Synowie jednego ojca - Konrad Makarewicz - ebook

Synowie jednego ojca ebook

Makarewicz Konrad

5,0

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Krzysztofa i Przemka łączą więzy krwi, ale dzieli wszystko inne. Wychowani w domu, gdzie przemoc, tyrania oraz alkoholizm były codziennością, próbują ułożyć dorosłe życie na własnych zasadach.

Krzysztof robi karierę w dużym mieście, Przemek – zmagający się z kalectwem i ubóstwem – znajduje oparcie u boku żony. Ich drogi są skrajnie różne, tak jak oni sami, lecz obaj z identyczną determinacją walczą o miłość.

A gdy tragiczna przeszłość znów dobija się do drzwi, codzienność rozpada się i dawne rany zaczynają krwawić, tylko brat może powstrzymać brata przed upadkiem...

„Synowie jednego ojca” to poruszająca, wielowymiarowa opowieść o sile rodzinnych więzi, bolesnej przeszłości i trudnej sztuce wybaczania – nie tylko innym, ale przede wszystkim sobie.

Lamentował, z twarzą skrytą w dłoniach.
– Beczysz jak baba, ale pasztetem to pierwszy będziesz się zajadał – skwitował ojciec i zwrócił się do siedzącego z tyłu młodszego z synów: – Przemuś, wrzuć zająca do bagażnika.
Chłopcu kołatało w piersi, lecz bez chwili zawahania otworzył drzwi i pobiegł. Gdy po wykonaniu zadania wrócił na swoje miejsce, wyznał z przejęciem i fascynacją pobrzmiewającymi w głosie:
– Jeszcze żył… Ruszał się i… miauczał.

To był ostatni raz, gdy Krzysztof siedział w samochodzie obok taty. Początkowo – zgodnie z poleceniem ojca – Przemek zajmował miejsce pasażera tylko wtedy, gdy nie jechała z nimi matka. Prędko i ona trafiła na tylną kanapę. Tłumaczyła, że tam jej wygodniej, ale Krzysiek znał prawdę – wiedział, że robiła to ze względu na niego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MilenaSierminska

Nie oderwiesz się od lektury

📚Przemek i Krzysztof - dwóch skrajnie różnych braci z tą samą trudną przeszłością. Przemoc, alkoholizm i zaniedbania to w ich domu rodzinnym chleb powszedni. Na takich podwalinach bracia ukształtowali swoje dorosłe życie. Traumy z dzieciństwa oddziaływują na nich w różny sposób - Krzysztof spełnia się w wielkim mieście, natomiast Przemek nie może się odnaleźć i popada w ubóstwo. Pewnego dnia przeszłość postanawia o sobie przypomnieć. Czy bracia znajdą w sobie oparcie? 📚"Synowie jednego ojca" Konrada Makarewicza to opowieść o trudnej, patologicznej przeszłości. To ból, samotność, poszukiwanie miłości przelane na stronice tej powieści. 📚Autor wykreował swoje postaci z niezwykłym realizmem, nie są to wydmuszki, ale prawdziwi ludzie z poważnymi problemami. Traumy z dzieciństwa różnie wpływają na koleje losów, jedni się załamują i powielają schematy swoich rodziców, inni za wszelką cenę chcą zmienić swoją przyszłość. Tak jak bracia. 📌Ale czy Krzysztof faktycznie oszukał przeznaczenie ...
00
PatrycjaPilarskaP

Nie oderwiesz się od lektury

Pełna głębi i mroku podróż przez ludzkie ułomności. Okraszona pięknym i poetyckim stylem pisania. Trudno o niej zapomnieć. Polecam.
00

Popularność




Konrad Makarewicz

Synowie jednego ojca

Rozdział I

Poczekalnia, a właściwie korytarz, była ciasna i duszna. Mężczyzna odcedzał wdechy. Na plecach tężały mu krople potu. Wzdrygnął się, gdy pierwsza z nich ściekła wzdłuż kręgosłupa. Miał dość ślęczenia na twardym siedzisku. Podźwignął się z miejsca i pokuśtykał w kierunku wyjścia. Kobieta z dłońmi złożonymi na nabrzmiałym brzuchu wodziła wzrokiem po zamkniętych w gablocie wyblakłych broszurach. Mruknął, bo zagradzała przejście. Ciężarna wykonała krok w tył i usiadła na krześle wśród pozostałych oczekujących. Mężczyzna przeszedł koślawym krokiem, pchnął drzwi i wydostał się na zewnątrz. Przez poranną mgłę, niczym kość policzkowa spod napiętej skóry, przezierał siny kontur pobliskiego bloku. Powietrze było gęste, wilgotne…

Szorstkimi dłońmi błądził w poszukiwaniu wybrzuszenia na kieszeniach kurtki. Zwykle papierosy i zapalniczkę trzymał w prawej – pod ręką… ale tym razem nie był pewien. Coś się w nim trzęsło… drżał niefizycznie. Drżało wszystko, co miał przed oczami. Tylko zmięta paczka – gdy wreszcie wyczuł ją stwardniałymi opuszkami – i sam papieros zdawały się nieruchome – nieruchome jak zesztywniała noga, na którą utykał.

Zaciągnął się i obraz zaczął się wyostrzać, odzyskiwać właściwe sobie kontrasty. Mężczyzna zastygał, przez moment zamarł z papierosem między wargami, wodząc spojrzeniem po nierównościach brukowanego dziedzińca.

– Widocznie tak musi być – westchnął.

Przesunął ciężar ciała na lewą nogę, by ulżyć pogruchotanemu w młodości kolanu. Dokuczało mu nieustannie, a jesienią najdotkliwiej. Minęło szesnaście lat, ale tamtą przejażdżkę pamiętał, jakby miała miejsce wczoraj. Pamiętał nie tylko dlatego, że to wtedy ostatni raz prowadził motocykl. Od tamtego dnia jego prawa noga stała się obca, cudza – nie jego. Winowajca, który wyjechał spod podporządkowanej, tłumaczył później: „Pędził jak wariat! Zobaczcie, co zostało z drzwi! Cały bok wgnieciony, samochód nadaje się na żyletki!…”

Trzymając papieros między palcami, przygładził dłonią zmierzwioną brew. Wypuścił kłąb nosem i podniósł oczy na wejście do budynku, gdzie zaświecił jaskrawoniebieski płaszcz. Patrzył, jak Ewa zakłada czapkę i kolejno pokonuje trzy szerokie stopnie. Zeszła do niego, ale się nie zatrzymała, powolnym krokiem zmierzała w kierunku auta.

– I jak? – spytał na pozór obojętnie, by nie zdradzić się z trawiącym go niepokojem. Ostatni raz się zaciągnął, pstryknięciem posłał niedopałek w zgniłą zieleń trawnika i podążył za nią.

– Drugi raz do mężczyzny nie pójdę.

– Dobrze, że ktokolwiek przyjmował o tej porze – odparł i wydłużył krok, by się z nią zrównać.

– Wypisał receptę – rzuciła, gdy podchodzili do samochodu. – Kazał koniecznie wykupić.

– Ale już lepiej? – Uciekł wzrokiem. Wiedział, co ujrzy w jej oczach, i samo to wzbudzało w nim uczucie dyskomfortu, dosłownie wywracało flaki na drugą stronę. To, że nie umiał o nią dostatecznie zadbać, wypisane miała na bladym czole i zapadniętych policzkach.

– Krwotok ustąpił – potwierdziła. – Chcę do domu.

Usiadł za kierownicą i sięgnął do klamki w drzwiach pasażera, gdyż zewnętrzna była ułamana. Kobieta osunęła się na miejsce obok. Kierowca obrócił kluczyk w stacyjce. Silnik warknął i ucichł. Mężczyzna spróbował jeszcze kilkakroć, ale efekt za każdym razem był podobny. Rozrusznik kręcił coraz wolniej i wolniej, słabł akumulator.

Ewa schowała twarz w dłoniach i się rozpłakała. Jej mąż przetarł dłonią wilgotne czoło, zacisnął zęby. „Odpal!” – rozkazał w myślach, co, jak się okazało, pomogło. Silnik wszedł na obroty i opel się potoczył.

Zajechali pod aptekę. Mężczyzna, powłócząc nogą, udał się po leki i pięć minut później ruszyli w drogę powrotną. Po kilku kilometrach od końcowej tablicy miasteczka auto kolejny raz odmówiło posłuszeństwa.

– Paliwo dochodzi, iskra jest… nie mam pojęcia, czemu nie chce załapać.

– Muszę do domu, Przemek.

– W lesie nic nie wymyślę. Może uda się kogoś złapać. Jeśli nie, to żona Mirka nas przeciągnie, gdy będzie wracała z roboty.

– Nie wytrzymam tu dwie godziny.

Przemek wytarł dłonie kawałkiem szmaty i rzucił ją na tylną kanapę. Wrócił za kierownicę.

– Rozłożę ci fotel.

– Źle się czuję – jęknęła.

– Napij się wody – zaproponował z bezsilności.

W tym momencie Przemek zauważył w lusterku zbliżającego się busa. Wyskoczył na jezdnię i rozłożył ręce, jakby się oddawał w niewolę. Nadjeżdżający samochód zahamował i stanął za oplem. Szyba odsunęła się do połowy.

– Awaria? – zapytał kierowca.

– Nie wiem, co z nim jest, ciągle gaśnie… – Przemek przypatrzył się kierowcy, który już go rozpoznał. – Sławek?

– Cześć! – Mężczyzna otworzył drzwi i, wysiadając, podał dłoń na przywitanie. – Masz linkę?

– Co za fart – stwierdził Przemek z pewnym zakłopotaniem i otworzył tylną klapę, gdzie leżał zestaw holowniczy, przygotowany na podobne okazje.

– Jak nie odpali na zaciąg, to odstawię cię pod dom. Mam w okolicy interes. Mieszkasz tam, gdzie dawniej… u ojca?

– No. – Przemek nie wdawał się w szczegóły. Ojciec nie żył od siedmiu lat.

– Szkoda czasu – rzucił Sławek, wsiadł do swojego auta i polecił przez szybę: – Pętlę załóż na hak.

Przemkowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Z perspektywą rychłego powrotu do domu stał się lżejszy i poruszał się, jakby ktoś mu podkręcił wewnętrzną sprężynę – nadal kuśtykał, ale teraz można było w jego ruchach dostrzec widmo energicznego mężczyzny, którym był, nim w młodości uległ wypadkowi.

– Jedziemy, Ewciu – powiedział, gdy siadał na fotelu kierowcy.

Kobieta zacisnęła wargi. Naciągnęła czapkę na oczy i załkała. Chciał coś powiedzieć, coś mądrego, pocieszyć ją… Nie był biegłym mówcą, a tym bardziej nie uważał, że jest mądry. Potrafił ciężko pracować, choć niewiele wynikało z tego korzyści. Posiadał dwie twarde, spracowane dłonie – ot i cały jego uzysk.

Wjechali w obejście od dwóch stron zamknięte poniemieckimi budynkami gospodarczymi, a od trzeciej domem z czerwonej cegły.

Przywitało ich wściekłe ujadanie.

– Murzyn! Do budy! – Przemek zganił szarpiącego się na łańcuchu wilczurowatego.

Sławek skoczył ze stopnia busa i wdepnął w rozmiękłą po ubiegłodniowych deszczach ziemię.

– O szlag! – przeklął, podnosząc prawą nogę i oglądając umazany w błocie jasny sportowy but.

– Cholera! – stęknął Przemek, bo widział plamy także na nogawkach jeansów. – Wejdź do środka, zejdzie pod bieżącą wodą.

– Nie mam czasu – westchnął Sławek, a patrzył już nie na but, ale za idącą do domu żoną Przemka. – Hej, Ewa!

Kobieta kiwnęła głową i zamknęła za sobą drzwi ganku.

Wypadałoby wytłumaczyć zachowanie partnerki, ale Przemek nie zamierzał tego robić – nie w tych okolicznościach.

Sławek spoglądał na drzwi ganku, jakby obraz Ewy wciąż unosił się w powietrzu i dopiero po czasie miał ulec rozproszeniu.

– Coś jej dolega? – bąknął pod nosem.

Przemek udał, że nie dosłyszał.

– Ile ci jestem krewny?

– Daj spokój. – Sławek roześmiał się i podszedł do stojącego przy popsutym samochodzie mężczyzny.

– To chociaż słoik miodu przyniosę… Z własnej pasieki. Nie pozwolę, żebyś darmo się zapuszczał na to zadupie. Muszę się jakoś odwdzięczyć, pioruńsko nam pomogłeś.

– Przecież mówię, że było mi po drodze – odparł mężczyzna i popukał w przerdzewiały błotnik własności Przemka. – A opelka chyba czas zezłomować, co?

– Wciągnę na kanał i naprawię…

– Masz tu kanał samochodowy? – przerwał przedmówcy Sławek. – Gdzie?

– Tam. – Przemek kiwnął za siebie. – Chcesz zobaczyć?

Mężczyzna obejrzał wnętrze stodoły. Była obszerna. Mieściła w sobie rzeczony kanał, przy którym stał stół warsztatowy, ale poza tym była pusta. Przemek w odziedziczonym po rodzicach gospodarstwie dawno spieniężył wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.

– Jak u ciebie z kasą? Miałbym robotę. Zainteresowany?…

*

Nie chciał zaczynać przy małej. Z czynieniem wyrzutów postanowił poczekać, aż opuszczą mieszkanie. Usłyszał dźwięk przychodzącego SMS-a i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po telefon. Numeru nie znał, a wiadomość ograniczała się do krótkiego: „Hej!”. Miał ją zignorować, ale odpisał tym samym: „Hej!”, i schował urządzenie.

Natalia zapięła ostatni guzik płaszcza, po czym zdjęła z wieszaka torebkę. Przy okazji zerknęła w lustro i nastroszyła dwa nieposłuszne kędziory, które po chwili i tak wróciły do początkowego stanu.

– Nie zabawimy tam długo – obiecał, gdy odmykał zamek w drzwiach, choć nikt od niego podobnej deklaracji nie oczekiwał.

– Nie spieszcie się – zasugerowała siostra Natalii. – My z Lenką też będziemy miały świetny wieczór.

Trzymająca ją za dłoń siedmiolatka aż podskoczyła z radości i zakołysała upiętymi po bokach głowy kitkami.

– Taaak! – pisnęła. – Ciociu, chodź… pokażę ci! Krzysiek kupił mi nową lalkę.

– Pamiętaj, co obiecałaś – przypomniała Natalia i ucałowała córkę na pożegnanie. – Najpierw zadanie domowe, a zabawa później…

– Oj, mamusiuuu!

– No, już, już… Ciocia Agnieszka ci pomoże.

– Zaszalejcie – pożegnała ich Agnieszka i zamknęła drzwi.

Zapalił światło i ruszył w dół za Natalią.

– To z nią powinnaś iść, skoro już wymyśliła taką atrakcję. A ja zostałbym w domu.

Zatrzymała się i zwróciła ku niemu twarz.

– Jesteś pewny, że tak byś wolał?… Nie? To przestań narzekać.

– Mogłyście mnie chociaż uprzedzić, a nie tak… na ostatnią chwilę.

– Przecież mi też niczego wcześniej nie powiedziała. Chciała, żeby to była niespodzianka.

– Ładna mi niespodzianka! – sarknął.

– Nigdy razem nie wychodzimy, nie psujmy sobie tego jedynego razu.

– To nie jest normalne – próbował się nie zdradzić, jak bardzo jest zirytowany – że mamy się spotkać z twoim byłym.

– Mam ci coś przypomnieć? – Popatrzyła mu prosto w oczy.

– Niby co? – Nie połapał się w aluzji.

– Zapomniałeś…

Gdy do niego dotarło, przeciągle westchnął:

– Eeech…

Pół roku wcześniej zaaranżował spotkanie z byłą żoną – w tamtym czasie wolną. Natalia nie wyglądała na zachwyconą pomysłem, ale nie oponowała i zgodziła się pójść. Teraz, gdy wspomniał ideę, która mu w tamtych dniach przyświecała, zrozumiał, że jest kretynem. Nikomu by się nie przyznał…

– Przekonasz się, jak to jest.

Jej słowa go dotknęły. Poczuł się jak osaczony przez tłum kieszonkowiec z trefnym portfelem za pazuchą.

– Nie porównuj tych dwóch sytuacji. – Przybrał minę niewzruszonego.

– Zmieniła ci się perspektywa, co?

– Daj spokój! – Podskórnie czuł, że Natalia trafiła w sedno i z tego powodu jeszcze bardziej się zaparł. – Wracam.

– Oj, przestań! – Wzięła go pod rękę. – Chodź.

– Wkurzasz mnie, Natalia! – warknął.

– Przecież nic do niego nie czuję.

Nie przekonała go – sam też zapewniał, że nic już nie czuje do eksżony.

W drodze na przystanek Natalia próbowała go udobruchać. Śmiała się i wygłupiała. Nie rozumiał dlaczego, ale swoim zachowaniem wzbudzała w nim zażenowanie.

Klub mieścił się w piwnicach okazałego modernistycznego budynku. Jego kanciastą bryłę rozjaśniało kilka pochylonych nad pobliską ulicą lamp. Przed wejście przecisnęli się schodami, na których w półmroku zachłannie łapali oddechy palacze. Drzwi się uchyliły, Krzysiek ustąpił miejsca opuszczającej klub dredziarze i podążającemu za nią chłopakowi. W wąskim korytarzu nie było miejsca na nic poza ciężkimi gitarowymi riffami.

– Mamy zaproszenie – rzuciła Natalia do bramkarza.

Mężczyzna w czarnej bandanie nie dosłyszał, przymrużył prawe oko i przechylił ku niej głowę.

– Mamy zaproszenie od Szklany! – powtórzyła mu prosto w ucho.

W odpowiedzi przyłożył jej pieczątkę do nadgarstka i kiwnął na Krzysztofa, by i on podciągnął rękaw.

– Już zaczęli? – upewniał się Krzysiek. Ogarnął go rodzaj niezdrowej satysfakcji, bo to, co słyszeli, było w jego opinii kakofonią.

– Nie… to musi być support – odparła Natalia i zapytała podniesionym głosem pracownika obsługi: – A Szklanę gdzie znajdziemy?

– Pewnie w kanciapie – odparł mężczyzna i wskazał na odgałęzienie w prawo.

Krzysiek wszedł jako drugi. Był zaskoczony, bo kanciapa okazała się obszerną graciarnią, mieszczącą trzy zestawy perkusyjne i kilka gitar wraz z piecami. Sufit przecinały labirynty rur i plątanina kabli. Na stojącej przy ścianie sofie i w usytuowanym obok fotelu siedziało trzech facetów w wieku przedemerytalnym.

– …oni też mają świetne teksty – przytaknął mężczyzna rozwalony w narożniku sofy i odgarnął przyklapniętego irokeza z lewej na prawą skroń.

– Wiadomo – wtrącił spoczywający w fotelu osobnik noszący dres i bejsbolówkę. Z racji swej tuszy, zdawało się, utknął między poręczami fotela. – Przez całe lata pisał dla nich Mogielnicki.

– I teksty mają naprawdę dobre… – mężczyzna się zawahał – ale brakuje im tego czegoś. Brakuje im autentyczności. Czuć, że napisał je ktoś z zewnątrz… Ktoś, kto nie tłukł się wraz z zespołem busikiem po powiatowych miasteczkach. I nie poznał życia w trasie.

– Dziś akurat chętnie bym się z nim zamienił miejscami. – Otyły wcisnął się w mebel jeszcze głębiej i zaplótł spuchnięte ramiona. – Nie mam weny po wczoraj.

– Ja tak samo. Chciałbym już być w hotelu i…

– Cześć, Piotrek!

Posiadacz przyklapniętego irokeza podniósł wzrok, a znużenie momentalnie odparowało z jego twarzy. Rozwarł wargi i niby chciał odpowiedzieć, ale początkowo tylko się uśmiechnął.

– Natalia… – wyartykułował i wstał, by powtórzyć: – Na-ta-liaaa…

Przywarli do siebie i długo się obejmowali. Jak dla Krzyśka – zbyt długo. Zagniotło go w dołku.

– Prawie tysiąc lat, co? – spytał retorycznie Piotr. – A ma się wrażenie, jakbyśmy wczoraj…

– Mój facet… – Natalia była przezorna, postanowiła przerwać byłemu partnerowi wspominki. Uwolniła się z objęć, cofnęła się o krok i przylgnęła do Krzyśka.

– Siema! – Podstarzały punkowiec nie stracił rezonu, wysunął przed siebie dłoń. – Piotr… ale wszyscy na mnie wołają…

– Wiem, wiem… – uprzedził go Krzysiek i dokończył tonem, w którym pobrzmiewała nuta niestarannie maskowanej pobłażliwości: – Szklana.

Mężczyzna się roześmiał. Krzyśka o imię nie spytał, wskazał ręką sofę.

– Usiądźcie.

Krzysiek uścisnął ręce dwóch kolejnych członków zespołu.

– A nie powinniście już wychodzić na scenę? – zauważyła Natalia.

Piotr rzucił okiem na ścienny zegar.

– Za jakiś kwadrans… – odparł i osunął się na sofę obok kobiety. – Myślałem, że się nie pojawisz.

– Pewnie bym nie przyszła, ale Krzysiek się uparł, że chce cię poznać – zadrwiła jednocześnie z obu.

Piotrek jakby nie usłyszał ostatniego zdania. Był w nią wpatrzony.

– Wciąż się farbujesz na rudo!

Krzysiek się zagotował. „Więc to dla niego zmieniłaś kolor!” – zgadywał.

– Raz tak, a raz inaczej – skwitowała.

– Cholera, świetnie wyglądasz! – kontynuował Piotr i pokręcił głową z jawnym podziwem. Zdjął ramoneskę i rzucił na oparcie. – Aż mi się gorąco zrobiło z tych emocji.

Dobrze go poznała podczas ich krótkiego, lecz burzliwego związku, a teraz utwierdziła się w przekonaniu, iż nic się nie zmienił. „Zestarzałeś się, Szklana, ale wciąż jesteś tym samym lekkoduchem” – pomyślała. Piotr był kobieciarzem i głównie z tego powodu go zostawiła. „Dwadzieścia lat różnicy… Teraz bym nie mogła” – wzdrygnęła się. Nic sobie nie robiła z jego komplementów. Co innego Krzysiek – otwierał mu się scyzoryk w kieszeni. Wyrzucał sobie, że uległ namowom Agnieszki: „Nie powinienem się godzić, nie powinniśmy tu przychodzić!”. W geście gniewu wyjął telefon i zaczął odpisywać na kolejny SMS, który przyszedł z tego samego nieznanego mu numeru co wcześniej.

– Przeschło mi w gardle – mruknął mężczyzna, który do tej pory się nie odzywał. – Muszę się napić.

– Bierz! – Szklana podniósł z podłogi plastikowy pokal z niedopitym piwem.

Mężczyzna potarł dłońmi szare, szorstkie policzki i podźwignął się z miejsca.

– Mam ochotę na zimne.

– Idę z tobą. – Krzysiek się zerwał, jakby nagle sobie przypomniał, że zostawił na kuchni kipiące mleko.

Natalia odprowadziła go spojrzeniem do drzwi, a dalsze jego kroki śledziła oczami wyobraźni.

– A ty nie do baru? – spytał Krzysiek, gdy mężczyzna skierował się do wyjścia.

W korytarzu panował jazgot, zawiedziony gitarzysta mścił się zgrzytliwą solówką na nieposłusznym instrumencie.

– Co?… Aaa… Najpierw idę zapalić. Dołączysz?

Krzysiek przystał na propozycję. Rzucił papierosy lata temu, ale w nerwowych sytuacjach poczęstunku nie odmawiał. Pracował w logistyce, a w tej branży – co jak co, ale jedno było pewne: obcowanie z przewlekłym stresem. A to pomylono ładunek albo dostarczono go w złe – oddalone o pięćset kilometrów od właściwego celu – miejsce. A to inny kierowca się spił i zatrzymała go policja. Wypadki, usterki i wieczne opóźnienia… Wszelkie możliwe plagi, a wszystko to spadało na barki Bogu ducha winnego dyspozytora. W firmie spedycyjnej, w której pracował Krzysiek, tylko on nie palił regularnie, za to kawy pił za trzech. Pozostali co rusz pokrzepiali się „dymkiem”, jak nazywali swój ulubiony nałóg.

Na zewnątrz jeszcze bardziej się ochłodziło. Był to ponury późnopaździernikowy wieczór. Stanęli z dala od innych.

– Na czym grasz? – spytał Krzysiek.

– Na basówce. – Mężczyzna wyjął z kieszeni błyszczącą papierośnicę, a z jej wnętrza starannie zwiniętego jointa. Wetknął skręta między wargi, schował papierośnicę i odpalił zapalniczkę.

Płomień zamigotał, był wielki… trzy razy za wysoki. Twarz… upiorna twarz wyjrzała z ciemności i zgasła. „Wyglądał jak przybysz z obcego świata… Wsadził tu łeb, rozejrzał się po okolicy i znikł, jakby zdegustowany tym, co zobaczył” – zaśmiał się w duchu Krzysiek.

– Myślałem, że proponujesz papierosa – powiedział, gdy basista wziął pierwszego macha i wysunął dłoń w geście poczęstunku. Już rozumiał, dlaczego odeszli na bok. W powietrzu roztoczył się łatwo rozpoznawalny aromat.

Mężczyzna zatrzymał dym w płucach i dopiero po chwili się odezwał.

– Pierwszorzędna gandzia.

Krzysiek się sztachnął i skrzywił zaciśnięte usta. Gryzący dym kaleczył mu gardło. Zbierało mu się na kaszel, ale i jemu udało się wstrzymać oddech.

– Tylko nie mów Szklanie, ostatnio coś mu odjebało. Na starość zdziwaczał. Mówi, że to grzech.

– Często gracie?

– Z trzy razy w tygodniu – odparł basista i tym razem to on się zaciągnął.

– I długo tak?

– Szklana to chyba od zawsze. Ja czasem wypadam ze składu. Wracam… gdy mi się w życiu popierdoli. – Przeklął przeciągłe i niewyraźne: – Kurwaaa… – i urwał.

Krzysiek snuł domysły w zmętniałej zawiesinie umysłu: „Przeklina los czy winowajczynię swych obecnych niepowodzeń?”.

Wrócili do środka. W tłumie im podobnych – dzierżących piwa w dłoniach – obserwowali końcówkę występu supportu.

Krzysiek opróżnił kilka pokali. Na długie minuty przepadał, tonąc spojrzeniem w migoczących wokół światłach. Nie zauważył, kiedy miejsce basisty u jego boku zajęła Natalia. Trwał koncert gwiazdy wieczoru. Scena była ciasna i mieściła się zaledwie o stopień wyżej od widowni. Wydzierał się z niej Szklana, a stłoczona publika skakała w rytm muzyki.

– Ścisz trochę gitarę na odsłuchu – polecił Szklana w przerwie między numerami dźwiękowcowi przy mikserze i przeciągnął z góry do dołu kostką po strunach. – Już okay. – Pokiwał z aprobatą głową i pokazał uniesiony kciuk. – A teraz piosenka – zwrócił się do publiczności – którą wieki temu napisałem dla kogoś absolutnie wyjątkowego. Czas mija, ale wciąż pozostaje aktualna. Osoba, o której mówię, jest z nami i to dla niej szczególny wieczór, bo obchodzi dziś urodziny. Kochana, chodź! Na pewno pamiętasz tekst, zaśpiewajmy razem! – Szklana rozejrzał się po zgromadzonych pod sceną. – Ooo… tu jesteś! Nie wstydź się, nikt lepiej nie zaśpiewa tej piosenki. Zachęćcie Natalię brawami!

Publiczność podniosła aplauz, a wokalista nie poddawał się w namowach. Natalia uległa. Krzysiek wzdrygnął się i częściowo oprzytomniał, gdy zobaczył Szklanę obściskującego jego partnerkę.

– Dość tego! – wydarł się i ruszył przed siebie, rozpychając zagradzających mu drogę widzów. Nim ktokolwiek zdołał się połapać w jego zamiarach, Krzysiek wgramolił się na scenę, szarpnięciem odciągnął Natalię i złapał wokalistę za wszarz. – Zabieraj łapy, gnoju!

Zakotłowało się, Natalia usiłowała rozdzielić mężczyzn – bez powodzenia. Gdy w odsiecz frontmanowi rzucili się fani, zeskoczyła ze sceny i pobiegła po płaszcz. W szarpaninie Krzysiek otrzymał kilka bolesnych kuksańców i żegnany kopniakiem wyleciał z lokalu. Widząc to, Natalia przyłożyła dłoń do twarzy – kryła się tym gestem przed uczuciem wstydu. Z trudem powstrzymała płacz. Dygoczącymi palcami przetarła policzki. Łukiem ominęła mężczyznę, po czym skierowała się w stronę przystanku.

Ktoś przeklął i kilka głosów zaniosło się śmiechem. Krzysiek na powrót wcisnął koszulę w spodnie i ruszył za oddalającą się Natalią.

Prześmiewcy nie rezygnowali.

– Słyszysz, lumpie?!

– Powinna go pani zostawić! – krzyknęła do Natalii młoda kobieta o chłopięcym głosie.

*

W nocy przymroziło, żona łatwo marzła, dlatego Przemek wstał wcześniej, aby napalić w piecu – inna sprawa, że nie mógł spać. Długo myślał o propozycji, którą złożył mu Sławek. Kładł się pełen wątpliwości, które bynajmniej nie zwietrzały wraz z porannym chłodem, ale już postanowił, że się zgodzi. „Nie mam wyjścia. Poza tym to dobra oferta” – uznał. Po wyczyszczeniu popielnika podniósł węglarkę i wyszedł na dwór z papierosem w zębach.

Rozległo się miarowe dudnienie wywołane uderzeniami ogniw łańcucha o drewno. Murzyn już czekał na posterunku przy budzie i merdał ogonem. Mężczyzna przeszedł ścieżką wzdłuż warzywnej grządki. Po obu jej stronach sterczały resztki szczypioru i przymarzniętej naci pietruszki. Gdy dotarł do chwiejącego się płotu, zamachnął się i sypnął popiołem ponad nim, celując w jedną z niezliczonych dziur w gruntowej drodze.

Wracając, spojrzał na Murzyna.

– Chciałbyś trochę polatać luzem, co?

Murzyn odpowiedział psią mową. Wiedział, o co toczy się gra, i teraz to ogon merdał nim.

– Dobra – zgodził się Przemek i odpinając klamrę, przytrzymał rwące się zwierzę za obrożę. – Ale jak znowu będę musiał cię szukać, to ci wpieprzę.

Zwierzę wystrzeliło, zrobiło kilka szaleńczych rund wokół popsutego opla – dla zmyłki. Zamysł od początku był niezmienny: dziurą w płocie wypaść na piaskową drogę, a następnie pognać skrajem lasu i dotrzeć do pola, gdzie ostatnio niemal doścignął jedną z żerujących tam saren. Zwietrzyć trop i pozwolić się nieść instynktowi… aż do utraty tchu.

Przemek nawet nie wołał, pokręcił tylko głową. Wiedział, że pies nie posłucha.

– Sukinsyn! – przeklął z przekąsem i podszedł do pieńka, na którym rozrąbał kilka polan, czym zbudził Ewę.

„Dobrze, że chociaż opału jest pod dostatkiem” – przypomniał sobie z satysfakcją. Okoliczne lasy od zawsze traktował jako swą własność albo jakby posiadł je w wieczystą dzierżawę. Gajowy wiedział o procederze, ale nie czynił problemów. Raz nawet, widząc Przemka naprawiającego ogrodzenie, zatrzymał się terenówką.

– A ta suszka tam – zawołał przez uchylone drzwi auta – to długo ma straszyć?

Przemek wstrzymał młotek, którym na kawałku stalowej szyny prostował pordzewiałe gwoździe z odzysku, i podniósł głowę.

– Jaka suszka?

– Modrzew przy zakręcie… – Mężczyzna wskazał kciukiem za siebie. – Czemu go nie zetniesz?

– A co mi po nim? – Przemek wzruszył barkami, udał, że nie wie, w czym rzecz. Modrzew ściąłby już dawno, ale bał się, że drzewo stoi za bardzo na widoku. Wybierał te nieco głębiej w lesie, nawet jeśli wiązało się to z dodatkowym wysiłkiem przy przenoszeniu bali.

Gajowy prychnął spod krzaczastego wąsa i odjechał, a Przemek ściął rzeczoną suszkę jeszcze tego samego wieczora. Zastanawiał się później, czy nie padł ofiarą podstępu. W kolejnych tygodniach terenówka kilka razy przejeżdżała przed oknami domu. Gajowy musiał zauważyć, że po suszce pozostał jedynie sterczący z ziemi pień, ale więcej się nie zatrzymywał. A zatem Przemek się nie mylił… las należał do niego.

Dopalił papierosa i wrócił do domu. Gdy opuszczał sypialnię, drzwi – aby uniknąć niepotrzebnych hałasów – zostawił uchylone. Wsunął się do środka. Jego żona leżała na wznak ze spojrzeniem wbitym w sufit. Spod kołdry wystawała tylko kredowa, jakby przesiąkła kolorem pościeli, twarz.

– Nie śpisz – rzucił, przestępując próg, i siadł z wyprostowaną nogą na podłodze. – Zjesz coś? Wczoraj nic nie przełknęłaś, musisz być wygłodzona.

Przymknęła powieki i zaprzeczyła nieznacznym ruchem głowy. Nie mógł tego dostrzec, mając ją za plecami, ale jakimś sposobem przyjął tę odpowiedź… czuł, jak kładła mu się ciężarem na barkach. Wcześniej – w ciemnościach – słyszał stłumione łkanie. Miniona noc nie dała kobiecie odetchnąć. Przytłaczała ją widmem czarnego sufitu i wgniatała w twardą powierzchnię materaca.

– To może się napijesz? Gorącej herbaty?… Też nie? – pytał przy układaniu smolaków w palenisku kaflowego pieca. Wreszcie przyłożył płonącą zapałkę. – Cholera… przez to mokre drzewo cug coraz słabszy.

– Drewno – upomniała go. Kierował nią nawyk poprawiania czynionych przez niego błędów.

– Zwał jak zwał – skwitował. – Komin się zapycha, za kilka dni znów będzie trzeba przeczyścić.

– Drzewo jest drzewem póki żywe.

– A jak kogo włożą w trumnę, to co?… Już nie człowiek? – spytał rozbawiony analogią. – To na co nieboszczykowi buty, garnitur, jak on nie człowiek?

Ewa nie miała siły na polemikę. Milczała, by ni stąd, ni zowąd, stwierdzić:

– Nie ufam mu.

– Sławkowi? – zgadł, bo również o nim myślał. Zamknął drzwiczki paleniska i, nie bez trudu, podniósł się z podłogi. – Chyba przez minione lata ochłonął. Ożenił się… pokazywał mi zdjęcia syna.

Ewa siedziała na łóżku, oczy miała opuchnięte po całonocnym wypłakiwaniu się w poduszkę. W ustach trzymała frotkę, a dłońmi układała ciemne loki w kitkę. Włosy miała grube i gęste, a na jej głowie – mimo zgryzot, które ją trapiły – brakowało choćby najdrobniejszych śladów siwizny. Niewiele się zmieniła od dnia, gdy Przemek wypatrzył ją na chodniku przed dyskoteką. Stała wtedy w towarzystwie koleżanek z liceum, ale reszty nie dostrzegał. Było ciemno, a ona jedna świeciła jakimś magnetycznym światłem, od którego nie mógł oderwać wzroku. Światło to kazało mu podejść i rozpocząć rozmowę. W młodości był pewny siebie, a trafniej byłoby rzec, że bezczelny. Podszedł… A teraz przychodziło mu do głowy, iż Ewa nie najlepiej wybrała. Że zawiódł. „Po wypadku powinna mnie zostawić… choćby i dla Sławka. Kto wie, może do dziś mi pamięta, że mu ją odbiłem?”

– Nie chcę go tu widywać, nie gódź się. – Pokręciła głową. – Poczuję się lepiej, to znajdę pracę.

– Ewa!… – zwrócił się do niej z wyrzutem. – Jaką pracę? Znów będziesz się zaharowywać, jak ostatnio przy sadzeniu lasu? Nie, żadnego sadzenia drzewek, zbierania jagód i grzybów. Koniec z tym! Nadarzyła się szansa i z niej skorzystamy. Nie odmówię mu.

– Przekonasz się, że miałam rację. – Założyła kapcie i udała się do łazienki.

Przemek podążył za nią, miał brudne dłonie.

– Zdążyłam go poznać, tacy jak on się nie zmieniają. Jest chorobliwie ambitny i pamiętliwy.

– Kiedy mnie rozpoznał, mógł po prostu odjechać. Tak bezinteresownie by pomógł? – spytał retorycznie, lecz Ewa nie zamierzała rezygnować z odpowiedzi.

– Myślisz, że bezinteresownie?

Na pytanie odparł pytaniem:

– Do czego mielibyśmy mu być potrzebni? – Spłukał mydliny i wytarł dłonie w ręcznik. – Widziałaś, czym się wozi… bus, prawie nowy. Dobrze mu się wiedzie.

– A ta jego propozycja to niby z dobrego serca?

– Każdy chce zarobić. A darmo przecież pracować nie będę.

– A ty już mu zapomniałeś, wybaczyłeś?

Po tych słowach do Przemka usiłował wrócić zastarzały gniew; czuł, jak tężeje mu w garściach. „Oj, zemścił się, załatwił mnie” – wspomniał wypadek, po którym nic już nie było takie jak wcześniej. Zmiażdżenie kolana zaprzepaściło piłkarską karierę. Grał dla klubu utrzymującego się na trzecim poziomie rozgrywek. Przemek wiedział, że na więcej nie byłoby go stać, ale był z siebie zadowolony. Sprawdzał się jako obrońca, miał do tego predyspozycje i kochał rywalizację. Trenował, a od ukończenia zawodówki dorabiał w tartaku. Krótko przed wypadkiem kupił motocykl, zielone kawasaki. W tamtym czasie miał wszystko, czego potrzebował.

Nie, nie zapomniał Sławkowi. Do dziś nie miał wątpliwości, iż celowo wymusił pierwszeństwo, ale nie było sposobu, aby to udowodnić. Policyjni technicy orzekli, że kierujący motocyklem przekroczył dozwoloną w terenie zabudowanym prędkość. Sławek uniknął poniesienia odpowiedzialności za swój czyn. Będąc w szpitalu, Przemek planował, że w swoim czasie policzy się z nim własnoręcznie. Rehabilitacja okazała się żmudna i długotrwała, a jej końcowy efekt mizerny. Upływające dni – jak krople drążące skałę – opłukiwały okaleczone ciało z przynależącego mu wcześniej poczucia dumy. Przemek stawał się kaleką…

Zamiast odpowiedzieć, pocałował Ewę w policzek.

– Auuu!… – jęknęła i odchyliła głowę. Zarost miał sztywny jak druty stalowej szczotki. – Drapiesz! Mógłbyś się ogolić.

– Eee… tam. – Wydął usta i pocałował ją raz jeszcze. Tym razem delikatniej, z wyczuciem.

– Jest gorąca woda?

– Powinna być, bojler był włączony.

– Muszę wziąć prysznic. – Ewa odkręciła kurek, zrzuciła koszulę i zadygotała. Czekała, aż z rur spłynie zimna woda.

Z przyjemnością patrzył na szczupłe – ostatnimi czasy może i chude – pokryte gęsią skórką ciało. Sutki niewielkich piersi skurczyły się do wielkości ziaren grochu. Zaniepokoiło go, jak od jasnej skóry ramion i korpusu – na znak, że Ewie jest zimno – odcinały się pastelowym fioletem nogi.

– Przygotuję w tym czasie śniadanie. Może jednak zjesz…

– Spuściłeś go! – przypomniała sobie, gdy opuszczał łazienkę. – Słyszałam, jak skomlał. Znów go nie będzie kilka dni!

– Czasem musi się wyszaleć…

Mówiła do niego, argumentowała, dlaczego nie powinien spuszczać psa z łańcucha. Nie słyszał z kuchni. Otworzył lodówkę, była prawie pusta; słoiczek musztardy, niedojedzony dżem, przeterminowany pasztet – żadnych warzyw. Przy parzeniu herbaty pomyślał, wcale nie pierwszy raz, że ma tylko ją. „A czy ona może powiedzieć to samo o mnie? Nie sądzi, że jestem dla niej ciężarem? Kotwicą, która ją zatrzymała na mieliźnie. Kaleką, kulą u nogi…” Zamierzał przetrzeć wyblakłą ceratę, ale palce same zacisnęły się na mokrej ścierce i rzucił nią w kąt. Z brzękiem wywróciło się kilka pustych butelek.

Zanim wysuszyła włosy i zasiadła do skromnego śniadania, herbata zdążyła ostygnąć. Przemek nie chciał jeść w samotności, ale własny kubek już opróżnił. Ewa nie znosiła zarówno tego jego kubka, jak i siorbania, więc dobrze się złożyło. Przesunęła palcami po filiżance, by sprawdzić temperaturę – herbatę zawsze piła letnią.

– A czemu ich nie naprawia? – zapytała, jakby to jedno zaprzątało jej uwagę.

– Mam rozbierać tylko takie, których naprawa się nie opłaca – wyjaśnił i przesunął ku niej talerz z kanapkami.

– I będzie płacił za każdy rozebrany samochód?

Był zadowolony, słysząc ostatnie pytanie – znak, że zmieniła zdanie.

– Tysiąc od sztuki.

– Dasz radę?… Będę musiała ci pomóc.

Zaśmiał się, ale nagle spoważniał i sięgnął na drugą stronę stołu, ku spoczywającej na blacie dłoni.

– Zarobię i wybierzemy odpowiednią klinikę – powiedział, gładząc jej rękę. – Znajdą jakiś sposób.

Oblicze Ewy skurczyło się, jak gdyby przełykana kanapka okazała się nieświeża. Chleb zawsze był u nich czerstwy, więc do jego smaku dawno przywykła. Co innego ją trapiło.

Ściągnęła brwi i z całych sił zacisnęła wargi. Była taka zmęczona… Walczyła, by nie ulec wzbierającej w niej rozpaczy. Miała wrażenie, że plecami podtrzymuje tamę, na którą nacierają niezliczone metry sześcienne niewyrażonych smutków.

*

Na szybie poskrzypywały wycieraczki. To był ten sam fragment drogi, nawet deszcz siąpił tak samo niemrawo. Jedyna różnica, że tamtym razem – gdy wracali z ojcem po wizycie u matki w szpitalu – zapadł już zmrok. Krzysiek pamiętał, jak – w zasięgu snopów rzucanych przez reflektory – pojawił się bury cień. Oślepiony blaskiem drogowych świateł zając zamarł na środku jezdni.

Dwunastoletni Krzysio w lot odgadł zamiary kierującego polonezem ojca.

– Tatuś, nie!

Zwierzę skoczyło w tył, w stronę przydrożnych traw, w których byłoby bezpieczne. Mężczyzna szarpnął kierownicą i odbił w lewo.

– NIE!!! – krzyknął Krzyś.

Przerażony szarak wykonał instynktowny unik. Zmienił kierunek ucieczki. Krzysio złapał kierownicę, ale brakowało mu siły. Ojciec skontrował, autem zakołysało i do uszu pasażerów dobiegło tępe trzepnięcie. Mężczyzna wdepnął pedał hamulca. Zatrzymał się, po czym cofnął. Na asfalcie leżał potrącony futrzak.

– Gdzie ja, tam i on! – roześmiał się ojciec.

– Zabiłeś go! – Krzyś się rozbeczał.

Mężczyzna nie przestawał się śmiać.

– Sami widzieliście, że nic nie mogłem zrobić. – Klepnął w udo siedzącego po prawej syna. – Leć po niego!

Chłopak nie posłuchał. Lamentował, z twarzą skrytą w dłoniach.

– Beczysz jak baba, ale pasztetem to pierwszy będziesz się zajadał – skwitował ojciec i zwrócił się do siedzącego z tyłu młodszego z synów: – Przemuś, wrzuć zająca do bagażnika.

Chłopcu kołatało w piersi, lecz bez chwili zawahania otworzył drzwi i pobiegł. Gdy po wykonaniu zadania wrócił na swoje miejsce, wyznał z przejęciem i fascynacją pobrzmiewającymi w głosie:

– Jeszcze żył… Ruszał się i… miauczał.

To był ostatni raz, gdy Krzysztof siedział w samochodzie obok taty. Początkowo – zgodnie z poleceniem ojca – Przemek zajmował miejsce pasażera tylko wtedy, gdy nie jechała z nimi matka. Prędko i ona trafiła na tylną kanapę. Tłumaczyła, że tam jej wygodniej, jednak Krzysiek znał prawdę – wiedział, że robiła to ze względu na niego. Wolał, by kosztem Przemka siadała z przodu, ale udawał obojętność.

– Krzysio siedzi na miejscu biskupa – powiedziała którymś razem.

– Biskupa? – Przemek zachichotał.

– Za kierowcą jest najbezpieczniej. W limuzynach na tym miejscu zawsze siada najważniejszy pasażer – wyjaśniła matka.

– A na moim kto siada? – Chłopiec obrócił się z fotela w tył.

– Fotel pasażera jest najmniej bezpieczny – odparła matka i, widząc minę młodszego z synów, dodała: – Przy kierowcy zazwyczaj siada ochroniarz.

Przemek był wniebowzięty. Od tej pory siedział nieruchomo i z poważną miną wypatrywał na jezdni oraz jej poboczach potencjalnych zagrożeń, którym – jako ochroniarz – powinien zapobiegać.

Auto podskoczyło na wyboju. Krzysztof odsunął od siebie wspomnienia krzywd zaznanych w przeszłości. Dodał gazu, jakby zamierzał im umknąć. Pomyślał o SMS-owej znajomości, którą zawarł w ostatnich dniach. Kobieta przedstawiła się jako Ania i początkowo go zaintrygowała – sprawiała wrażenie osoby o oryginalnych poglądach i pewnej siebie. Zaniepokoiło go jednak, jak z wiadomości na wiadomość stawała się coraz bardziej wyuzdana. Obawiał się, czy to nie podstęp Natalii. „Pewnie kazała siostrze mnie sprawdzić. Agnieszka byłaby gotowa to dla niej zrobić” – snuł domysły. Gdy tajemnicza Ania zapowiedziała, że niebawem się spotkają, stał się powściągliwy. Kobieta najwyraźniej wyczuła jego obawy. Napisała: „Tchórz!”, i przestała się odzywać. Żałował, że tak to się skończyło, prędko zaczęło mu brakować tej nuty niepewności, którą potrafiła zafundować Ania.

Natalia patrzyła przed siebie i wgniatała palce w trzymaną na udach torebkę. Fotel był niewygodny, jakby go w ostatnich dniach podmieniono; coś uwierało ją na wysokości krzyża. Krzysiek na dobre otrząsnął się ze wspomnień i wrócił na jawę dopiero po jej pytaniu.

– Te imieniny to ty wymyśliłeś? – Ściszyła głos, by siedząca za jej plecami córka nie słyszała: – Po tym, co ostatnio odstawiłeś, nie powinnam cię słuchać.

– Natalio… – Głos Krzyśka pobrzmiewał czymś pomiędzy prośbą a wyrzutem. Kiedy wspominał awanturę w klubie, czuł się jak skończony idiota. „Przez tę trawkę pomieszało mi się w głowie”. – Nie wracajmy do tego, dobrze?

– Jasne, będziemy omijać niewygodne dla ciebie tematy – przytaknęła, obdarzając go sardonicznym uśmiechem.

– Nie przyznasz się, ale od początku wiedziałaś, że to kretyński pomysł. – Krzysiek nie odrywał oczu od drogi, a dłoni od kierownicy. – Tylko twoja siostra mogła coś podobnego wymyślić.

– Kiedy szukasz opiekunki dla babci, masz dla Agnieszki więcej wyrozumiałości – wytknęła mu, choć po części się z nim zgadzała.

– To nie kwestia wyrozumiałości, tylko…

– Mamusiu – odezwała się Lena i wysunęła między fotelami dłoń z trzymaną plastikową butelką – już nie chcę.

– Agnieszka potrafi być pomocna, ale… – Krzysiek szukał właściwych słów.

– Nie kończ – poleciła mu Natalia i zakręciła kapsel na butelce.

– Nie ja zacząłem – usprawiedliwił się.

Zjechali z asfaltówki na dziurawą szutrową drogę, auto meandrowało między kałużami. Lena się ożywiła, bo rozpoznała okolicę.

– A pójdziemy do lasu?

– Cały dzień ma lać, Lenko – odparł Krzysiek.

– Obiecałeś, że pokażesz mi łosia.

– W taką pogodę łosie śpią.

– Nieprawda! – Dziewczynka się roześmiała.

– Śpią i głośno chrapią – zapewnił z udawaną powagą mężczyzna. – Kto by się chciał dzisiaj plątać po lesie?

– Kła-miesz! – przedrzeźniała go córka Natalii.

– Naprawdę.

– Wcale nie! – zaoponowała Lena.

– Przestańcie się przekomarzać, bo mi głowa pęknie! – przecięła wygłupy Natalia.

Wjechali na podwórze parterowego domu o dwuspadowym omszałym dachu.

– Poczekaj – polecił Krzysiek, gdy Lena otworzyła drzwi samochodu. – Jest grząsko, pogubisz buty.

– Pieseczku! – zawołała.

– Załóż kurtkę, Leno – upomniała ją mama.

Murzyn witał gości donośnym szczekaniem. Krzysiek wyjął z bagażnika reklamówki i wrócił po Lenę.

– Chodź – powiedział i podniósł ją wolnym ramieniem.

– Chcę mu dać smaczki – oświadczyła dziewczynka.

– Najpierw się przywitamy z wujkiem i ciocią – odparł Krzysiek.

– Teeeraaaz… – nalegała. W garści trzymała kilka psich ciasteczek.

– Ty uparciuchu…

Gdy Murzyn dostrzegł, że mężczyzna z dziewczynką na ręku robi krok w jego stronę, podskoczył w miejscu. Stanął na tylnych łapach i naprężył łańcuch, prezentując biały krawat na piersi.

– Pieseczku! – zwróciła się do Murzyna Lena. – Mam coś dla ciebie.

– Rzuć mu je.

– Chcę dać.

– Tylko żeby cię nie ubabrał – zaznaczył Krzysiek.

Natalia popatrzyła w stronę córki i się zatrzymała.

– Uważaj, bo razem z ciastkami zje i ciebie.

Każdorazowo, gdy odwiedzali brata Krzyśka, drżała o to, by uwielbienie Leny dla Murzyna nie skończyło się pogryzieniem. „W ogóle to jak mogli tak go nazwać? Za podobne imiona należałoby karać. Nie pies, a jego właściciel powinien siedzieć w tym chłodzie na uwięzi. Trzymanie zwierząt na łańcuchu jest nieetyczne”. Murzyn wydawał się jej szalony i nie do końca przewidywalny. Pokorniał dopiero, gdy Lena wysuwała ku niemu rękę. Pies zaskowytał jak rozstrojony akordeon, skóra zadrżała na ostrych żebrach po jego bokach. Zwierzę zgarnęło szorstkim jęzorem ciastka z dłoni dziewczynki i je połknęło.

– Czemu ich nie gryzie? – zwróciła się Lena do Krzyśka. – Nawet nie poczuł smaku.

Z ganku rozległ się głos Przemka:

– Chodźcie, bo przemokniecie.

– Cześć! – Natalia była najbliżej. Przywitała się i gotowa była do składania życzeń. Chciała to mieć za sobą. – Drogi solenizancie…

– Nie w progu. – Przemek się cofnął, ustępując kobiecie miejsca.

Natalia weszła do środka i się roześmiała:

– Zawsze umyka mi ten przesąd. Żebyś… – zaczęła oficjalnym tonem, ale przerwała. – Całą drogę układałam w głowie życzenia, a teraz zapomniałam.

– Wierzę, że były świetne. – Przemek parsknął i odebrał z rąk kobiety pudło, na którym widniały miniaturowe podobizny świętego Mikołaja z elfami. – Nie trzeba było.

– Pakowałam na ostatnią chwilę i okazało się, że został tylko bożonarodzeniowy – usprawiedliwiła deseń papieru pakowego.

Kobieta dała się objąć i poklepała wyższego o głowę mężczyznę po barku.

– Fajnie, że przyjechaliście.

– Jak tam? – rzucił Krzysiek, stawiając Lenkę przed swym bratem.

– Jest i księżniczka… – Przemek nachylił się nad Leną i przesunął chropowatym kciukiem po jej policzku.

– Murzyn połknął ciastka – poskarżyła się dziewczynka.

– Dostaje na jej widok bzika – powiedział Krzysiek i uścisnął dłoń brata.

– Na nikogo innego nie reaguje w taki sposób – wyjaśnił Przemek. – Zakochał się… kundel.

– A co on taki chudy? – spytała kobieta.

– Myślicie sobie, że go głodzę, co? Cztery dni się szlajał, powsinoga. Wrócił dziś nad ranem.

– Wujku, ułożyłam dla ciebie wierszyk – pochwaliła się Lena, stojąc z zadartą brodą u stóp Przemka.

– Nie mogę się doczekać, aż go usłyszę – powiedział Przemek z uśmiechem i pogładził blondwłosą główkę wielką dłonią.

– Kiedy słońce prze… – zaczęła recytować dziewczynka.

– Lenko, nie teraz. Ciocia Ewa na pewno też chciałaby usłyszeć.

– Racja – poparł Natalię Przemek i pchnął drzwi prowadzące do korytarza. – Wchodźcie dalej.

Natalię uderzył zapach stęchlizny. Zapach, z którym nieodłącznie kojarzył jej się rodzinny dom Krzyśka. Szare tapety, pociemniałe boazerie, trzeszczący pod stopami poniemiecki parkiet i wszechobecna woń stęchlizny – wszystko to napawało odrazą i sprawiało, że kobieta walczyła, by się nie wzdrygnąć. W efekcie, jakby dla kurażu, wzięła córkę za dłoń.

– No, chodź – poprosiła.

– My też za chwilę przyjdziemy – rzucił Krzysiek do partnerki i przymknął drzwi, gdy obie z Leną przekroczyły próg.

– Chcesz zakurzyć? – zapytał Przemek, gdy zostali sam na sam.

– Nie. – Krzysiek odepchnął dłoń, z której sterczało opakowanie papierosów, i popatrzył bratu w oczy. – Ile?

Przemek zrobił kwaśną minę.

– Nie obrażaj mnie, zaprosiłem was na imieniny.

– Nigdy nie obchodziłeś. – Krzysiek ironicznie się uśmiechnął. – Mów.

Przemek przesunął językiem po górnych zębach, jakby sprawdzał, czy nadal tam są, i odparł:

– Potrzebuję pięć tysięcy.

– Trzeba było powiedzieć przez telefon, to byśmy się tu nie fatygowali – odparł Krzysiek. – Inaczej bym zaplanował weekend.

– Pamiętam o tych dwóch tysiącach.

– Dwa trzysta.

– Przecież wiem, ile ci wiszę. – Przemek wytrzymał spojrzenie brata. – Nie miałem z czego, rozumiesz? Ewa się pochorowała… A teraz trafiła się okazja dobrze zarobić…

– Wracasz do pomysłu z pieczarkarnią? – zadrwił Krzysiek. Nie umiał sobie odmówić złośliwości i w analogicznych sytuacjach wypominał jedno z nieudanych przedsięwzięć brata, które pochłonęło znaczne nakłady i zakończyło się kompletną klapą.

Przemek zignorował przytyk i przeszedł do sedna.

– Przed paroma dniami spotkałem kumpla, dobrze mu się wiedzie. Zaproponował, żebym składał dla niego powypadkowe auta.

– Co za kumpel?

Brat Krzyśka nie spieszył się z odpowiedzią. Na ustach miał kolejne kłamstwo, ale wydusił z siebie prawdę:

– Sławek.

– Pikuła?

Przemek skinął czołem, a Krzysiek pokręcił z niedowierzaniem głową i się zaśmiał:

– Toś sobie znalazł wspólnika.

– Co było, minęło… – mruknął Przemek.

– Rozmawialiście o tym?

– Nie ma o czym – podkreślił Przemek i wrócił do sedna: – Robota jest pewna, muszę tylko kupić narzędzia. Góra dwa miesiące i oddam całą kasę.

– Skoro macie taką komitywę, a jemu się powodzi, to czemu od niego nie pożyczysz?

– Pożyczyłby – zaręczył Przemek. – Po co mu wiedzieć, że klepię biedę?

– No, tak… – Krzysiek powiódł wzrokiem po zagrzybionych ścianach ganku, na których miejscami brakowało tynku. Ich rodzinny dom od niepamiętnych czasów sukcesywnie popadał w ruinę, a po śmierci matki ów proces przyspieszył. – W tym to akurat cię rozumiem.

– Będę miał wszystkie części, wystarczy wymienić – wyjaśnił Przemek. – Robota prosta jak drut. Pomóż mi ten ostatni raz.

Krzysiek stał z założonymi rękoma. Wydął wargi i sięgnął dłonią, aby podrapać się po brodatym policzku.

– Nie – powiedział.

Przemek czekał, że może brat rozwinie wypowiedź i obróci ją w żart. Krzysiek się do tego nie kwapił.

– Nie? – upewnił się Przemek.

– Może gdyby to nie był Pikuła… No, bądźmy poważni… Zresztą, oszczędności inwestuję w srebro albo trzymam na lokacie. Nie mam gotówki… Nie pożyczę.

– Słuchaj… – zaczął Przemek, ale przerwało mu skrzypienie.

Drzwi się odchyliły i wyjrzała zza nich Ewa. Policzki miała wychudzone, a pod jej oczami uformowały się głębokie – świadczące o złej kondycji – cienie.

– Hej! – Uśmiechnęła się do Krzyśka. – Czekamy na was – upomniała męża.

„Wygląda, jakby ostatnie dni biegała po okolicy razem z Murzynem” – pomyślał Krzysiek. „Marnieje w oczach”.

Rozdział II

Świt podnosił się niemrawy, marmurowy i jakby spóźniony. Można było odnieść wrażenie, iż tym razem to nie słońce, a księżyc wzeszedł. Murzyn siedział z prawym uchem sterczącym, a lewym oklapniętym – wystrzępionym po ostatniej włóczędze. Wsłuchiwał się w szczęk zamka, a następnie w mlaskanie podeszew na mokrym gruncie, podeszew bezzębnych, nietęskniących do wędrówki. Zwierzę uniosło zad i stanęło na czterech łapach. Po chwili objawiła się przed nim sylwetka mężczyzny.

Mgła była ciężka i tak gęsta, że tonęły w niej stopy. Przemek zakaszlał i sięgnął po jedyne znane mu na tę przypadłość panaceum – ponownie się zaciągnął. Z papierosem w ustach poklepał psa po wilgotnym łbie i odpiął łańcuch od obroży.

Murzyn wyrwał z miejsca i łukiem obiegł stodołę, ale ani myślał uciekać. Dziś – nie miał co do tego wątpliwości – doczekał się święta, którego zwiastunami były wczesna pora i brudna brezentowa pałatka. Poczekał na swego pana przy prowadzącej do lasu drewnianej furtce. Mężczyzna zdjął ze słupka – służący za zamknięcie – wystrzępiony pasek klinowy. Pies wepchnął nos i zgrzytnęły zawiasy. Wydeptaną – na przekór dorodnym krzewom jeżyn – ścieżką wkroczyli do poprzetykanego brzozami sosnowego boru, gdzie markotny – budzący się – nowy dzień nadal nie zmógł nocy.

Murzyn zwietrzył obecność zwierzyny i pognał. Mżyło, Przemek szedł pogrążony w rozmyślaniach. Rozpamiętywał wczorajszą odmowę brata. „Wiedziałem. Brakowało tylko, żeby mi wypomniał, jak to ojciec go tłukł. Moja wina? Bez powodu go nie lał, co rusz coś wywinął”. Wspomniał, jak przed laty – chodził wtedy do szóstej klasy – ich matka, która całe życie chorowała na serce, wyjechała do sanatorium.

Ojciec – alkoholik – upijał się regularnie, a w tamtym okresie pracował jako drwal i właściwie nie wychodził z ciągu. Matka nie chciała zostawić domu i synów bez opieki, przeczuwała, czym to się skończy. Dała się przekonać, gdy mąż przysiągł, że nie tknie gorzały do jej powrotu. Wytrzymał dzień, tyle zajęło wydestylowanie pierwszej butelki bimbru. Zacier dojrzewał od tygodnia, z dala od czujnego oka matki, w ukrytej pod lasem kanie.

Piątego dnia od wyjazdu żony mężczyzna nie wrócił z roboty i noc spędził poza domem. Nie pojawił się też kolejnego dnia ni nocy.

– Zapił się – zawyrokował Krzysiek z satysfakcją. – Nie żyje.

Przemek nie przejął się słowami starszego brata. Nie był to pierwszy raz, gdy ojciec przepadł. Zwykle w takich sytuacjach matka kazała młodszemu z synów wsiąść na rower i jechać do knajpy w oddalonej o cztery kilometry wsi. Chłopak cieszył się wyjątkowymi względami ojca i jeśli ten, będąc w stanie upojenia, miał kogoś posłuchać – to tylko jego. Nieraz, gdy ojczulek miał dobry nastrój i zaczynał się chwalić swą „krwią z krwi” przed kompanami, Przemkowi udawało się wydębić od niego parę złotych.

– Krzysiek to poszedł po matce – mawiał przy tej okazji ojciec do kolegów drwali. – Ale Przemek… Przemek to wypisz, wymaluj ja! – I podkreślał z dumą: – Kropla w kroplę ja!

Zazwyczaj ojciec był najbardziej pijaną osobą w przybytku i przekonywanie go do powrotu przypominało obcowanie z dotkniętym wścieklizną niedźwiedziem. Przemek prędko znienawidził wizyty w knajpie. Na zawsze zapamiętał wypełniające ją odór oraz bełkotliwy gwar. Najczęściej wcale do niej nie docierał, czekał gdzieś w lesie pod drzewem – nauczył się tego od Krzyśka z czasów, gdy matka posyłała ich obu. Po powrocie wystarczyło powiedzieć, że… taty nie było.

– Co robisz? – spytał, widząc, jak starszy brat zabiera kluczyki z półki pod lustrem i chowa do kieszeni spodni.

– Dziś do szkoły jadę samochodem – oświadczył Krzysiek. – Zbieraj się, podrzucę cię.

Tego dnia, popisując się przed kolegami z technikum, Krzysiek uderzył polonezem w przydrożną lipę.

– Stary mnie zabije – wykrztusił, gdy poturbowany opuszczał rozbity pojazd.

Wiedział, że za to, co zrobił, ojciec – aby go przećwiczyć – wróciłby choćby i z zaświatów.

Przemek się ocknął, gdy poczuł gryzący smak dymu z nadpalonego filtra. Rzucił niedopałkiem papierosa w ściółkę. Był zanurzony w półmroku – nie tyle w szarościach późnojesiennego boru, ile w cieniu wypieranych, a systematycznie powracających nieciekawych wspomnień. Chwytał powietrze w płuca. Nie zważając na deszcz, odchylił w tył przemoknięty, zesztywniały kaptur. Z ulgą przyjmował kolejne chłodne krople spadające na rozgrzaną głowę. Rozejrzał się, szukał jakiegoś punktu odniesienia. Rozpoznał jedyny w tej części lasu wielki rozłożysty dąb – znak, że w zamyśleniu zboczył ze ścieżki i teraz musi się cofnąć.

Z pagórka otwierał się widok na wąwóz, gdzie zastawił wnyk. W dole dostrzegł owalny cień. Ogarnęła go ciekawość wędkarza, który po zacięciu wędziskiem zwija żyłkę, kręcąc korbką kołowrotka. Po przestąpieniu kilku kroków osłupiał.

– Coś ty narobił? – zapytał Murzyna, który siedział ze stalową linką zaplątaną na wysokości brzucha.

Rozsunął pętlę i oswobodził psa. Odczepił linkę od pnia drzewa, zwinął i schował do chlebaka z myślą, że być może przed zmrokiem założy ją ponownie.

Do sprawdzenia pozostało jeszcze jedno miejsce. Od tej pory Murzyn trzymał się blisko pana. Nie przejawiał właściwej sobie werwy, głośno dyszał. Poza tym serce dławiło mu poczucie wstydu za zawód, jaki – tak czuł – sprawił. Dał się przechytrzyć kozłowi sarny, którego gonił.

„Co z tego, że nigdy mnie nie uderzył?” – pomyślał Przemek, gdy zaczęło mu doskwierać kłucie w chromej nodze. Do dziś słyszał wyraźny świst kabla od prodiża i krzyki rozpaczy katowanego brata. Ojciec nieraz pobił i matkę – szczególnie wtedy, gdy stawała w obronie pierworodnego. Nagle, po tylu latach, Przemek odnalazł źródło bliskości, jaka łączyła brata z matką, a zarazem przyczynę nieuświadomionego wcześniej poczucia winy, które wobec nich żywił. Coś, co rosło murem między rodzeństwem i było zarzewiem konfliktów. Z czasem Krzysiek z ofiary przeistaczał się w kata i przez wiele lat odgrywał się za swe krzywdy na najmłodszym członku rodziny. Trwało to do czasu, gdy Przemek nabrał tężyzny i zdołał go pokonać w bójce. Krótko potem kończyły się ferie zimowe. Krzysiek uczęszczał do klasy maturalnej i dał się wreszcie namówić babce, aby od drugiego półrocza zamieszkał u niej w mieście. Przemek nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości, że poza konfliktem z ojcem, to jego twarde pięści przesądziły o podjęciu przez brata decyzji o nagłej przeprowadzce.

Mężczyzna nie zwolnił, póki nie dotarli z psem do północnego skraju młodnika. Zatrzymał się i z grymasem bólu na ustach nachylił się, by rozmasować bolące kolano – zdawało mu się, że czuje, jak pulsuje pod dłonią.

Zachrobotało i zarośla poruszyły się dokładnie tam, gdzie umieścił kolejny wnyk. Spojrzał na zwróconego w stronę chaszczy psa. Murzyn zmarszczył pysk i wyszczerzył kły. Zadudniło… ziemia się zatrzęsła, a krzaki znów się poruszyły. Zwierzę ze zjeżonym grzbietem przestąpiło o kilka pełnych skupienia kroków w przód. Jego ślepia wyrażały szczerą nienawiść.

Przemek się pochylił, aby przejść pod krzyżującymi się przed nim suchymi gałęziami sosny.

– Cholera! – przeklął, rozchylając je na boki.

Zwierzęta wolał znajdować martwe – nie trzeba było dobijać. Kiedy próbowały się uwolnić, linka powinna się zacisnąć wokół szyi – w takich okolicznościach śmierć przychodziła szybko. Bywało, że wnyk się poplątał albo zaczepił poroże. Przydawał się wtedy pod ręką toporek, który spoczywał na dnie przewieszonej przez bark torby. Wystarczało jedno celne uderzenie ostrza w puszkę mózgową.

Zarośla się uspokoiły, mężczyzna przedzierał się przez gąszcz sosenek. Pies zaskamlał z podniecenia i rzucił się przed siebie. Nagle się zakotłowało. Przemek usłyszał dudnienie, jak poprzednio. Pobliską ścieżką zwykle przemieszczały się sarny, ale był pewny, że tym razem w pułapkę wpadła grubsza zwierzyna.

Murzyn warknął. Rozległ się kwik i trzasnęło – sucho, jakby ktoś rozszczepił siekierą polano. Przemek runął na pierś, gdy otarła się o niego czarna szczeciniasta kula. Gnał za nią wyciągnięty jak strzała Murzyn. Oszalałe zwierzę pierzchło, taranując swą masą wszystko, co znalazło się na jego drodze. Łamało krzaki i mizerniejsze drzewka. Przemek czuł, jak oddalający się tętent prześlizguje się dreszczem po jego bebechach. Chwycił się za udo i, sycząc, usiłował stanąć na nogach. Zdołał się tylko obrócić na wznak.

Podłoże wokół niego było zdeptane, a w powietrzu unosiła się woń świeżo zaoranej ziemi. Obok, splątana stalową linką, leżała żuchwa dzika – sądząc po sterczących szablach… okazałego odyńca.

O podobnym przypadku opowiadał mu niegdyś ojciec. Ilekroć o tym wspominał – a miał w zwyczaju opowiadać te same historie po tuzin i więcej razy – Przemek podejrzewał, że to bujda.

*

Krzysiek dopijał poranną kawę i przeglądał aktualności na telefonie – zapowiadano zimę stulecia. „Ileż to już ich miało być? Każdą jedną tak zapowiadają”. Westchnął z pobłażaniem i odłożył urządzenie. Jego wzrok powędrował w górę. Sufit wisiał wysoko, był szary od kuchennych oparów, a po brzegach kołtuniły się od lat porzucone pajęczyny. Natalia nie mogła na nie patrzeć i żądała, aby je uprzątnął, ale Krzysiek od wielu miesięcy miał tę samą wymówkę: brak czasu.

Kuchnia i pokój babki były w mieszkaniu jedynymi pomieszczeniami, w których nie przeprowadził gruntownego remontu. Schorowanej babce postanowił oszczędzić uciążliwości, a kuchnię – poza wymianą kuchenki i lodówki – pozostawił taką, jaką była od zawsze, bo wiązały go z nią ciepłe wspomnienia. Dębowe szafki, twarda narożnikowa ławka i solidny stół pamiętały niemieckie początki kamienicy. Nie ulegało wątpliwości, że zostały wykonane na zamówienie, bo pasowały idealnie.

Dziadek od strony mamy był repatriantem. W czasie, gdy przez Grodzieńszczyznę przesuwał się front, na dach jego domu spadła bomba zapalająca. Na ziemie odzyskane przybyli ze swą poprzednią żoną jako jedni z pierwszych. Krótko później kobieta zmarła i mężczyzna pobrał się ze znacznie od siebie młodszą przyszłą babką Krzyśka.

Gdy Krzysiek i Przemek byli chłopcami, dziadek opowiadał, że kiedy zajmował mieszkanie, własnoręcznie wyrzucał z niego Niemców. Twierdził, że jeden z nich, Helmut, próbował go zastrzelić z pistoletu, lecz chybił.

Po latach Krzysiek żywił przekonanie, iż cała historyjka o niemieckiej rodzinie została wyssana z palca. Jedyne, co budziło jego wątpliwości, to ołowiana kula tkwiąca głęboko w nodze kuchennego stołu, którą staruszek wskazywał jako dowód rzeczowy. A koronnym świadectwem miał być czubek dziadkowego kapcia, nim to – jak można było mniemać – Helmut oberwał w zadek, gdy wylatywał na klatkę schodową.

Lena odsunęła talerz na środek stołu.

– Zjadłam – oświadczyła i już stała na nogach w pełnej gotowości.

– To prędko. – Krzysiek spojrzał na wiszący nad wnęką drzwiową zegar. – Zakładaj buty i kurtkę, musimy wychodzić.

W progu dziewczynka minęła się z matką.

– Chwila, muszę jej przygotować drugie śniadanie.

– Jeszcze nie przyszykowałaś? – rzucił Krzysiek z wyrzutem.

– Nic by się nie stało, gdybyś tym razem to ty zrobił kanapki – upomniała go Natalia, wyjmując produkty z lodówki.

– Gdybyś powiedziała wcześniej, to bym zrobił – zapewnił i podniósł ze stołu telefon. Wstał z myślą, by się ulotnić, zanim konflikt przybierze na sile.

– „Gdybyś powiedziała wcześniej” – przedrzeźniła go. – Ja jakoś nie czekam, aż mi powiesz, żebym się zajęła twoją babcią. Sama wiem, kiedy mnie potrzebuje.

– Dlaczego… – Zawahał się. – Czemu się unosisz?

– Kiedy ostatnio do niej wchodziłeś? – zapytała, zaszedłszy mu drogę. W jednej dłoni trzymała kostkę żółtego sera, a w drugiej mortadelę.

– Spóźnię się do pracy – powiedział przy próbie ominięcia Natalii.

Nie wypuściła go z kuchni.

– Kiedy ostatnio u niej byłeś!?

Stali twarzą w twarz. Wpatrywała się w niego w oczekiwaniu na odpowiedź.

– Pracuję… – Błagalnie spojrzał w stronę drzwi wyjściowych. – Ustaliliśmy, że się nią zajmiesz.

– Mówiłeś, że to na góra dwa, trzy tygodnie! – Odepchnęła go, gdy znów spróbował przejść. Kostka sera upadła na podłogę. – Od pięciu miesięcy obmywam ją z fekaliów!

– Mam… – przez chwilę walczył ze sobą, próbował się powstrzymać przed odpowiedzią – iść i ją udusić, bo według ciebie za długo umiera!? – W jego głosie pobrzmiewał gniew.

Mortadela również wylądowała na posadzce. Mięśnie na twarzy Natalii drżały. Wzbierające w niej pretensje wycisnęły na powieki unoszące się na powierzchni pokłady przełykanych miesiącami łez. Kobieta pociągnęła nosem, obróciła się na pięcie i pobiegła do pokoju. Trzasnęła drzwiami.

Podążając wzrokiem za partnerką, Krzysztof ujrzał czekającą w korytarzu Lenę. Dziewczynka, z tornistrem na plecach, była gotowa do wyjścia.

Widząc niepewność malującą się na twarzy dziecka, próbował zaklinać rzeczywistość:

– Dorośli czasem się kłócą, ale to normalne.

– Mama nie zrobiła kanapek – szepnęła.

– Trzymaj – mężczyzna wyjął z kieszeni spodni zmięty banknot – coś sobie kupisz.

Oczy Leny diabelsko rozbłysnęły na myśl o słodyczach, które miała na wyciągnięcie ręki. Wbrew temu przybrała smutną minę.

– Mama płacze…

– Chwytaj dychę i idziemy – powiedział. – Jesteśmy spóźnieni.

Kiedy zamykał za nimi drzwi, kątem oka dostrzegł na podłodze kostkę sera. Leżała tam niczym niemy wyrzut sumienia.

*

Wyraźnie czuła chłód wyślizganej blachy – siedziała na krzesełku karuzeli. Opierając się sile odśrodkowej, zgniatała w dłoniach stalowe pręty. Obracające się tryby rytmicznie trzaskały, imitując dźwięk, który nieraz prześlizguje się po plecach, gdy zgryzie się ziarno piasku między zębami. Obraz przed oczami wirował i brało ją na mdłości, ale karuzela się nie zatrzymywała… Nagle w uszy uderzył ją zgrzytliwy stukot i poczuła szarpnięcie…

Otworzyła oczy… Dźwięk nadal dudnił w uszach. Pierwsze, co pomyślała, to to, że myszy – jak to miały w zwyczaju – urządzają harce za boazerią w korytarzu. Ich gonitwy i skrobania najczęściej słychać było w nocy, ale i za dnia nie próżnowały. Miała wrażenie, że mnożą się bez opamiętania i pod dachem domostwa lęgną się ich setki.

Usiadła na łóżku i wnet się przekonała, iż tym razem nie były to myszy. Ktoś pukał… a właściwie to walił w drzwi – przez sen również słyszała to charakterystyczne pobrzękiwanie wibrującej od uderzeń szyby. Chwyciła podomkę i w biegu naciągnęła ją na plecy.

– Boże, Przemek! – zawołała, gdy po otwarciu drzwi zobaczyła męża siedzącego w błocie. – Jak ty wyglądasz!?

Mężczyzna postawił pionowo gruby sękaty drąg, którym przed chwilą tłukł w drzwi. Syknął przez zaciśnięte zęby i spróbował z jego pomocą wstać. Podbiegła, gubiąc przy tym kapeć, i chwyciła Przemka pod bok.

– Co ci jest? Co się stało?! – powtarzała z przejęciem.

– Dzik mnie dziabnął – wydusił, dysząc. I choć miał co do tego wątpliwości, mruknął: – Nic wielkiego.

Przechylając się pachą na jej bark, dźwignął lewą stopę nad stopień i przekroczył próg ganku. Przeciągle sycząc, dostawił do niej prawą. Wspólnie walczyli o każdy cal przybliżający ich do izby. Ewa pociągnęła nosem, po policzkach ściekały jej łzy, a zaspane oczy – niczym lustra – odzwierciedlały wewnętrzny niepokój. Otworzyła drzwi sypialni.

– Ustoisz sam? – spytała.

Przemek złapał framugę i podparł się na drągu, a kobieta pobiegła po stołek.

– Siadaj – podała mu rękę – rozbiorę cię z tych brudów.

Wstrzymał oddech i spoczął na siedzisku.

– Oooch… – westchnął wbrew woli i oparł rosochatą laskę o komodę.

Kobieta rozsznurowywała buty, a mężczyzna zrzucił ubłoconą pałatkę na podłogę i gwałtownym ruchem ściągnął z pleców sweter. Buchał gorącem. Zapach jego potu napełniał kobietę poczuciem bezpieczeństwa.

Złapał spodnie nad udem w garść, by unieść nogę. Zdjęła but z jego lewej stopy i trzymała w kruchych dłoniach jak naczynie z relikwią.

– Jest pełen krwi – oświadczyła drżącym głosem.

– Pomóż mi ze spodniami – poprosił i powoli opuścił obolałą nogę, pieczętując zakrwawioną skarpetą posadzkę.

Otwór na zewnętrznej części uda miał średnicę pięciozłotówki. Sączyła się z niego rubinowej barwy ciecz.

– Nie mogę na to patrzeć – powiedziała, zagniatając dłonie i odwracając wzrok. – Dzwonię po pogotowie.

– Nie – zaprzeczył, potrząsając głową.

– Wykrwawiasz się!

– Krwotok ustaje. – Mężczyzna przesuwał opuszkami palców po skórze wokół rany. – Sam sobie poradzę, tylko przynieś opatrunki.

Przemek przestał się przejmować nogą. Wiedział już, że to nic poważnego. „Kilka dni i będę chodził” – ocenił. „Drwa porąbane, a rozpalać Ewcia potrafi”.

Gdy wróciła z apteczką i ręcznikami, spytała:

– Właściwie to jak do tego doszło?

Przemek wyjął z opakowania plastikową buteleczkę wody utlenionej. Odkręcił korek, wetknął stożkowatą końcówkę pojemnika w ranę i go zgniótł.

– Zerwał się – odparł i z jakąś nieprzytomną fascynacją przyglądał się, jak z dziury w nodze wycieka spieniona krew.

– Zerwał? – powtórzyła zajęta poprawianiem pościeli na łóżku.

– Urwał wnyk i zwiał – skłamał.

Nie miał zamiaru wyjawiać, że zwierzę trafiło ryjem tak niefortunnie, iż linka oplotła mu pętlą dolną szczękę i finalnie spowodowała potworne okaleczenie. Żona nie pochwalała kłusownictwa. Szczególnie ubolewała nad losem saren. Uważała je za najszlachetniejsze stworzenia stąpające po ziemi. Przemkowi jej narzekanie nie przeszkadzało, dopóki nie odmawiała spożywania ich mięsa.

– To skąd ta rana?

– Zahaczył mnie – odparł i podziękował w duchu za to, że w nogę oberwał fajką, a nie znacznie dłuższą i ostrzejszą szablą.

– Może to znak – podeszła do męża – że powinieneś z tym skończyć. – Stanęła za oparciem krzesła i zaczęła gładzić pierś mężczyzny. Jej rozpuszczone włosy łaskotały go po szyi. – Obiecaj, że to ostatni raz.

– Nie wygłupiaj się – dobrodusznie zachichotał i zakończył opatrywanie nogi, zaciągnąwszy bandaż oraz zakładając zapinkę. – Tego też mi zabronisz?

– Po prostu nie chcę, żeby coś podobnego – kucnęła i z przesadną ostrożnością położyła dłoń na zabandażowanym udzie – się powtórzyło.

– Przyznaj – gorzko się zaśmiał – bardziej ci szkoda okolicznych dzików niż własnego chłopa.

– Kłamać nie będę. – Wstała, żeby się na niej oparł w drodze do łóżka. – Cieszę się, że uciekł. Niech sobie żyje…

Był pewny, że do tej pory zwierzę padło z wykrwawienia. „Oby tylko nie pochlastał Murzyna. Jaki jest, taki jest, ale obejście bez psa to jak gęba bez choćby jednego zęba” – pomyślał.

– Ożeniłem się ze świętą – zakpił z wyznania żony i wyłożył się na posłaniu.

– Już lepiej zajmij się tymi samochodami – stwierdziła. Nakryła go kołdrą i wyraziła obawę: – Żebyś się tylko nie przeziębił… Przyniosę termofor.

– Wystarczy herbata – oświadczył, ale Ewa zdążyła już zamknąć drzwi i nie usłyszała. Przemek zatrząsł się z zimna i schował nagie ramiona pod kołdrę. Powłoka była świeża i sztywna. Zamknął oczy, dziura w nodze rwała jak wściekła. „Dosięgnął do samej kości” – ocenił. Raptem przypomniał sobie o odmowie brata i zamiast bólu w nodze poczuł gorycz pod językiem. Miał ochotę splunąć.

Tymczasem otępiały potwornym bólem odyniec dogorywał na pobliskich mokradłach. Po szaleńczej ucieczce ugrzązł w błocie, z którego wystawało niewiele więcej ponad jego grzbiet i łeb. Sierść, wcześniej zmierzwiona, teraz oklapła. Agonii przyglądały się ogołocone z listowia olchy i dwa nienawistne ślepia prześladowcy, który utknął w błocie tuż-tuż. Murzyn dyszał z wywalonym jęzorem. Zbierał siły na jeszcze jeden zryw, by ofiarę mieć w zasięgu paszczy. Podniecony zapachem i bliskością śmiertelnego wroga pojękiwał z bezsilności. Pragnął kąsać, zatapiać kły i szarpać… zadawać ból, słuchać kwiku i smakować żywą krew.

*

Krzysiek siedział rozparty w obrotowym fotelu, pocierał palcem powiekę. W słuchawkach pobrzękiwał pełen pretensji męski głos. Na Krzyśku nie robił wrażenia, przez ostatnie lata przywykł. Zobojętniał na podobne okoliczności. Gdyby się tego nie nauczył, szukałby innej roboty.

– W porządku. – Nachylił się nad blatem biurka i zanotował kilka słów w notesie. – W poniedziałek do nich zadzwonię i wszystko naprostuję… – Oparł brodę na pięści i słuchał tyrady, przytakując głową. – Bo ich biuro jest już zamknięte… Tak, tak, potwierdzę e-mailem…

Współrozmówca rozłączył się, zanim Krzysiek zdążył odpowiedzieć: „Do widzenia”.

Wskazówki zegarka wreszcie dowlekły się do za pięć czwarta. Wyglądało, jakby i je zmógł ośmiogodzinny dzień pracy, bo ostatnie kwadranse dzielące Krzyśka od weekendu przeciągały się w godziny. Mężczyzna zdjął słuchawki i powiesił je pałąkiem na poręczy fotela. „Pora się zbierać” – pomyślał i w jednej chwili powróciły do niego wszystkie życiowe zgryzoty, a na te nie potrafił zobojętnieć.

– No jak, wyskoczymy na to piwo? – spytał Wojtek, podnosząc się ze swojego stanowiska.

– Dziś nie dam rady… – Krzysiek obrócił się wraz z fotelem w stronę ubierającego się mężczyzny. – Może w następny weekend.

Wojtek poprawił zawinięty kołnierz płaszcza i spojrzał z ukosa.

– Powtarzasz to od miesięcy.

– Przecież wiesz, jaką mam sytuację – westchnął Krzysiek.

– Tym bardziej nie powinieneś odmawiać – ocenił Wojtek. – Musimy w końcu normalnie pogadać, u mnie też nazbierało się problemów.

– Nic z tego – skwitował Krzysiek, wspominając poranną kłótnię z Natalią, ale w duchu szukał już usprawiedliwienia dla późniejszego powrotu do domu. W piątki Lena wychodziła ze szkoły wcześniej i odbierała ją matka. Teoretycznie mógłby napisać, że zostaje dłużej w pracy. Po zaparkowaniu przy kamienicy zawinęliby z Wojtkiem na godzinę do pobliskiego baru i Natalia najpewniej nie rozeznałaby się w kłamstwie. Jego wewnętrzne rozterki nie uszły uwadze Wojtka.

– Jedno piwko… – kusił. – Dwadzieścia minut cię zbawi?

– Okay! – zgodził się Krzysiek i podniósł się z siedziska. – Tylko… żebyś nie kwękał, gdy po pierwszym się pożegnam.

– Haaa!… – Wojtek się roześmiał, zatarł dłonie i klepnął kompana w bark. Jego zwykle blade policzki pokraśniały. – Czyli drzemią w tobie jeszcze jakieś ludzkie cechy.

– No chodź! Szkoda czasu.

Równocześnie z gabinetu szefa wyszła Anna, małżonka… szefa. Coraz częściej go w ostatnim czasie zastępowała. Niosła przyciśniętą do piersi obszerną teczkę z dokumentami.

– Nie tak prędko – wtrąciła i ostentacyjnie wsunęła się między mężczyzn.

Wojtek był wysoki, ale z Krzyśkiem nosząca szpilki kobieta zrównała się wzrostem.

– O co chodzi? – spytał Krzysiek, przyjmując teczkę z rąk Anny.

– Twoje sprawozdanie wymaga poprawy, część wycen jest błędna.

– Niemożliwe, zawsze sprawdzam po kilka razy.

– To sprawdzisz o jeden raz więcej… – powiedziała.

– Dobra, po niedzieli przejrzę.

– Nie. – Drwiąco się uśmiechnęła i potrząsnęła głową. – Musi być gotowe dziś. – Wykonała zwrot w miejscu i skierowała się z powrotem do gabinetu, czym ucięła możliwość dalszej dyskusji.

Obserwowali, jak się oddala w rytm uderzeń obcasów o parkiet. Była zadbaną czterdziestoparolatką o obszernych biodrach i wydatnym biuście. Nosiła się wyzywająco, by nie rzec, iż styl miała wulgarny. Kiecki preferowała obcisłe i kuse, często w deseń z cętkami pantery. Jej znakami rozpoznawczymi były rozjaśnione włosy i treska oraz bijące po oczach jaskrawą czerwienią wyszminkowane usta. Nie spuścili z niej oczu, dopóki nie zamknęła za sobą drzwi.

– Do poniedziałku! – zawołał z drugiego końca korytarza Arek.

Podążająca za nim Weronika zawtórowała mu machnięciem ręki.

– Poczekajcie!… – krzyknął Wojtek i na pożegnanie uniósł w kierunku Krzyśka dłoń. – Podrzucicie mnie na przystanek, no nie?

– Podrzucimy, podrzucimy…

– Chyba że wyskoczycie ze mną na piwo. Ja stawiam!

Po deklaracji kolegi Krzysiek z niedowierzaniem pokręcił głową i opadł na fotel. Oparł łokcie na blacie biurka. Gdy zebrał myśli, wystukał do Natalii wiadomość, że zostaje dłużej w pracy.

– Co ona wymyśla? – mruknął pod adresem Anny i rozchylił okładkę teczki. Pierwsza strona przywitała go wielkim odręcznym napisem o treści: „TCHÓRZ!”.