Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
105 osób interesuje się tą książką
Każdy chciałby zostawić przeszłość za sobą – by nie przeszkadzała mu w kroczeniu w przyszłość. Niestety zdarza się, że odłamki przeszłości uderzają w nas z siłą torpedy, a z naszego wyobrażenia o własnym życiu zostaje jedynie gruz.
Stojąc nad świeżo wykopanym grobem matki, Irmina Łuczak ma w głowie jedynie szybkie załatwienie doczesnych spraw tej kobiety, z którą nie utrzymywała kontaktu od trzydziestu lat, i powrót do swego luksusowego życia. Los jednak postanawia inaczej. Po przyjeździe do rodzinnego domu w bieszczadzkiej wsi Stuposiany Irmina powoli rozplątuje sieć tajemnic i intryg, którą opleciono działalność przetwórczą jej matki i sympatycznych współmieszkańców okolicy. Jakby tego było mało, przypadek sprawia, że Irmina poznaje prawdziwe oblicze matki, a przede wszystkim mroczny sekret swoich dziadków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 314
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Odłamki
Izabela Grabda
Wydawnictwo: Pulp Books
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Włoka
Redaktorka: Karolina Macios
Korektorka: Joanna Kłos
Grafika okładkowa: Piotr Sokołowski
Projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Sokołowski
Projekt i opracowanie ebooka: Katarzyna Rek
ISBN 978-83-972769-9-4
PULPBOOKS SP. Z O.O.
ul. Łagiewnicka 121
91-863 Łódź
www.pulpbooks.pl
ŁÓDŹ 2025
WYDANIE PIERWSZE
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i Autora.
Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcja literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.
COPYRIGHT © by Izabela Grabda
COPYRIGHT © BY WYDAWNICTWO PULP BOOKS ŁÓDŹ 2025
Ministrant mógł mieć dziesięć, może jedenaście lat. Jego mina i sposób, w jaki trzymał krzyż, jasno określały stosunek młodego człowieka do funkcji, która została mu powierzona, i Irmina musiała mocno przygryźć wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. Trochę głupio by to wyglądało na pogrzebie matki, opuściła więc głowę i schowała twarz za włosami. Kiedy znów spojrzała na chłopaka, ten rozglądał się znudzonym wzrokiem i poruszał nieznacznie ustami, udając, że się modli. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyprostował się, ujął mocniej krzyż, który dał radę nawet zadrżeć z powodu tegoż uścisku, i od razu dźwięcznym i mocnym głosem zaczął uczestniczyć w modlitwie. Zaciekawiona Irmina podążyła za spojrzeniem ministranta i teraz już naprawdę musiała użyć wszelkich dostępnych środków, żeby nie roześmiać się na głos. W biednego chłopaka bowiem wbijała potępieńczo-ostrzegający wzrok starsza kobieta, zapewne jego babka lub wiekowa ciotka – niezależnie jednak od stopnia pokrewieństwa wzbudzała w dzieciaku respekt. Irminie nawet przeszło przez myśl, że to za sprawą tej krewniaczki poszedł w ministranturę. Nie żeby obchodziła ją kariera ministranta, po prostu musiała zająć czymś głowę do końca ceremonii.
Ksiądz złożył jej kondolencje i odszedł w stronę uroczej drewnianej cerkwi, przerobionej na kościół katolicki, co w Bieszczadach stanowiło normę. Irmina przyjęła jeszcze kilka wyrazów ubolewania z powodu straty – tak szczerych jak zapewnienie alkoholika o wstręcie do trunków. Na koniec podszedł do niej mężczyzna. Sposobem bycia i wyglądem zdecydowanie odstawał od tubylczej tkanki społecznej, która na pogrzeb przyszła wystrojona w przepisowe garsonki i garnitury z narzuconymi na nie „niedzielnymi” płaszczami. On miał na sobie ciemne markowe dżinsy, buty typu Martens i szarą, równie markową co spodnie, parkę w kolorze przegniłej trawy.
– Przypuszczam – zaczął niepewnym tonem – że jest pani rodziną Jagny…
– Jestem jej córką – wpadła mu w słowo – i jeżeli chce mi pan złożyć szczere kondolencje, proszę się nie trudzić. Ta kobieta zostawiła mnie u dziadków zaraz po moim urodzeniu i poszła z gachem w pizdu na szesnaście lat. Potem wróciła, ale jak dla mnie o szesnaście lat za późno, więc wyniosłam się z domu i więcej jej nie widziałam. Niestety jestem jedyną rodziną, dlatego musiałam przyjechać, żeby dopełnić obowiązku pochówku.
Nie miała pojęcia, po co mu to wszystko powiedziała. Może zwyczajnie nie chciała przyjmować kolejnych słów, które absolutnie jej się nie należały.
– W takim razie zostawię jedynie kwiaty. Do zobaczenia.
Położył ładną wiązankę, która mocno kontrastowała z tanimi wiechciami, leżącymi już na kupce ziemi wybranej z grobu, i odszedł. Irminę trochę zdziwiły twardo wypowiedziane słowa pożegnania, jakby nieznajomy dał jej do zrozumienia, że nie jest to ich ostatnie spotkanie. W końcu podeszła bliżej dziury i popatrzyła na lakierowaną trumnę, w której spoczywała Jagna Łuczak, lat sześćdziesiąt trzy, a w głowie zadźwięczały jej słowa babki Poli: „Pamiętaj, dziecko, zawsze rób najbogaciej, jak cię stać, cobyś na dziada nie wychodziła przed obcymi”. I właśnie dzięki tym słowom wybrała najdroższą opcję, jaką miał w ofercie dom pogrzebowy, oraz kazała matkę przywieźć najlepszym karawanem, jakim ów dom dysponował. Tak więc matka na miejsce pochówku przyjechała w lakierowanej dębowej trumnie mercedesem, tylko dlatego, żeby Irmina nie wyszła na dziada przed dwoma kuzynami i ich rodzinami, a babka Pola była zadowolona w zaświatach.
Usłyszała jednoznaczne chrząknięcie dobiegające gdzieś z boku, spojrzała w tamtym kierunku i zobaczyła dwóch mężczyzn opierających dłonie o trzonki łopat. Posłała im delikatny uśmiech i skinąwszy głową, położyła na ziemi swoją wiązankę kwiatów, po czym ruszyła na przykościelny parking. Ujrzała tam jedynie swoje volvo, nawet karawan już odjechał. Jeszcze raz zerknęła na kościół, którego mądrzy gospodarze zachowali sporo elementów wystroju cerkwi świętej Paraskiewy, po czym odpaliła silnik. Momentalnie zeszło z niej napięcie towarzyszące jej od samego świtu. Rzuciła okiem na zegarek; wskazywał trzynastą z minutami. Wbiła bieg i ruszyła posprzątać przeszłość. Raz na zawsze.
Jadąc powoli główną ulicą wsi Stefkowa, obserwowała, jak ta zapyziała bieszczadzka dziura nabiera cywilizacyjnych rumieńców. Ostatni raz była tutaj trzydzieści lat temu, kiedy zmierzała do Ustrzyk Dolnych na PKS, by dostać się nim do Krakowa, a później przesiąść się na pociąg do Katowic. Od tamtego czasu powstało zdecydowanie więcej domów, rozwinęła się też baza noclegowa dla żądnych obcowania z naturą turystów. Ze Stefkowej pochodziła babcia Pola, tutaj też znajdowały się groby całej rodziny, dlatego Irmina zdecydowała się pochować matkę obok jej rodziców. Teraz miała przed sobą kilkudziesięciokilometrową trasę do Stuposian, miejsca, w którym się wychowała i z którego miała najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa. Nie spieszyła się, cieszyła oczy widokiem gór, może i niezbyt wysokich, ale za to obdarzonych niepodrabialnym urokiem dzikości i pierwotności. Mijała kolejne wsie i przysiółki, które, tak jak Stefkowa, zostały w różnym stopniu dotknięte ręką postępującej cywilizacji. Pomyślała, że jeżeli dalej tak pójdzie, Bieszczadom może grozić taki sam los jak Tatrom czy Beskidom, które zamieniły się w kurorty pełne ludzi i samochodów i na których szlakach jest taki sam ruch jak na głównej ulicy Katowic w godzinach szczytu. No ale cóż, miała świadomość, że kijem Wisły nikt jeszcze nie zawrócił, a ludzie tutaj muszą z czegoś żyć, dlatego lepsi ci hałasujący i śmiecący turyści aniżeli przemysł.
Wreszcie zobaczyła zieloną tablicę z nazwą rodzinnej miejscowości. Tak jak przypuszczała, tutaj również cywilizacja upomniała się o swoje. Stuposiany przywitały ją nowoczesnym dużym budynkiem, w którym mieściła się siedziba Nadleśnictwa. Po drugiej stronie ulicy rozpoznała kilka starych, ale całkiem zgrabnie odnowionych domów mieszkalnych. Jeden z nich został nawet agroturystyką, co Irminę nieźle rozbawiło, ponieważ z „agro” ten mały pensjonacik niewiele miał wspólnego. Za zakrętem po prawej zauważyła nowy zajazd z hotelem, później jednak okolica stała się bardziej rozpoznawalna. Lewą stronę drogi niepodzielnie okupowała rzeka Wołosaty, natomiast grupa kilku domów wielorodzinnych przycupnęła po prawej. Na końcu szeregu ze zdziwieniem odnotowała, że jej dawna podstawówka została schroniskiem PTTK-u. Za nim zobaczyła maleńką kapliczkę z Matką Boską, zwolniła, po czym zaczęła wypatrywać drogi prowadzącej do domu dziadków, ale jej wzrok uciekł w stronę nowej strażnicy pograniczników, górującej nad mostem na rzece. Irmina musiała przyznać, że budynek prezentuje się nad wyraz ładnie. Co prawda bardziej znaną strażnicą była ta w Ustrzykach Górnych – ze względu na serial Wataha, ale ta stuposiańska zdawała się zdecydowanie okazalsza. Omal nie przegapiła swojej drogi, więc nie zawracając sobie głowy kierunkowskazem, skręciła w prawo i już pięła się lekko pod górę starą, dobrze znaną szutrową nawierzchnią. Jechała powoli, przyglądając się otaczającemu ją lasowi, i miała wrażenie, że nic się nie zmieniło. Nic oprócz drzew, które stały się wyższe i grubsze. Droga skręciła w prawo, a oczom Irminy ukazały się budynki gospodarstwa Stasiaków. Zatrzymała się i przyjrzała domowi oraz otoczeniu. Nie zdziwił jej widok zalesionych terenów, gdzie Stasiaki wcześniej mieli pola uprawne i łąki do wypasania bydła. Ogarnął ją za to smutek, bo zdała sobie sprawę, że w gospodarstwie od dawna nikt nie mieszka. Świadczyły o tym zapadnięte, porośnięte mchem dachy na domu i stodole oraz zabite deskami okna i podwórko, na którym dzika przyroda rozpanoszyła się w najlepsze, zagarniając przy okazji ścieżki, schody i ściany. Uderzyły w nią wspomnienia lat dziecięcych, kiedy biegała z Iwonką, młodszą córką Stasiaków, i Mariuszem, jej kuzynem. Przyjeżdżał zawsze na lato z „miasta”. Był starszy od Irminy, miał miastowe ubrania i takież samo zachowanie, co nieodmiennie jej imponowało. Uśmiechnęła się na wspomnienie swojego pierwszego w życiu zauroczenia i pierwszych nieśmiałych całusów za stodołą, ale nawet ono nie przytłumiło smutku, jaki wywołał w jej sercu widok opuszczonego gospodarstwa, które nagle skojarzyło się Irminie z zaniedbanym grobem.
Gdy ruszyła w dalszą drogę, zaczął w niej rosnąć niepokój. Nie wiedziała, co tam zastanie. Czy matka dokonała jakichś zmian? Dbała o dom? A może wręcz odwrotnie, doprowadziła go do ruiny? Za drugim zakrętem, tym razem w lewo, czekał ją podjazd pod górę, potem kawałek prosto i kolejne dwa zawijasy, aż wreszcie pokazała się brama wjazdowa na posesję dziadków.
Ale nie ta zakotwiczona w jej pamięci. Tamta miała dwa skrzydła sztachet przymocowanych do żelaznej ramy i pomalowanych na nijaki, brązowy kolor, a Irminę przywitała całkiem nowoczesna, wykonana z modnych szarych paneli brama z gustowną furtką. I pewnie wywarłoby to na Irminie wielkie wrażenie, gdyby nie przyćmił go zakręt przed wjazdem na posesję dziadków. Ktoś wytyczył nową drogę idącą na lewo w las! Zwolniła i z ciekawością zerknęła pomiędzy drzewa, ale nie dostrzegła żadnego budynku.
– Ki czort? – mruknęła pod nosem.
Otworzyła bramę, wjechała na podwórko, zaparkowała przed wejściem do domu i wyłączyła silnik. Skłamałaby, gdyby twierdziła, że całą drogę nie bała się tego momentu. Trzydzieści lat wmawiała sobie, że to miejsce nic dla niej nie znaczy, bo przecież dziecko musi się gdzieś wychować. Ona wychowała się tutaj, otoczona miłością dziadków i pięknem gór. Każde dziecko jednak dorasta i idzie nową drogą. Irmina również nią podążyła, zostawiając ten okres życia definitywnie za sobą. A teraz przekonała się, że los potrafi być wybitnie złośliwą cholerą. Dlatego wysiadła z samochodu i się rozejrzała. Porównywała to z obrazem, jaki zachowała w głowie, i chcąc nie chcąc musiała przyznać, że teraz jest po prostu ładniej. Porośnięte rachityczną trawą podwórko zastąpił sad, drzewa wypełniały całą przestrzeń pomiędzy domem a dawną oborą, w której mieszkały krowa, kilka kóz i stadko kur. Miała nowy dach z gustownej falowanej blachy oraz drzwi – nie tamtą zbitkę z nieheblowanych desek, tylko klasyczne skrzydło rodem z popularnych marketów budowlanych. Odwróciła wzrok i spojrzała na dom. Tutaj też z dachu zniknął eternit, a jego miejsce zajęła taka sama falowana blacha, drewniane okna zostały zaś zastąpione nowoczesnymi plastikowymi. Jedynie oszklona weranda, ciągnąca się przez prawie cały bok budynku, tak bardzo charakterystyczna dla starych domów w Bieszczadach, nie zmieniła się prawie wcale. Nie było tylko firanek, które babka z uporem maniaka wieszała na każdej szybce.
Podeszła do drzwi werandy, otworzyła je i rozdziawiła usta ze zdziwienia. Po lewej stronie, tam, gdzie zawsze stał stary stół z ceratą w kwiatki i dwie długie, pomalowane farbą olejną na kolor zetlałej musztardy ławki, zobaczyła gustowny ogrodowy komplet wypoczynkowy. Prawa strona zdziwiła ją jeszcze bardziej. Zamiast pożółkłego kredensu z zepsutą szufladą ujrzała ułożone w równych stosach zgrzewki słoików różnej pojemności, pudła z kolorowymi zakrętkami, ładne, ofoliowane skrzyneczki z drewna oraz worek z eleganckim siankiem. O ile sianko można tak nazwać, ale Irminie inne określenie nijak nie pasowało do tego wytworu, które z łąką niewiele miało wspólnego.
– Ciekawe, co ona z tym robiła – mruknęła, po czym wyjęła z kieszeni płaszcza klucze, które otrzymała od kuzyna matki przed pogrzebem.
Weszła do ciemnej sieni i wymacała przełącznik. To pomieszczenie niewiele się zmieniło, tyle że brakowało jednych drzwi, na podłodze były płytki imitujące drewno zamiast brązowego linoleum, a na suficie pysznił się na wskroś nowoczesny duży żyrandol. Sień miała kształt prostokąta i Irmina pamiętała, że na wprost wejścia znajdowała się nieduża łazienka, po lewej – kuchnia oraz pokój gościnny, a po prawej – sypialnia dziadków i jej pokój. Teraz brakowało drzwi do pokoju gościnnego, który dziś nazywano salonem, otworzyła więc te prowadzące do dawnej kuchni. Zobaczyła całkowicie inne wnętrze niż to, którego się spodziewała. Nie został w nim nawet ślad po typowo komunistycznych szafkach kuchennych. Jako kilkulatka z dumą jechała po nie z dziadkiem aż do Ustrzyk Dolnych i nawet pomagała w ich składaniu. Nie zobaczyła też stołu pomalowanego farbą olejną na biało i obłożonego ceratą w kwiatki ani klasycznych taboretów. Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to brak ściany pomiędzy kuchnią a pokojem gościnnym. Teraz stanowiły one jedną, całkiem ładnie urządzoną przestrzeń z nowoczesnym kominkiem zamiast pieca węglowego. Obok dostrzegła duże legowisko dla psa i od razu zaniepokoiła ją myśl: gdzie teraz jest zwierz? Postanowiła później zadzwonić do kuzyna matki i dowiedzieć się, co z nim zrobili. Przeszła się po części kuchennej, która wyglądała, jakby właścicielka jedynie wyszła na chwilę i miała zaraz wrócić. Na wyspie oddzielającej część salonową od kuchni stał kubek z niedopitą kawą, obok talerz z kawałkiem zeschniętego drożdżowego ciasta z kruszonką, a w zlewie niewielki garnek, miska i dwie łyżki do zupy. Z otwartej zmywarki dochodził średnio przyjemny zapach. Niewiele myśląc, wysunęła jej dolną szufladę, włożyła brudne naczynia, w szafce pod zlewem znalazła detergent do mycia i włączyła program. Spłukała zlew, wytarła dłonie w wiszący na klamce od szafki ręczniczek i ruszyła zwiedzić resztę domu. Łazienka została pozbawiona żeliwnej wanny, a w jej miejscu stała teraz kabina prysznicowa. To samo spotkało starą pralkę – dawny polar zastąpiono boschem. No i płytki na podłodze oraz ścianach zdecydowanie różniły się od tych, które pamiętała. Po sypialni dziadków z podwójnym dębowym łożem małżeńskim i ogromną szafą również nie został ślad. Zamiast nich królowały tu produkty popularnej skandynawskiej sieciówki.
– Ona naprawdę fajnie się tutaj urządziła – podsumowała Irmina i chwyciła za klamkę swojego dawnego pokoju.
Tym razem aż rozdziawiła usta ze zdziwienia na widok czegoś w rodzaju spiżarni i pracowni w jednym. Zobaczyła regały przemysłowe, ustawione w bibliotecznym porządku i sięgające po sam sufit. Część z nich zapełniały słoiki różnej wielkości z przetworami. Irmina ciekawie podeszła do pierwszego i ujęła w dłoń ćwierćlitrowy słoik. Na gustownej etykietce zobaczyła etykietę „Bieszczadzkie śliwki w syropie miodowym”, inne zawierały czereśnie, wiśnie, gruszki, jabłka i morele w miodzie. Znalazła również powidła śliwkowe, dżemy malinowe, jagodowe, nawet z mirabelek. Wszystko było oczywiście bieszczadzkie, a etykietki i nakrętki gustownie wykonane. Każdy słoik miał czapeczkę z kawałka kolorowego materiału i wstążkę imitującą słowiańską krajkę albo ukraińską wyszywankę.
Irmina odstawiła słoik z marmoladą ze śliwek i spojrzała na blat zamontowany wzdłuż ściany przy oknie. Znalazła tam otwartego laptopa, ułożone w zgrabną stertę opakowania kurierskie, wstążki, taśmy, owo eleganckie sianko i kilka drewnianych pudełek z werandy. Nad laptopem przytwierdzono do ściany dużą tablicę korkową z przypiętą kartką formatu A4. Na niej znajdowała się lista nazwisk i adresów, a obok nich informacje, co dana osoba miała otrzymać. Część skreślono grubym czerwonym flamastrem, co mogło oznaczać, że zamówienia zostały zrealizowane.
– To ci obrotna mamuśka – stwierdziła z uznaniem. – Miała łeb do interesu.
Zdjęła płaszcz, usiadła przy laptopie i spróbowała odpalić urządzenie, co poszło nad wyraz sprawnie, bo nie zostało zabezpieczone hasłem. Od razu wyświetliła się strona firmy. Prezentowała się bardzo profesjonalnie – oferowała ekologiczne produkty za niemałe pieniądze, ale patrząc na liczbę zamówień, cena nie zrażała nabywców. Irmina prześledziła najważniejsze informacje, zaakceptowała kolejne zamówienia i postanowiła jutro z samego rana zająć się ich realizacją. Będzie też musiała skontaktować się z księgową matki, żeby ustalić, co zrobić z działalnością. Od razu w głowie kobiety odpaliła się biznesowa żyłka, podszeptując, że jeżeli firma okaże się dochodowa, rozbuduje markę, żeby później sprzedać ją za przyzwoitą sumę. Zaraz jednak zganiła się w duchu. Już w Katowicach postanowiła, że zamknie wszystkie zobowiązania matki, uporządkuje sprawy spadkowe, sprzeda posesję, a potem kupi sobie niewielki dom nad Bałtykiem i będzie tam wiodła spokojne życie. Myśląc o ostatnim punkcie tego planu, zamknęła laptopa, w kuchni nastawiła wodę na herbatę, po czym ruszyła do auta po walizkę i torbę z jedzeniem. Nie miała pojęcia, co tu zastanie, wolała więc zabrać podstawowe produkty na kolację i śniadanie, tym bardziej że do najbliższego sklepu był stąd kawał drogi. Zamyślona opuściła werandę i w tym momencie od strony ciągle jeszcze otwartej na oścież bramy usłyszała znajomy głos:
– Dzień dobry, chyba muszę zająć pani kilka chwil.
Nie zdziwiła się na widok mężczyzny, któremu w tak spektakularny sposób przerwała składanie kondolencji na cmentarzu.
– Widzę, że pańskie „do zobaczenia” nie było rzucone na wiatr. – Uśmiechnęła się i zerknęła na siedzącego przy jego nogach dużego kudłatego owczarka o sierści w kolorze świeżo wydobytego węgla. – Czy to pies mojej matki?
– Tak, nazywa się Pek.
Oderwała wzrok od owczarka i przeniosła go na mężczyznę z mieszaniną zdziwienia i rozbawienia.
– Poważnie dała mu imię najgorszego bieszczadzkiego diabła?
– Poważnie. – Rozbawienie Irminy udzieliło się mężczyźnie. – Jagna miała specyficzne poczucie humoru. A kiedy mogła dokopać złośliwym znajomym czy nietolerującej jej sposobu życia rodzinie, robiła to z radością. Gdy żony kuzynów dowiedziały się, jak nazwała psa, przestały się z nią kontaktować.
Nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Wyciągnęła dłoń w stronę psa, a ten powąchał ją ostrożnie, liznął i podstawił łeb. Pogłaskała stworzenie, po czym wyciągnęła drugą rękę w stronę mężczyzny.
– Irmina Łuczak, ale to pewnie pan już wie.
Ujął jej dłoń i lekko uścisnął.
– Igor Sereda, obecnie pani najbliższy sąsiad.
Irmina przyjrzała mu się dokładniej. Górował nad nią, choć nie dzieliła ich znacząca różnica wzrostu, trzymał się prosto, a sylwetka zdradzała, że praca fizyczna nie jest mu obca. Włosy krótko przycięte, ciemne, mocno już poprzetykane siwizną, podobnie jak krótka broda, co mogło świadczyć o tym, że jest od niej starszy. Twarz miał szczupłą, a kolor jego tęczówek kojarzył się z gorzką czekoladą. Mogłaby go określić jako normalnego, przeciętnego faceta, ani za przystojnego, ani też specjalnie odpychającego.
– Czyli rozumiem, że ta nowa droga – wskazała ręką pas utwardzonych żółtych kamieni wzdłuż swojego płotu – prowadzi do pana domu? Kupił pan ziemię?
– W pewnym sensie. Wie pani, że tutaj kupno choćby milimetra graniczy z cudem. Ta ziemia dawno temu należała do mojej rodziny, ale straciliśmy ją przez różne zawirowania historyczne. Sporo czasu i pieniędzy poświęciłem, żeby odzyskać chociaż niewielki skrawek dawnego majątku. Wybudowałem dom na odnalezionych starych fundamentach, od kilku lat tutaj mieszkam i nie mam zamiaru ruszać się stąd do śmierci. Natomiast niepokoję panią z powodu Peka.
– Chce mi go pan oddać?
Mężczyzna wolno zaprzeczył ruchem głowy.
– No właśnie nie. Jeżeli byłaby taka możliwość, chciałbym go zatrzymać. Pies mnie lubi i często jeździ ze mną do pracy. Czuje się w moim domu nad wyraz dobrze, bo zna to miejsce od chwili, w której Jagna znalazła go jako szczeniaka przywiązanego do drzewa w lesie.
– Przywiązanego? – W jej oczach natychmiast pokazała się wściekłość. – Jakbym skurwiela, co to zrobił, dop…
– Zająłem się tym – wszedł jej w słowo. – Nie skrzywdzi już żadnego zwierzaka i proszę mnie nie pytać o szczegóły.
Powiedział to takim tonem, że Irminie od razu przeszła chęć zadania serii pytań dodatkowych. Odchrząknęła.
– No cóż, w takim razie może wejdzie pan z Pekiem na kawę albo herbatę i omówimy szczegóły?
– Kawą nigdy nie gardzę. A już w szczególności z ekspresu, który stoi w kuchni tego domu.
Irmina otworzyła bagażnik i z pomocą nowo poznanego sąsiada zaniosła bagaże do domu. Walizkę umieściła w sypialni, a torbę ze spożywką Igor położył na wyspie kuchennej. Pek wbiegł do środka przed nimi i od razu przeleciał się po wszystkich pomieszczeniach, ale nie zachowywał się, jakby szukał swojej pani – raczej sprawdzał, czy wszystko jest w porządku i na swoim miejscu. Później poszedł do salonu, położył się na legowisku i jak gdyby nigdy nic przymknął powieki.
– Myślałam, że będzie szukał matki – odezwała się Irmina w trakcie wyjmowania produktów z torby.
Igor, który za jej przyzwoleniem zajął się nastawianiem kawy w ekspresie, spojrzał na psa.
– Wie, że Jagny już nie ma. To on mnie poinformował, że stało się coś złego, i zmusił, żebym tutaj przyszedł. Ale było już za późno na jakąkolwiek pomoc. Pek jest naprawdę mądrym i doskonale wyszkolonym zwierzakiem.
Irmina położyła na blacie karton mleka i opakowanie ciastek maślanych. Otworzyła lodówkę, żeby włożyć tam ser, wędlinę i warzywa, ale okazało się, że najpierw musi w niej posprzątać. Wyjęła dwa pudełka z raczej niejadalnymi już porcjami obiadowymi i kolejne z produktami do przyrządzania kanapek. Nie ruszała jajek ani dwóch słoiczków z musztardami i majonezem.
– Nie ma keczupu – zauważyła – za to majonezu jest aż nadto.
– Nie lubiła keczupu. A majonez dawała do wszystkiego. Nawet boczek z nim jadła.
– Teraz mnie nie dziwi, że dostała zawału. Takiej diety nawet najodporniejszy organizm by nie zniósł.
– Wie pani, Jagna uwielbiała konkretne i najlepiej tłuste jedzenie. Może gdyby taka dieta powodowała u niej przyrost wagi, trochę by się zastanowiła nad tym, co je. Ale ona była zwyczajnie szczupła z natury i dlatego sobie nie żałowała.
– Szkoda, że akurat tego nie przekazała mi w genach – mruknęła Irmina i spojrzała na Igora. – Trochę mnie męczy mówienie sobie per pan i pani. Możemy przejść na mniej oficjalną formę?
– Jak najbardziej. – Uśmiechnął się. – Jaką kawę ci przygotować?
– Dużą czarną.
Zanim opróżniła feralne pudełka i wypłukała je w zlewozmywaku, kubki z kawą stały już na wyspie. Usiedli na hokerach, a ona sięgnęła po paczkę z ciastkami i kiedy tylko rozległ się dźwięk rozrywanej folii, Pek natychmiast zmaterializował się obok, mlasnął znacząco, zerknął na Irminę i zaraz potem skupił całą uwagę na ciastkach. Rozbawiona dała mu jedno, a ono po prostu zniknęło w ogromnej paszczy.
– Teraz się nie odczepi – powiedział Igor. – Przynajmniej dopóki ciastka się nie skończą.
– To mamy jedną cechę wspólną: też nie odchodzę od stołu, na którym są choć okruszki czegoś słodkiego. Co przemawia za tym, żebyś tego psa zabrał.
– Dlaczego? – zdziwił się.
– Bo nie lubię konkurencji w konsumpcji słodyczy – powiedziała poważnym tonem, patrząc na wciąż żebrzącego wzrokiem psa, po czym dała mu następne ciastko. – Kolejnym powodem jest to, że on tym swoim cudnym spojrzeniem wyciągnie ode mnie ostatni kęs czegokolwiek jadalnego i umrę przy nim z głodu.
Igor roześmiał się.
– Rzeczywiście – potwierdził rozbawionym tonem. – Pek jest specjalistą pod tym względem.
Irmina napiła się kawy i stwierdziła, że Igor miał rację, ekspres matki parzył ją doskonale.
– Dobrze znałeś moją matkę? – zapytała.
Pokręcił kubkiem i chwilę milczał z nieodgadnionym dla niej wyrazem twarzy.
– Człowiek drugiego człowieka nigdy nie zna dobrze – odezwał się w końcu tonem, który zdradzał, że bardzo się kiedyś na kimś zawiódł. – Ale jako sąsiadkę, a nawet kompankę do kieliszka wina to jak najbardziej. Pomagaliśmy sobie. Ona czasem mnie nakarmiła, ja zawiozłem jej paczki na pocztę. Taka zwykła dobrosąsiedzka znajomość.
– Miała jakiegoś faceta?
To bezpośrednie pytanie widocznie go zaskoczyło, ponieważ spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem, a nawet konsternacją.
– Ona ledwo rozmawiała ze mną i z kurierem, a żaden inny mężczyzna nigdy się tutaj nie kręcił. Nawet na czas remontu przeprowadziła się do wynajętego mieszkania w Lesku, żeby nie musieć przebywać w jednym pomieszczeniu z innymi ludźmi.
– Dlaczego tak się zachowywała?
Wzruszył ramionami.
– Może po prostu miała swoje dziwactwa, może mieszkanie w tak odludnym miejscu źle wpłynęło na jej charakter. Nie wiem. Próbowałem z nią rozmawiać na ten temat, ale za każdym razem mnie zbywała.
Irminę zastanowiły te słowa. Wiedziała, że w Bieszczadach ludzie żyją trochę inaczej niż w bardziej zurbanizowanych rejonach kraju. Tutaj rytm dyktowały pogoda i odległość. Jagna mieszkała w miejscu bardzo oddalonym od wsi, otoczona gęstymi lasami. Czy to dlatego tak zdziczała i odsunęła się od ludzi?
– Kiedyś zastanawiałem się, czy ten jej wstręt, przede wszystkim do mężczyzn, nie był efektem jakichś traumatycznych przeżyć z młodości. Może coś pamiętasz?
Pokręciła przecząco głową.
– Praktycznie jej nie znałam. Pamiętam moment, kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz. Miałam wtedy piętnaście lat. Wysiadła z UAZ-a Straży Granicznej, którym jeździł przyjaciel dziadka Stach Byczewski. Była chuda i blada jak porcelanowa laleczka, miała podkrążone oczy i lekko sine usta. Wyglądała jak chodzący trup i tak też się poruszała, ostrożnie stawiając każdy krok. Z czasem na kuchni babci wydobrzała, nabrała rumieńców i nawet trochę kształtów, ale prawie się nie odzywała i miałam wrażenie, że boi się zostać ze mną sam na sam.
– Skąd ją ten Stach przywiózł?
– Nie wiem. Rano przyjechał po dziadka, wsiedli do gazika i pojechali. Wrócili dopiero wieczorem, już z nią. Babcia na kolację zrobiła fuczki, gulasz z dzika i pierogi z ziemniakami. Upiekła też sernik. To miały być ulubione potrawy mojej matki, ale ona jedynie pogrzebała widelcem w talerzu i powiedziała, że chce iść spać. Myślałam, że babcia poczuje się urażona albo choć zrobi się jej przykro, bo przecież napracowała się przy gotowaniu, a ona tylko się uśmiechnęła i zaprowadziła ją do pokoju. Do mojego pokoju. Mnie przenieśli na strych.
– Tam też był pokój? – zdziwił się Igor, bo nie pamiętał, żeby ten dom miał kiedykolwiek schody wewnętrzne.
Irmina wskazała gładki sufit w okolicach lodówki.
– W tym miejscu znajdowało się wejście, a schody pięły się przy samej ścianie od drzwi. Były drewniane i bezpieczne jak stara chwiejąca się drabina. Ta przymusowa przeprowadzka zdecydowanie pomogła rozwinąć się kiełkującej we mnie niechęci do matki. Mimo że nowy pokój był większy, bo obejmował połowę strychu, dziadek wyłożył go boazerią i nawet dostałam nowe meble, poczułam się, jakby odstawili mnie na boczny tor.
– Potraktowałaś Jagnę jak konkurencję do uczuć dziadków, a nie matkę – stwierdził, patrząc na nią dziwnie badawczym wzrokiem.
– A jak według ciebie miałam ją potraktować? Zostawiła mnie jak niepotrzebną parę butów, bo ważniejszy był dla niej jakiś facet. Przez piętnaście lat ani razu się nie odezwała, nie przysłała kartki, nie próbowała się ze mną zobaczyć. Bardzo możliwe, że dopiero kiedy kochaś kopnął ją w tyłek, przypomniała sobie, że ma rodzinę w zabitej dechami bieszczadzkiej wiosce.
– Wiesz, z tego, jak ją opisałaś, kiedy wróciła do domu, można wysnuć wniosek, że coś jej się stało…
Próba usprawiedliwiania matki zaczęła ją drażnić. Dopiła kawę i spojrzała za okno, za którym panował już mrok.
– Przepraszam, ale chyba jestem zmęczona. Dokończymy tę fascynującą dyskusję kiedy indziej, dobrze?
Igor zrozumiał, że włazi z butami tam, gdzie nie powinien postawić nawet bosego palca stopy, uśmiechnął się więc tylko przepraszająco, wstał i kiwnął ręką na psa, a ten natychmiast poderwał się i stanął przy nim.
– Dziękuję za kawę i mam nadzieję, że będziesz dziś dobrze spała. Do zobaczenia.
– Do zobaczenia – odpowiedziała i spojrzała na Peka. – I to ja dziękuję, że zajmiesz się zwierzakiem.
Pies podszedł do niej, włożył łeb pod jej rękę tak, żeby go pogłaskała, po czym zniknął wraz ze swoim panem za drzwiami.
Siedziała jeszcze chwilę, kręcąc w dłoniach pustym kubkiem i myśląc o słowach Igora. Nie zastanawiała się wcześniej, dlaczego matka była w tak złym stanie, kiedy dziadek ze Stachem przywieźli ją do rodzinnego domu. Dawno temu przyjęła, że musiała mieszkać jak meliniara, zeszmaciła się doszczętnie, a gdy nie miała innego wyjścia, po prostu wróciła. Ale gdyby tak było, wróciłaby sama, bo jak dziadek dowiedziałby się, gdzie po nią jechać? No chyba że napisała list albo zadzwoniła do nadleśnictwa w Stuposianach. Mieszkali w dziurze zabitej dechami, jednak kontakt z cywilizacją mieli.
Wstała, włożyła kubek do zlewozmywaka, po czym poszła do sypialni. Trochę czasu zajęło jej znalezienie czystej pościeli i rozpakowanie walizki, ale myślami wciąż była przy matce. Skoro Igor mieszkał obok kilka dobrych lat, na pewno dobrze ją poznał, więc dlaczego nie wyciągnął od niej tych informacji? A może doskonale znał historię jej życia i tylko chciał wzbudzić w Irminie poczucie winy, że nie interesowała się matką tyle lat? Co kierowało tym człowiekiem?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Agnieszka Włoka
REDAKTORKA PROWADZĄCA
Redaktorka naczelna wydawnictwa Pulp Books i magazynu PULP, publikuje w piśmie „Nowa Fantastyka”. Przeprowadza wywiady, moderuje spotkania autorskie i dużo rozmawia o książążkach „pomiędzy stronami”. Jako była bibliotekarka ma zdolność ogarniania rzeczy niemożliwych. Pisze opowiadania, recenzje, opiniuje teksty, prowadzi eventy, jest managerką Jakuba Ćwieka. Absolwentka szkoły improwizacji teatralnej – Impro Silesia, występuje ze swoją grupą „Tak wyszło”. Lubi koty, koty są miłe.
Karolina Macios
REDAKTORKA
Od dwudziestu lat pracuje ze słowem jako redaktorka, pisarka, ghostwriterka oraz autorka programów kursów pisania kreatywnego. Czasem bywa akuszerką powieści, częściej przewodniczką po sztuce pisania, a najczęściej redaktorką. Na swoim koncie ma setki zredagowanych książek oraz kilka własnych powieści. Dekadę spędziła w redakcji literatury pięknej wydawnictwa Znak, współpracuje z wieloma autorkami i autorami, zarówno tymi wydającymi od lat, jak i debiutującymi.
Joanna Kłos
KOREKTORKA
Redaktorka i korektorka. Wykonuje zlecenia dla wydawnictw i mediów, a także proofreading reklam i treści online. W pracy najbardziej cieszy ją różnorodność wyzwań. fb.com/loremipsumkorekty.
Piotr Sokołowski
ILUSTRATOR
Projektant graficzny, ilustrator. Autor okładek wielu książek, m.in. nowego wydania „Kłamcy”, czy książek autorstwa Marcina Mortki. Projektuje ilustracje do gier planszowych. Jest wielkim pasjonatem gier konsolowych. Dawniej dyrektor artystyczny magazynu technologicznego. CHIP.
Katarzyna Rek
SKŁAD / E-BOOK
Profesjonalnym przygotowaniem e-booków zajmuje się od 2015 roku. Publikacjami przez nią opracowanymi mogą cieszyć się nie tylko polscy czytelnicy, regularnie goszczą one również na wirtualnych półkach sklepów w Danii, Szwecji, Finlandii, Czechach, Holandii i Norwegii.