Jesteś muzyką - Jagoda Wochlik - ebook + audiobook + książka

Jesteś muzyką ebook i audiobook

Jagoda Wochlik

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o tym, że miłość nie zawsze wygląda jak w filmie. Nie musi się objawiać wielkimi, romantycznymi gestami. To historia o tym, że rozwijanie skrzydeł wymaga odwagi, czasu i samozaparcia. A przede wszystkim to opowieść o tym, o czym doskonale wie każda szanująca się komedia romantyczna, że... każda miłość zaczyna się lub kończy na lotnisku.

Zosia w krótkim czasie straciła wszystko – męża, pracę i dach nad głową. Nie mając dokąd pójść, zatrzymuje się w pustym mieszkaniu, którym się opiekuje podczas nieobecności swojego pracodawcy, Ignacego, kompozytora muzyki filmowej. Jej zła passa nie daje jednak za wygraną. Kiedy Zosia siedzi w szlafroku na kanapie, wznosząc toast za swoje zmarnowane życie, właściciel mieszkania staje w progu. Początkowo chce ją wyrzucić, ale gdy dowiaduje się, że kobieta nie ma dokąd pójść, pozwala jej zostać. 

Czy Zosia i Ignacy odnajdą się w nowej, wspólnej rzeczywistości? Jak wygląda życie pod jednym dachem osób, które wybitnie działają sobie na nerwy? Dlaczego czasem warto zawalczyć o swoje marzenia, choć los ewidentnie rzuca kłody pod nogi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 248

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 17 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Monika ChrzanowskaChrzanowska Monika

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim czytelnikom

z wdzięcznością i głębokimi ukłonami,

bez Odbiorców nie ma bowiem artystów

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Miłość to przyjaźń oprawiona w muzykę.

Jackson Pollock

 

 

Myślałem nad tym, że powinienem czuć się bardzo szczęśliwy, a jednak nie było tak.

W rzeczywistości uczucie szczęścia uświadamiamy sobie zawsze dopiero później.

Teraz wiem, że byłem szczęśliwy.

Erich Maria Remarque, Noc w Lizbonie

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

 

 

Zastanawiała się właśnie, czy można upaść jeszcze niżej. W ciągu jednego roku straciła męża, pracę i dom. A jednak była tu. W puszystym, ciepłym szlafroku. Wyciągnęła z szafki butelkę wina, z jednej z półek w kuchni zdjęła samotny kieliszek. Nie będzie potrzebował kompana, tak jak i ona. Sięgnęła do szuflady po korkociąg. Ostrożnie odkorkowała butelkę. Jeszcze tego brakowało, żeby poplamiła coś czerwonym winem, a plama by nie zeszła. Ciekawe, jak by się z tego wytłumaczyła? Wraz z kieliszkiem i butelką, swoimi jedynymi towarzyszami na ten wieczór, przeniosła się do salonu.

Nie miała już męża, domu ani pracy. I to wszystko straciła w ciągu zaledwie jednego roku. Czy ktoś rzucił na nią zły czar? Jeśli tak, to przerąbane, bo nie wyglądało, by miał się pojawić książę, który wyciągnie ją z tego bagna. A jednak była tu. W tym absurdalnie dużym mieszkaniu. Usiadła na kanapie w salonie, w którym spokojnie można by robić próbę do przedstawienia teatralnego. Spojrzała za okno stanowiące właściwie całą ścianę naprzeciw niej. Poznań tonął w ciemności nocy zupełnie tak samo, jak ona zatapiała się w swoim smutku. Uniosła kieliszek ku górze i odezwała się:

– Za Zosię Jankowiak, która osiągnęła dno i nie da już rady upaść niżej. – Obróciła się po kolei ku wszystkim czterem stronom mieszkania i przepiła do wszystkich ścian.

Upiła łyk wina.

I wtedy usłyszała coś, czego absolutnie, za żadne skarby świata, nie powinna usłyszeć. Pikanie elektronicznego zamka. Przecież to niemożliwe. Jej mózg bronił się przed tym, co słyszy. To nie miało prawa się stać. Nie dziś, nie teraz… A jednak drzwi stanęły otworem, automatyczne światło w korytarzu zapaliło się. W holu zapanowało zamieszanie. Mężczyzna ciągnął za sobą sporych rozmiarów torbę, a salon, w którym siedziała Zosia, oświetlało tylko boczne, dyskretne światło, ale nie sposób było, by jej nie zauważył, zwłaszcza że kanapa znajdowała się naprzeciw wejścia. I rzeczywiście. Kiedy mężczyzna zakończył szamotaninę z torbą i przystąpił do ściągania kurtki, zamarł.

– O – wyrwało mu się.

„Czyli jednak. Mogę upaść jeszcze niżej. Czy to już dno?”, przebiegło jej przez myśl, zanim jej usta jęknęły i wymówiła cicho:

– Wytłumaczę.

 

* * *

 

Lot był ciężki. Zastanawiał się, po co mu to było. Powinien zostać w LA. Przecież nigdy nie ulegał impulsom, nie słuchał przeczuć. A jednak. Tym razem właśnie pod wpływem impulsu kupił bilet, spakował walizkę i zdecydował się na podróż do Polski. Do domu. Po raz pierwszy od trzech lat. Tym, co poczuł, gdy wysiadł z samolotu na Ławicy, wcale nie była nostalgia. Poczuł to polskie, cholerne zimno, od którego zdążył się już odzwyczaić. Chwilę trwało, zanim jego pamięć przywołała odpowiednie stwierdzenie. Jak to było? A tak…

– Piździ jak w Kieleckiem.

Wziął taksówkę do domu. Wydawało się, że nie ma dużej walizki, ale ta mimo wszystko nie chciała zmieścić się do bagażnika, więc ostatecznie taksówkarz wcisnął ją na tylne siedzenie, co pozbawiło go kolejnych dziesięciu minut, w których trakcie zaczął żałować, że jego stopy w ogóle dotknęły ojczystej ziemi. Miał ochotę zawrócić, wykupić pierwszy bilet do domu i nikomu nawet nie napomknąć, że tu był.

Dotarcie z lotniska do domu zajęło mu prawie godzinę, tak że gdy wysiadł z windy na swoim piętrze, było po jedenastej. Otworzył drzwi kartą kluczem, a potem chwilę szamotał się z walizką w wejściu. Zdejmował właśnie kurtkę, gdy do jego zmęczonego mózgu wreszcie dotarło, o co zawadził jego wzrok. A zawadził o… kobietę. Na dodatek kobietę w negliżu. Usłużny mózg dokładał kolejne szczegóły. Kobieta. W negliżu. Z turbanem na głowie. Kieliszkiem wina w dłoni. Głupkowatą miną. Kobieta, której za żadne skarby świata nie miało prawa tam być. A jednak była, siedziała na kanapie i patrzyła na niego, równie zdziwiona, co on.

– O – wyrwało mu się. Bo cóż więcej miał powiedzieć? – Dzwonić na policję?

Zaraz! Kto normalny pyta włamywacza, czy ma dzwonić na policję? Ale jaki normalny włamywacz siedzi w czyimś mieszkaniu i prawie nago popija wino? Słysząc to, kobieta poderwała się z kanapy. Potrąciła niski stolik do kawy. Butelka z winem przewróciła się i stoczyła na podłogę, a płyn zaczął wsiąkać w dywan.

– Jasna cholera! – wyrwało jej się.

Podniosła butelkę, ale nie rzuciła się ratować dywanu. Oboje rozumieli, że na próbę uniknięcia tej katastrofy (na wielu płaszczyznach, gdyż nie tylko o wino chodziło) jest już za późno.

– Wytłumaczę… – jęknęła.

– Pani Jankowiak, mam nadzieję? – zapytał i zdał sobie sprawę, że ze zdenerwowania mówi do niej po angielsku.

Kobieta jednak zrozumiała pytanie i energicznie przytaknęła.

– Tak, dzień dobry, panie Wojciechowski. Miło pana w końcu poznać. – Uśmiechnęła się.

– Panią to bawi? – zapytał zdenerwowany.

Pokręciła głową.

– Właściwie… Nie interesują mnie wyjaśnienia. Chcę, żeby pani zniknęła z mojego domu. Natychmiast! – wyrzucał z siebie kolejne słowa. A po namyśle dodał: – I jest pani zwolniona.

Kobieta ponownie skinęła głową. Uśmiech zniknął z jej twarzy.

– I na litość boską, niech się pani ubierze!

Kobieta wyminęła go i czym prędzej skierowała się do łazienki. To dało mu chwilę na to, by ochłonąć. Nadużyła jego zaufania. Kiedy ją zatrudniał, był pełen dobrej woli. Dał jej godziwą stawkę. Przecież nie prosił o wiele. Miała dbać o mieszkanie. Wietrzyć. Podlewać kwiatki. Wyposażyć lodówkę na jego przyjazd. Płacić rachunki. W jego imieniu kupować i wysyłać prezenty na różne okazje dla jego bliskich. Czy naprawdę prosił o aż tak wiele? Przecież całkiem nieźle jej za to płacił. A tymczasem ona… ona… tak bezczelnie nadużyła jego zaufania. Zamiast opiekować się mieszkaniem, wprowadziła się do niego. Cóż za bezczelny babsztyl!

A jednak, gdy został sam i ochłonął, zrozumiał, że właśnie wyrzucił tę kobietę na bruk. Nie miało znaczenia, jak bezczelna była. Skoro tu siedziała, to być może nie miała dokąd pójść, a on właśnie wyrzucił ją po jedenastej w nocy. Co ona zrobi na środku ulicy, sama, o tej godzinie? Zaraz, co go to obchodzi? Przecież to nie jego problem. Dlaczego się tym przejmuje? Niech dziewczyna sobie radzi. Niech wypija piwo, którego sobie nawarzyła.

Kiedy po pięciu minutach kobieta wyjrzała z łazienki, miała na sobie dżinsy i koszulę w czarno-zieloną kratę z rękawami podwiniętymi do łokci. Nie patrząc na niego, skierowała się do pomieszczenia przy kuchni. Nie wiedział, co tam jest. Nigdy tam nawet nie był. Poszedł za nią. Jeszcze coś ukradnie, kto ją tam wie. W pokoju, który okazał się pralnią, była pralka, suszarka, w szafce stały środki czystości. Dostrzegł też mop, wiadro, odkurzacz. To jednak, co zaciekawiło go najbardziej, to materac i śpiwór, które leżały na podłodze. Więc tu spała, w pralni? Nie korzystała z pozostałej części domu, chociaż tyle. Kobieta klęknęła na podłodze i zaczęła zwijać śpiwór.

Był zły sam na siebie, a jednak wypowiedział te słowa:

– Porozmawiajmy.

Nie czekał na jej reakcję. Ruszył do kuchni. Podszedł do dużego prostokątnego stołu. Zawsze mu się podobał. Był zrobiony z kawałka drewna, w którym bardzo dobrze widać było słoje, połączonego z czymś, co było przezroczyste, ale jednocześnie kolorowe – granatowe i złote. Usiadł na jednym z krzeseł i zapatrzył się w ciemność za oknem. Kobieta dołączyła do niego po chwili.

Dopiero teraz, gdy siedzieli naprzeciwko siebie, mógł jej się dobrze przyjrzeć. Gdy zniknął turban, okazało się, że miała krótkie, kasztanowe włosy. Również oczy miała w orzechowym kolorze. Jej cera była jasna, mlecznobiała. Nie odznaczała się nadwagą, ale nie była też bardzo szczupła. Nie wydawała mu się ładna, raczej nie obejrzałby się za nią na ulicy.

– Ma pani gdzie spać? – zapytał wprost.

– Nie – odparła równie wprost. – Pójdę do hotelu.

– Długo już tu pani mieszka?

– Dwa tygodnie. – To mogło być kłamstwo, mogła tu mieszkać przez ostatnie dwa lata, a jednak jej uwierzył.

– Proszę tutaj zostać – powiedział. – Ale tylko na dzisiejszą noc – zaznaczył natychmiast, by nie było wątpliwości.

Kobieta otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale jej nie pozwolił.

– Niech sobie pani za dużo nie wyobraża. Nadużyła pani mojego zaufania. Jutro ma się pani wynosić. Jest pani zwolniona.

– Rozumiem – odpowiedziała spokojnie. – Dziękuję.

Było coś absurdalnego w tym, że mu podziękowała. Przecież właśnie ją wyrzucił. Pozbawił ją dachu nad głową. I pieniędzy. Owszem, był u siebie. Nic nikomu nie był winien. Nie musiał zbawiać świata. Nie musiał nikogo ratować. Nie musiało go obchodzić, dlaczego tu skończyła ani dokąd pójdzie.

Wstał od stołu. Wiedział, że przy sypialni ma jeszcze jedną, mniejszą łazienkę. Trudno. Zamknie się na noc. Wrócił do korytarza po swoją walizkę. Nagle spostrzegł, że wciąż miał na sobie buty. Zdjął je więc. Kiedy ciągnąc za sobą walizkę, ruszył do sypialni, kobieta wstała od stołu, wzięła z kuchni papierowe ręczniki i zajęła się sprzątaniem rozlanego wina. To bez znaczenia. Dywan i tak będzie do wyrzucenia.

Jak to się stało? Jak w ogóle do tego doszło? Co ich tu oboje doprowadziło?

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Kompozytor i kobieta, która zawsze miała pecha

 

 

 

 

Jak wszyscy, sądziła, że jej miłość będzie wieczna. Nie była wieczna. Wystarczyła na dwadzieścia cztery miesiące i trochę ponad tydzień. Nic nie dała kłódka z wydrapanymi inicjałami i datą ślubu umieszczona wśród innych na moście na Ostrowie Tumskim. Nie pomogły wypowiadane ze wzruszeniem zaklęcia „ślubuję ci” i złote pierścienie wsuwane na palec jako znak i obietnica. Miesiąc po ślubie przyszedł do niej, siadł na kanapie, kiedy ona akurat była w trakcie zmywania naczyń, i poważnym tonem oświadczył:

– Chcę rozwodu.

Zaśmiała się. Uznała to za żart. Przecież jak inaczej można potraktować tego typu deklarację złożoną miesiąc po ślubie?

– Tak, i co jeszcze? – zapytała, odkładając talerz na suszarkę. – Mieszkania?

– Tak, chciałbym zatrzymać mieszkanie, włożyłem w nie więcej pieniędzy.

Odwróciła się do niego z talerzem w dłoni. Nie uśmiechał się. Był poważny. Poczuła kłujące uczucie niepokoju.

– Nie mówisz poważnie.

– Owszem.

Mokry talerz z serwisu ślubnego (serio, kto dziś jeszcze daje zastawę z okazji wstąpienia w związek małżeński?) roztrzaskał się w drobny mak o podłogę, wyszczerbiając jedną z nowych, niedawno położonych płytek. Cóż, niebawem to miały być nie jej płytki, w nie jej kuchni, w nie jej mieszkaniu. A serwis na zawsze już pozostanie niekompletny. „Tak jak moje życie”, pomyślała wtedy.

Miała się przekonać, że żadne zaklęcia, obrączki ani podpisy nie pomagają. Wzięcie rozwodu było proste. Zbyt proste. Jej zdaniem przekreślenie czyjegoś życia nie powinno być tak straszliwie łatwe. Poszła do prawnika, zanim jeszcze dostała pozew. Poradził jej, by nie protestowała, nie walczyła. Zgodziła się więc na rozwód bez orzekania o winie. W pozwie, który dostała, było coś o niezgodności charakterów i innych pomysłach na życie. Zastanawiała się, jak na jednej kartce papieru może się zmieścić tyle bzdur.

– Co? – Jej matka dostała spazmów. – Coś ty zrobiła, że cię zostawił?

Sama się nad tym zastanawiała. Czy nagle wyrosły jej rogi i po ślubie, już nie jako dziewczyna czy narzeczona, lecz jako żona, stała się diabłem wcielonym, od którego należało trzymać się jak najdalej? Nie wiedziała. Nieważne, z której strony patrzyła na ten problem, nie wiedziała. Nie potrafiła zrozumieć. A męża, już wkrótce byłego męża, nie mogła zapytać, bo zerwał z nią wszystkie kontakty. Dał jej tydzień na zabranie z mieszkania wszystkich rzeczy. Na ten czas sam się wyprowadził, a kiedy się upewnił, że opuściła mieszkanie, zablokował jej numer i zniknął z jej życia. Było tak, jakby przestał istnieć.

W ciągu miesiąca otrzymała pozew, kolejne trzy czekała na rozprawę. Wtedy pierwszy raz w życiu była w sądzie. Prawnik jej męża był ewidentnie znudzony. Jej prawnik wciąż tylko patrzył na zegarek. Jej życie właśnie się rozpadało, może kończyło, przeżywała tragedię, gdy dla tych ludzi był to zwykły dzień. Dzień pracy. Za chwilę wyrzucą jej nazwisko z pamięci. Skreślenie jej życia zajęło Wysokiemu Sądowi piętnaście minut. Miała wrażenie, że nikt jej nie słucha. Mogła powiedzieć, że pośrodku ulicy Mielżyńskiego wylądowali kosmici, a protokolant sądowy zapisałby to bez mrugnięcia okiem. W piętnaście minut skreślono dwadzieścia cztery miesiące. Tak łatwo. Zbyt łatwo.

Mąż nawet nie spojrzał w jej kierunku. Wyszedł z sali sądowej, nie oglądając się. Bez „do widzenia” ani „żegnaj”.

„Coś ty zrobiła, że cię zostawił?”, pytał wciąż wzrok matki. Wiedziała, że jeśli nie wyprowadzi się z domu rodziców, do którego przeniosła się po rozstaniu z mężem, zwariuje. Właśnie wtedy nieszczęście postanowiło jej udowodnić, że podobnie jak ludzie, woli chadzać w parze niż być samo jak kołek. Była w trakcie zapisywania na wizytę kolejnego pacjenta, gdy doktor Grzelczyk poprosił ją do swojego gabinetu.

– Niech pani siada.

Posłusznie opadła po drugiej stronie biurka, na miejscu dla pacjentów.

– Postanowiłem przejść na emeryturę, zamykam gabinet.

Przesunął po stole plik kartek. Wypowiedzenie. Nie miała więc już domu, teraz nie miała też pracy. Doktor mówił coś o tym, jak bardzo ją cenił, jakim dobrym była pracownikiem, że bardzo ją lubi. Starała się słuchać, naprawdę.

– Gratulacje – wydukała. – Emerytura. Piękna sprawa.

Wstała i wyszła.

Wróciła do wykonywania swoich obowiązków. Do końca dnia rejestrowała pacjentów, chwaliła płaczące dzieci po wyjściu z gabinetu, że były „bardzo dzielne”, odbierała telefony, wystawiała rachunki, wydawała paragony. Robiła, co do niej należało. Taki miała charakter. Wiedziała, że nawet na Titanicu należy grać aż do końca. Do samego końca.

Wróciła do domu. Czy też raczej do mieszkania swoich rodziców, które chwilowo musiała traktować jak dom, co nie służyło ani jej, ani im. Obchodzili się wszyscy szerokim łukiem. Zdecydowanie lepiej funkcjonowali, gdy z nimi nie mieszkała. Położyła torebkę na szafce w korytarzu, zdjęła płaszcz. Ciężko opadła na krzesło przy stole. Stół stał dokładnie w połowie drogi między aneksem kuchennym, gdzie mama właśnie kończyła szykować obiad (nigdy nie pozwalała jej pomóc, a potem wciąż narzekała, że wszystko musi robić sama), a kanapą, na której siedział tata, wpatrujący się w telewizor i leniwie skaczący po kanałach. Ojciec oderwał się od ekranu, uśmiechnął się do niej i zapytał:

– Jak ci minął dzień, kochanie?

– Parszywie – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Matka odwróciła się do niej i popatrzyła karcąco.

– Nie jojcz. Z jojczenia jeszcze nic nikomu nie przyszło. Weź się za siebie!

– Straciłam pracę.

– Co?!

– Straciłam pracę.

– Co z tobą jest nie tak? Robercie, gdzie popełniliśmy błąd, że taka jest?

– Kochanie, Zosia cię słyszy – próbował indagować ojciec.

– I dobrze! Przecież to jakiś koszmar. Jeśli myślisz, że będziemy cię utrzymywać… Masz ponad trzydzieści lat. Nie utrzymałaś męża, nie utrzymałaś pracy… Co jeszcze możesz stracić?

„Życie”, przeleciało jej przez głowę.

– Wandziu! – Ojciec podniósł głos.

– Co mi tu „wandziujesz”?! Przecież ta dziewczyna to jakaś porażka!

Miała dość. Wstała od stołu. Przeszła do pokoju, w którym spała jako dziewczynka, nastolatka, studentka. Dziś ciężko się było po nim poruszać, wszędzie stały pudła z jej rzeczami. Bo przecież miała już swój dom, miała prawo zacząć gromadzić rzeczy. Książki, wazony, zastawę stołową, ręczniki. Wszystkie rzeczy potrzebne i niepotrzebne do samodzielnego życia.

Spod łóżka wyciągnęła walizkę i zaczęła wkładać do niej najpotrzebniejsze rzeczy. Wreszcie uznała, że ma już wszystko. A może po prostu więcej nie zmieściło się do walizki. Wyszła na korytarz i włożyła buty. Matka pojawiła się chwilę później. Tuż za nią ojciec.

– Co robisz?!

Unikała wzroku matki. Sięgnęła po płaszcz i torebkę.

– Wyprowadzam się.

– Nie unoś się honorem. Nie masz dokąd pójść.

Tak. To była prawda.

Otworzyła drzwi. Wyszła na korytarz. Wsiadła do windy. Zjechała na parter. Co dalej? Dokąd teraz?

Wiedziała, że musi stąd zniknąć jak najszybciej. Na wszelki wypadek. Była niemal pewna, że matka powstrzyma ojca i nikt za nią nie pójdzie, ale lepiej nie kusić losu. W końcu ostatnio nie chciał współpracować. Pociągnęła walizkę za sobą i poszła na najbliższy przystanek autobusowy. Przejrzała listę kontaktów w telefonie. Czy był ktoś, kogo mogła poprosić, by pozwolił jej spędzić kilka nocy w swoim mieszkaniu? Patrzyła na kolejne nazwiska. Jej palec się zatrzymał. A może? Nie… Nie może. To byłoby nieuczciwe. To byłoby niegodziwe. Ale chyba nie miała innego wyjścia. Przecież nawet się nie dowie. Przecież nikt mu nie powie, a ona sama na siebie nie doniesie. To było jakieś wyjście. To było jedyne wyjście.

Przez chwilę bała się, że ktoś ją zawróci, że znajdzie się ktoś, kto powie, że nie wolno jej tu być. A jednak stróż znał ją i przepuścił bez problemu. W końcu była na liście, miała klucz. Również w windzie nikt jej nie zatrzymał. Korytarz przeszła bez problemów. Stanęła przed drzwiami. Czuła się fatalnie. Wiedziała, że właśnie zawodzi zaufanie tego człowieka. „Nie mam innego wyjścia”, tłumaczyła sama sobie. „Zawsze jest inne wyjście”, odpowiadało sumienie. „Chcesz iść pod most?”, pytał rozum. Sumienie nie odpowiedziało. „No właśnie, to milcz”.

Przyłożyła kartę, zamek piknął i zamigał na zielono. Weszła bez problemów. Korytarz zalało światło, ponieważ działało na fotokomórkę.

Wróciła pamięcią do tamtych dni. To była dziwna rozmowa kwalifikacyjna. Kto na rozmowę kwalifikacyjną umawia się w kawiarni? Z drugiej strony co za różnica? Była świeżo po studiach, potrzebowała pracy. Jakiejkolwiek pracy. To tylko na początek. Żeby ruszyć, potem poszuka czegoś lepszego. Tak to sobie tłumaczyła.

Kiedy przyszła, już czekał. Miał może trzydzieści lat. Nosił garnitur. I czyste, bardzo lśniące buty. Ciemne oczy i ciemne włosy. Chyba myślał o czymś intensywnie, bo marszczył brwi. Podeszła i przedstawiła się. Wstał, uścisnął jej rękę, poprosił, by usiadła, zaproponował kawę. Spośród kilkunastu CV, które leżały na stole, wyłowił to jej.

– Nie uważa pani, że to praca poniżej pani możliwości? – zapytał, gdy pobieżnie je przejrzał.

Uśmiechnęła się.

– Żadna praca nie hańbi.

A od czegoś trzeba zacząć. Przydadzą jej się własne pieniądze. Może pracować dla tego człowieka, a w międzyczasie rozglądać się za czymś lepszym, prawda? No właśnie. Plan prawie idealny. Prawie, bo idealnych planów nie ma, nawet jeśli ich twórcom wydaje się inaczej. Wiele filmów o skokach na bank było tego dowodem.

– W ogłoszeniu było napisane, że miałabym opiekować się domem.

Pokiwał głową.

– Tak, ale nie tylko. To w zasadzie mieszkanie w stanie surowym. Potrzebuję kogoś, kto znajdzie ekipę remontową, architektów wnętrz, a każdy etap będzie konsultował z właścicielem mieszkania, który przebywa obecnie za granicą. A kiedy wszystko będzie gotowe, rzeczywiście zaopiekuje się mieszkaniem. Trzeba tam będzie sprzątać, wietrzyć, podlewać kwiatki. W momencie, gdy właściciel będzie miał przyjechać, otrzyma pani listę zakupów i nazwy potraw do ugotowania lub dostarczenia, wszystko jedno. Po wyjeździe właściciela trzeba będzie ogarnąć, wyrzucić resztki z lodówki, być może oddać rzeczy do pralni. Myśli pani, że da pani radę? – Popatrzył na nią z powątpiewaniem.

Pokiwała głową.

– Tak, jestem bardzo zorganizowana.

– Ale remont…

– Dam radę – przekonywała, choć wcale nie była taka pewna.

– Dochodzą też inne zadania – dodał mężczyzna.

– Tak? – Przez chwilę poczuła zaniepokojenie.

– Od czasu do czasu właściciel poprosi panią o kupienie prezentu dla kogoś i przesłanie go pod odpowiedni adres.

Było to dziwne polecenie, ale w sumie… Kto nie lubi kupować prezentów? Nawet nie mrugnęła.

– Dobrze.

– Dobrze?

– Oczywiście.

Nie sądziła, że dostanie tę pracę, a jednak ją dostała. Mężczyzna zadzwonił tydzień później i poprosił o kolejne spotkanie w tej samej kawiarni, co poprzednio. Kiedy się zjawiła, był już na miejscu i pracował. A przecież się nie spóźniła. Gdy się przywitali, a ona usiadła, sięgnął po swoją aktówkę, z której wyciągnął plik kartek i podsunął jej.

– Zaznaczam jednak, że właścicielowi mieszkania zależy na dyskrecji. Będzie pani dysponowała danymi i adresami krewnych pracodawcy, więc w razie ich ujawnienia może pani zostać pociągnięta do odpowiedzialności karnej.

Pokiwała głową. Nie była wścibska. Trzymanie języka za zębami nie stanowiło dla niej problemu.

– Rozumiem.

Przesunął po stole w jej kierunku umowę. Dała sobie czas, by ją dokładnie przeczytać. Wszystko wyglądało w porządku. Tylko… To chyba był błąd.

– Przepraszam…

– Tak?

– Moja wypłata. Czy to nie za dużo dla… gosposi?

– Nasz pracodawca uznaje panią raczej za swoją sekretarkę, nie gosposię, i wyraźnie zażyczył sobie, żeby pani godnie zarabiała.

– Ale tyle?

Mężczyzna po drugiej stronie stołu uśmiechnął się.

– Bez przesady, nie dobija pani nawet do średniej krajowej, ale jeśli pani chce, mogę do niego zadzwonić i powiedzieć, że chce pani zarabiać mniej.

– Nie, nie, bez przesady, jest w porządku – zreflektowała się.

„Jeśli go stać, niech płaci”, pomyślała.

Podpisała.

Już dwa dni później dostała pierwszego maila z adresu: [email protected]. Dziękując opatrzności za sumę, na którą opiewała jej wypłata (może mężczyzna z kawiarni miał rację, może i nie były to kokosy, ale dla dziewczyny świeżo po studiach, której wydawało się, że zacznie od pracy za najniższą krajową jako bileterka w kinie albo w centrum handlowym jako konserwatorka powierzchni płaskich, kwota była przyzwoita), nawet nie korciło jej, żeby sprawdzić, kim jest człowiek, który ją zatrudniał. W pierwszym mailu witał się z nią i prosił o znalezienie ekipy remontowej i o konsultowanie z nim każdej decyzji.

Zaczęła od pojechania do mieszkania. I już wtedy stanęła jak wryta. Nigdy nie widziała miejsca podobnego do tego. Osiedle było zamknięte, miało stróża, podobno własny wewnętrzny basen (tak słyszała, ale nigdy tam nie była), piękną zieloną strefę dla spacerowiczów (z osobnym wybiegiem dla psów), duży plac zabaw dla dzieci. A mieszkanie? Mieszkanie! Naprzeciw wejścia ogromna przeszklona ściana ukazująca rzekę i drugą część miasta za rzeką. Sam taras miał dwadzieścia trzy metry, a mieszkanie dodatkowe sto. Kilka pokoi. Łazienka, pralnia.

Najpierw weszła ekipa remontowa. Mieszkanie było zupełnie nowe, nie było więc żadnych mebli, nic, co by przeszkadzało, co trzeba by przestawiać. Po jakimś czasie, położywszy podłogi i kafelki w łazience, wymalowawszy i zainstalowawszy oświetlenie, zamontowawszy drzwi i futryny, fachowcy od remontów się zmyli, a na ich miejsce zjawiła się zatrudniona projektantka i przystąpiła do pracy. Zgodnie z poleceniem Zosia konsultowała ze swoim pracodawcą każdą decyzję. Gdy dostawała zielone światło, robiła zakupy. Dbała, by na wszystko mieć rachunki, skanowała je i wysyłała pracodawcy. Odpisywał, że nie trzeba, że ma mu podawać sumy, ale ona i tak wysyłała skany nawet najdrobniejszych paragonów.

Zdziwiło ją, gdy kazał wygłuszyć jeden z pokoi. Nie pytała, nie dociekała. Choć znalezienie firmy, która to zrobi, okazało się niełatwe. Innym razem podał jej konkretny model fortepianu, który miał zostać wstawiony do wygłuszonego pokoju. Cena fortepianu sprawiła, że zakręciło jej się w głowie. Możliwe wyjaśnienia były dwa. Jej pracodawca był zawodowym muzykiem lub miał bardzo dużo pieniędzy i czasami lubił sobie pobrzdąkać na drogim instrumencie. Poczuła wtedy ukłucie zaciekawienia, ale wiedziała, że nie może sobie na nie pozwolić. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. A w jej przypadku także do utraty pracy.

Wreszcie remont się zakończył. Mieszkanie było gotowe.

Na koniec komórką nakręciła filmik. „To pańskie mieszkanie”, powiedziała zza kadru i przeszła się po całej przestrzeni, by pokazać wszystko właścicielowi. Załączyła filmik do maila i wysłała. W odpowiedzi dostała tylko jedno zdanie: „Podoba mi się”.

Po tych szalonych kilku tygodniach, w trakcie których pierwszy raz w życiu zajmowała się nadzorowaniem wykończenia i umeblowania mieszkania, mogła wreszcie zająć się także swoim życiem. Dzięki pieniądzom od swojego ekscentrycznego pracodawcy znalazła mieszkanie i wyprowadziła się od rodziców. Złożyła CV do kilkudziesięciu firm i spokojnie, nie martwiąc się o jutro, chodziła na rozmowy kwalifikacyjne.

Na ścianie lodówki w swoim nowym mieszkaniu powiesiła kalendarz, do którego powpisywała imiona nieznanych jej osób: Adaś, Konrad, Kamila, mama, ojciec. Dostała krótkie charakterystyki wszystkich członków rodziny. Mama lubiła złoto, tata hobbistycznie zajmował się stolarką i rzeźbił zwierzątka w drewnie. Przed każdą z dat w kalendarzu Zosia otrzymywała na konto pewną sumę pieniędzy na prezent. Starannie wyszukiwała kilka rzeczy i przesyłała linki do nich lub zdjęcia, jeśli były to rzeczy ze sklepu, swojemu pracodawcy. Początkowo wybierał sam. Po roku zaczął odpowiadać: „Proszę wybrać, ufam pani”. Z czasem coraz częściej zdarzało mu się zapominać, więc informowała go w mailach: „Podarował Pan Adasiowi konsolę Play Station na urodziny”, a on w odpowiedzi przesyłał zwykle słowa: „Rety, dzięki za pamięć!” i przesyłał jej na konto kwotę większą niż ta, na którą opiewał paragon.

Czasami dostawała też dziwne zlecenia. „Proszę zdobyć plakat z filmu Dzień Ganjong, oprawić go w antyramę i powiesić na ścianie w mieszkaniu”. Dzień Ganjong okazał się niezależnym koreańskim filmem, o którym prawie nikt nie słyszał. Grało go tylko jedno kino w Poznaniu, a ona prawie na kolanach błagała pracowników, żeby sprzedali jej plakat. Ostatecznie dali jej go za darmo (chyba przeraziła ich swoją determinacją). Przez lata takich antyram trochę się namnożyło. Tworzyły ładny rząd na ścianie w salonie. Ładny, ale dziwny. Były wśród nich filmy wysokobudżetowe, niskobudżetowe, krótko- i długometrażowe. Były filmy fabularne, był dokument. Nawet animacja, o której wiedziała, że w box offisie dobiła do miliarda dolarów. Obejrzała je wszystkie. Jej pracodawca miał naprawdę niesprecyzowany gust filmowy.

Przez sześć lat, podczas których dla niego pracowała, właściciel zjawił się w swoim mieszkaniu dwa razy. Zawsze uprzedzał ją z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Prosił o zrobienie zakupów oraz o to, by zostawiła mu coś na obiad. Odpisywała z zapytaniem, co mu przygotować. „Wszystko jedno, proszę nie robić sobie kłopotu”. Ponieważ był niewymagający, a ona nie wiedziała, co lubi, zawsze zostawiała mu dwie, trzy potrawy, żeby miał z czego wybrać. Na dzień przed jego przyjazdem kupowała świeże kwiaty, butelkę wina i stawiała na stole, by były jedną z pierwszych rzeczy, jakie zobaczy. O wazon opierała kartkę „Witam w domu, mam nadzieję, że miał Pan spokojną podróż”. Zastanawiała się, czy pokręci głową nad kartką i naiwnością jej autorki. Mężczyźni nie zwracają uwagi na szczegóły, a kwiaty chyba ich nie obchodzą. Ale co innego można komuś dać na powitanie, gdy się go zupełnie nie zna?

A potem znikała, aż do momentu, kiedy dawał jej znać, że wyjechał. Jakby nigdy jej tam nie było.

Ukończyła studia filologiczne, ponieważ zawsze lubiła sposób, w jaki język oddaje świat i otwiera nas na innych ludzi, ale w sumie nigdy nie ciągnęło jej do nauczania innych. Dlatego postanowiła swoją pasję połączyć z miłością do filmu. Zajęła się tłumaczeniami. Szybko odkryła kilka rzeczy. Po pierwsze, miała do tego talent. Po drugie, nie była to praca stabilna. Raz było dużo zleceń, innym razem pracy brakowało. I nigdy nie pracowała osiem godzin, zwykle dłużej. A to nie podobało się Mateuszowi. Dlatego gdy zadzwonili z przychodni dentystycznej, w której była na rozmowie kwalifikacyjnej, że chcieliby ją zatrudnić, zgodziła się. Fakt, Mateusz gorąco ją do tego namawiał. Pomyślała, że to przecież nie na zawsze, że tylko na chwilę, zaczepi się, dorobi do pensji, którą już ma, coś odłoży (zawsze dobrze mieć coś na czarną godzinę). To, co miało być na chwilę, okazało się na stałe. No, przynajmniej do momentu, aż właściciel nie obwieścił jej, że przechodzi na emeryturę, a przychodnia zostanie zamknięta.

Po drodze wydarzyło się jeszcze kilka rzeczy. Na festiwalu filmowym, na który wybrała się ze względu na fakt, że prezentowano tam krótkometrażowy film animowany, który tłumaczyła, zjawił się także sympatyczny informatyk czuwający nad siecią poznańskich hoteli. Kiedy zaprosił ją na randkę, nie robiła sobie wielkich nadziei. A jednak zakochała się. On także się w niej zakochał. Po pół roku przekonał ją do zmiany pracy, po roku zamieszkali razem we wspólnie kupionym mieszkaniu. Po kolejnych dziesięciu miesiącach, kiedy okazało się, że wspólne zamieszkanie nic nie popsuło, a wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej przekonało ich, że do siebie pasują, Mateusz poprosił ją o rękę. Po kolejnych dwóch miesiącach byli już małżeństwem. Miesiąc zajęło Mateuszowi dojście do tego, że jednak się pomylił. Po kolejnym miesiącu dostała pozew, a po czterech była już rozwódką.

W ciągu zaledwie roku straciła wszystko, na co pracowała sześć lat.

I teraz stała tutaj. W oświetlonym korytarzu mieszkania swojego pracodawcy, czując się jak śmieć. „Co z tobą jest nie tak?” Może nic? Może wszystko? Nie umiała na to odpowiedzieć. Być może, gdyby napisała do swojego pracodawcy, pozwoliłby jej się zatrzymać w swoim mieszkaniu. Mieszkaniu, które przez sześć lat było zamieszkane łącznie przez może miesiąc, jeśli dobrze policzyła. Mógł się zgodzić, ale nie musiał. Co go obchodziła jakaś obca, bezdomna kobieta? Nie musi mu mówić, przecież się nie dowie. Zostanie tu tylko kilka dni, aż nie wymyśli, co dalej. Może ktoś ją przygarnie. Posprząta po sobie tak dokładnie, że on nigdy się nie dowie, że tu była. Najpierw znajdzie nowe mieszkanie, a potem nową pracę. Da radę. Jak zawsze.

Zdjęła buty i płaszcz, ale nie powiesiła go w szafie w przedpokoju. Zastanowiła się. Dziś będzie spała na kanapie, ale od jutra… Musi kupić śpiwór i materac dmuchany. Rozłoży się w pralni. Nie miała złudzeń. Nie była u siebie i nie zamierzała zachowywać się, jakby tak było. Zaniosła więc wszystkie swoje rzeczy do pralni. No dobrze, więc to będzie przez najbliższych kilka dni „jej” pokój.

Wysłała ojcu SMS-a, że jest bezpieczna i żeby się nie martwił, ale kiedy zadzwonił, nie odebrała.

Rozłożyła torbę na podłodze i wyjęła z niej szlafrok, ręcznik i kosmetyczkę. Przeszła do łazienki. Napuściła wody do wanny. Wiedziała, gdzie jest żel pod prysznic i płyn do kąpieli. Wszystko sama kupiła i poustawiała w szafkach, to prawda. Ale kupiła to za cudze pieniądze. Nie zamierzała okradać swojego pracodawcy ani nadużywać jego gościnności. Woda, światło, prąd… No tak, to w takim razie najbliższe rachunki opłaci ze swojej pensji. Nie ma wyjścia. Tak będzie uczciwie.

Wzięła długą, relaksującą kąpiel. Dawno się nie kąpała. Mateusz wolał szybkie prysznice, więc nie zainstalowali wanny w ich mieszkaniu. Zawsze tego żałowała. U rodziców było z kolei za mało miejsca, by do łazienki zmieściła się wanna. Ale tutaj spokojnie weszłyby do niej trzy osoby. Albo mały słonik. Rozbawiła ją ta myśl, więc zanurkowała pod wodę. A kiedy się wynurzyła, zamiast się śmiać, zaczęła płakać. Jak długo mogła być dzielna?

Tej nocy nie mogła spać. Tłumaczyła sobie, że zawsze tak ma pierwszej nocy w nowym miejscu.

Lubiła to mieszkanie. Od samego początku. Może to nie ona zdecydowała o meblach (choć zdarzało się, że pracodawca pytał ją w mailach, którą z nadesłanych propozycji ona by wybrała, a potem przychylał się do jej zdania) czy kolorach ścian, ale przecież od sześciu lat przyjeżdżała tu, by sprzątać, wietrzyć, by podlewać kwiaty, które sama kupiła. To mieszkanie i ona byli starymi przyjaciółmi. Nie zmieni tego nawet fakt, że starała się ze wszystkich sił, by nie pozostawić po sobie śladów.

Drugiego dnia wyszła na zakupy. Napełniła lodówkę. Nie musiała sprzątać, bo posprzątała kilka dni wcześniej. Nadmuchała kupiony materac, na nim rozłożyła nowy śpiwór (który niezbyt ładnie pachniał), a nowo kupioną poduszkę oblekła w powłoczkę. Rozejrzała się. Dobrze. Miała już łóżko. To nic, że kilka metrów od pralki i na podłodze. Miała dach nad głową. Miała gdzie spać. Tylko to się liczyło.

Kilka następnych dni po powrocie z przychodni spędziła w pralni, siedząc po turecku na materacu, z laptopem na kolanach. Przeglądała oferty pracy i rozsyłała CV. Zamierzała działać, zanim z końcem miesiąca straci obecną pracę i środki do życia, a przynajmniej sporą ich część. Wiedziała jednak, że ma trzydzieści jeden lat i dotąd właściwie pracowała tylko w jednym miejscu. Nie było się co oszukiwać. Nie stanowiła atrakcyjnej kandydatury dla potencjalnego pracodawcy. Ale przecież może zacząć od początku. Po prostu zaczepić się gdzieś i szukać dalej. Nie będzie wybredna, byle pensja pozwoliła zapłacić za wynajem mieszkania i starczyła na utrzymanie się. Na razie więcej nie trzeba.

Właściwie cały tydzień spędziła w mieszkaniu, dlatego w weekend postanowiła wyjść na świeże powietrze, co w jej przypadku oznaczało wyłożenie się na leżaku na tarasie. Owinęła się w koc, bo maj tego roku wcale nie był ciepły. Uznała, że jest weekend, więc dziś nie będzie „pracowała” nad znalezieniem pracy. Dziś da sobie dyspensę od zamartwiania się, by nie zwariować. Wzięła książkę i starała się skupić na lekturze.

Usłyszała, że na taras sąsiedniego mieszkania ktoś wychodzi. Sądząc po odgłosach, osoba ta rozkładała właśnie talerze i sztućce. Drzwi rozchyliły się ponownie i do tej osoby ktoś dołączył. Ta druga zrobiła coś, co u pierwszej, kobiety, wywołało śmiech. Znów rozsunięcie drzwi.

– Jesteśmy! – usłyszała kobiecy głos.

– I przynieśliśmy alkohol – dodał męski głos.

Mimo że było dość chłodno, ludzie ci zasiedli do posiłku na tarasie. Dużo się śmiali. Rozmawiali o jakiejś galerii sztuki i o tym, że Agata spiera się z ojcem o nowy obraz, który tam powiesił („Powiedziałam mu, że może i ma oczy, więc umie patrzeć, ale ten obraz jest nic niewart. Uwierzysz, że się obraził?”). Są ludzie, którzy tak po prostu kupują sobie obrazy. Rozmawiali, że Weronika myśli o tym, by w tym roku pojechać na trzy tygodnie do Indii („Tylko kto się zajmie firmą, skoro zabieram ze sobą Piotra?”). O tym, że po zobaczeniu Kobiety w deszczu ktoś zgłosił się do Wojtka i zamówił u niego obraz. Wreszcie któraś z kobiet zaproponowała:

– Wznieśmy toast.

– Za co wypijemy?

Zapadła cisza.

– Wypijmy za to, że tu jesteśmy i dajemy radę – zaproponował kobiecy głos.

– I za to, że wreszcie kupiłaś szklanki do whisky – odpowiedział drugi kobiecy głos, a cała reszta się zaśmiała.

Usłyszała, jak dźwięczy szkło. Sięgnęła po swój kubek z herbatą stojący na stoliku między dwoma leżakami. Za to, że tu jesteśmy i dajemy radę. Za to i ona mogła razem z nimi wypić. Wstała z leżaka. Podeszła do krawędzi tarasu. Oparła się łokciami o balustradę. Kubek wisiał w pustej przestrzeni poza balkonem, podtrzymywany tylko przez jej palce i powietrze. Może to jej myśli ściągnęły tę kobietę? O balustradę tarasu po drugiej stronie oparła się trochę starsza od niej brunetka. Odwróciła głowę, spojrzała na nią i uśmiechnęła się.

– Ładny widok, prawda?

W odpowiedzi skinęła jedynie głową.

– Bardzo go lubię – dokończyła tamta.

– Na starość ci odbija i mówisz sama do siebie? – zainteresował się drugi kobiecy głos.

– Przynajmniej miałabym pewność, że rozmawiam z kimś inteligentnym, nie z tobą – odparła brunetka.

Kobieta uśmiechnęła się do Zosi i wzruszyła ramionami, jakby chciała przeprosić.

– Ale nie. Rozmawiam z naszą sąsiadką – odpowiedziała.

– Nie bądź głupia, tam nikt nie mieszka.

– No patrz, a jednak. Może nie wiesz wcale wszystkiego o tym osiedlu?

– Bzdura – prychnął drugi głos, rozeźlony.

Przez balustradę wychyliła się druga kobieta. Ta była prześliczną blondynką. W uszach miała długie złote kolczyki, które teraz dyndały szybko, dostosowując się do ruchu głowy kobiety.

– Ooo – powiedziała.

– Mówi się „dzień dobry” – upomniała blondynkę brunetka.

– Ciekawe. – Brwi blondynki podjechały do góry. A potem jej głowa zniknęła.

Brunetka znów wzruszyła ramionami, po czym pomachała na pożegnanie i także odeszła od balustrady.

Zosi zrobiło się gorąco. Miała wrażenie, że to „ciekawe” nie wróży niczego dobrego. Przez najbliższe godziny czekała spięta, aż ktoś przyjdzie i ją stamtąd wyrzuci. Co, jeśli blondynka zawiadomiła stróża, administrację osiedla czy kogokolwiek, kto tu rządził? Zosia starała się sama łagodzić swoje obawy. Przecież miała klucz. Była wpisana na listę osób uprawnionych do przebywania na osiedlu. Wszystko było w porządku. Nikt jej stąd nie wyrzuci. A jednak w spojrzeniu tamtej było coś takiego… Ciekawość? Też. Ale nie tylko.

Czekała. Czekała. I czekała. Nic się nie stało. Nikt nie przyszedł, by ją wyrzucić.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Jagoda Wochlik, 2024

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki: Tomasz Dobrenko © GIFTKING

 

Redakcja: Katarzyna Wojtas

Korekta: Joanna Pawłowska, Jarosław Lipski

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

PR & marketing: Anna Apanas

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-294-8

 

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.