Ta przeklęta Ameryka - Jacek Pelczar - ebook

Ta przeklęta Ameryka ebook

Jacek Pelczar,

0,0

Opis

„Trzepot skrzydeł motyla w Ohio może spowodować burzę piaskową w Teksasie”, mówią ludzie przyciszonym, pełnym konsternacji głosem i nazywają to efektem motyla – teorią chaosu! Jak szczęśliwi muszą być ci, co widzą jedynie piękne motylki i straszliwe, ekscytujące burze? Ci niepoprawni romantycy, ślepi na subtelne więzi pomiędzy wszystkim, co żywe i nieożywione; tym, co było, jest i będzie. Wreszcie ci, którzy widzą chaos w absolutnym porządku świata. Bo czy burza wywołana przez motyla nie jest właśnie dowodem na porządek absolutny? Na to, że wszystko, absolutnie wszystko, co nas otacza, jest ze sobą związane i oddziałuje na siebie jak jeden wielki organizm? Jak pajęcza sieć… albo łapacz snów, który tego niepojętego porządku może być symbolem.

Nie przekonuję Was? Nie muszę. Dowody tego można znaleźć na każdym kroku. W przełomowych momentach historii, wielkich kataklizmach, małych ludzkich dramatach, szarej codzienności, a nawet w czymś tak trywialnym jak książka. Na przykład zbiór opowiadań, który nie jest tak do końca przypadkowym zbiorem. Zupełnie jak ten, który trzymacie w rękach. Może nawet z winy jakiegoś motyla…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł: Ta przeklęta Ameryka

Copyright © by Jacek Pelczar, Kędzierzyn-Koźle 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja i korekta: Alicja Gajda, Anna Dzięgielewska

Projekt okładki i wklejki: Dawid Boldys – Shred Perspectives Works

Ilustracje: Łukasz Białek

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2025

planeta-czytelnika.pl

[email protected]

ISBN 978-83-67735-73-5

Tym wszystkim, którzy nie pozwolili mi zamknąć się w swojej bańce i bujać w obłokach, a zamiast tego zmusili mnie, żebym cały ten bałagan, który mam w głowie, przelewał na papier…

Prolog

Na początku była woda.

Nieskończona. Podobnie jak rozciągające się nad nią podniebne sklepienie. Podobnie jak granica stworzona z nich i tkwiąca pomiędzy nimi; mgła – łącznik między oceanem a niebem, wodą a powietrzem.

W owych czasach, zanim pojawiła się ziemia i wyrosło na niej pierwsze drzewo, na które spadła pierwsza iskra; zanim pojawił się pierwszy człowiek, świat był spokojnym miejscem. Rządziły na nim pokój i harmonia. Wszystkie dźwięki, cały dzisiejszy zgiełk, zastępował szum fal – rytmiczny, jednostajny, hipnotyczny. Z rzadka przerywały go jedynie tęskne wycie wiatru, złowrogi grzmot, syk kropel deszczu, spadających z bezkresnego błękitu w bezbrzeżny akwamaryn i tym samym zamykających obieg nieskończoności uwięziony w niewielkiej, niebieskiej kulce, której nikt jeszcze nie nazwał Ziemią.

Historię o wielkiej wodzie, która istniała na początku, opowiadały sobie ludy w wielu zakątkach świata. Ci zaś, którzy rozpoczynają opowieść po stworzeniu lądu, są zbyt młodzi, pyszni lub zapomnieli już o prawdziwym początku. O tym, co było niedługo po tym, gdy świat wykluł się z jaja lub – jak wolą Czejenowie – życie poprzez wielką wodę tchnął w niego Wielki Duch Maheo.

Wersje tego okresu różnią się wszelako od siebie nawet wśród tych ludów, które zazdrośnie strzegły wspomnienia wielkiej wody. Czas i zawodne słowa zatarły w pamięci pokoleń prawdziwy obraz tamtych dni, a wyobraźnia pomogła wypełnić luki. Czy ma to jednak znaczenie? Co za różnica, czy z fal wyłonił się pączek kwiatu lotosu, w którym skryty był Re, czy też było to jajo, z którego wykluł się Tangaroa? Być może morze zrodziło An i Ki, a może płynął przez nie Tulungigraq w swoim kanu? Słowianie pamiętają, że Ziemia powstała z pojedynczego ziarenka piasku. Twierdzą jednak, że to rogaty Bóg Weles lub chrześcijański diabeł popłynęli po nie na dno przedwiecznego oceanu z polecenia Boga władającego niebem, nieważne – Jahwe czy Peruna. My wolimy pamiętać, że to jeden z naszych braci tego dokonał – piżmak, perkoz, chrabąszcz lub łyska. Dzięki temu nasza więź z nimi jest jeszcze silniejsza, a poczucie jedności pełniejsze.

„Wszystkie żywe istoty…” – powiedział kiedyś pewien stary Siuks – „…są połączone jedną wspólną pępowiną. Wysokie góry i strumienie, kukurydza i pasące się bawoły, mężny bohater i kłamliwy Kojot”1.

Pewnie i w tych historiach tkwi okruch prawdy równie wielki, co rzeczone ziarno piasku. Tak jak w historiach ludów, które z początków zapamiętały jedynie mgłę, zazdrośnie strzegącą swojej przestrzeni pomiędzy wodą a niebem. Niebędącą ani jednym, ani drugim – będącą oboma. Sumerowie na przykład zapomnieli o niebie, ale pamiętali resztę; z wody słonej uczynili matkę Tiamat, natomiast słodkiej – ojca Apsu; ich synem zaś była mgła Mummu. Czy faktycznie w jego delikatnych objęciach podróżował samotny wędrowiec Taiko-mol? A może był to szukający kompana Srebrny Lis? Czy możliwe jest, że najwięcej z okresu, gdy na Ziemi nie było jeszcze ziemi, zapamiętali Skandynawowie? Ich Ymir wynurzył się z wody, by samotnie przemierzyć ocean mgły, a następnie zasnąć. Gdy odpoczywał, trzech wnuków zamordowało go i z krwi jego stworzyło nowe morza i oceany. Historia zatoczyła koło niczym krople deszczu rozbijające się we mgle na tafli oceanu. I to jest tu właśnie najważniejsze; nie – imiona, formy, postaci, szczegóły. Istotę tego już dawno temu na odległym lądzie pojął mądry człowiek imieniem Tales, mówiąc, że „woda posiada w sobie pierwiastek boski”, bo jest początkiem wszechrzeczy, a także: „wszystko jest z wody, z wody powstało i z wody się składa”. I tak jak woda płyną czas i życie, podczas gdy zdarzenia biegną swoim nurtem. Wspomnienia natomiast unoszą się oparami mgły gdzieś pomiędzy oceanem blagi a firmamentem prawdy.

Nie roztrząsajmy więc ich już za bardzo, nie skupiajmy się nawet na tym, czy to one przyszły tu, do Nowego Świata, wraz z przedstawicielami wszystkich możliwych ludów, plemion i kultur, czy też stąd się wzięły. Teraz są tu one wszystkie, równie kłamliwe co prawdziwe, tak samo zapamiętane, jak i zapomniane, ważne i nic nieznaczące. Skoncentrujmy się więc na tym, co wiemy na pewno, co nas łączy tak samo jak amerykańska ziemia pod naszymi stopami.

Na początku były woda i niebo. Tylko one istniały od zarania i trwać będą aż po kres, bo tylko one są wieczne; wszystko inne, nawet jeśli z nich powstało, musi się kiedyś skończyć. Bogowie, ludzie, drzewa, zwierzęta czy wreszcie sama ziemia… – nieważne. Nawet czas, którego małe odcinki umierają każdego dnia. Godziny, minuty, sekundy pożerają same siebie jak Uroboros, ponieważ płyną. A to, co płynie, musi przeminąć. Nawet skały konają powoli, roztapiane deszczem i targane wiatrem.

Tak długo, jak istnieje życie, istnieje też Śmierć – równoważąca szale na wadze rzeczywistości.

Wszystko, co istnieje, wyszło z wody i kiedyś do niej powróci – jak deszcz. A w międzyczasie będzie potępione – tułać się po omacku w czyśćcu mgły. Będzie cierpieć niepowodzenia, ból, upadki, złudne szczęście, choroby, niespełnione miłości, wojny, kalectwo i miliony innych, większych lub mniejszych, przekleństw codzienności. Wszystko to w ucieczce przed Śmiercią, będącą ironicznie jedynym wybawieniem – na szczęście nieuniknionym powrotem w bezkres bezpiecznego błękitu.

Podsumowując w krótkich żołnierskich słowach, telegraficznym skrócie, wyciągając całą esencję z tego przydługiego i trochę nudnego wstępu:

Wszyscy mamy porządnie przejebane.

Łapacz snów

Był już początek czerwca, a słońce jasno świeciło na niebie i drzewa zieleniły się w najlepsze. Na zdjęciu wyglądałoby to jak piękny obrazek. Gdyby zrobić z niego pocztówkę, jej adresat prawdopodobnie wyobrażałby sobie, że osoba, która ją wysłała w dzień taki jak ten, pewnie wybrała się na pierwsze tego roku lody albo poszła postać na molo, by cieszyć się widokiem fal. Fotografia jednak nie mogła pokazać zimnego, ostrego wiatru, który tamtego dnia zacinał mocno od północnego wschodu, gdzieś znad Kanady. Nieopodal Jeziora Górnego, wzdłuż którego podróżował Frank, podmuchy wciąż przybierały na sile, nasiąkały wilgocią wiszącą w powietrzu i przechodziły chłodem wody nieogrzanej jeszcze w słabych promieniach wiosennego słońca.

– Do diabła z tą przeklętą pogodą – sapnął Frank, po raz kolejny zasuwając szybę.

Od kilku godzin na zmianę otwierał i zamykał okno, ponieważ właśnie ten dzień wybrał sobie jego wysłużony Jeep Grand Wagoneer, aby znowu zachorować na – jak to pieszczotliwie określał Frank, niemający zielonego pojęcia o mechanice – „gorączkę silnika”. Co jakiś czas motor zaczynał się grzać i jedynym sposobem na „zbicie temperatury” było włączenie ogrzewania na pełen regulator. W takie dni, nawet w środku zimy, wnętrze zmieniało się w fińską saunę. Chociaż przy prawie trzydziestoletnim Jeepie pracowało już kilku mechaników, to żaden nie był w stanie na stałe pozbyć się tej usterki. Była to tajemnicza przypadłość, która chronicznie, aczkolwiek niespodziewanie, nawracała, by dręczyć wiekowe auto i jego kierowcę.

Frank wytrzymał w skwarze jakieś pięć minut i opuścił okno na dwa palce. Nic to jednak nie dało – ukrop stawał się coraz bardziej nie do wytrzymania. Mężczyzna delikatnie przekręcił gałkę o ćwierć obrotu, a szyba opadła o kolejny cal. Zbliżył głowę do wiejącej chłodem szczeliny. Kolejne ćwierć obrotu. Wraz z następnym szalonym podmuchem na zewnątrz, mroźny, arktyczny wiatr wpadł do nagrzanego, obitego burgundową skórą wnętrza. Ukłuł Franka w ucho z zacietrzewieniem rozwścieczonej osy. Nieproszony wcisnął się do ust i dalej do gardła oraz płuc, czym przyprawił kierowcę o niekontrolowany atak kaszlu.

– Szlag… ekhm… szlag by… ekhm… – dławił się Frank, próbując naraz zakręcić okno, otrzeć cieknące łzy, zasłonić usta, kląć i utrzymać auto na drodze.

Kiedy w końcu udało mu się opanować, zerknął na zegarek, a potem przeciągnął mapę z siedzenia pasażera na kolana i zapalił światełko nad głową.

– I tak dzisiaj nie dojadę – wymruczał do siebie. – Chyba że pociągnę przez większość nocy.

Wolną ręką podrapał się w głowę. Zmrużył oczy w zamyśleniu, posyłając nienawistne spojrzenie bocznej szybie i chromowanemu pokrętłu pod nią.

– Nie. Nie ma mowy. Nie w tych warunkach – podjął decyzję, po czym poklepał czule deskę rozdzielczą. – Jak odpocznę i coś zjem, a ty ochłoniesz, to może do rana obaj poczujemy się lepiej. Szukamy motelu.

Okazja nadarzyła się niebawem, chociaż nie idealna. Na prawym poboczu, po stronie olbrzymiego jeziora błyszczał czerwony neon:

Bar & Grill

Mimo że nie był to hotel ani nawet motel – jak wymarzył sobie zmęczony Frank – mężczyzna wiedział, że ciężko będzie mu znaleźć inne miejsce. Zresztą wiedział też, że z pełnym brzuchem i po kilku drinkach bez problemu zaśnie na złożonych siedzeniach z tyłu swojego Jeepa, a rano obudzi się w miarę wypoczęty. Spędził tak już niejedną noc.

W środku było przyjemnie. Nie za ciepło i nie za zimno. Żadnego wiatru. Właściciel postawił na etniczny wystrój. Na ścianach wisiały wypchane głowy zwierząt, tomahawki, fajki pokoju, pióropusze, tkane gobeliny, a w kącie stał obrośnięty łuszczącą się ze starości farbą totem. Po obu stronach baru były nawet gablotki, w których wystawiono pamiątki na sprzedaż. Znajdowały się w nich łapacze snów każdej wielkości, biżuteria z koralików, kości i turkusy, kolorowe gliniane naczynia, a także kiczowate koszulki z podobiznami wojowników lub zwierząt. Godzina była wciąż stosunkowo wczesna, na dworze ledwo zaczynało robić się ciemno, więc klientów nie brakowało.

Frank od razu ruszył zająć jeden z wysokich barowych stołków, obitych wytartą, łaciatą skórą. Już po chwili pojawił się przy nim barman – podstarzały facet o niedbałym wyglądzie trapera, ubrany w kraciastą koszulę.

– Co dla ciebie? – spytał bez zbędnych wstępów.

Zmęczony podróżny tylko czekał na to pytanie.

– Na początek kieliszek whiskey na rozgrzanie, a za chwilę martini i menu.

– Się robi, szefie – odparł samoczynnie barman. Głos miał wyprany z emocji.

Frank rozejrzał się ciekawsko, a potem skupił wzrok na facecie, który siedział dwa hokery dalej.

– Często tu zaglądasz? – zagadnął.

– Dość – odpowiedział tamten, mierząc go wzrokiem podejrzliwie.

– Co tu warto zjeść? Na pewno masz coś upatrzonego.

– Żeberka są naprawdę dobre. Najlepsze, jakie jadłem. – Wzrok mężczyzny przybrał błogi wyraz.

– To ja też chętnie spróbuję żeberek – powiedział Frank na tyle głośno, by usłyszał go barman, który właśnie wrócił z kieliszkiem i butelką whiskey.

W ciszy zmieniającego się utworu knajpa rozbrzmiała buczeniem rozmów i ostrym szczękiem sztućców z entuzjazmem szorujących o talerze. Po chwili jednak utonęły one w pierwszych taktach jakiejś starej, skocznej melodii.

– Sądząc po wystroju, bałem się, że będą tu lecieć jakieś indiańskie pieśni – wypalił Frank i przeskoczył zwinnie na stołek bliżej swojego rozmówcy, wyciągając ku niemu dłoń. – Frank Wilson, miło mi.

– Ben – odpowiedział tamten, ściskając podaną rękę. – Rdzennych Amerykanów.

– Co „Rdzennych Amerykanów”?

– Powiedziałeś „indiańskie pieśni”. Oni nie lubią, jak mówi się o nich Indianie, wolą określenie Rdzenni Amerykanie albo Pierwsze Nacje.

Frank odruchowo wybałuszył na niego oczy i uśmiechnął się z przekąsem, ale zobaczywszy poważny wyraz twarzy Bena, uniósł ręce w pojednawczym geście.

– Jasne. Jasne, masz rację, nie chciałem nikogo urazić. Jednak sam rozumiesz, człowiek całe życie mówi Indianie, a tu nagle okazuje się, że tak nie można i jest pięć innych określeń zamiast tego jednego, które było od zawsze. Potrzeba czasu, żeby się przestawić.

– Jasne – podsumował zwięźle Ben. – Co cię sprowadza w te strony?

– Aż tak widać, że jestem nietutejszy? – Frank się zaśmiał, udając, że przypatruje się swojej koszuli, a następnie spodniom i butom.

– Jak na dłoni.

– Jadę podpisać kontrakt. Jestem komiwojażerem, sprzedaję chłodnie, chłodziarki, lodówki i tym podobne rzeczy.

– Komiwojażerem? To jest jeszcze coś takiego?

Barman zabrał pusty już kieliszek i postawił przed Frankiem martini.

– Żeberka będą za jakieś dwadzieścia minut – oznajmił.

– To od razu możesz mi zrobić kolejnego drinka. A co do komiwojażerów, Ben, to tak. Nie wszystko można sprzedać przez telefon albo ten cały Internet. W każdym razie nie tak jak trzeba. W niektórych przypadkach ktoś musi się pofatygować osobiście, tak jak w moim. Chłodnie trzeba zmierzyć, dopasować, wybrać odpowiedni sprzęt, upewnić się, że będzie działać, do tego trzeba eksperta…

Frank rozgadał się na dobre. Opowiadał i gestykulował, nie zważając nawet na to, czy jego rozmówca ma czas, by odpowiedzieć lub wtrącić cokolwiek. Zupełnie jakby podczas długiej samotnej podróży, z wysłużonym Jeepem jako jedynym towarzyszem, wszystkie niewypowiedziane przez komiwojażera słowa zebrały się za wielką tamą, która właśnie pękła w zetknięciu z innym człowiekiem. W momencie gdy osławione przez Bena żeberka pojawiły się na kontuarze, Frank dopijał już trzecie martini i korzystając z obecności barmana, od razu zamówił czwarte.

– A czym ty się zajmujesz, Ben? – zagadnął, jakby nagle przypomniał sobie o drugim mężczyźnie, łapiąc palcami za pływającą w ciemnobrązowym sosie kość, grubo obrośniętą delikatnym mięsem.

– Cóż… – Ben się zacukał. – Niczym aż tak interesującym. Jestem konserwatorem w muzeum historii naturalnej.

Frank z entuzjazmem klepnął się w udo, pospiesznie przełknął spory kęs, który właśnie przeżuwał.

– No! To wszystko tłumaczy! – ucieszył się i pociągnął solidny łyk martini.

– Co tłumaczy?

– Tę twoją polityczną poprawność względem Indian.

– Rdzennych Amerykanów – poprawił automatycznie Ben.

– O tym mówię! „Rdzennych Amerykanów”. – Frank spróbował naśladować jego poważny ton. – Serio? Czy to ma aż takie znaczenie? Czy powiem „ziemniak”, czy „kartofel”, i tak wiadomo, o co chodzi. Rdzenni Amerykanie, Indianie, Pierwsze Nacje? Ziemniak! Na jedno wychodzi. Mam rację, stary?

Ben zmierzył go wzrokiem, a potem spojrzał długo na prawie już pusty kieliszek stojący obok talerza z żeberkami. Skrzywił się.

– Tyle że to nie są warzywa. To są ludzie… Stary.

– Ja też jestem człowiekiem. Jak będę chciał, żebyś zaczął się do mnie zwracać „Wasza Wysokość”, to zaczniesz?

– To nie to samo…

– Bzdura! – Frank rzucił na talerz oblizaną kość i dopił drinka, machając już do barmana, by dostać kolejnego. – To dokładnie to samo. Wymysły. Dobra, wiem, Kolumb się pomylił, myślał, że to Indie, nazwał ich Indianie. Ty się obrazisz jak, nie wiem, ktoś ci powie, że wyglądasz jak Niemiec albo Irlandczyk? Jasne, że nie. Bo co za różnica w sumie?

– To nie to samo – powtórzył Ben jeszcze bardziej zdecydowanie.

– Nie denerwuj się na mnie, stary. Nie mam nic do Indian, ups!, pardon, przedstawicieli Rdzennych Nacji. Tylko głośno myślę. Wiesz, w moim fachu trzeba się skupiać na konkretach i pozytywach, a nie na nazwach, tak się robi sprzedaż. I oni też się powinni skupić na tym, co dobrego wyszło z przyjazdu Kolumba, a nie na takich bzdurach jak to, czy ludzie mówią Indianie, czy jak tam. Bo popatrz…

– Nie chcę tego słuchać. – Ben wstał spokojnie, ale Frank chwycił go za rękaw.

– Zanim tu przyjechaliśmy, oni mieszkali w namiotach. W namiotach, rozumiesz?! Polowali, żeby zdobyć jedzenie, wykańczały ich choroby. Jaką mieli średnią życia? Czterdzieści lat? A teraz? Sam popatrz! Domy, sklepy, samochody, cywilizacja! Leki, szpitale, telewizja! Ale zamiast dostrzec to wszystko, skupiają się na tym, że mówimy Indianie, a nie Rdzenni Amerykanie.

Ben szarpnął ramieniem, uwalniając rękaw z uchwytu nieproszonego rozmówcy. Przez chwilę stał nad nim z zaciętą twarzą i dłonią ściśniętą w kułak. Ludzie siedzący przy sąsiednim stoliku przestali jeść, wpatrując się w nich w napięciu. W końcu jednak Ben odwrócił głowę w kierunku baru, wyjął z kieszeni klips z pieniędzmi i rzucił na blat dwa banknoty.

– Dobranoc, Stan – powiedział suchym od napięcia głosem i się odwrócił. – A ty, Frank, nie pij tyle. Może ci kiedyś zaszkodzić…

Komiwojażer, który dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę z powagi sytuacji i zrozumiał, do czego mogło dojść, otrzepał się jak pies i znowu usiadł prosto przed talerzem z niedojedzonymi żeberkami.

– Drażliwy – mruknął pod nosem. – Stan, bądź tak dobry i nalej mi jeszcze jednego! – zawołał, unosząc pusty kieliszek, w którym cicho pobrzękiwała wykałaczka ze wbitymi na nią oliwkami.

Zawołany po imieniu barman utkwił we Franku zmrużone oczy i zmierzył go spojrzeniem.

– Tobie już wystarczy – oznajmił spokojnie.

– Co?! Serio?!

Stan nie odpowiedział, przeszedł po prostu na drugi koniec długiego kontuaru, skąd wołali go inni klienci. Frank przechylił do ust trzymany kieliszek, mając nadzieję, że wypłynie z niego jeszcze chociaż kropla, po czym wyciągnął wykałaczkę z oliwkami i wsunął je do ust. Nagle, z całkiem bliska, jego uszu dobiegł głos o charakterystycznej, rytmicznej intonacji i głębi. Pobrzmiewały w nim trzeszczące, starcze nuty, ale też siła i zdecydowanie.

– „Kiedy biały człowiek odnalazł ten ląd, my już tu rządziliśmy; bez podatków, długów, z mnóstwem bawołów, bobrów i czystą wodą. Pracowały tylko kobiety, szaman leczył za darmo. Mężczyźni spędzali całe dnie, polując i łowiąc ryby, a całe noce uprawiali seks. Tylko biały człowiek mógł być na tyle głupi, aby myśleć, że może ulepszyć ten system”2.

Frank bardzo powoli obrócił się w stronę, skąd dobiegała go wypowiedź. Jego żuchwa opadła tak nisko, że wykałaczka z nadzianymi na nią oliwkami o mało nie wypadła mu z ust. Na hokerze obok niego siedział stary mężczyzna, którego twarz kolorem i fakturą przywodziła na myśl korę sosny zimą, kiedy nabiera ona delikatnie czerwonawej barwy. Twarz tę przecinał pas czarnej farby na wysokości oczu, natomiast siwe włosy mężczyzna zaplecione miał w dwa długie warkocze, które wypływały spod krzywo nasadzonego na głowę cylindra, ozdobionego kilkoma rzędami koralików i niewielką czaszką jakiegoś ptaka, zaraz nad wąskim rondem.

– Więc… – odezwał się znowu. – Co to były za dobre rzeczy, które nam przywieźliście, blada twarzo…? Nie masz chyba nic przeciwko, że nazywam cię bladą twarzą, co? Europeido? Ziemniak, kartofel i tak dalej. Nie?

Mężczyzna uśmiechnął się, ukazując rząd zaskakująco białych zębów, i bez skrępowania sięgnął do talerza Franka po jedno z żeberek. Na wierzchu dłoni wytatuowanego miał dużego, czarnego pająka na tle pajęczyny. Komiwojażer wpatrywał się w niego tępo, wyłamując palce i zastanawiając się, od jak dawna tam siedział.

– Słuchaj… Ja… Przykro mi…

– Przykro ci, że to powiedziałeś czy że usłyszał cię Indianin?

– Przykro mi… – Frank jąkał się nadal. – Po prostu przepraszam. Chyba naprawdę za dużo dzisiaj wypiłem.

Starzec zeskoczył zwinnie z hokera. Rzucił oblizaną kość z powrotem na talerz i wziął z niego frytkę, po czym umoczył ją w keczupie i wepchnął do ust.

– Nic się nie stało, blada twarzo! – wykrzyknął wesoło i klepnął Franka w plecy ręką twardą i sękatą. – Naprawdę! Nic. Się. Nie. Stało.

Przez chwilę wpijał wzrok w jego oczy, kiedy zaś komiwojażer odwrócił od niego spojrzenie, uśmiechnął się.

– Miłego wieczoru, blada twarzo. Uważaj na siebie.

Frank nie podniósł głowy, by zobaczyć, jak odchodzi. Apetyt, zarówno na jedzenie, jak i alkohol, też przepadł nagle bez śladu. Zostały tylko poczucie wstydu oraz zmęczenie. Mężczyzna sięgnął do kieszeni po portfel. Pod pustym kieliszkiem martini zostawił kwotę, która sporo przekraczała jego rachunek, w nadziei na to, że tych kilka dodatkowych banknotów kupi mu spokojny sen. Następnie ruszył na parking, gdzie złożył tylne siedzenia swojego Jeepa, rozłożył karimatę i śpiwór pomiędzy skromnymi bagażami i ułożył się do snu, który nadszedł niemal natychmiast.

* * *

Ból głowy i suchość w gardle obudziły Franka nie po raz pierwszy w życiu. Właściwie spodziewał się ich, już zasypiając. Wiedział, że trzy drinki to jego limit, jeżeli chciał obudzić się następnego dnia rześki i wypoczęty. Czasem jednak, kiedy było to dla niego wygodne, o tym zapominał.

Na domiar złego nad akwamarynową taflą Jeziora Górnego słońce wstało dość wcześnie, pomimo porannego chłodu zmieniając wnętrze Jeepa w tę samą rozżarzoną pułapkę, z której Frank wieczór wcześniej tak ochoczo próbował się wyrwać. W końcu wygramolił się ciężko ze swojego barłogu i bardziej uchylił okna. Wypraktykowanym przez lata ruchem wślizgnął się na siedzenie kierowcy i pociągnął łyk ciepłej, wygazowanej coli spoczywającej w uchwycie. Skrzywił się, jednak po chwili zdjął pokrywkę i sięgnął do schowka, skąd wydobył dwie tabletki alca-seltzeru. W ciągu niespełna minuty napój z cichym sykiem odzyskał większość utraconych bąbelków, chociaż stracił jeszcze bardziej w departamencie walorów smakowych. Frank zatkał nos i wypił go duszkiem. Otrzepał się energicznie, zabrał spod siedzenia kosmetyczkę i, wyszedłszy z auta, skierował się w stronę baru.

Niepewnie złapał za klamkę i popchnął drzwi. Odetchnął z ulgą, kiedy lekko się uchyliły. Miał nadzieję, że to jeden z tych barów, które poza drinkami i obiadami serwują również śniadania. Na jego szczęście tak właśnie było. Frank zamówił kawę, jajka, bekon i tosty, po czym dyskretnie wymknął się do łazienki. Kiedy wrócił, jedzenie już na niego czekało. Nasypał szczodrze cukru do kubka i upił z niego łyk. Krzywiąc się, oderwał zębami róg tosta i zaczął przeżuwać. Był tak skupiony na jedzeniu, że kiedy starzec, który przysiadł się do niego wieczór wcześniej, zamaszyście wskoczył do jego budki po przeciwnej stronie stolika, przestraszony o mało się nie udławił i nie rozlał kawy.

– Spokojnie, blada twarzo, to tylko ja – powiedział radośnie, częstując się paskiem bekonu z talerza Franka.

– Słuchaj – wykrztusił w końcu Frank, kiedy opanował kaszel. – Jeżeli chodzi o wczoraj… przepraszam. Ponownie i szczerze. Za dużo wypiłem i nie wiem, co we mnie wstąpiło.

Rdzenny Amerykanin niedbale machnął ręką. Kelnerka nagle pojawiła się obok ich stolika i postawiła przed starcem talerz naleśników z syropem klonowym. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni wielką, wzorzystą chustę i zawiązał ją sobie na szyi jak śliniak.

– Podwieziesz mnie kawałek na północ i jesteśmy kwita – rzucił od niechcenia, odkrawając kęs.

– Skąd wiesz, że jadę na północ? – zapytał podejrzliwie Frank.

– Jedziesz po sześćdziesiątce jedynce, przyjechałeś z południa i dawno minąłeś skręt na Finlandię, więc gdzie możesz jechać? Tylko na północ.

– Okej… – Komiwojażer ostrożnie dobierał słowa. – Słuchaj… nie chcę cię urazić…

– Ha! – Mężczyzna parsknął, nawet nie podnosząc wzroku i nie przerywając jedzenia.

– Po prostu z zasady nie zabieram autostopowiczów. Może postawię ci zamiast tego śniadanie?

– I tak już je kazałem dopisać do twojego rachunku – wybełkotał z ustami pełnymi naleśników. – Potrzebuję jechać na północ. Tak daleko, jak możesz mnie zawieźć. Czego się boisz? Że ukradnę ci tego starego grata i pusty portfel czy że jestem seryjnym mordercą?

– O różnych przypadkach się słyszy… – wyszeptał Frank, czując się nieswojo.

– O tak! – Rdzenny Amerykanin roześmiał się szczerze. – Szczególnie o indiańskich starcach mordujących przypadkowych kierowców na północy Minnesoty. Podobno to prawdziwa plaga ostatnimi czasy. Te indiańskie dziadki-zabójcy.

Frank zgrzytnął zębami, mocniej zacisnął dłonie na sztućcach, żeby zachować spokój.

– Czy powtarzasz cały czas słowo „Indianie” specjalnie, żebym czuł się jeszcze bardziej jak dupek?

Starzec wycelował w niego palce złożone w geście imitującym pistolet, po czym z głośnym cmoknięciem opuścił kciuk.

– Bingo! Czego się boisz, Frank? Jesteś ode mnie co najmniej czterdzieści lat młodszy, pół stopy wyższy i na oko jakieś osiemdziesiąt funtów cięższy! Powinieneś dać mi radę, nawet gdybym miał broń! Poza tym to ty obawiasz się podróżować ze mną? Co ja mam powiedzieć? Z nas dwóch to ty jesteś wykapanym seryjnym mordercą!

– Ja?!

– A co? Przyjechałeś nie wiadomo skąd, jedziesz nie wiadomo gdzie, przez jakieś cholerne odludzie. Masz stary samochód; popularny model, który nie rzuca się w oczy, ale jest na tyle duży, żeby spokojnie pomieścić w nim dwa ciała! Jesteś uprzedzony rasowo…

Frank nabrał powietrza i podniósł rękę.

– Nie przerywaj mi, Frank… jeśli faktycznie tak się nazywasz… Masz problem z alkoholem, mową nienawiści, respektowaniem przestrzeni osobistej nieznajomych i jakoś ci źle z oczu patrzy! No i wisienka na torcie, idealne wytłumaczenie na to, czemu ciągle musisz podróżować po kraju, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej: jesteś akwizytorem!

– Komiwojażerem! – zaprotestował natychmiast.

– Ziemniaki i kartofle, Frank. Ziemniaki i kartofle… Powiem ci jedno: gdyby nie to, że tak mało życia mi już zostało, to nie ryzykowałbym go, wybierając się na przejażdżkę z tobą. A jeśli po prostu boisz się podróżować z obcymi… – wyciągnął rękę w jego stronę – jestem Jack.

Frank odruchowo ją uścisnął.

– Frank Wilson.

– No to skoro się już znamy… – Jack podniósł się, zostawiając na wpół zjedzone naleśniki na stole. – Kończ jeść i się zbieraj. Trochę mi się spieszy, blada twarzo. Poczekam na ciebie przy aucie.

* * *

Chociaż przez noc stary Wagoneer zdążył wyleczyć się z „gorączki silnika”, atmosfera w burgundowym wnętrzu pojazdu była dalej gęsta i duszna. Jack rozpiął metalowe guziki swojej starej kurtki, uszytej z wełny w kolorze nocnego nieba. Pod nią miał jedynie żółty T-shirt z nadrukiem flagi USA. Milczenie trwało, podczas kiedy Jeep pożerał niespiesznie kolejne mile, a Frank wiercił się niespokojnie na fotelu.

– To wcale nie były namioty – odezwał się nagle starzec. – A przynajmniej nie wyłącznie.

– Słucham?

– Namioty. Powiedziałeś wczoraj, że zanim najechali nas Europeidzi, mieszkaliśmy w namiotach. To niezupełnie prawda.

– Słuchaj, mówiłem już…

– Jasne, tipi wyglądają jak namioty. – Jack nie pozwolił sobie przerwać. – Chociaż nie całkiem, ale korzystały z nich plemiona zamieszkujące wielkie równiny. Kaddo za to pokrywali domy trawą, tak jak Czirokezi robili z dachami swoich asi, chociaż podtrzymujące je ściany były z gipsu. Pueblo z kolei budowali całe domy z gliny lub cegły, Siuksowie i Nawaho zamiast tego woleli ziemianki. Natomiast na północnym zachodzie budowaliśmy domy z desek, nieróżniące się wiele od waszych europejskich chat z tamtego okresu. Algonkini wznosili długie domy albo wigwamy kryte płatami kory i tak dalej. O szałasach i igloo nawet już nie wspomnę.

Mina kierowcy robiła się kwaśniejsza z każdym padającym zdaniem.

– Po co mi to wszystko mówisz?

– Żeby ci pokazać, że to nie moi ludzie byli i są słabo obeznani z architekturą i budownictwem, tylko ty.

Starzec patrzył wciąż przed siebie, mówił spokojnie, bezwiednie bawiąc się trzymanym na kolanach cylindrem, który okręcał, przesuwając wolno palce wzdłuż krawędzi ronda.

– Jack… – odezwał się w końcu Frank. Słowa wymawiał z namysłem, ale zdecydowanie. – Mam dość ciągłego przepraszania, nie wiem, ile razy już to robiłem. Jest mi przykro, że powiedziałem to, co powiedziałem. Zachowałem się jak skończony dupek, przyznaję. Pokazałeś mi już, gdzie moje miejsce. Wystarczy.

– Nie, Frank. Nie wystarczy. – Figlarność w tonie wiekowego przedstawiciela Pierwszych Nacji zniknęła gdzieś bez śladu, zastąpiona przez poważną zadumę. – Nie wystarczy, bo nic od wczoraj się nie zmieniło. Po prostu teraz pilnujesz się, żeby niczego nie chlapnąć, ale w momencie gdy wysiądę z tego auta, a moja postać przestanie odbijać się we wstecznym lusterku, wrócisz do swojego prawdziwego sposobu myślenia, któremu dałeś wczoraj upust. Zapomnisz mnie i wszystko, co powiedziałem, tak jak twoi ludzie zapomnieli początek naszej wspólnej historii na tej ziemi. Kiedy im się czasem przypomni, rzucą w nas jakimś terenem na rezerwat albo przywilejem otwierania kasyn na pustyni, tak jak ty wczoraj rzuciłeś wysokim napiwkiem. Kupują sobie odpust, zupełnie jak robili to dawno temu na starym lądzie. Dzięki temu znowu zapominają. A ja chciałbym, żebyś pamiętał, Frank, żebyście wszyscy pamiętali.

– I wciąż przepraszali? Uważali na każde słowo?

– Nie. Po prostu pamiętali. Wtedy ani wy, ani my nie musielibyśmy za nic przepraszać. Moglibyśmy zacząć uczyć się od siebie nawzajem i ruszyć naprzód – powiedział Jack smutno, dokładnie akcentując każde słowo.

– Pamiętamy! – sprzeciwił się natychmiast Frank. – Uczymy się o tym w szkole.

Strzec zarechotał chrapliwie.

– W szkole? Czego uczą was w szkole, kiedy siedzicie w ławkach odgrodzeni od świata, ścianami i dachem, przy sztucznym świetle? Uczą was tam o świecie, przed którym was zamknęli? Nie rozśmieszaj mnie, bo naprawdę staram się być tak poważny jak temat, na który rozmawiamy. Czego się tam nauczyłeś? Imion, nazw, cyfr? Powiedzieli ci, że były jakieś wojny? Że było jakieś tam Little Big Horn, jacyś Caster, Szalony Koń, Siedzący Byk? Pamiętasz jeszcze, że był to tysiąc osiemset siedemdziesiąty szósty rok? Czego jeszcze cię nauczyli? O rzezi bizonów? A czy wiesz, jak czuli się ojcowie z plemienia Czarnych Stóp, kiedy na skutek tej rzezi nie mieli czym nakarmić swoich kobiet i dzieci? Co szeptali do siebie wojownicy mający zmierzyć się z żołnierzami siódmego regimentu kawalerii? Za kim tęsknili ci kawalerzyści na chwilę, zanim zagrała trąbka sygnałowa? Czy tego nauczyli cię w szkole?

– Ale co to ma… – zaczął Frank podniesionym tonem, jednak starzec natychmiast mu przerwał.

– Wszystko! – Z jego głosu zniknęła starcza chrypka; nagle stał się mocny, dźwięczny i natchniony. – Wszystko, bo to jest prawdziwe życie, prawdziwa historia, prawdziwi ludzie i ich prawdziwe problemy. Nie daty, miejsca i liczby. Życie. Życie, przed którym wy uciekacie, zamykając się w szkołach, wieżowcach, szpitalach, hospicjach. Prawdziwe życie w prawdziwym świecie. Może gdybyście je rozumieli, nie byłoby między nami morza krwi, przepaści krzywd… Może.

Frank w trakcie trwania tego wywodu na zmianę bladł i purpurowiał. W końcu nie wytrzymał i uderzył obydwiema rękami w kierownicę.

– Co za hippisowskie bzdury! – krzyknął, a Jack uśmiechnął się smutno pod nosem. – Prawdziwe życie?! Prawdziwi ludzie?! To prawda, początki mieliśmy trudne, a nasi przodkowie zachowywali się jak banda dupków, kiedy tu do dotarli, ale tak wtedy było, tak robili wszyscy. Wy też! To już historia. Przestań tym żyć, człowieku! Posłuchaj się, Jack! Bizony?! Kto dziś potrzebuje bizonów, na miłość boską?! Idziesz do sklepu i kupujesz, co chcesz! Bizona, kaczkę, małże i krewetki! Warzywa, owoce, lody i chipsy, produkowane lokalnie, w kraju albo z importu! Co chcesz, to masz! Ubrania, broń, sprzęty domowe, buty, elektronikę. Teraz jest wszystko. Czy mógłbyś chociaż pomarzyć o czymś takim w tych zamierzchłych czasach, za którymi tak tęsknisz?

– Marzenie jednego człowieka może być przekleństwem innego.

– I co jest tym wielkim przekleństwem, Jack?! – Frank gestykulował prawą dłonią, zerkając to na drogę, to na swojego rozmówcę. – Że macie doktora zamiast szamana? Prawdziwe lekarstwa, zamiast ziół i magicznych kamyków? Jak myślisz, skąd to się wszystko wzięło? Ze szkół, wieżowców, szpitali! Nie bizonów i szałasów z trawy! To w nich, w tych twoich romantycznych wizjach przeszłości, co drugie dziecko rodziło się martwe, co trzecie dorastało do wieku dojrzałego, a średnia życia wynosiła czterdzieści lat. Żal ci bizonów, a nie tych ludzi?! Co jest z tobą nie tak?!

– Może żyli krócej, ale prawdziwie…

– Ty to nazywasz prawdziwym życiem?! Raczej prawdziwym umieraniem! To dopiero była rzeź. Przez wieki. Co dzień. Bizony?! Też mi coś! Oprzytomnij, stary. My ujarzmiliśmy śmierć i wy też na tym korzystacie! Nie ma za co!

Starzec po ostatnich słowach Franka ryknął śmiechem tak szczerym i donośnym, że zagłuszył grające w tle radio, pracujący silnik i szum wiatru wdzierającego się przez uchylone szyby. Jack kolebał się w przód i w tył, gniotąc trzymany na kolanach cylinder. Ze świstem łapał powietrze, a z oczu kapały mu łzy.

Frank w końcu nie wytrzymał.

– Co cię tak, kurwa, bawi?!

– Ujarzmiliście śmierć! – ryknął Jack i znów niekontrolowanie zarechotał.

– Bo tak jest! – Głos komiwojażera załamał się i zapiszczał.

Jack zatupał nogami jak małe dziecko, zatykając usta pięścią ozdobioną wizerunkiem wielkiego pająka i śmiejąc się jeszcze głośniej.

– Przestań! – skrzeczał, dysząc. – Przestań, bo nie wytrzymam! Posikam się!

– Sam przestań! To nie jest śmieszne!

– To najśmieszniejsza rzecz, jaką w życiu słyszałem! – rżał, tupiąc i się kolebiąc. – A żyję już cholernie długo!

Frank sapnął głośno. Zacisnął dłonie na kierownicy i utkwił wściekły wzrok w drodze przed nim. Jack usilnie próbował się uspokoić na fotelu obok. Zajęło mu to dłuższą chwilę. W końcu przestał się śmiać, przyjął wygodną pozycję, nie przestając jednak dyszeć.

– Już? Koniec? – rzucił kierowca zjadliwie.

– Tak, chyba tak.

– Możesz łaskawie wytłumaczyć, co było w tym takiego śmiesznego?

– Wszystko. – Starzec prychnął słabo, kładąc rękę z cylindrem na brzuchu. – Nie można ujarzmić śmierci, tak jak nie można ujarzmić morza. Można się co najwyżej nauczyć z nim obcować. Zepchnęliście śmierć poza zasięg wzroku i tyle. Jesteście jak małe dzieci, które wierzą, że stają się niewidzialne, jeśli zasłonią oczy, albo że nie może im się stać żadna krzywda, dopóki trzymają głowy pod kołdrą. Nie rozumiesz? To tak jak z tymi namiotami. To, że nie miałeś pojęcia o rodzajach architektury Pierwszych Nacji i wierzyłeś, że wszyscy mieszkaliśmy w namiotach, póki nie pojawił się tu biały człowiek, nie czyni idiotów z nas, tylko z ciebie.

Frank odwrócił się jak rażony prądem, patrząc wściekle na swojego rozmówcę.

– Nie obrażaj się. Nie mówię tego, żeby cię obrazić, ale coś ci wytłumaczyć. – Starzec delikatnie położył mu dłoń na ramieniu. – Siedzicie sobie pod tą waszą kołderką medycyny, lekarstw, hospicjów, jedzenia z marketu i wierzycie, że śmierci nie ma, bo jej nie widzicie. Nasze dzieci oglądały ją od maleńkości. Znały ją. Patrzyły na polowania, oprawiały zwierzynę. Wiedziały, że niekiedy śmierć oznacza życie. Żegnały swoich bliskich, przyjaciół, członków plemienia, ucząc się, że śmierć mieszka pomiędzy nami, jest częścią życia. Chłopcy stawali się mężczyznami i szli na wojnę, a dziewczyny stawały się kobietami i rodziły kolejne dzieci; jedni i drudzy wiedzieli, że muszą ryzykować spotkanie ze śmiercią, aby zachować życie i przekazać je tym, którzy będą później. A wy? Ukrywacie śmierć, jak możecie, szczególnie przed waszymi dziećmi. Ukochany, stary piesek wcale nie umiera, jedzie na farmę, gdzie będzie szczęśliwy, po prostu nie będziemy go odwiedzać, bo to daleko. Babcia zostaje aniołkiem i patrzy na nas z nieba. Mięso pochodzi z supermarketu, a jego ceną nie jest życie, tylko dolar, więc można je dowolnie marnować. Nie zabijacie, żeby jeść, bo macie od tego personel. Nie zajmujecie się chorymi i konającymi, bo macie od tego personel. Nie obmywacie swoich zmarłych, żeby przygotować ich do ostatniej podróży, bo macie od tego personel. Nie oglądacie wojen i porodów… Nie ujarzmiliście śmierci, Frank. Schowaliście przed nią głowy w piasek jak strusie. To, że myślisz inaczej, tak bardzo mnie bawi.

– I tak poszło nam lepiej niż wam – zgrzytnął Frank, który aż poczerwieniał na twarzy ze wstydu.

– Doprawdy? Faktycznie, my również nie ujarzmiliśmy śmierci, nie oswoiliśmy jej nawet, ale nauczyliśmy się z nią żyć, jak z całą przyrodą, bo ona jest nierozerwalnie związana z życiem i z nami. Zaprosiliśmy ją do wspólnego ogniska razem z braćmi: wilkiem, krukiem i chrabąszczem; z naszymi siostrami: wydrą, pszczołą i łyską; oraz wieloma, wieloma innymi. Losy nas wszystkich są nierozerwalnie związane właśnie poprzez życie i śmierć, których doświadczamy wszyscy. Które są, jak wy byście to powiedzieli: „dwiema stronami jednej monety”, ale to byłoby wielkie uproszczenie. To wszystko splata się razem jak pajęcza sieć. Jak wnętrze łapacza snów.

Frank prychnął tylko i pokręcił głową.

– Hippisowskie bzdury – powtórzył.

Jednak z jego głosu zniknęło poczucie pewności, które towarzyszyło tym słowom, kiedy wypowiadał je po raz pierwszy. Przetarł oczy i przycisnął pięść do ust, tłumiąc ziewnięcie.

– Chciałem, żebyś mnie poznał, Frank. Poznał i zapamiętał. Teraz jednak widzę, że to bez sensu. Co by to dało? 

Jack mówił coraz ciszej, monotonnie, ale rytmicznie. Brzmiało to, jakby ktoś gdzieś daleko śpiewał samotnie pieśń.

– No co? – wybełkotał Frank, energicznie kręcąc głową.

– Nic.

– Nic – powtórzył jak echo.

– Ty nawet nie znasz życia. Ani śmierci. A co za tym idzie: nie znasz samego siebie.

– Nie znam? – Stłumił kolejne ziewnięcie, a głowa opadła mu trochę niżej.

– Nie, Frank, nie znasz. Ale poznasz. Już niedługo.

– Naprawdę?

– Tak. Poznasz śmierć i samego siebie. Musisz popatrzeć w głąb. Zobaczyć, kim jesteś. Przyjrzeć się samemu sobie, bardzo dokładne. Potem spotkamy się znowu. A teraz śpij… byle niezbyt długo.

Głowa komiwojażera opadła na jego pierś. Dłonie zsunęły się ze śliskiej kierownicy, przez lata polerowanej dotykiem. Wysłużony Jeep zaczął ściągać w lewo. Zjechał ze swojego pasa ruchu i wolno parł przez przeciwny – w kierunku pobocza. W końcu lewe przednie koło opuściło prostą, asfaltową drogę i wtargnęło na nierówny grunt. Autem potężnie zatrzęsło. Frank, nagle wyrwany ze snu, oszołomiony uniósł głowę. Na drodze, kilkanaście jardów przed maską starego Wagoneera, stała mała dziewczynka o przerażonych oczach. Ubrana w znoszoną różową sukienkę, do której przyciskała na wysokości piersi małego czarnego pieska.

Komiwojażer instynktownie złapał kierownicę. Szarpnął nią w prawo, z całej siły wduszając hamulec. Auto odbiło i zaczęło przesuwać się bokiem, wpadając znowu na sześćdziesiątkę jedynkę. Obity drewnem bok pojazdu przemknął o kilka cali od drobnej postaci i wreszcie zatrzymał się na środku szosy.

Frank wypadł ze środka jak oparzony, o mały włos nie straciwszy równowagi.

– Dziewczynko! – krzyknął. – Nic ci nie jest? Hej!

Dziecka jednak nie było już na szosie. Nie było go także na poboczu ani nigdzie indziej, gdzie zajrzał Frank, cały czas nawołując. W końcu zrezygnował z dalszych poszukiwań i wrócił do wozu.

– Chryste Panie! – zajęczał, opadając ciężko na siedzenie. – Niewiele brakowało. Potrzebuję kawy i to już!

Nie czekając nawet, aż nerwy opadną, wjechał z powrotem na drogę i pomknął jak najszybciej, wypatrując miejsca na postój. Zatrzymał się już kilka mil dalej na małej stacyjce benzynowej, na której były tylko dwa odrapane dystrybutory paliwa. W międzyczasie miał okazję zastanowić się nad tym, co właściwie stało się od czasu, kiedy rano wyruszył w dalszą trasę. Im dłużej jednak o tym myślał – tym bardziej niedawne wspomnienia chowały się przed nim w zakamarkach umysłu. Zupełnie jakby próbował pozbierać rękoma rtęć z rozbitego termometru.

Zanim zaparkował na pustej stacji, zdążył zapomnieć nawet, o czym tak intensywnie myślał przez cały ten czas. Zatankował, zamówił kawę na wynos, a na wszelki wypadek wziął jeszcze napój energetyczny. Już zatrzasnął drzwi samochodu i miał odjeżdżać, kiedy podbiegł do niego młody człowiek, z wojskową torbą przewieszoną przez ramię.

– Przepraszam – wydyszał. – Próbuję się dostać do Kanady. Jeśli jedzie pan na północ, może podwiózłby mnie pan kawałek?

– Przykro mi. – Frank rozłożył ręce. – Nie biorę autostopowiczów. Nigdy i pod żadnym pozorem. Miłego dnia.

Nie czekając na odpowiedź, zakręcił okno i ruszył. Odruchowo spojrzał tylko we wsteczne lusterko, jakby obawiał się, że chłopak za nim pobiegnie. Wtedy, ku własnemu zaskoczeniu, zobaczył, że coś tam wisi. Owinięte skórą kółko nie większe od spodka do filiżanki, z dziesiątkami sznurków przeplecionymi w pajęczym wzorze przez środek i piórami dyndającymi u dołu.

Frank dotknął tego delikatnie.

– Co u diabła? – wymruczał sam do siebie. – Skąd to się tu wzięło?!

Przystanął przy wyjeździe ze stacji i uporczywie wpatrywał się w trzymany w palcach łapacz snów.

– Musiałem to wczoraj kupić w tym barze… – skonstatował wreszcie. – Cholera, chyba naprawdę porządnie się upiłem.

Frank zaśmiał się krótko sam z siebie, po czym sięgnął do skrytki. Wyciągnął z niej mapę i rozłożył ją szybkim ruchem na zawsze pustym siedzeniu pasażera. Zerknął na nią krótko, następnie wcisnął pedał gazu i pojechał dalej na północ.

[1] Erdoes R., Ortiz A., Mity i legendy Indian Ameryki Północnej, Kraków 2012.

[2] Wypowiedź często przypisywana wodzowi Dwa Orły.