Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
32 osoby interesują się tą książką
Zrezygnowana i rozczarowana postawą najbliższych, Rozalia porzuca dotychczasowe życie i przenosi się do upragnionego domu na wsi. Jednak nawet ta decyzja nie pozwala jej żyć spokojnie. Wkrótce Róża musi zdecydować, czy ulec presji i poddać się namowom córki, czy być wierną swoim postanowieniom.
Fabuła powieści rozgrywa się w dwóch planach czasowych – teraźniejszości, kiedy to Rozalia walczy o niezależność, oraz w latach 70. i 80., w czasie, na który przypadły jej młodość, pierwsza miłość, rozbudzone nadzieje i obciążone konsekwencjami decyzje.
Dom Róży to poruszająca opowieść o sile kobiet, trudnych wyborach i poszukiwaniu spokoju w świecie pełnym oczekiwań. To również historia o relacjach międzyludzkich, międzypokoleniowych konfliktach i odwadze do życia na własnych zasadach – niezależnie od czasów i okoliczności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 318
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Redakcja
Agnieszka Luberadzka
Zdjęcia na okładce
© TEN.POD | stock.adobe.com
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Opracowanie wersji elektronicznej
Karol Bociek
Korekta
Aleksandra Wrońska
Monika Simińska
Opowieść inspirowana prawdziwymi zdarzeniami. Imiona i nazwiska na potrzeby powieści zostały zmienione.
Wydanie I, Katowice 2025
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2024
ISBN 978-83-68302-63-9
Cioci Halinie
Ostre światło wdarło się pod powieki, nadal ciężkie i obrzmiałe. Podniosła je z trudem i popatrzyła przed siebie półprzytomnie. W resztkach przerwanego snu przetwarzała jeszcze obraz bliskich sercu osób, które odeszły z tego świata wiele lat temu. Widziała niekończący się tunel i jasność, zmuszającą ją teraz do otworzenia oczu. Stał przed nią młody człowiek i mimo kilku osób na sali nie przestawał jej się uważnie przyglądać.
Nie wyglądał jak Święty Piotr, który pilnie strzeże bram raju. Nie miał długiej brody, zgrzebnego ubrania, tylko nieskazitelnie biały fartuch, czarne przystrzyżone włosy i kilkudniowy zarost na śniadych policzkach. Obok stały dwa metalowe łóżka, a na nich leżały kobiety w koszulach podobnych do tej, którą miała na sobie. Ściany sporej wielkości pomieszczenia z rzędem plastikowych okien miały seledynowy, przyjazny oczom kolor.
– Witamy w świecie żywych! – odezwał się mężczyzna, mrugając do niej zawadiacko.
Ale z niego żartowniś, przemknęło jej przez myśl i dla większej pewności rozejrzała się wokół. A więc to szpital, stwierdziła w myślach. Na przekór jej przekonaniom, że dobry lekarz powinien być starszy i koniecznie siwy, ten tutaj mógłby co najmniej pozować do katalogów mody. Według jej szacunku był zdecydowanie za młody na doktora. Kto to słyszał, żeby niemalże student miał decydować o czyimś życiu?
– Co się stało, panie doktorze? – wydukała, podnosząc z trudem obolałą głowę i decydując się mimo wewnętrznego sprzeciwu na dialog.
Mężczyzna wyjął rękę z kieszeni fartucha i sięgnął po kartę wiszącą na łóżku. Przez kilka sekund przyglądał się umieszczonym tam zapisom.
– No cóż… Miała pani dużo szczęścia. Dosłownie minuty dzieliły panią od… – urwał. – To był udar.
– Udar? – jęknęła w niedowierzaniu, usiłując przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia. Jeszcze zanim zapadła w pustkę, jeszcze zanim znalazła się w karetce pogotowia. Tymczasem w głowie miała mętlik.
– Na szczęście udało się opanować sytuację – pospieszył z odpowiedzią. – A teraz, kiedy się już pani obudziła, zalecam spokój i rozwagę. Żadnego forsowania się. Siostra Paulina dopilnuje, aby pani doszła do siebie jak najszybciej. – Zerknął na pielęgniarkę, która w tej samej chwili zmieniła pozycję na bardziej prowokacyjną, wydęła uszminkowane wargi, zmrużyła filuternie oczy i odruchowo chwyciła końcówkę długiego jasnego warkocza. Niewątpliwie należała do atrakcyjnych kobiet, a Rozalia nie byłaby sobą, gdyby nie pomyślała, że tych dwoje łączyło coś więcej niż tylko stosunki czysto zawodowe.
– Czy mogę już wstać? Chciałabym się odświeżyć…
– Tak, jak najbardziej – odparł. – Zaraz zawołam kogoś, aby zdjął pani cewnik. Proszę jednak uważać, podaliśmy pani lek rozpuszczający zakrzep w tętnicach mózgowych. Obyło się bez dodatkowych komplikacji. Wszystko wskazuje na to, że to był lekki udar, ale jednak ostrzeżenie: powinna pani zadbać o siebie i koniecznie zmienić styl życia.
Ciekawe jak? – sarknęła w myślach. Poza tym skąd ten doktor wiedział cokolwiek o jej stylu życia?
– Kiedy stąd wyjdę?
Mężczyzna uśmiechnął się pobłażliwie.
– Jak przyjdzie czas, powiadomię o tym. Tymczasem proszę uzbroić się w cierpliwość. Pozostało jeszcze kilka badań do zrobienia. Musimy ustalić przyczyny udaru i wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski.
Musimy… – zakpiła w myślach, nie spuszczając wzroku z mężczyzny. Cóż za solidarność.
– Dziękuję, panie doktorze. – Zrezygnowała z dalszego drążenia. – Będzie, co Bóg da.
Jednocześnie zerknęła na towarzyszącą mu pielęgniarkę, która zapisała coś w notesie, i na jeszcze młodszego wyrostka, wyglądającego na studenta.
Mężczyzna w fartuchu, ze stetoskopem na szyi przytaknął, a ona, uśmiechając się z wdzięcznością, odprowadziła wzrokiem cały orszak obchodowy do sąsiedniego łóżka. Teraz zajął się inną pacjentką, co sprawiło, że sama mogła wreszcie pozwolić sobie na chwilę rozluźnienia.
***
– Sprzedajesz wieś i przeprowadzasz się do mnie! – oświadczyła kategorycznie córka, która niespodziewanie wtargnęła do sali i zatrzymała się obok jej łóżka.
Na szczęście Rozalia zdążyła się już odświeżyć i przy ofiarnej pomocy salowej zmienić koszulę na piżamę oraz zjeść śniadanie złożone z owsianki i kromki chleba z plastrem szynki konserwowej. Od razu poczuła się lepiej. Jednocześnie przybyło jej sił i energii.
Włosy miała uczesane, przygładzone nad czołem, w twarz wklepany ulubiony krem z ceramidami.
– Jak miło cię widzieć, córeczko. Rozgość się – odparła z przekąsem, wskazując ruchem głowy krzesło obok. – A jakieś dzień dobry czy coś?
Karolina od zawsze była piękną kobietą. Wysoką, ładnie zbudowaną, z blond włosami do ramion. Do tego ubierała się bardzo gustownie, zgodnie z najnowszymi trendami mody. Nigdy nie żałowała sobie na kosztowne dodatki i odmładzające zabiegi.
Teraz prychnęła z niezadowoleniem, ściągnęła brwi ku nasadzie nosa, po czym niechętnie zerknęła na wolny mebel. Zdecydowanym ruchem zsunęła z ramienia torbę, elegancką, markową, i rzuciła ją w nogi łóżka. Rozalia poczuła jej ciężar na stopach, coś ostrego wbiło jej się w palec, więc syknęła i odruchowo zgięła nogi w kolanach. Zerknęła na Karolinę, która usiadła, robiąc krzywą minę.
– Nie zamierzam słuchać twoich wywodów! – oświadczyła. – Jak jest ci dobrze, jak się spełniasz, jak inni cię potrzebują. Gnałam do ciebie dwie godziny. Całe dwie godziny. Zostawiłam wszystko: ciasto w piekarniku, psy, rozgrzebane sprzątanie… Nie mam zamiaru tkwić tutaj w nieskończoność!
– Nikt cię o to nie prosi, córeczko – powiedziała miękko, z dozą ironii. – Każda z nas ma swoje życie. Obie jesteśmy dorosłe i za siebie odpowiadamy. A to, że tu przyjechałaś, było tylko twoją dobrą wolą. – Podrapała się po nosie. – A tak w ogóle to kto cię powiadomił?
– Twoja sąsiadka! – sarknęła gniewnie Karolina. – Mówiłam ci tyle razy, żebyś skończyła z tą plantacją borówki. A ty wciąż swoje. Kiedy będziesz miała dość? – Uniosła ręce w teatralnym geście. – Masz już, kobieto, prawie siedemdziesiąt lat! Opamiętaj się!
– Dopiero sześćdziesiąt pięć – poprawiła Rozalia. – I przypominam ci, że ta kobieta jest twoją matką.
– Chciałabym, żeby tak było dalej, ale jak nie będziesz o siebie dbała, to kto wie… – Karolina urwała i wydęła uszminkowane wargi.
– To co? Sugerujesz, że wybiorę się na tamten świat?
– Sama to powiedziałaś! I nie oczekuj ode mnie współczucia, okej?
– Okej – przytaknęła. – Tylko po co te nerwy? Nie rozumiem… Jak widzisz, wszystko jest w porządku. Przed chwilą był lekarz i ocenił mój stan jako stabilny. Naprawdę, nie ma się o co pieklić. – Demonstracyjnie sięgnęła po kubek stojący na szafce. Upiła z niego łyk zimnej wody.
Karolina odstawiła na blat butelkę soku z pomarańczy i dwa dojrzałe banany.
– Dziękuję za te podarki – mruknęła matka. – Nie trzeba było…
Pacjentka z sąsiedniego łóżka podniosła z zaciekawieniem głowę. Chwilę patrzyła w ich stronę, potem zrezygnowana opadła na poduszkę.
– Pomóc pani? – rzuciła Rozalia w jej stronę.
– Upadł mi różaniec… – wyjęczała starsza, sucha kobieta, wskazując palcem na podłogę.
Karolina zerwała się z krzesła i bez słowa podniosła koronkę, następnie podała ją staruszce. Ta podziękowała skinieniem głowy.
Po chwili córka znów była przy niej. Skrzywiła się i omiotła ją niecierpliwym spojrzeniem.
– Przemyśl to, co powiedziałam, bo nie mam zamiaru wciąż się o ciebie martwić.
– O mnie? Ależ nikt ci nie każe!
– Jasne! – wycedziła poirytowana. – Dlatego rzuciłam wszystko, aby tutaj być?
– Jak chcesz, możesz wracać do domu. Nic tu po tobie – powiedziała Rozalia, modulując głosem.
Karolina zerknęła na nią spod zmrużonych powiek. Jej niebieskie tęczówki błysnęły ostrzegawczo.
– Jesteś pewna?
– Dam sobie radę, nie musisz tu przyjeżdżać. Poza tym dzwoniła Helenka. Obiecała, że przywiezie mi koszulę, książkę i butelkę wody. Ale i tak pewnie niedługo mnie wypuszczą. W tych czasach nikogo już nie trzymają długo w szpitalu… A ty jesteś pewnie bardzo zajęta.
Zerknęła na córkę, która w tym momencie gniewnie zmarszczyła brwi i nerwowo poderwała się z miejsca.
– Jak chcesz! Tylko nie dzwoń, jak będziesz czegoś potrzebowała!
Rozalia prychnęła lekko. Uniosła brodę i omiotła Karolinę nieco wyniosłym wzrokiem.
– Nie mam takiego zamiaru.
– Cała ty! – rzuciła wzburzona córka. – Wciąż dumna i nieprzejednana! Nawet ten cholerny udar niczego cię nie nauczył! Jaka byłaś uparta, taka jesteś!
– A udar miał to zmienić?
Młoda kobieta chwyciła nerwowo za ucho torby i nasunęła je na ramię. Zrobiła gwałtowny obrót. Zapach jej dobrych perfum musnął po nosie matki. Karolina zawsze miała świetny gust, stwierdziła w myślach, wciągając ulubioną woń.
– Tak myślałam, ale byłam głupia i naiwna! Wracam do domu!
Karolina nawet nie pochyliła się, by pocałować matkę i życzyć jej szybkiego powrotu do zdrowia.
Następnie oddalający się stukot obcasów oznajmił, że właśnie opuściła salę chorych.
***
Po jej wyjściu zrobiło się jakoś pusto i głucho. Z korytarza dochodziły odgłosy kroków, chrząkania, pobrzękiwania, pacjentka obok pochrapywała, z zainstalowanej kroplówki sączył się płyn, a tymczasem ona miała w głowie mętlik. Kilka lat temu podjęła decyzję o kupnie domku na wsi. Nie było w tym działaniu żadnej głębszej myśli. Po prostu trafiła się okazja, a ona miała oszczędności. Stara chałupa z bali w małej, urokliwej miejscowości nad zalewem. Niedaleko lasy, cisza, spokój. Poprzedni właściciel zmarł, zostawiwszy długi, a jego spadkobiercy chcieli jak najszybciej sprzedać nieruchomość, spłacić zadłużenie, a resztą podzielić się między sobą. O sprzedaży dowiedziała się z gazety, w której umieścili ogłoszenie. Wiele ryzykowała, ponieważ spadkobierców było pięciu, nie pałali do siebie sympatią i każda niedogodność sprawiała im problem. Postanowiła jednak dać sobie szansę. Już przy pierwszych oględzinach zakochała się w tym miejscu, choć jeszcze wtedy nie upatrywała w nim swojej przyszłości. Najbardziej zachwyciła ją stara lipa strzegąca dumnie posesji. Podobno miała już sto pięćdziesiąt lat. Tak poinformowali ją członkowie rodziny. Transakcja rodziła się w bólach, aż po kilku miesiącach doszła do skutku, a ona stała się właścicielką pięciohektarowej posiadłości z kawałkiem lasu, ogrodem, dwoma budynkami i rozsypującym się czteroizbowym domkiem nadającym się do gruntownego remontu. Ale to nic, bo dopiero stojąc na środku podwórka, oddychając pełną piersią i ściskając w ręku akt własności, poczuła się niezwykle szczęśliwa. I choć nie była to dla niej pierwsza transakcja w życiu, to właśnie ten moment zaważył na jej późniejszym losie.
Przyczyniły się do tego jeszcze trzy rzeczy. Po pierwsze mąż, z którym już wówczas była w separacji. Od dawna nic ich nie łączyło i nie było nad czym rozpaczać. Potem syn i synowa oznajmili, że właśnie podjęli decyzję o kupnie nowej maszyny do sitodruku. Zdziwiła się, że nie poinformowali jej wcześniej, nadal była przecież współwłaścicielką firmy. Wprawdzie tylko tam figurowała jako prezes spółki, ale zawsze. Nie powiedziała jednak ani słowa. Na dodatek jej córka zmieniła plany co do wspólnego wieczoru, ponieważ zaprosiła na kolację znajomego z pracy, w którym upatrywała szansę na dłuższą znajomość. Te trzy rzeczy sprawiły, że kiedy wróciła do pustego domu, w który włożyła zarówno tyle samo serca, jak i ciężkiej pracy, poczuła się nieszczęśliwa, niedoceniona i samotna. Aby zrekompensować sobie to uczucie, otworzyła butelkę ulubionego czerwonego wina. Właśnie to wino i rozmowa z własnym odbiciem w lustrze uświadomiły jej, w jakim znajduje się położeniu. Nikomu już nie była potrzebna, jednych sobą irytowała, drudzy jej nie potrzebowali, każdy zamykał się we własnym świecie, nie myśląc o starej, zmęczonej życiem matce. A ona miała dość. Tyle lat starań, poświęceń, walki o każdy detal. Nikt tego nie doceniał, każdy tylko wciąż czegoś od niej chciał, a nie dawał nic w zamian. A czy ona już na nic nie zasługiwała? Nie była jeszcze aż tak stara, aby nie oczekiwać od życia uroków i niespodzianek.
Obudziła się następnego ranka z bolącą głową, ale z nowym postanowieniem, że czas odciąć dotychczasowe sprawy grubą kreską i zacząć nowy rozdział w życiu. Nie zastanawiając się długo, stwierdziła, że podzieli zgromadzony przez lata majątek między dzieci, przepisze większość udziałów firmy na syna, ustanowi na rzecz męża dożywocie, a sama wszystko zostawi i wyprowadzi się na wieś. I to będzie jej ucieczka od dotychczasowego życia, próba zapomnienia i odrodzenie się niczym Feniks z popiołów – na nowo.
***
– Helenka? Siadaj, rozgość się!
W otwartych drzwiach ganku ujrzała sąsiadkę, która dowiedziawszy się o tym, że już wróciła ze szpitala, zdecydowała się ją odwiedzić. Poznały się zaraz po jej przeprowadzce i niemal od razu zapałały do siebie sympatią. Znajomość w krótkim czasie przerodziła się w przyjaźń. Wiedziały o sobie niemal wszystko, darzyły się zaufaniem i szacunkiem.
Helena weszła do obszernej kuchni z wiklinowym koszem w ręku. Wiosna była w pełni, królowała w ogródkach, na polach i łąkach, to też kobieta mimo sporej tuszy miała na sobie obcisłe legginsy i kolorową luźną tunikę. Ścięte do ramion, lekko kręcone włosy otulały jej okrągłą, roześmianą twarz.
Omiotła wzrokiem krzątającą się przy szafkach Rozalię, po czym stwierdziła, mrużąc oczy:
– Świetnie wyglądasz, moja droga! Zupełnie jakbyś była na wczasach, a nie na przymusowej rekonwalescencji.
– Nie żartuj sobie! – sapnęła gospodyni, sięgając po pusty czajnik. – Przynajmniej dobrze, że nie bełkoczę jak niektórzy po udarze, a ciało mam nadal sprawne.
– To prawda – przyznała ze zrozumieniem Helena i pokiwała głową.
– Kawy czy herbaty?
– Kawy, kawy! – jęknęła błagalnie, stawiając koszyk z wiktuałami na stole. Nie byłaby sobą, gdyby czegoś nie przyniosła. Tym razem wyciągnęła z wnętrza przykryty serwetką talerz z wypiekami, świeży sok z marchwi i parujący garnek owinięty lnianą ściereczką.
– Zwariowałaś? Po co aż tyle?
– Jabłecznik palce lizać, jeszcze ciepły. Pomyślałam, że nie będziesz miała kiedy ugotować obiadu, więc przyniosłam gorący rosołek z kury. Od razu poczujesz się lepiej.
– A skąd wiesz, że czuję się źle? Z tym wyglądem, znając ciebie, to trochę przesadziłaś.
Helenka usiadła ciężko i spojrzała na nią ze smutkiem.
– No, trochę. Przyznaję. Chciałam ci poprawić nastrój.
– Udało ci się. Dziękuję – wykrztusiła z przekąsem.
Woda właśnie zaczęła bulgotać, więc Rozalia sięgnęła po dwie porcelanowe filiżanki i nasypała do nich kawę. Bez względu na okoliczności zawsze dbała o oprawę. Przywiązywała wielką wagę do detali. Tym razem było podobnie.
Następnie ustawiła naczynia na stole pokrytym wyszywaną serwetą i klapnęła na krześle. Westchnęła ciężko.
– Ja nie wiem, gdzie popełniłam błąd – zaczęła bez ogródek. – Przez całe życie starałam się wszystkim dogodzić kosztem samej siebie. A teraz widzę, że nikt nie docenia mojej pracy, tylko widzi czubek własnego nosa.
– Masz na myśli rodzinę? – podjęła sąsiadka, taksując ją zaciekawionym wzrokiem.
– Dokładnie. A właściwie… moje własne dzieci. Pretensje o wszystko, nawet o ten dom, który wyremontowałam własnymi siłami. Zostawiłam im wszystko. Wszystko – powtórzyła z uporem. – A jednak to wciąż za mało.
– Cóż… – Helenka chwyciła za wieczko cukiernicy i zaczerpnęła z niej czubatą łyżeczkę cukru. – Nie wiedziałaś, że tak to już jest? Im więcej z siebie dasz, tym będzie mniej dla tych, co biorą? Żadna nowość!
Zamieszała energicznie napój, po czym ściągnęła brwi.
– A pamiętasz Walewską? Im mniej poświęcała czasu dla swoich dzieci, tym bardziej one o nią zabiegały. Nie dbała o ich przyszłość, nie odłożyła na wyprawki, wesela, domy czy samochody. A mimo to ma dozgonną wdzięczność dzieci. Bo tak je wychowała, w wiecznym poczuciu, że matka nie ma, a to, co zarobi, musi przeznaczyć na ich utrzymanie. Życie bywa przewrotne, niesprawiedliwe i nie spodziewaj się niespodzianek w rodzaju przeprosin ze strony dzieci.
– A ja głupia myślałam, że jak zabezpieczę wszystkie, dam im to, co zbudowałam przez te wszystkie lata, one będą mnie nosiły na rękach.
Helenka prychnęła wymownie. Wstała, zakręciła się po kuchni i wyjęła z szafki dwa deserowe talerzyki.
– Wiesz co? – odezwała się po chwili. – Przestań o tym myśleć i zajmij się wreszcie sobą. Zadbaj o siebie, wyjedź, zabaluj, zrób sobie jakiś zabieg albo nawet poznaj kogoś. Pożyj, zanim przyjdzie ktoś, kto powie, że już czas na tamtą stronę. Zostaw te borówki i przestań się zamartwiać. Mało się w życiu naharowałaś?
Przekroiła kawałek ciasta na dwie części i dodała:
– A myślisz, że kogoś z nich będzie obchodzić, ile krzaków obrodzi w tym roku? Rozejrzyj się dookoła. To wszystko zrobiłaś sama. Wyremontowałaś dom, zagospodarowałaś działkę, stworzyłaś piękny ogród, wybudowałaś garaż, pomieszczenia gospodarcze dla pracowników, założyłaś plantację borówki. To wszystko ty, własnymi rękoma. I nie pozwól sobie wmówić, że zrobił to ktoś za ciebie.
Rozalia przytaknęła smętnie.
– Wiesz co? – Zerknęła na Helenkę pałaszującą z pasją ciasto. – Właśnie naszła mnie pewna refleksja.
– Jaka?
Siorbnęła łyk kawy i prychnęła wesoło.
– Po co mi to wszystko, do diabła?
***
Za oknem panowała już ciemność, gałęzie kasztanowca trącały szyby, wywołując głuche i nieprzyjemne dźwięki, kiedy ona, przewracając się na łóżku, nie mogła znów zasnąć. Wiatr dmuchał w okiennice, wprawiając je w drganie, raz za razem uderzały o elewację budynku, budząc w Rozalii irytację. Wstała, założyła szlafrok i przeniosła się do kuchni. Tam wydobyła z apteczki krople nasenne. Usiadła przy stole i nachylając się głęboko nad blatem z podstawioną stołową łyżką, zaczekała, aż odliczy się ich wystarczająca ilość. Zapach waleriany przyjemnie ją odurzył. Z podwórka sąsiadów dochodziło wycie psa. Zawsze wył o tej porze. Gdyby go nie znała, pewnie pomyślałaby, że właśnie się ktoś utopił albo powiesił. Tymczasem Azor dawał koncert, denerwując w ten sposób mieszkańców wioski. Taki lokalny Janko Muzykant, pomyślała z tkliwością. Jakby na potwierdzenie tych myśli, wycie się nasiliło, wkręcając się w mózg, a potem znów ucichło.
Rozalia pokochała to miejsce, czuła się tutaj dobrze i mimo zdarzających się momentów przygnębienia nie wyobrażała sobie już życia gdzie indziej. Nie chciałaby teraz wrócić do rodzinnego Rzgowa, gdzie wiele lat temu wszystko się zaczęło. Nawet jeśli miałaby być pod opieką córki albo syna. A może zwłaszcza wtedy. Nie czuła się jeszcze na tyle stara i ułomna, żeby zmieniać ten stan rzeczy. Dobrze było, jak było. Lubiła to swoje życie w pojedynkę, w tym urokliwym miejscu przypominającym wiejski raj. Jej chałupka składała się z czterech izb, w tym dużej, ładnie umeblowanej kuchni. Włożyła tyle serca w urządzenie tego miejsca i nadanie mu charakteru, o jakim zawsze marzyła. Trochę w prowansalskim stylu. Dużo białego drewna i błękitnych dodatków. Koronkowe firanki, kwiaty, obrazki, ręcznie malowana porcelana. To wszystko, co nadawało temu domowi klimat. A do tego zapach pieczonego ciasta, który wypełniał niemal wszystkie zakamarki, i kwitnący od wiosny do późnej jesieni ogród. Najpierw kwitły tulipany, potem żonkile, irysy, peonie, begonie, i tak bez końca. Pod ogrodzeniem zaś pyszniły się malwy, wrzosy, krzewy hortensji, róż, forsycji, bzu i jaśminu. Na środku placu rosła dorodna ponadstuletnia lipa, pod którą postawiła żeliwną ławkę. Lubiła tam siadać niezależnie od pory roku i pogody. To miejsce dawało jej poczucie bezpieczeństwa i spokoju, którego ostatnio tak potrzebowała. Jakby na potwierdzenie tych myśli usłyszała szelest, człapanie, potem drzwi uchyliły się i ujrzała w nich kochaną mordkę Dino, który na jej widok zamerdał ogonem.
– Też nie możesz spać? – spytała czule. – To chodź!
Pies podszedł, na znak solidarności wtulił nos pod jej przedramię, potem położył się na podłodze, przylegając ciasno do jej nogi.
Popatrzyła na niego ze wzruszeniem, pogładziła po długiej, miękkiej sierści.
Nie! – postanowiła twardo. Nigdy nie sprzeda tego miejsca! Nigdy!