No i nie było skąd brać książek. Balicki za mało zarabiał, żeby móc pustoszyć księgarnie, a czytnika nie używał.

Czubajko wiedziała, jak taka wymuszona bezczynność wpłynie na Balickiego i jak zesłanie go tu na lata zniszczy mu dość do teraz poukładane życie.

A jednak jakaś przestępczość istnieć tu musiała, bo ktoś zabił ją właśnie tutaj, a mordercę miał odnaleźć, o ironio losu, znienawidzony podwładny albo jego złośliwość sprawiły, że to, co planowała Czubajko w jakimś sensie się ziściło.

Wieś, gdyby spojrzeć na nią z oddali była całkiem sympatyczną szachownicą poletek upstrzonych zagrodami z niewielkim skupiskiem domków w miejscu, które chyba stanowiło centrum miejscowości, oraz wielką dziurą pokopalnianego, trochę zarośniętego wyrobiska, którą nazywano otchłanią, czasami piekielną otchłanią, a od niedawna też trupim dołkiem.

Ludzie lubią sugestywne nazwy.

I właśnie ów „trupi dołek” stał się miejscem odnalezienia trupa…

Co Czubajko robiła w tym miejscu i czy cokolwiek tam robiła, było do ustalenia. Nie było pewne, czy zeszła tam sama, a potem została zatłuczona, czy może spadła, bo była nieostrożna. A może została zepchnięta i się zabiła?

Samobójstwo też było brane pod uwagę, ale tylko przez tych, którzy starszej aspirant nie znali, bo Lidia Czubajko nie należała do osób, które pomyślałyby kiedykolwiek o samounicestwieniu. Nawet w najgorszych momentach swojego życia potrafiła znaleźć kozła ofiarnego, dokopać mu mocno i przykładnie, po czym oświadczyć, że to jego wina, cokolwiek to było.

Część mieszkańców nieodległego przecież Głuszyna, kiedy okazało się, że żadne z podejrzanych nie mogło zabić Lidii, bo byli (na szczęście) gdzieś indziej i można było (też na szczęście) to udokumentować, zaczęły podejrzewać papugę.

Była bardzo wygodnym mordercą i nawet tym razem możliwym. Nikt nie wkładał jej noża do dzioba, ani siekiery w pazurzaste odnóża, wystarczyła sama papugowatość.

– Panie, ja wiem, jak to było, Pinda poleciała tam za nią, walnęła skrzydłem i zepchnęła biedaczkę. Bo to wściekła papuga jest. Poważnie… Jeszcze jej oko wydłubała. Jak nic.

Po jakimś czasie zaczęto dodawać, że Pinda wydziobała jej wątrobę i śledzionę oraz pożywiła się mózgiem, ale dowodów nie było, a papuga i tak miała złą sławę, choć zdecydowanie tylko według niektórych była podobna do sępa. Podobno od kiedy zabiła Czubajko, zrobiła się jeszcze bardziej wredna.

Co oczywiście nie było możliwe. Pinda osiągnęła maksymalny stopień wredności jeszcze w życiu jajecznym i bardzo o niego dbała.

Pinda właściwie mogła zabić Czubajko, to znaczy miała taką możliwość, bo zrzucenie kogoś z urwiska leżało w jej możliwościach i naturze. Ostatnio trenowała trochę na Stefanku Racuchów, który wlazł na dom rodziców, żeby sprawdzić, dlaczego zatkał się komin, a właściwie, żeby zdjąć gniazdo, które prawdopodobnie założyły tam kawki. Mietka nie zamierzała płacić za kominiarza, skoro w domu miała dwóch dorosłych facetów.

Jednak jeden z tych facetów upił się w trupa, a drugi był w stanie półtrupim. Mietka do kawek czołobitności nie miała (Stefanek też nie), nie zamierzała się przejmować przepisami stanowiącymi, kiedy można, a kiedy nie można ruszać gniazd i żeby potem ptakom brak domu zrekompensować jakąś budką lęgową, czy czymś takim nawet nie myślała. Postanowiła tylko dokonać spektakularnej eksmisji gniazda, co nie spodobało się papudze.

Mietka niby za bardzo nikomu o tym nie wspominała, ale pewne rzeczy widać, szczególnie, kiedy po czyimś dachu tanecznym krokiem kroczy pijany facet. Ptaszyska wszczynają awanturę i wrzeszczą, może nawet wzywając pomocy, a całkiem niedaleko, dostojnym krokiem przechadza się ktoś, kto ma skrzydła i na sto procent nie jest aniołem stróżem, ale potrafi nieźle przywalić.

Otumaniony wódką Stefanek został pokonany szybkim, błękitnym ciosem w łeb, po czym zleciał na stertę gnoju, a że miał szczęście, złamał tylko rękę i dwa żebra.

Papuga zaangażowała się zdecydowanie mocno i z wielkim zapałem.

Może była wrażliwa na los pobratymców, może chciała pobawić się z pijanym Stefankiem, może wreszcie zrobiła sobie trening przed morderczym atakiem na starszą aspirant Czubajko, którego miała dokonać? Tego nikomu nie wyjawiła, a ludzie snuli domysły.

Stefanek, to znaczy jego stan świadczył więc o tym, że papuga mogła, albo raczej była w stanie zabić Czubajko. Problem w tym, że raczej nie było jej wtedy na miejscu zbrodni. Z naciskiem na raczej.

Miała skrzydła, więc w zasadzie mogła się przemieszczać jak chciała, nie była jednak psem, żeby wywęszyć ofiarę na odległość, a potem odnaleźć jakoś drogę do domu. Nie posiadała też nadajnika GPS. Zostało to sprawdzone, bo pomysł na osadzenie ptaszyska w więzieniu wielu bardzo się spodobał.

Teraz chodząc po koszmarnym budynku, który powinien zostać przeznaczony do rozbiórki, a nie do zamieszkania, wszyscy zastanawiali się, co przyjdzie im zrobić, gdzie zamieszkać, bo na pewno nie w tym koszmarze, i z kim pracować, bo nie liczyli, że przełożeni zostawią ich bez nadzoru.

Niby okazano im zaufanie i dano wolną rękę, ale śmierć Czubajko położyła się na nich zawodowym cieniem.

Wynajęcie jakiegoś rozsądnego lokum w tej okolicy nie było łatwe, ale Sabina i Internet zrobili wszystko, żeby dać im taką możliwość.

– Mamy domek na ulicy Rybek Akwariowych dwanaście – stwierdziła Balicka. Gremialnie postanowili udać się najpierw tam, a potem na posterunek.

Ulica Rybek Akwariowych była wynikiem niedopowiedzenia, gdyż poprzedni sołtys chciał mieć ulicę Bojowników, tylko nie był pewien o co, więc przedstawił taką właśnie niedokończoną propozycję, jednak potem wyjechał i już nie wrócił, a urzędnicy zastanawiali się, dlaczego tylko bojowniki mają mieć swoją ulicę. Żeby nie dyskryminować glonojadów i welonów, postawili na nazwę bardziej ogólną.

Była to jedyna ulica z nazwą we wsi, ale bardzo pasowała, bo właśnie pod numerem dwunastym, a dokładnie dwunastym „A” siedzibę miał Amorex, zoologiczne biuro matrymonialne.

Owszem, kilku przewrażliwionym panom i jednej pani natychmiast skojarzyło się to z zoofilią, co zaowocowało doniesieniami do Towarzystwa Przeciwdziałania Prostytucji, ale jakoś przetrwało.

Nazwa przybytku była połączeniem imion Amora, boga miłości, i Rexa, ulubionego psa właścicielki.

Zameldowali się więc w domu na Rybek Akwariowych, żeby się rozpakować. W domu były salon i trzy pokoje: jeden dla Andrzeja i Sabiny, jeden dla Balickiej z papugą i jeden dla Bartka. Niestety, nie tylko dla niego.

Bartek miał dzielić pokój z przydzielonym im policjantem, możliwe, że takim z Warszawy, tym, który miał im pomóc w odnalezieniu sprawcy, a tak naprawdę miał patrzeć im na ręce i, o ile się da, sprawdzić, czy to jednak nie oni zabili swoją przełożoną na przykład zdalnie, za pomocą naprowadzanej radiowo papugi torpedycznej.

Tak dla pewności, ale prawdę powiedziawszy było to w sumie konieczne, bo w ten sposób można było uniknąć plotek, kłopotów i posądzenia o zamiatanie dowodów pod dywan, o kumoterstwo i wszystkie inne te rzeczy, o które ostatnio tak często posądza się policjantów.

Balicka i Sabina, choć naprawdę tego nie chciały, miały stanowić zaplecze kulinarno-kulturalne, a z papugą po prostu nie mieli co zrobić.

Początkowo Balicka miała zostawić ptaszysko u Mietki, ale po jej ataku na Stefanka ten zagroził, że oskubie papugę do gołego kupra, co nikomu się nie spodobało.

– Papuga z gołym kuprem będzie wyglądać obscenicznie – westchnęła Balicka ze zrozumieniem, bo ptaszysko, choć ukochane, potrafiło dać w kość.

Papudze oskubany kuper też się nie spodobał. Niby trudno powiedzieć, czy i jak zrozumiała te groźby, ale istniało podejrzenie, że doskonale wiedziała, co znaczą słowa „kuper” i „oskubać”, bo w chwili, kiedy Stefanek wypowiedział te groźby (jak najbardziej karalne z papuziego punktu widzenia), dostał z dzioba w oko.

Co do zaplecza kulinarnego, to było ono konieczne. Niestety, poza niezbyt dobrze zaopatrzonym sklepem niczego tu nie było.

Otchłaniec Kolonia był przysiółkiem podległym pod większą wieś, o nazwie nomen omen Karkołomnice Wielkie, w której w zasadzie też niewiele było.

Dlatego nie było też za bardzo gdzie się stołować.

Właścicielka domu zajmowała się tylko i wyłącznie sprawami najwyższej wagi, czyli miłością i kojarzeniem par, więc gotować dla nich nie mogła.

Miała w swoim obejściu całe mnóstwo zwierząt, które bądź już poznały swoich partnerów, bądź miały ich dopiero poznać, albo były w trakcie poszukiwań. To znaczy nie one, ona. Ona dbała o ich dobrostan miłosny oraz seksualny. O siebie nie dbała. Odkąd jej ukochany Rex, pies rasy nieokreślonej przeszedł bezpotomnie za tęczowy most, postanowiła go sklonować, zachowała jego komórki i inne takie, ale nie posiadała funduszy na wyprawę do Teksasu do siedziby firmy genetycznej, specjalnie się tym zajmującej, gdzie trzeba było zapłacić pięćdziesiąt tysięcy dolarów, żeby odzyskać swojego pupila. W Korei Południowej taki zabieg kosztuje dwa razy tyle, więc wolała Teksas, ale nie chciała sprzedawać domu. Postanowiła więc zacząć zarabiać na czymś w rodzaju działalności miłosnej…

Kiedy weszli do środka, ich wzrok padł na pewne intymne czynności, które odbywały się w jednym z kojców, nad którym widniał napis „Romantyczny zakątek numer 1”. Inne romantyczne zakątki też istniały i były starannie ponumerowane, ale w tej chwili stały puste.

To budziło skojarzenia.

– Czy ja dobrze rozumiem, że zamieszkamy w psim burdelu? – jęknęła Balicka, zakrywając oczy papudze z miną tak oburzoną, że aż wszystkich zatkało.

Szybko się jednak zmitygowała, bo burdel burdelem, ale to zakwaterowanie załatwiła Sabina, a przyszła synowa była pod wielką ochroną. Póki nie wypowie sakramentalnego „tak”, Balicka ustępowała jej we wszystkim. Nie ulegało wątpliwości, że potem to sobie odbije, ale teraz musiała robić wszystko, żeby do ślubu wreszcie doszło.

Papuga dziobnęła ją w rękę i spojrzała na nią zaciekawiona.

Jednak psie czynności jej nie zainteresowały, coś innego zwróciło jej uwagę.

– Kurrwa?! – wrzasnęła, widząc wielkiego błękitnego pawia i nie był to przyjazny okrzyk. – Kurrrwaaaaa!

– Cicho, kochana – uspokoiła ją Balicka. – My w ten bezwstyd nie będziemy się włączać – oświadczyła, ale papuga nie wyglądała na zachwyconą jej wypowiedzią.

Bezwstyd wyraźnie ją zainteresował.

Antropomorfizujemy swoje zwierzaki, ale i one trochę do swoich właścicieli się upodabniają. Nie wiadomo, czy o tym wiedzą, ale stają się coraz bardziej ludzkie. Papuga przeszła samą siebie, teraz naprawdę zastanawiała się, co mogłaby zrobić z tym pawiem. A właściwie z jego kuprem. Miała naprawdę masakryczne pomysły.

Zwierzęta (w każdym razie niektóre) łaziły, gdzie chciały i jak chciały. Właścicielka miała tu istne zoo, ale tak jakby puszczone luzem, choć niektóre zwierzęta były oddzielone. Były też jakieś kury, psy, koty, pawie, wiewiórka, chyba fretka, w każdym razie dużo różnych stworzeń, które przebywały tu w celach matrymonialno-seksualnych, ale też był to hotelik dla tych zwierzaków, dla których nie było chwilowo nigdzie indziej miejsca.

Bo co taki właściciel pawia, kiedy ma wyjechać na wakacje, zrobi ze zwierzakiem? Przecież nie zabierze go ze sobą.

O ile obejście było pełne zwierzaków, zagracone i głoś­ne, o tyle mieszkanie było w miarę w porządku, jeżeli nie liczyć starutkiego telewizora w salonie i dzierganych serwetek leżących na czym się dało, włącznie z sedesem.

Łazienka była jedna i to był poważny kłopot, ale Andrzej liczył, że na posterunku też jakaś jest, albo choć ubikacja, a na posterunek nie było daleko.

O ile Sabina i jego matka jakoś mogły się w tej łazience mijać bez większych kłopotów, o tyle Bartek i nieznany im jeszcze nawet z nazwiska policjant dokooptowany do zespołu mogli mieć z tym problem.

Była też kuchnia, przyszłe królestwo dwóch przybyłych tu kobiet i, w co nikt nie wątpił, arena walk i wojen podjazdowych, bo przecież obie panie Balickie, ta starsza, ale obecna, i ta młodsza, ale jednak dopiero przyszła, będą się w niej wyżywać bardziej na sobie niż na kuchni gazowej.

Pal licho zresztą, jeżeli na sobie, gorzej, jeżeli oberwą niewinni panowie.

A to zawsze tak jest.

Nieobecność Mirelli w tym momencie była wszystkim nie na rękę, bo dziewczyna mogłaby tłumić w zarodku wszelkie akcje zbrojne i konflikty, ale zabranie jej tutaj nie wydawało się rozsądne.

Zresztą Mirella, która narzeczoną została z nagłej potrzeby uratowania Bartka, a nie z jakiejkolwiek potrzeby serca, teraz, kiedy nie było już przed kim go ratować, zaczęła się poważnie zastanawiać nad sensem tego pospiesznego narzeczeństwa i nad ich wspólną przyszłością.

Matka Bartka, pani sołtys, którą też podejrzewano o zamordowanie przełożonej syna (i do tego jego byłej narzeczonej), nie mogła z nimi pojechać z wielu względów, ale obiecała ich uszczęśliwiać zapasami.

I wszystko byłoby dobrze (albo choć zapowiadałoby się jako tako), gdyby nie nowy, nieznany policjant, którego im dokooptowano. Nie mieli złudzeń, że będzie to z pewnością szpieg, zastanawiali się, jak on będzie na to wszystko zapatrywać – zrozumie czy złośliwie uzna, że odwalają prywatę?

Będzie nastawiony pozytywnie, w co bardzo wątpili, czy zechce się na nich wyżyć (co było niemal pewne)? Ciekawi byli też, jak zechce tego dokonać, w jakim stopniu i za pomocą jakich metod.

Czuli, że będzie to wyjątkowo bolesny wrzód na dupie.

Papuga postawiona na fotelu w salonie zeskoczyła na podłogę i poszła na inspekcję. Jej złożone do tyłu skrzydła robiły wrażenie założonych do tyłu rąk, dziarski krok sugerował wściekłość, ciche kurwy niepokój. „Inspektor” Pinda nie wyglądała na zadowoloną.

– Kurwa? – zapytała w pokoju Andrzeja i Sabiny, nie przekraczając progu, potem poszła do łazienki, wskoczyła do wanny, tam wydobyła z siebie głośne „Kurwa!”, które odbiło się echem po mieszkaniu, na koniec wyszła na korytarz.

Ktoś zapukał do drzwi.

Andrzej otworzył.

Za drzwiami stała właścicielka domu i całego tego terenu. Kobieta w kwiecie wieku (choć ten kwiat był już nieco przekwitły) ubrana w błękity, dzierganki, koronki i tiule, siwa, w okularach i zadowolona z siebie.

Przypominała babcię Pindy, gdyby kiedykolwiek Pinda miała babcię.

– Jak? Podoba się wam? – zapytała, choć nikt rozsądny w tym momencie nie odpowiedziałby, że nie, bo mieszkanie było im potrzebne i o wiele lepsze niż to, które przeznaczyła dla nich denatka. Zwłaszcza że było jedyne możliwe w okolicy. – Ja w sprawie ptaka – dodała, nie czekając na odpowiedź.

Określenie Pindy ptakiem było wielce niefortunne i nikomu się nie spodobało, bo jednak Pinda była o wiele więcej niż ptakiem – była częścią rodziny, całkiem niezłą (co udowadniała) papugą śledczą i jak najbardziej (w pewnych okolicznościach) przywódczynią tego ludzkiego stada.

No i ptak wielu osobom skojarzył się jednoznacznie, szczególnie w tym przybytku.

– Znaczy w sprawie Pindy? – zdziwiła się Balicka, bo oczywiście wszyscy wyleźli do korytarza.

– Właśnie! Mogę jej udostępnić partnera seksualnego! Tanio! Jutro ma zamieszkać u mnie piękna ruda papuga. Właściwie papug. Naprawdę! Pożenimy ich. Zorganizuję przyjęcie ślubne i zrobimy im…

– Mowy nie ma! Pinda nie wyjdzie za mąż, a już na pewno nie za rudzielca! – obraziła się Balicka. – Seksu też nie będzie uprawiać, nie ma mowy. To jest porządna papuga, z porządnego domu!

Andrzej bardzo w tej chwili ucieszył się, że nie ma siostry, albo że on sam nie urodził się kobietą. Stosunek Balickiej do kobiecych potrzeb był bardzo negatywny.

Rozżalony wzrok papugi, oraz jej niezadowolone „kurwaaa” trochę Balicką zdziwiły.

– No nie wygłupiaj się – powiedziała do papugi. – Seks nie jest nam potrzebny!

Balicka w wieku osiemdziesięciu lat rzeczywiście nie miała już potrzeb seksualnych, niestety to, według niej, dotyczyło też papugi.

Nie wiadomo, co sama zainteresowana na ten temat sądziła, ale nie wyglądała na przekonaną.

Seks w pewnym wieku, u niektórych ludzi schodzi na plan dalszy, to znaczy ci ludzie przestają go uprawiać. I natychmiast zaczynają się nim jak najbardziej interesować. Czyli schodząc na plan dalszy, staje się jak najważniejszy, ale w zupełnie innym sensie. Mężczyźni zamieniają się najczęściej w erotomanów gawędziarzy, a kobiety w strażniczki moralności wszelakiej, tej seksualnej najbardziej. Balicka szła właśnie w tym kierunku, za to właścicielka ośrodka dla zwierząt postanowiła na seksie zarabiać, na szczęście nie na własnym.

Nie była ani młoda, ani ładna, ani nawet interesująca – była niską korpulentną panią z gniazdem na głowie, która postanowiła wejść w branżę związaną z seksem.

U zwierząt to trochę inaczej działa, ale ona, odziedziczywszy całkiem spory dom po rodzicach i drugi tuż obok po dziadkach, zdecydowała, że właśnie dzięki temu zarobi dość pieniędzy, żeby przywrócić swojego pupila do życia. W ten sposób rozumiała klonowanie i nic się jej wytłumaczyć nie dało.

Nie było to miejsce idealne do tego typu działalności, bo zadupie to jednak zadupie i Warszawa byłaby lepsza, tam znalazłaby więcej potencjalnych klientów, ale i tak nieźle sobie radziła.

Dobrostan zwierząt od zawsze kojarzy się z sielską wiejskością, więc to był jakiś atut, a ogłaszać mogła się w Internecie.

Jej klientelę stanowili ludzie zamożni, którzy uważają, że ich pupile reagują na stres życia dokładnie tak samo jak ich właściciele. I tak samo go rozładowują. Ludzie ci kupują pupilom telewizory, zamawiają kanały zwierzęce, a u jubilerów diamentowe obróżki, dają tablety, a nawet prowadzają pupili do specjalnych psich Masterszefów, nie mówiąc już o tym, że załatwiają im seks. Amorex nastawiony był właśnie na seks. Były w nim klatki miłosne, woliery seksu, kanapy zbliżeń oraz barek, w którym podawano nawet psie piwo i psiego szampana.

Początkowo był to zwykły bezalkoholowy szampan dla dzieci, potem był to szampan dla dzieci z nalepką psiego patrolu. Może nie był to produkt idealny, ale za to drogi.

To znaczy tani, a właściwie jeszcze inaczej – kupowany tanio, sprzedawany drogo.

To zdecydowanie cieszyło właścicieli zwierzaków, bo chcieli czymś zrekompensować pupilom nieobecność, a pieniądze cenili ponad wszystko.

– No jak tam pani chce – kobieta wzruszyła ramionami – ale można jej przecież zaproponować trochę integracji. Pozna kogoś, zabawi się. Rozerwie.

Balicka z jednej strony się bała, z drugiej była tej integracji ciekawa.

Pinda zawsze miała dużo swobody i niestety potrafiła z niej korzystać.

Balicka wyszła z Pindą przed dom. Papuga popatrzyła na okolicę z wyraźną pogardą. Wyraz jej dzioba nie pozostawiał złudzeń.

*

Bartek i Andrzej nie za bardzo mieli czas na integrację czy rozpakowanie się, bo chcieli mieć już za sobą dwie sprawy, obie trudne. Po pierwsze, chcieli zobaczyć posterunek, który miał być tymczasowym miejscem ich pracy, oraz poznać policjanta, który został im przydzielony.

Zresztą to też było względne, niby został przydzielony im do pomocy, ale doskonale zdawali sobie sprawę, że to raczej oni zostali przydzieleni jemu do obserwacji. Zależność więc była podwójna, niejasna i wzajemna. Naprawdę było to paskudztwo, bo nie wiadomo, z której strony ugryźć, a czasami trzeba przecież wiedzieć na przykład, kto de facto jest przełożonym. Na dodatek trudno przewidzieć, jak im się ułoży współpraca. Co prawda, tego nigdy nie da się powiedzieć z góry, ale spodziewali się najgorszego.

Dodatkowo Bartek bał się, że policjant będzie chrapał. Zamieszkanie w jednym pokoju z obcym człowiekiem, z którym wiąże cię zależność służbowa, jest dziwne i nie zawsze się sprawdza.

Jak życie pokazało, z Lidią Czubajko, przełożoną i narzeczoną równocześnie, a teraz ofiarą morderstwa, też się nie sprawdziło.

No i Bartek nadal był ledwie posterunkowym, a czy taki właśnie niższy stopniem (wiadomo, niższych nie ma, a posterunkowych do nadzorowania kogokolwiek się nie wysyła) posterunkowy ma prawo zwracać przełożonemu uwagę, że ten chrapie? I kto ma pierwszy korzystać z łazienki? Ten kto zaklepie, ten kto ma wyższy stopień czy może ten, kto ma sraczkę?

No i wszystkie inne drobiazgi… Stacja radiowa, Zenek Martyniuk, pierdzenie pod kołdrą. To było naprawdę przerażające.

Pojechali na posterunek. Czarne myśli kotłowały im się w głowach.

Budyneczek posterunku, wciśnięty między sklep a przychodnię, był stary, odrapany i bardzo byle jaki. Tak zawsze jest, kiedy budynek stoi dłuższy czas nieużywany.

Został oczywiście sprzątnięty, a przy wejściu powitała ich przydzielona sprzątaczka, co było wielką nowością, bo w poprzednim miejscu pracy sprzątaczki nie mieli.

Kobieta w fartuchu powitała ich w progu taksującym spojrzeniem, jakby nie była pewna, czy nadają się na policjantów, mimo umundurowania.

– No, wchodzą – pogoniła ich, domywając jeszcze schodki przed budynkiem mopem, który zdecydowanie pamiętał lepsze czasy. – Czeka już na nich – dodała, tłukąc się wiadrem i rozlewając wszędzie brudną wodę.

I rzeczywistsze w pomieszczeniu czekał na nich policjant.

– Młodszy aspirant Dziobak – przedstawił się i już doskonale wiedzieli, że mają kłopoty.

Był bardzo młody i nieco zagubiony, chudy, odrobinę pryszczaty i wyraźnie nie mógł się zdecydować, czy chce mieć wąsy, czy nie. Zresztą może to nie on nie mógł, a właśnie jego wąsy.

W pomieszczeniu było zimno i nieprzyjemnie.

Na stole leżały już akta sprawy oraz zdjęcia. Chcąc nie chcąc, zaczęli je oglądać. To nie był przyjemny widok dla żadnego z nich. Bartek ze szczególną zgrozą patrzył na ciało swojej byłej ukochanej Liduni leżące na samym dole wyrobiska, a potem na zbliżenia i trzeba powiedzieć, że nie był to widok, na który cokolwiek mogło go przygotować.

Rzadko widuje się tak zmasakrowane zwłoki.

– Co wiemy? – zapytał Balicki, który jako najstarszy stopniem poczuł się w obowiązku jakoś to wszystko zacząć. Był zdziwiony tym, że przysłany im z Warszawy policjant był młodszym aspirantem, a więc niższy stopniem od Balickiego.

To mogło oznaczać tylko jedno. Będzie im patrzył na ręce, wymądrzał się, stawiał, cudował, ale jeżeli coś się spieprzy, nie będzie można nic mu zrobić, nawet jeżeli to on spaskudzi sprawę.

Winny zawsze ten, kto dowodzi.

– Z tego, co mamy w papierach, to przyjechała tu kilka dni przed śmiercią. Odwiedziła kilka osób – odpowiedział warszawski śledczy.

– Wiemy kogo?

– Na pewno sołtysa, proboszcza i jakąś babę, ale to z pewnością nie wszyscy, gdzieś tu nocowała.

Było wyraźnie widać, że młodszy aspirant jest przygotowany. Może nawet na wszystko. Balicki nie liczył ani na pobłażanie, ani na pomoc. Wiedział, że jest na cenzurowanym.

– Jest tu jakiś hotel? – zapytał z niedowierzaniem.

– No właśnie nie. Nic takiego tu nie ma, nawet żadnej agroturystyki. Zresztą ona na agroturystykę się nie nadawała – powiedział młodszy aspirant Dziobak i w ten sposób wreszcie znaleźli jakąś nić porozumienia.

– Panie aspirancie, znał ją pan? – zapytał go Andrzej Balicki, choć nie musiało to mieć znaczenia, ale przecież czasami miewało.

– Szefie, niech będzie Żelisław, bo z tymi stopniami jest super, ale w trakcie pracy będzie ciężko. Żelisław Dziobak jestem i tak, starszą aspirant znałem. Pracowałem z nią, jak jeszcze była w Warszawie.

– I jak wam się współpracowało? – Pytanie wcale nie było podchwytliwe, choć zdecydowanie niebezpieczne. I dla niego, i dla nowego policjanta, bo właściwie powinien skłamać, że super, ale wtedy na pewno by sobie nagrabił u Balickiego, albo powiedzieć prawdę, że koszmarnie, wtedy nagrabiłby sobie u swoich warszawskich przełożonych, bo w to, że naprawdę pracowało mu się super z potworną Czubajko, nikt by nie wierzył. No, albo by uwierzył i uznał, że on sam jest taki jak ona. Koszmar.

– Była wspaniałą przełożoną, wymagającą, ale sprawiedliwą. – Żelisław stanął na baczność i prawie zasalutował.

– A naprawdę? – Balicki zorientował się natychmiast, że jest to zwykła formułka, która oczywiście zawsze jest pod ręką na temat przełożonego, szczególnie, kiedy nie zna się tego, komu się ją wygłasza, ale wiedział też, że to, co się za nią kryje, bywa zupełnie inną sprawą.

Oczywiście chłopak nie musiał mówić mu prawdy, albo co też istotne, mógł rzeczywiście dobrze dogadywać się z Czubajko, kiedy z nią pracował, a to z kolei bardzo źle wróżyłoby ich współpracy.

Policjant nieco się rozluźnił i wypalił:

– Jezus Maria, nigdy więcej! – jęknął. – Jak ona za tym biedakiem została na tej wiosze, to normalnie szampana piliśmy trzy dni, za jego zdrowie. Wszyscy jak leci!

Z jednej strony trochę im ulżyło, z drugiej Bartek się obruszył.

– Ten biedak to ja – burknął, bo nagle zdał sobie sprawę, jak ich związek musiał być komentowany w otoczeniu Liduni, która przecież została na wsi dla posterunkowego. Na wsi i dla posterunkowego… To po prostu nie mieściło się w głowie nikomu, a tym, którzy ją znali, tym bardziej.

– No tak podejrzewałem – Żelisław wzruszył ramionami – ale nie byłem pewny. Wielka miłość i tak dalej – mruknął w końcu, nie wiadomo, czy z przekąsem, czy szczerze.

– Tak, właśnie – odburknął Bartek, też podobnym tonem.

– Czyli co teraz? – Żelisław zapytał, wskazując głową papiery.

Postanowili obejrzeć sobie miejsce zbrodni, potem popytać ludzi. O wszystko, albo choć o cokolwiek, bo po pierwsze, jeszcze nie wiedzieli za bardzo, o co pytać, po drugie, liczyli na to, że w trakcie tego pytania coś jakoś się samo wykluje. Niestety, nie wiedzieli, od kogo i od czego zacząć. To było najgorsze. Nikt ich tu nie znał, a wszyscy wiedzieli, kim są. Czyli naprawdę mieli utrudnione zadanie, bo nikt im nic nie powie, jedni dlatego, że są obcy, drudzy dlatego, że z policji.

– Trzeba znaleźć jakieś źródło plotek – oświadczył Bartek pewnym siebie głosem, bo mimo młodego wieku miewał dobre pomysły, a zaczynanie od plotek jest naprawdę czasami zbawienne.

Wioski są organizmami bardzo specyficznymi, a każdy intruz początkowo czuje się trochę jak ludzka drzazga, jest samotny i nikt z nim nie zamierza gadać, a jeżeli gada, to wyłącznie o pogodzie albo cenie skupu żywca i to tylko wtedy, kiedy nie wiąże się to z jakimiś wydarzeniami politycznymi.

Dodatkowym kłopotem jest miejsce rozmowy. Bo gdzie?

Tylko w knajpie, a to nie pasuje.

Kobiety mają lepiej, bo jest i sklep, i targ, i fryzjerka. Niestety, żaden z nich nie był kobietą. Istniały oczywiście Sabina i Balicka, które z pewnością jakoś się przydadzą, ale na razie jeszcze ich udziału w śledztwie nie planowali.

Wciąganie cywilek do śledztwa przy tym warszawiaku było naprawdę ryzykowne.

– Czyli przyjechała tu, była tu kilka dni, aż w końcu jakoś znalazła się w tym miejscu, gdzie została zamordowana.

To rozumowanie było tak samo logiczne, jak i bezsensowne. Pasuje do każdej ofiary, prawie każdego morderstwa.

– A to nie był wypadek? – zapytał Żelisław z nadzieją w głosie. – Może tam poszła i spadła? – powiedział, licząc na cuda, ale po przejrzeniu papierów od patologa wiedzieli, że nie. To było niemożliwe.

– Spaść to spadła na pewno, ale mogła zostać zepchnięta, niestety, dodatkowo została uduszona, dźgnięta nożem i zdzielona czymś w głowę – stwierdził Balicki.

– Ktoś jej naprawdę nienawidził! – dodał Dziobak.

– Niewielu ją kochało. – Andrzej niby nie chciał przeciągać tej sesji zdjęciowej makabry, ale musieli się przyjrzeć. Nie mieli innego wyjścia.

– Kurwa, szefie, nie wiem jak wy, ale ja to będę się musiał napić czegoś mocniejszego – powiedział Bartek i było to o tyle mocne wyznanie, że chłopak w niczym nie przypominał zżartych alkoholem i seksem prywatnych detektywów po przejściach wprost z powieści kryminalnych, wprost przeciwnie, pił zdecydowanie mało.

Odrobinę się zaczerwienił, bo przecież był okres, kiedy on naprawdę ją kochał i wiązał z nią wielkie małżeńskie nadzieje.

– A reszta? – zapytał, żeby ukryć zakłopotanie.

– A była jakaś reszta? – Żelisław nie zrozumiał pytania. – Chodzi o obojętnych?

– No, o samochód, jej rzeczy, broń, co tam jeszcze miała.

– Wszystko raczej jest, samochód znaleziony zaparkowany przy drodze. Co prawda kluczyków nie ma, ale mog­ła mieć przy sobie i zgubić w lesie, albo podczas upadku.

– Lub szarpaniny.

– To akurat nie, bo nie ma żadnych ran obronnych. Wygląda na to, że ktoś ją zepchnął, a potem i zmasakrował, już tam, w dole, albo znalazł po upadku i zmasakrował.

– No, i to mnie martwi. Ktoś taki to w pierwszym przypadku świr, a w drugim przypadku świr plus, zresztą, nie… Przecież znęcając się nad zwłokami, bo po upadku takim czy innym była już z pewnością martwa, to i tracił czas, i zostawiał ślady. To nienormalne.

– O, to na pewno Piskorek Konstanty – powiedziała, wchodząc z mopem i wiadrem sprzątaczka.

– Piskorek Konstanty? – zapytali wszyscy jednym głosem. Pobrzmiewało w nim niezrozumienie.

– No, Kostek. On wariat jest. Prawdziwy, z papierami. – Kobieta rzuciła wiadrem, nie przejmując się, że nie jest puste. Poleciało, wychlapując na podłogę sporo burej cieczy trochę podobnej do mazi. – Syf tu, że strach – dodała i ciapnęła mopem w kałużę, aż krople rozprysły się po ścianach i po sprzętach. Sposób, w jaki sprzątała, zadziwiał, ale nie zamierzali się do tego wtrącać, bo takie dobro jak sprzątaczka nie trafia się często.

– I co ten Kostek?

– A co? Nic – odpowiedziała, wzruszając ramionami.

– To po co pani o nim mówi? – zdziwił się Balicki, wchodząc bez problemu w rolę szefa posterunku, a tym samym i sprzątaczki.

– Bo jakby ktoś miał tak o makabrycznie mordować, to on się nada jak nic. Możecie go zamknąć. Wieś będzie zadowolona i jego żona też.

– Uważa pani, że to on ją zamordował? – zapytał zgryźliwie, zdając sobie sprawę, że oto właśnie odkrył całkiem pokaźne źródło plotek, a może nawet i kopalnię pomówień, ale czegoś takiego właśnie potrzebował, żeby zrozumieć wioskę.

Zrozumienie miejsca zbrodni to sprawa niebagatelna, a całą miejscowość Otchłaniec z przyległościami, czyli Karkołomnicami, uważał za miejsce zbrodni. Samo zrozumienie wyrobiska przecież nic by mu nie dało, a trzeba było się dowiedzieć, jak funkcjonuje tutejsze społeczeństwo, bo Lidia Czubajko po coś tu przecież przyjechała. Po coś i do kogoś. O ile kwestia po co mogła być w jakiś sposób zrozumiała (bo szukała miejsca na zesłanie dla Balickiego,) to ta druga wydawała się o wiele bardziej istotna. Kogoś tu znała? Poznała? Dlaczego wybrała to miejsce? Przecież nie tylko z powodu nazwy. Otchłaniec leżał zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Głuszyna, a ona odgrażała się, że wyśle Balickiego i jego świtę na „białe niedźwiedzie”. Podobno jeździła szukać tych niedźwiedzi nawet w okolice Suwałk, więc dlaczego tutaj, a nie tam? Gdzieś, gdziekolwiek?

No i ktoś ją tu zamordował. Mógł oczywiście za nią przyjechać, ale mógł też być tutejszy. Jeżeli przyjechał, to może komuś o tym wspomniała, jeżeli to tutejszy, to może ktoś coś wie, widział, słyszał. Tak czy siak, w obu tych przypadkach poznanie mieszkańców i praw rządzących ich życiem, konfliktów, zadrażnień i innych zależności było jak najbardziej sensowne.

Pomyślał o konfliktach i zadrażnieniach, bo to najbardziej pasowało do Czubajko, i oczywiście do morderstwa, choć spodziewał się, że jak każda inna mieścina Otchłaniec też ma swoje dobre albo choć przyjemne strony.

– Czyli? Sądzi pani, że to on? – powtórzył pytanie, bo sprzątaczka jakoś nie kwapiła się z odpowiedzią, co po poprzednim oświadczeniu było wręcz głupie.

– A, nie, nie sądzę – odpowiedziała z ociąganiem.

Balicki spodziewał się jakiejś wolty informacyjnej w stylu „ja nie sądzę, ja wiem”, albo choć „nie sądzę, od sądzenia są sądy”, a tu jednak nie. Kobieta popatrzyła na niego i skrzywiła się trochę, chyba nawet złośliwie.

– Mówiłam tylko, że on się nada, jak szukacie mordercy, ale nie mówiłam, że zamordował. Co pan mi tu będzie kłamstwa inkaustował?! Już żałuję, że się na tę pracę zgodziłam, do policji mi się zachciało, tfu! – Splunęła teatralnie, jednak nie plując. – Toż wiadomo, że to nie on. Przecież to otchłaniec!

– Ochlaniec? – zdziwił się Bartek ukierunkowywany myślami o czymś mocniejszym. – A nawet jeżeli, ochlaniec czy ochlaptus, jak zwał tak zwał, przecież po pijaku ludzie też mordują, a czasami nawet częściej.

– No właśnie, ludzie – kobieta pufnęła wściekle – ale przecież mówię, że to otchłaniec. Nie ludź, otchłaniec, nie człowiek znaczy.

Teraz dotarło do nich osobliwe podobieństwo tego, co mówiła, do nazwy miejscowości.

– Otchłaniec?

– No ten demon z otchłani, ten co siedzi w tym tam, co po kopalni zostało. Ten od tego życia pozagrobowego. Co on tam sprawdza, czy się do nieba, czy do piekła człowiek nadaje, i jak ten, spadnie i się zabije, to idzie do piekła, a jak spadnie i nie się zabije…

– Do szpitala? – rzucił Żelisław Dziobak. Jako warszawski policjant niedostatecznie obeznany w wiejskich układach powiedział to bardzo pewnym siebie i do tego zdecydowanym głosem.

Było to przecież całkowicie logiczne, ale logika nie zawsze jest w cenie.

U kobiety wywołała wściekłość w postaci tupania, fuczenia i burczenia, jakby sprzątaczka była całkiem sporym skunksem. Za tym zwierzakiem przemawiał też zapach, który wydzielała.

– A idź pan! Też mi mądrala się znalazł, gdzie do szpitala, do nieba! Idzie do nieba! Ale nie tak od razu, potem, po śmierci. I dlatego każdy chłop po pijaku idzie tam skakać, żeby sprawdzić, no, ale w sumie teraz to mniej. A niby to skąd się Kostek taki zrobił? Nie urodził się przecież debilem. On nawet w sumie całkiem normalny był, tylko potem mu się porobiło.

– Piskorek Konstanty. – Balicki otworzył swój prywatny laptop, bo posterunek jeszcze w sprzęt zaopatrzony nie został, i zaczął szukać w miejscach, o których wiedział, że znajdzie w nich wszelkie ciekawe informacje, ale zdecydowanie nie był to googielek. – Już widzę. Ma całkiem sporo na sumieniu. Awantury domowe… – wyczytał, ale natychmiast wywołał tym oburzenie sprzątaczki.

– Oj tam, zaraz awantury, głupią żonę ma! Tyle. Nawet jej nie bije, a ona co i rusz policję wzywa, i to tę z powiatu. Bo nasi jak tu byli, to wiedzieli, o co chodzi. Takie życie zasrane, no, ale co robić?

– Obnażał się w supermarkecie – Balicki z niewzruszoną miną czytał dalej.

– Spodnie chciał przymierzyć, a gacie to niechcący mu spadły – wyjaśniła sprzątaczka. – Wielkie mi co?! I zaraz trzeba było policjantów wzywać, jakby gołego chłopa kto nie widział.

– Co? – jęknął policjant, czytając dalej. – Jechał nago? To znaczy prowadził samochód nago, a na siedzeniu pasażera wiózł przypiętego pasami łabędzia?

– No tak jakoś było, ale był trzeźwy! – Sprzątaczka stanęła w obronie znajomego. – Jak świnia! On tylko chciał uratować tego ptaka z niewoli i ucisku od tej baby, co go do seksu zmuszała, a kury, te co miał w bagażniku, to same chciały uciec, bo im się w tym burdelu nie podobało… Tam seksu strasznie dużo, a one panienki jeszcze… Te kury.

Stan psychiczny faceta, który, będąc trzeźwy, jeździ nago samochodem z łabędziem na siedzeniu pasażera i ozdobnymi kurami w bagażniku, to coś, co go bardzo zaciekawiło, bo nawet jeżeli była to tylko kradzież, to i tak nader dziwna.

– Dlaczego był nagi?! Na litość boską?! I dlaczego onanizował się w miejscu publicznym?

– Gdzie się tam łonanizował, panie, nie mógł, pewnie chciał sikać, ale mu po pijaku nie szło. Ale łonanista? Nie nie, niemożliwe. On bardzo, bardzo porządny jest.

I to właśnie tak działa. Jeszcze chwilę temu kobieta twierdziła, że facet nadawałby się na mordercę, a teraz udowadniała, że jest porządny. Takie wolty zdarzają się tylko na wsi, bo pojęcie „porządny” każdy rozumie inaczej.

– Jakim cudem?

– No, a takim, że w otchłań skakał i przeżył. Czyli do nieba pójdzie, a tam złych nie biorą.

– Skakał? Z tego urwiska? – Balicki aż się otrząsnął. To naprawdę było paskudnie wysokie, strome i niebezpieczne miejsce. Przynajmniej tak sugerowały to zdjęcia, bo on sam jeszcze nie zdążył się przyjrzeć z bliska temu wyrobisku, ale miał zamiar zrobić to jak najszybciej.

– No. I przeżył. – Kobieta uśmiechnęła się z takim trumfem, jakby to ona sama z tego urwiska skoczyła. – Powaga. No niby w szpitalu był tak ze trzy miesiące. Coś mu tam zrobili i teraz się jąka, w głowę mu metalową blaszkę wstawili, co mu na bramkach w markecie ciągle gwiżdże, ale kraść za to mu łatwiej… – zamilkła, zorientowawszy się, że powiedziała za dużo. – A jak rozmawia przez komórkę lewym uchem, to normalnie drgawek dostaje. Takich, że ho, ho! Tak go lekarze załatwili!

– A pani to jego jakaś rodzina jest? – zapytał Bartek, wyciągając z tonu wypowiedzi i zachwytu kobiety pochopne wnioski. Jednak się pomylił.

Ona była tylko lokalną patriotką, a on był lokalnym celebrytą i świadectwem działania lokalnej anomalii mistycznej, był dowodem na to, że otchłań działa, a otchłaniec jak najbardziej istnieje.

Dla przyjezdnych był świadectwem, że ludziom odbija po pijaku, a potem muszą się leczyć, ale mieszkańców nie interesowało to, co myślą przyjezdni, oni wiedzieli swoje i żadne mody, naleciałości i napływowe obce osoby nie mogły tego zmienić.

– I nogę ma sztywną, bo mu doktory kolano zepsuły, jak go leczyły. A ja ni – wreszcie odpowiedziała na pytanie – ja to nie z rodziny, gdzie tam, trzy domy od Piskorków mieszkam, to wiem co i jak.

– Pani Józefo – zaczął Balicki, sprawdziwszy jej imię i nazwisko w papierach, ale nie, dała mu dokończyć.

– Nie, że coś, ale ja w papierach to może i Józefa, ale tak o dla ludzi to Ziuta, Ziuta Kabatek jestem – wyjaśniła z taką miną, jakby wygłaszała słynną kwestię Bonda.

– No dobra, pani Ziuto, co to za otchłaniec?

Pytanie to może nie było jakieś strasznie logiczne, ale warto było je zadać.

– To taki, co tam siedzi jeszcze od czasu, jak ziemię pod kopalnię rozgrzebali, i on wylazł. Jak kopalnia była, to sobie ludzi jadł i nikomu nie wadził, ale jak ją zamknęli, to wylazł i tak trochę morduje, a trochę ludzie sami się zabijają, ale wiadomo, każdy chce wiedzieć.

– Ja bym tam nie chciał – burknął Żelisław. – Po co mi to?

– A bo policjant pan jesteś! – Sprzątaczka wzruszyła ramionami, dając jednoznaczny wyraz uczuciom, jakimi część społeczeństwa obdarza stróżów prawa w tych sytua­cjach, kiedy ich nie potrzebuje albo kiedy nie usiłuje wymigać się od mandatu. – A Otchłaniec jest! I jest ważny.

Na samą myśl o tym, żeby ktoś mógł podważyć istnienie tego czegoś, chyba demona, jak wyczytał w Internecie Bartek, sprawiła, że Ziuta Kabatek się zjeżyła i zaczęła jeszcze szybciej, choć zdecydowanie mniej wydajnie machać mopem.

– No idźta już, przeszkadzacie, jeszcze okna pomyję i też pójdę – pogoniła ich, wiedząc, że praca na posterunku zaczyna się właściwie dopiero od jutra, a dziś to tylko taki dzień wstępny. Mieli nadzieję, że okien nie będzie myła mopem i tą samą wodą. – Słyszałam, że w psiarni pokoje wynajęliśta? To co, dom Kosiorków wam nie pasował? A duży, przestronny, przewiewny… No, ale w sumie może i lepiej, sprzątać nie będę musiała, a i Gerard Kosiorek się nie będzie wściekał – oświadczyła takim tonem, jakby powinni byli wszystko wiedzieć i wszystko rozumieć.

– Gerard Kosiorek? – zapytał Balicki, bo o kimś takim nigdy nie słyszał ani nie czytał, a przecież trochę już przejrzał wszystkie możliwe dostępne raporty dotyczące Otchłańca, wszelkie notki, a także wzmianki w sieci, bo usiłował dowiedzieć się, co tylko możliwe, zanim tu przyjechał.

– No właściciel. Ten od domu. Tego, co wam ta zabita dziewucha wynalazła. On tam ciągle przychodzi i pilnuje, i wrzeszczy, i wścieka się.

– No to rzeczywiście może i lepiej, strasznie trudno się dogadać, jak taki uciążliwy właściciel… No, ale przecież wynajął? To dlaczego miałby się wściekać? – zdziwił się Balicki. Dom tak czy tak nie nadawał się za bardzo do zamieszkania, ale gdyby na dodatek przyszło im użerać się z właścicielem, i to niezadowolonym, naprawdę mieliby przechlapane.

– To nie on, jego wnuczka wynajęła – wyjaśniła sprzątaczka.

– To już nie rozumiem, ona wynajęła, a on się wścieka? Konflikt w rodzinie? Nie można się jakoś z nim dogadać?

– Ano nie można, bo on nie żyje od piętnastu lat!

Teraz wieś za sprawą sprzątaczki zaczęła się wszystkim trzem jawić jako siedlisko sił nieczystych, duchów i demonów. Co ciekawe, nigdzie w sieci o takich sprawach nie napisano, ale to, co mówiła pani Ziuta, odzwierciedlało to, co sądzili tubylcy, to znaczy mieszkańcy, a nie to, co było wiadomo ogólnie. Policjanci za bardzo się tym nie przejęli, bo przecież co druga wieś ma swoje duchy i demony, czarownice i czarty, wszelkie legendy i baśnie, które z największą pieczołowitością otacza opieką.

Taka już specyfika. Ludzie lubią myśleć, że miejsce ich zamieszkania jest wyjątkowe, albo choć niezwykłe. Dodatkowo takie stwory służą za swego rodzaju ochronę przed zepsuciem moralnym. Straszy się nimi przede wszystkim dzieci, ale i dorosłych czasami przywołuje do porządku.

A onanistów najczęściej, bo ślepota już na nich nie działa.

Ta wieś miała, jak usłyszeli, jakiegoś niezadowolonego ducha i krwiożerczego demona, które do straszenia dzieci też się nadawały, choć jeden siedział w swoim domu, a drugi w otchłani.

– A ten Gerard, jak mu tam, to czego się wścieka? – zapytał Żelisław w sumie trochę dla pewności, bo właś­nie zamierzał powiedzieć coś, co mogło nie wszystkim się spodobać.

Bardzo, ale to bardzo nie chciał mieszkać w jednym pokoju z Bartkiem.

Stresował się ta możliwością, dręczył, nie spał z tego powodu po nocach. Nie nadawał się do tego, żeby dzielić pokój z kimkolwiek, a już najmniej z kolegą z posterunku.

Zresztą nie tylko się nie nadawał, ale i nie chciał. Wolał mieć swój pokój. Własny. Miejsce, gdzie nikt nie będzie mu przeszkadzał, gdzie nie będzie musiał biegać w szlafroku wśród obcych żon i matek, gdzie będzie miał swoją łazienkę, nawet najgorszą, ale do dyspozycji o każdej porze dnia i, co ważne, nocy. I nie będzie się bał, że pierdnie przez sen, a jak już przez ten sen pierdnie, to nie będzie musiał przepraszać.

Nie lubił ludzi w swojej strefie zamieszkania.

W ogóle nie lubił ludzi, nie rozumiał ich i wcale nie chciał ich lubić. Wolał kontakty zwyczajnie oficjalne, żadnych przyjaźni, przekraczania strefy osobistej, całowania, poklepywania, uśmiechów.

Niczego.

A poza tym lubił swoją wieczorną samotność, która dawała mu odpocząć po stresującym dniu, dla niego piwo wypite w samotności było największą przyjemnością. Był odludkiem i lubił siebie w takim wydaniu.

Niektórzy uważali, że ma fobię społeczną, ale on sam uważał, że za dobrze zna ludzi, żeby choć próbować się z nimi zaprzyjaźniać. Trudno jednak było mu teraz powiedzieć, co zaplanował, a istotną tego przyczyną był Gerard właśnie, a raczej jego duch, bo jeżeli ktoś się wścieka po śmierci, to chyba… No… Musi być duchem?

Na szczęście w duchy nie wierzył. Wcale. Prawie wcale, w zasadzie zupełnie.

A przynajmniej tak sądził.

– Gerard to był właścicielem tej kopalni, co oni tam tę otchłań wykopali, i coś mu się zwariowało podobno, no i umarł.

– Śmierć naturalna? – Balicki od razu podszedł do sprawy z zawodową precyzją.

– No, normalnie umarł, spadł z urwiska, potłukł się, głowę to znaleźli w kamieniołomie o trzy metry dalej, ludzie gadali, że ho, ho, otchłaniec go załatwił, ale tak to normalnie, naturalna, chemikaliów żadnych nikt na niego nie sypał. I masła też nie jadł, bo to podobno w maśle dużo chemii teraz.

Balicki postanowił sprawdzić raporty, bo co prawda Gerard sam w sobie go nie interesował, ale jego śmierć wyglądała podobnie do śmierci Lidii Czubajko, więc kto wie? Tyle że musiał to sprawdzić, bo ludzie potrafią gadać naprawdę przeróżne rzeczy, z których prawdą jest nic albo prawie nic.

– A co to za kopalnia? – zapytał, chcąc zmienić temat, bo nie liczył, że dowie się od sprzątaczki czegoś konkretnego. Wiedział, że o ile ploty są dobre, to jednak nie mogą być podstawą do wyciągania wniosków.

– Kamienie wykopywali takie wielkie. – Sprzątaczka przejechała mopem po biurku, aż zrobiło im się niedobrze, bo nie sądzili, że mop się do tego nadaje. Ledwie złapali akta i zdjęcia, by uchronić je przed zapaskudzeniem.

Potem Balicki szybko, błogosławiąc swój laptop i dostęp do wi-fi na posterunku, o który zawczasu sam zadbał, sprawdził wszystko i znalazł kopalnię piaskowca, Gerarda Kosiorka, a nawet kilka słów o otchłańcu, ale to było związane nie tyle z tym miejscem, ile z jakąś książką, a otchłaniec był jakimś demonem. W każdym razie czymś, w co zupełnie nie wierzył, ale jak wiadomo, nieważne, w co on wierzył, ważne było to, w co wierzyli inni, bo jednak tutejsi jakoś wierzyli.

– No to idziemy już – stwierdził Żelisław. – A, i proszę jednak posprzątać w tym wynajętym domu, potrzebuję kuchni, łazienki, sypialni i salonu. Zamieszkam tam.

Wszyscy popatrzyli na niego zaszokowani. Bartek natomiast się ucieszył, choć usiłował nie dać tego po sobie poznać. Balicki nie wiedział, co o tym myśleć, bo z jednej strony go rozumiał − obcy ludzie, żona, matka, obcy dom, papuga (o Boże, papuga!), z drugiej − pusty dom i wredny duch.

Nie, Andrzej w tego ducha nie uwierzył, ale wierzył, że coś jest na rzeczy. Nauczony ostatnimi doświadczeniami był jak najdalszy od tego, by lekceważyć takie zjawiska. Nie wierzył, że są nadprzyrodzone, nawet nie wierzył, że istnieją, ale wierzył, że wszystko ma swoją przyczynę i naprawdę warto ją poznać. Tylko sprzątaczka nie kryła swojego niezadowolenia.

– Szlag, a już myślałam, że będzie spokój, to nie! Dobra, jak se tam chce, ale jak go Gerard w nocy zadusi, to nie będzie moja wina! – warknęła Ziuta i kopnęła wiadro. – No i przecież nie dziś, połowy mebli nawet nie ma. Jutro!

– Dziś! Meble mogą być jutro, ja będę dziś! – oświadczył policjant i nagle Balickiemu się wydało, że nie jest on aż taki miły i uległy, na jakiego początkowo wyglądał.