Świnki morskie. Powieść - Ludvík Vaculík - ebook + audiobook

Świnki morskie. Powieść ebook i audiobook

Ludvik Vaculik

3,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W żadnym innym utworze literatura czeska nie zbliżyła się do twórczości Franza Kafki tak bardzo, jak w Świnkach morskich.

Milan Exner

 

Pewien praski bankier z braku innego pomysłu kupuje synowi na Boże Narodzenie świnkę morską. Jak dalece to niewinne wydarzenie zmieni życie rodziny? Jakie sekrety skrywa bank narodowy? I czy przed kryzysem finansowym można schować się w beczce?

 

Absurdalny humor i przerażające tajemnice.

 

Z ciekawością obserwowałem, jak ta historia się rozwinie. Te nocne godziny spędzone przy maszynie do pisania, wypełnione spokojnym oczekiwaniem, jak rozwiną się zaskakujące dialogi. A czasem zaglądałem obok – do pokoju, w którym spali chłopcy – do klatki ze świnkami.

Ludvík Vaculík

 

Co z nimi robił?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 26 min

Lektor: Ludvik Vaculik

Oceny
3,1 (36 ocen)
9
6
7
7
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgnieszkaiMalwina

Nie polecam

w książce jest napisane że świnki morskie mogą jeść ziarno jest to nie prawda.
00
Tuliaszn

Całkiem niezła

Specyficzny humor nie dla każdego. Można postawić na swojej biblioteczce w dziale kuriozów. Ale nie trzeba.
00

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

I

W Pradze mieszka ponad milion osób, których nie chciałbym tutaj wymieniać. Nasza rodzina pochodzi z prowincji. Nasza rodzina składa się ze mnie, mojej żony i dwóch całkiem zadowalających chłopców. Starszy chłopiec – trzynastoletni Vaszek, ma krótkowzroczne brązowe oczy, a najbardziej interesują go budynki, szczególnie niedokończone, a oprócz nich środki transportu, szczególnie kolej, ale także miejska sieć kanałów podziemnych, czyli wodociągi, rury gazowe, systemy grzewcze i światłowody oraz kable telekomunikacyjne i tak dalej. Nasz Vaszek zawsze wraca ze szkoły spóźniony, ponieważ po drodze zatrzymuje się przy różnych wykopach i wpatruje się w nie dłużej, niż mogłoby nas to interesować. Dlatego lubi dni powszednie. Młodszy chłopiec – dziewięcioletni Paweł, ma krótkowzroczne brązowe oczy, a interesuje go wszystko, głównie to, co robi Vaszek, poza tym budynki, szczególnie niedokończone i środki transportu, zwłaszcza kolej. Jego zainteresowanie tym wszystkim ma jednak trochę inny charakter niż u Vaszka. Najlepiej wyjaśni wam to przykład.

Jeśli w deszczowe i wietrzne niedzielne popołudnie, kiedy w ogóle nie chce się wychodzić na dwór, chłopcy wyproszą sobie pozwolenie i na ten dwór wyjdą, prawie na pewno udadzą się na jakiś dworzec kolejowy, gdzie chwilę postoją na peronie, ale zaraz potem pobiegną wzdłuż torów w kierunku pięknej, dymem i mżawką przesłoniętej parowozowni, do której wejść się nie odważą, schowają się więc przed deszczem pod rynną jakiejś okropnie czarnej szopy, oczywiście się o nią oprą i, jeżdżąc plecami po ścianie, będą obserwować pracę. Później, kiedy wrócą do domu, znów trochę bardziej dokształceni, nakrzyczymy na nich, jakby przeszkadzała nam ich nieobecność, a potem dostaną podwieczorek, po którym pójdą do swojego pokoju, a tam: Vaszek od razu weźmie się za kończenie konstrukcji jeżdżącego dźwigu do przeładunku węgla, a Paweł zacznie od razu szkicować na kilku kartkach plan niemającego nigdy powstać dworca kolejowego, ze szczególnym uwzględnieniem obrotnicy przed parowozownią. Owszem, to wiele mówi o różnym podejściu chłopców do tej samej dziedziny, nie muszę chyba dalej tłumaczyć, mądrzejszy czytelnik już się domyślił, że młodszy Paweł ma więcej dioptrii i jest bardziej przysadzisty.

Zatem to są nasi chłopcy, a teraz my – rodzice. Ja, tato, mam na imię Vaszek i pracuję jako urzędnik w Banku Narodowym. Bank Narodowy znacie. To ten okazały budynek na Placu Wacława. Z zewnątrz jest wyłożony marmurem, jednak nie osądzajcie po tym wnętrza. Chyba wystarczy, jeśli powiem wam, że w dniu, w którym my, urzędnicy bankowi, czy też bankierzy, odliczamy z kasy swoje wypłaty i wkładamy je do portfeli, ze strachem spoglądamy na luksusowe drzwi obrotowe naszego banku, czy ktoś nie idzie po swoje oszczędności. Przy czym nasze pensje, nie myślcie sobie, nie są bynajmniej wysokie! Jak to się mówi – zarabiamy akurat tyle, żeby nie próbować kraść. A tak naprawdę, dlaczegóż by tego nie przyznać, my próbujemy kraść. Są to jednak desperackie próby i tylko nielicznym udaje się donieść ukradzione pieniądze do domu, żonie i dzieciom. Przy wyjściu z naszego banku stoją strażnicy, którzy każdego dokładnie przeszukują i odbierają mu wszystko, na co nie ma potwierdzenia. Nie myślcie sobie jednak, że skonfiskowane pieniądze trafiają z powrotem do kasy! Przynajmniej my, bankierzy Banku Narodowego, nigdy ich tam nie widzimy. Można to sobie tłumaczyć na różne sposoby. Jeżeli, drogie dzieci, często czy nawet codziennie stawiacie sobie w duchu za pośrednictwem swoich rodziców pytanie, dlaczego nasza gospodarka narodowa wygląda tak, jak wygląda, możecie wziąć pod uwagę także to, co właśnie wam niechcący zdradziłem. Ale ten problem nadawałby się raczej do kryminału niż do tej książeczki przyrodniczej. A moja żona, do której chłopcy z przyczyn naturalnych lubią mówić mamo, ma na imię Ewa. Jest nauczycielką, ale mniejsza o to.

Nasza rodzina, jak już wspomniałem, pochodzi z prowincji. Piętnaście lat temu przybyliśmy z Ewą do Pragi, zamierzając zostać tu jakieś pięć lat, póki nie nasycimy swoich potrzeb patriotycznych, po czym zamierzaliśmy wyjechać i gdzieś w rodzinnych stronach znaleźć miejsce na główne życie. Z niektórych planów człowiek jednak rezygnuje, natomiast innych się trzyma, by zachować swoją stopę życiową. My wciąż planujemy wrócić w rodzinne strony na malutki cmentarzyk.

Człowiek ze wsi cierpi w Pradze przede wszystkim z powodu obcości ludzi i oderwania od przyrody. Jednak człowiek silniejszy nie poddaje się tęsknocie i szybko odkrywa wolność, której u siebie by nie miał. Przy tym jednak wciąż obnosi się ze swoim nieprzystosowaniem, ponieważ w Pradze, która nie nauczyła się jeszcze we wszystkich sytuacjach reagować po wielkomiejsku, zalicza mu się to raczej na plus. Ale przyrody, przyrody nam, wszystkim tego typu prażanom brakuje bardzo.

Każdej wiosny chodzimy z naszymi chłopcami za Lewy Hradec na imponującą górę Rziwnacz, gdzie kwitną sasanki. Imponujący to znaczy, drogie dzieci, olbrzymi, wspaniały. Wyprawa na skaliste Kozie Grzbiety za Suchodolem jest naszą prawie obligatoryjną wędrówką w czasie czereśni. Obligatoryjny znaczy obowiązkowy, tu i ówdzie jakąś czereśnią uprzyjemniony. Jeśli idziemy na spacer razem, jedni do drugich musimy się trochę dostosować. Podczas gdy dla mnie i dla Ewy wizyta w ogrodzie botanicznym stanowi kondensację przyjemnej nauki starzejących się głupców, którzy nawet przez pięć lat nie są w stanie zapamiętać nazwy trybuli (Anthriscus Pers.), to dzieciom, Vaszkowi i Pawłowi, wydaje się to strasznie nudne. Kondensacja to zagęszczenie. Ale chętnie idą tam z nami. W zamian za to my chętnie idziemy z nimi do doliny w Hluboczepach, gdzie wznoszą się dwa przeplatające się ze sobą wiadukty kolejowe, dostarczając zachwyconym chłopięcym oczom fantastycznych widoków. Natomiast my w tych okolicach zawsze przyglądamy się raczej skromniutkim domkom, które pozostały tu z naszych minionych, sąsiedzkich czasów. Są utrzymywane w pierwotnym kształcie i pod tymi starymi, betonowymi wiaduktami, na brzegu potoczku ze schodami prowadzącymi wprost do wody wyglądają naprawdę malowniczo. Malowniczo to chyba uroczo, fantastyczny – nie wiem.

Ale wy, drogie dzieci z prowincji, świeżo przez swoich rodziców do Pragi przywleczone! Przygotujcie się na to, że tutejsza przyroda często was zasmuci! Nigdzie nie widziałem więcej nieużytków i źle uprawianych pól niż właśnie wokół Pragi, pod samym nosem ministerstwa rolnictwa. Tak jakby trawa, drzewa i woda nie miały żadnej wartości. A żeby wykąpać się w wodzie, przyjemnej i czystej wodzie, będziecie musieli szukać jej tak długo jak my. Pewnego lata odkryliśmy w Sedlcy dwa jeziorka leżące tuż obok wełtawskiej grobli. Grobla to, dzieci, uregulowany kamieniami brzeg rzeki z ciężkimi, żelaznymi kręgami do przywiązywania łodzi jeszcze z czasów Austro-Węgier. Austro-Węgry to – ale może o tym innym razem. Jeziorka przyjemnie obrośnięte wierzbami miały kwadratowy kształt, piaszczyste dno i płytką wodę, dlatego bardzo nam odpowiadały. Powstały prawdopodobnie wskutek bagrowania. Bagrowanie to praca bagrem. Kąpaliśmy się tam jednak chyba tylko trzy razy, ponieważ nie mogliśmy przywyknąć do widoku wody tuż za groblą, w rzece. Była bowiem pełna leniwie płynących fekaliów i prezerwatyw!

Nie mówmy jednak o gównie, dzieci, mówmy o zwierzątkach, które są ładniejsze. Tak naprawdę nigdy nie mieliśmy w domu zwierząt. Mieć w Pradze psa to wielki przepych, hodowanie kota to problem. Kiedyś mieszkał z nami kocurek, był ładny i zabawny, ech, sporo było zabawy z kocurkiem i nerwów z dziećmi, ale wszystko nam odrapywał, a potem nauczył się jeszcze chodzić „na stronę" na półkę z butami, więc się go pozbyliśmy. Pozbyliśmy się go – to bardzo podejrzane wyrażenie, które nigdy mi się nie podobało w ustach innych ludzi, ponieważ oznaczać mogło nie tylko podarowanie, sprzedanie czy wypowiedzenie, ale też utopienie, podrzucenie większemu zwierzęciu na pożarcie, ciśnięcie o ziemię lub coś jeszcze straszniejszego. Jeśli ja mówię pozbyliśmy się, znaczy to tylko to, co znaczą te słowa, i nic gorszego. Pewnej soboty po prostu wyścieliłem buremu kocurkowi wiklinowy koszyk kocem, Ewa zaszyła koszyk płótnem i wyruszyłem w drogę do jednego naszego przyjaciela, który mieszka w lesie. Po drodze uratowałem jeszcze żmiję, kiedy przechodziłem przez leśny potoczek i zobaczyłem ją, bezradnie pływającą w toni pod wystającym brzegiem. Nad tą wodą zatrzymałem się trochę dlatego, że chciałem odpocząć, a trochę dlatego, że była tu okazja, by kocurka utopić, gdybym tylko chciał to zrobić. Z przerażeniem wyobraziłem sobie, jak bym się czuł, gdyby to do mnie do koszyka zaczęła przenikać woda, koszyk zaszyty, a ja nie mogę się wydostać. Pomyślałem też o tym, jak zostałoby to skwitowane w Banku Narodowym. I wtedy spostrzegłem w wodzie węża.

Od razu wiedziałem, że to nie zaskroniec. Po pierwsze dlatego, że wodolubny zaskroniec poczynałby sobie w potoku zręczniej, a po drugie nie miałby na całym ciele charakterystycznego zygzakowatego znaku. To zwierzątko bez wątpienia ostatkiem sił walczyło o życie – było tak wycieńczone, że nie mogło już obrócić się w stronę teoretycznie niekorzystną – przez prąd potoku dostać się na łagodny brzeg, na który mogłoby wygodnie wyjść. Zamiast tego miotało się przy stromym brzegu, a wyciągniętą głową uderzało w glinę, która odłupywała się i obsypywała do wody. Najpierw oczywiście zadałem sobie pytanie, czy powinno się ratować żmije. W pierwszym odruchu chciałem cisnąć w nią kamieniem. Kiedy już ją uratowałem, a ona schowała się w krzakach, przyszło mi do głowy, że byłem tam bez dzieci, mogłem więc siedzieć nad wodą, jak długo tylko chciałem, i patrzeć, co żmija zrobi, w jaki sposób dokona żywota, ewentualnie pomóc jej w ostatniej chwili. Jeżeli teraz, dzieci, któremuś z was moje myślenie wydaje się zepsute, częściowo przyznaję wam rację, ale potraktujcie to jako małą lekcję moralności: szczerze mówiąc, naturalnym impulsem była myśl, by żmiję zabić. Natomiast największym zepsuciem jest to, że kiedy już ją uratowałem, teraz tak dogłębnie to analizuję, a także to, że was to bawi. Prawdziwie szlachetne byłoby, gdybym pomógł żmii wyjść z wody i poszedł dalej, więcej o tym nie myślał, a przede wszystkim nic o tym nie pisał – lub gdybym nie pisał w ogóle, nawet o czymś innym. Mam swoją własną teorię o cnocie ludzkiej. Wpadłem na nią w szopie przy rąbaniu drewna, kiedy miałem czternaście lat. Jest tak dobra, że nie odwołuję z niej ani litery nawet dziś, kiedy mam lat prawie czterdzieści i stoję na progu wczesnej starości. Mogę zresztą przy tej okazji zdradzić, że ci z was, którzy do swych piętnastych urodzin nie stworzą jakiejś swojej zupełnie oryginalnej teorii dotyczącej przynajmniej jednej rzeczy związanej z życiem, nie stworzą jej już nigdy i związanej z niczym, choćby zostali nawet członkami akademii nauk. Ale wróćmy do tej żmii.

Rozważałem wyciągnięcie jej z wody ręką. Nie byłem jednak pewien, czy jest z nią już wystarczająco źle, by mnie nie ukąsiła. Wolałem wziąć sobie do pomocy rozgałęziony patyk. Jednak gad nie dał się podebrać ani nie pozwolił skierować się w inną stronę. Wciąż uciekał i wciąż natrafiał głową na glinę. Jego głupota tak mnie irytowała, że z trudem oparłem się pokusie, by smagnąć go tą gałęzią w czaszkę. Ułamałem nową gałązkę, gęściej rozrośniętą, i nią wypchnąłem gada na mieliznę. Wycieńczony wypełzł z wrogiego żywiołu i niepewnym krokiem niezwłocznie udał się w zarośla. Dopiero wtedy poczułem radość. Żałowałem tylko, że przy tej przygodzie nie było moich dzieci. Jak często miewamy bowiem szansę, by okazać swojemu przeciwnikowi tak oczywistą wspaniałomyślność?

Dzieci z lepszą pamięcią zapewne chciałyby mi już zwrócić uwagę, że za daleko odbiegliśmy od kocurka, a więc: kocurek podróżował w koszyku, przez las, pewnego średnio pochmurnego, dość ciepłego wiosennego dnia. Doszliśmy do szerokiej drogi, gdzie z radością i energią zakręciłem koszykiem kilka razy od ziemi do nieba i z powrotem. Dbałem przy tym o to, żeby prędkość krążenia nie była nieznośnie mała, ponieważ kocurek z braku grawitacji w swojej wiklinowej satelicie obijałby się o ściany. Mając na uwadze jego dobro, stopniowo przyśpieszałem, aż zaczęło mnie od tego boleć ramię. Ale myślę, że każdy z was postąpiłby tak samo.

W domu mojego przyjaciela kocurek został przyjęty dobrze. Dostał mleko i mięso. Ja od pani domu dostałem zupę, mięso, piankę truskawkową i kawę. Dobre, dobre! Dom stał w lesie, okna i drzwi były przez cały boży dzień otwarte na oścież. Kocurek mógł wchodzić i wychodzić, kiedy tylko przyszła mu na to ochota i nie musiał niczego nikomu wyjaśniać. Nikt zresztą o nic go nie pytał. Wieś, zapewne pełna myszy i z niejedną kotką, rozpościerała się pod lasem. Kiedy siedząc tam z pianką truskawkową przy stoliku patrzyłem przez okna i drzwi na okolicę i oceniałem nowe możliwości kocurka, sam też zapragnąłem takiego życia. Powiedziałem to tej pani, a ona się roześmiała. Ale nie spełniło mi się to nigdy i już nie spełni, bank to bank, drogie dzieci!

Naszego kocurka widziałem jeszcze raz i wtedy też po raz ostatni widzieli go nasi synowie. Pojechaliśmy do mojego przyjaciela w odwiedziny, narwać sobie trochę jeżyn. Kocur już się do nas nie przyznawał. Kiedy weszliśmy, czmychnął pod łóżko i stamtąd spoglądał na nas jak na obcych. Był już dorosły, podobno z nikim się już nie bawił i mieliśmy w ogóle szczęście, że go zastaliśmy, zazwyczaj jest ponoć ciągle poza domem, jak jakiś monter. I rzeczywiście, od naszego przyjścia nie minęło jeszcze dziesięć minut, a kocur znów: wykorzystał chwilkę, kiedy skupiliśmy swoją uwagę na miseczce z pianką jeżynową, bez słowa chwycił torbę z narzędziami, wskoczył na parapet i już go nie było. Dowiedzieliśmy się później, że z montaży wracał w coraz dłuższych odstępach czasu, torbę też miał coraz większą. Przyzwyczaił się do życia ryzykownego, nie chciał już innego, i nigdy nie zostanie wyjaśnione, czy to na nie umarł, nigdy też żadne odkrycie nie rzuci nowego światła na jego żywot, jedynie kotki jeszcze jakiś czas po jego śmierci wydawały na świat nowe młode.

Ale Ewa i ja żadnych młodych już nie chcemy, dwaj tacy chłopcy jak Vaszek i Paweł w dzisiejszych warunkach zupełnie wystarczą.

II

Kocurek żył z nami zaledwie kilka tygodni, ale zapisał się w naszej rodzinie na trwałe. Zarówno na półce z butami, jak i w myślach naszych chłopców. Żałowali, wspominali, debatowali o kotach, nagle widzieli je wszędzie. Poszliśmy do ogrodu zoologicznego specjalnie po to, by obejrzeć dzikiego kota. Kiedy zupełnie rozstrojony wracałem z Banku Narodowego do domu, mówili, że jestem jak mrukliwy kocur, który nie potrafi się już bawić. Vaszek zaczął kolegować się z chłopakiem z rodziny słynącej z tego, że wszędzie panoszą się u nich koty. Kiedy nie pozwoliliśmy mu przynieść stamtąd małego kotka, przynosił do domu chociaż pchły. Natomiast Paweł często siadał i malował koty. Umiał to już na tyle dobrze, że ich twarze wyrażały nastrój i stan. Kiedyś podarował mi na pamiątkę szkic przedstawiający starego, znudzonego kocura, który przypominał sylwetką pewnego dobrze nam wszystkim znanego urzędnika bankowego, wracającego właśnie ze swojego Banku Narodowego i krzyczącego już w drzwiach:

– Gdzie jest Vaszek?! Pewnie znów siedzi w jakimś kanale!

Ale i my z Ewą, jako ludzie ze wsi, po raz kolejny uświadomiliśmy sobie, że człowiek nie powinien żyć bez towarzystwa zwierząt. Ewa znalazła w tym dodatkowe wyjaśnienie, dlaczego wy, dzieci szkolne, jesteście dziś tak surowe wobec kolegów i drzew. Miłość mieszkańców miasta do przyrody jest, według Ewy, wspomnieniem młodości: po pierwsze własnej młodości każdego człowieka, a po drugie, mgliście i raczej już tylko podświadomie, wspomnieniem młodości miasta z czasu, kiedy było jeszcze wsią. Wieś odnawia i odświeża uczucia mieszczuchów. Ale to wkrótce się skończy, twierdzi Ewa, ponieważ dzisiaj nawet pole jest tylko fabryką ziemniaków, a krówki to maszyny produkujące mleko. Dopóki o swoją krówkę czy konika troszczył się co drugi obywatel, zdarzało się, że o krówce i koniku myślał cały naród. Wprawdzie miłość do tych zwierząt wywodziła się z ich użyteczności, ale to nie szkodzi, dodaje Ewa. Dziś, niestety, tych kilka dojarek w oborach republiki nie jest w stanie zapewnić uczucia do krów w całej Czechosłowacji.

Myślę, że w tym, co mówi moja Ewa, jest dużo racji. Jest dużo racji, ale – jak zawsze – nie cała. Jej utylitarystyczne wyjaśnienie, drogie dzieci, nie zadowala ani was, ani mnie. Oczywiście zgadzamy się z Ewą w tym, że użyteczność owych zwierząt jest conditio sine qua non, jednak emocjonalny stosunek człowieka wobec nich ma podstawy przede wszystkim psychologiczne. Postaram się wam je teraz ex abrupto naświetlić, choć właściwie leży tylko in margine prościutkiego opowiadania o zwierzątkach, które od początku mam na myśli.

Człowiek może być, jak wiadomo, księciem lub najniższym jego poddanym. Czyli w nowoczesnym ustroju sekretarzem państwa lub najniższym jego nie-wyborcą. Nie musimy sobie długo tłumaczyć, na którą z tych ról ma większe szanse. Sytuacja takiego biedaczyny z dolnej granicy struktury społecznej charakteryzuje się absolutną bezsilnością. Ten, kto jest na samym dole, jest smutny, ponieważ jest poddany wszystkim, a nikt nie jest poddany jemu. Jeśli jednak ma pod sobą choć jedno stworzenie, jego świat się zmienia. Struktura społeczna pozornie się rozszerza, a jej granica odsuwa się o końską długość, o wysokość krowy, o grubość psa. Ten, kto przez cały czas czuł się psem, ma od dnia, gdy podarowaliśmy mu psa, chwile, w których może coś komuś rozkazać i kogoś skopać. A ponieważ może go nawet zabić, najprawdopodobniej go oszczędzi. Czasem go wprawdzie kopnie… i od razu tego żałuje. Żałuje! Narodził się żal! Współczucie. Moje kochane zwierzątko, jedziemy na tym samym wózku, chodź do mnie, grzeczniutkie. Nad puszystymi gąskami powierzonymi pod opiekę dziewczynka rezygnuje z pączkującego już okrucieństwa, by dać pierwszeństwo – z kijem w ręce – swojej również pączkującej delikatności i od tego czasu zawsze już będzie u siebie obserwować obie te cechy, chętniej sięgać będzie jednak po tę drugą, na nasze szczęście.

Jeśli więc parę „chłop i jego krówka" Ewa widzi tak, że chłop szanuje krowę, ponieważ go żywi, radzę wam, chłopcy i dziewczęta, żebyście nauczyli się w życiu patrzeć na tę parę również z tego kąta: chłop szanuje swoją krowę, ponieważ go żywi, ale mógłby jej drągiem przetrącić grzbiet. To jest uzasadnienie psychologiczne par excellence!

Kocurek pokazał naszym dzieciom, że świat to również coś więcej niż tylko kolej i maszyny, szczególnie transportowe. Rozbudził nostalgię – i zniknął. Ale cóż mogliśmy zrobić? Spróbować z psem? Tłumaczyliśmy sobie z Ewą, że gdybyśmy mieszkali w takim domku pod wiaduktem w Hluboczepach na końcu Pragi, natychmiast kupilibyśmy kota i psa. I kury, może.

– A krowy byś nie chciała? – naigrywałem się z niej.

– Gdybym miała krowę i kury, ale do tego musiałabym mieć ogród i kawałek pola przynajmniej taki, jak mieli rodzice, natychmiast odeszłabym ze szkoły – rzekła.

– A ja, gdybyś miała takie gospodarstwo – odparłem – kierowałbym nim odważnie, dynamicznie i sumiennie, a zarobionych pieniędzy nigdy nie dalibyśmy do żadnego banku.

Lecz były to tylko takie rozważania, jakie dorośli prowadzą między sobą często i na próżno. Ewa nigdy nie mogłaby odejść ze szkoły, raczej musieliby ją wyrzucić, mnie też. Najtrudniej jest, chłopcy i dziewczęta, dobrowolnie zmienić swoje życie. Choć waszym najpiękniejszym złudzeniem jest to, że to wy jesteście maszynistą swojej lokomotywy, zwrotnicę zawsze przerzuci wam ktoś inny, kto potrafi mniej.

W banku pracuje ze mną kolega Karasek, który kiedyś wspomniał, że ma w domu świnki morskie. Godziny urzędowania właśnie dobiegały końca, kolega Karasek zmienił pod stołem buty, a potem obok szafy przebrał marynarkę, wzdychając z ulgą:

– No, wreszcie można iść do domu.

– A co pan tam ma takiego ciekawego? – zapytałem, ponieważ wiedziałem, że jego dzieci już się wyprowadziły.

– Świnki morskie – odpowiedział – parkę świnek, tylko.

Nigdy później już o tym nie rozmawialiśmy, nie interesowało mnie to. Teraz przypomniałem sobie o świnkach. Zaraz zapytałem kolegę Karaska, co to je i w ogóle, jakie to ma wymagania. Dowiedziałem się, że świnka morska (Cavia porcellus) jest stworzeniem wyjątkowo mało wymagającym pod względem pokarmu i przestrzeni. Jest gryzoniem, żywi się ziarnem, warzywami i trawą, w zimie dostaje odrobinę siana, a jeśli nie ma ziaren, wystarczą płatki owsiane. Ale warzywa, czyli przede wszystkim sałatę, trzeba porządnie myć, żeby świnka nie zjadła oprysków i nawozu. Świnka morska (znów Cavia porcellus) żyje w jakiejś skrzynce na tyle dużej, by mogła w niej trochę pobiegać.

Jest łagodna i czysta. Lubi półmrok. Z zasady nie pije płynów, nie dawać! Najczęściej umiera na zapalenie płuc albo biegunkę. Co jeszcze? Jest to naprawdę milutkie zwierzę. Cavia porcellus (świnka morska) kolegi Karaska podobno sama wchodzi koledze Karaskowi na dłoń i wdrapuje się mu po ręce aż na ramię. Na ramieniu liczącego kolegi Karaska potrafi siedzieć nawet pół godziny, wpatrując się w kartki zapisane cyframi. Samiec zachowuje się wobec samiczki bardzo delikatnie. Świnka, która jest sama, staje się leniwa i jakby melancholijna, wręcz otępiała. Spytałem kolegi Karaska, czy nie przeszkadzało mu z początku, że świnka wygląda jak duży szczur. Zaskoczony odpowiedział, że w ogóle nie wygląda jak szczur, tylko jak mały króliczek. Starych rzeczy, których człowiek może się z zaskoczeniem dowiedzieć, jest mało, a tak przyjemnych jak ta – jeszcze mniej.

Zbliżało się Boże Narodzenie, a my kupowaliśmy prezenty. Zastanawiałem się nad świnką morską. Naradzaliśmy się z Ewą, czy nie byłby to ten najwłaściwszy prezent dla naszych chłopców, lek na nostalgię Pawła i dobry ruch przeciw pchłom Vaszka. Ewa zdecydowanie się sprzeciwiła twierdząc, że świnek morskich się brzydzi, zatem już następnego dnia jechałem kupić świnkę. Było wigilijne przedpołudnie. Mieli ich tam dużo, różnorodnie ubarwionych. Wybrałem świnkę białą z czerwonymi oczami. Była malutka, ale nie najmniejsza ze wszystkich. Szkoda byłoby mi odrywać od rodziny tę zupełnie najmniejszą świneczkę, którą tam mieli. Mogłaby nam zresztą umrzeć. Chciałem jednak świnkę małą, żeby rosnąc, przyzwyczajała się do Pawła i żebyśmy wszyscy mogli śledzić jej rozwój podczas całego życia. Od razu kupiłem też pokarm, jakąś mieszankę żyta i wszelkich możliwych nasionek. W tym sklepie sprzedawano dużo rzeczy. Oprócz rybek i ptaków również żółwie i chomiki. Przypadkiem mieli tam nawet kunę, wyjątkowo. Pomyślałem, że jeśli ją komuś sprzedadzą, zyskają stałego klienta na świnki morskie. Kuna latała za kratkami jak mały diabełek. Zapytałem, co to jest, powiedzieli mi, że kuna. Klientów tam było mnóstwo, głównie po rybki i ptaszki. Dziwiłem się, na co komu żółwie, które prawie się nie ruszają. Chomiki wydały mi się odrażające, z tym ich ciągłym nerwowym bieganiem i drżącym noskiem. Miałem nawet wrażenie, że śmierdzą. Świnka morska jest najlepsza. Zaskoczyło mnie, że kosztowała tylko czternaście koron.

W tramwaju świnka ogrzewała swoje pudełeczko, a pudełeczko grzało moją dłoń. Tylko nieliczni z ludzi wokół mnie śpieszyli do domu z tak trafionym prezentem zdobytym w tak ostatniej chwili. Ewa się nie złościła. Ciepłe pudełko trochę ją przestraszyło, ale kiedy uniosła wieczko, a z pudełka błysnęły na nią dwa czerwone oczka jak dwa rubiny ułożone na białym futerku, była przyjemnie zaskoczona i wzruszona. Ale na razie nie chciała zwierzątka dotykać.

– Gdzie ma ogonek? – zapytała.

– Nie ma – odpowiedziałem.

– Jak to? – dziwiła się. – Myślałam, że świnka morska to taki większy szczur.

– Wiedziałem, że tak myślisz – śmiałem się z niej.

– Musisz mi już zabić tego karpia – powiedziała, a mnie z miejsca przestało być do śmiechu.

Boże Narodzenie, o którym opowiadam, będzie już zawsze w naszej rodzinie wspominane jako Boże Narodzenie ze świnką morską.

Cóż to był za podarunek!

Miał wszystkie cechy prawdziwego prezentu: przede wszystkim stanowił całkowite zaskoczenie, po drugie spełniał wielkie marzenie, był również niezwykle piękny i poruszający, po czwarte był prosty i wreszcie po piąte – był także niebanalny. Ten, kto wpadł na taki zakup, musiał być przede wszystkim pomysłowy i spostrzegawczy, po drugie czujny, umiał również wyczuć wyjątkowość chwili, znał pragnienia obdarowywanego, którego szanował i potrafił przewidzieć efekt. Miał gust połączony z poczuciem humoru. Był dociekliwy, ponieważ łamał sobie głowę, dopóki nie wymyślił czegoś odpowiedniego, był też w odpowiedniej chwili nieustępliwy, gdyż nie pozwolił, by inni ludzie zrazili go do tego pomysłu. Nie był leniwy, by przejść te kilka kroków, nie żałował również pieniędzy. I wreszcie, po dwunaste, był też roztropny, nie kupił przecież kuny.

A Paweł!

Zgodnie z naszą tradycją Paweł rozdaje prezenty pod choinką, a my – pozostali, spokojnie siedzimy. Spokojnie. Kiedy wziął do ręki pudełko i przeczytał swe imię, zamarł i nie był w stanie się ruszyć! Ważył w ręce ruchomy ciężar prezentu, a na jego twarzy widać było, jakie podejrzenia w nim teraz wirują. Musiał to od razu rozpakować.

– Jejku, jakie piękne, panowie i damowie, co ja tu mam, z czerwonymi oczkami coś, mamusiu! Vaszku! Tatusiu! I bobki dostałem nawet!

Śmiał się, latał po pokoju, dziwił się i kręcił głową z niedowierzaniem.

– Mieliście kiedyś coś takiego? Jak byliście mali?

– To jest świnka morska – rzekła mama i spojrzała na mnie z radością.

Paweł okrążył pokój i znów wrócił do leżącego na podłodze pudełka. Świnka siedziała w środku. Cała rozedrgana wciskała się w kąt swojego tymczasowego domu, bojąc się nawet mrugnąć. Nagle cicho pisnęła i mrugnęła – wszyscy osłupieliśmy. Ale na tym nie koniec! Zaczęła się stopniowo obracać, drapała łapkami i ośmielała się do mowy coraz głośniejszej. Popiskiwała cienkim głosikiem podobnym do dźwięku blaszanej piszczałki. Wołała kogoś i wszystkich nas trochę to wystraszyło, ponieważ nie wiedzieliśmy, co teraz. Kazałem Pawłowi na razie zamknąć pudełko ze świnką i kontynuowaliśmy Boże Narodzenie.

Ale nie mogło nastąpić już nic mocniejszego. Vaszek również dostał dobrze wybrany prezent, który wymyśliła Ewa: rusztowanie do renowacji fasad domów. Obaj chłopcy byli nim bardzo zaskoczeni i uradowani, ale wciąż ciągnęło ich do pudełka z żywym prezentem i chcieli się nim zajmować. Dopiero kiedy posprzątali wszystkie książki, koszule, papiery i wstążki, mogli znów popatrzeć na świnkę, ale nie mogli jej ściskać. Potem umieściliśmy zwierzątko w większym pudełku po margarynie, wyścielonym wełną drzewną, na podstawkę od doniczki nasypaliśmy ziarna, a Paweł przyniósł ze spiżarni marchew, którą porządnie umył, żeby świnka nie rozpoczęła kariery u nas od biegunki. Ona jednak, póki na nią patrzyliśmy, nie wzięła nic, a każdemu, kto chciał ją pogłaskać po główce, odepchnęła palec stanowczym i nadspodziewanie silnym ruchem szyi. Dopiero kiedy Vaszek z Pawłem poszli do łóżek i zgasili światło, zaczęła się wiercić, szurać, a po chwili odezwało się w ciemności drobne i ostre chrupanie. Paweł przybiegł poinformować nas o tym, kiedy leżeliśmy z Ewą po ciemku i zajmowaliśmy się całkiem innymi sprawami.

– No dobra, dobra – powiedziałem – ale teraz już śpijcie, do cholery.

W nocy obudziłem się nagle z jakiegoś powodu i uświadomiłem sobie, że przez dwa dni nie pójdę do Banku Narodowego. Poszedłem napić się wody, przy czym przypomniałem sobie kolejną dobrą wiadomość – mamy świnkę morską. Wszedłem do pokoju chłopców i zapaliłem lampkę. Obaj spali jak zabici, świnka siedziała w kącie pudła i świeciła z półmroku swoimi dwoma rubinkami.

III

Rozdział dostępny w pełnej wersji

IV

Rozdział dostępny w pełnej wersji

V

Rozdział dostępny w pełnej wersji

VI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

VII

Rozdział dostępny w pełnej wersji

VIII

Rozdział dostępny w pełnej wersji

IX

Rozdział dostępny w pełnej wersji

X

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XII

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XIII

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XIV

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XV

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XVI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XVII

Rano w drzwiach mojego pokoju ukazała się zaspana głowa Vaszka, który mówił:

– Jest tu ten kot, znowu.

Wyskoczyłem z łóżka i poszedłem do zwierzyńca.

– W takim razie wyrzuci się go przez okno! – krzyczałem.

Czarny kot siedział spokojnie pośrodku pokoju z przednimi łapami przyciśniętymi do brzucha, z ogonem owiniętym wokół ciała. Zerknął na mnie, po czym powrócił do obserwacji klatki świnek morskich. Koniuszek jego ogona wciąż zwijał się i rozwijał.

– Od kiedy tu jest? – zapytałem.

– Właśnie otworzyłem oczy – powiedział Vaszek.

– Kto go tu wpuścił – zapytałem.

– Nie wiem – odparł.

– Ale ja wiem – powiedziałem.

– Tak? Kto? – zapytał.

– Ty.

– Ja nie.

– To kto, może ja? – zapytałem.

– Sam przyszedł – powiedział i wzruszył ramionami w piżamie.

– Mam już dość tych twoich tajemnic – powiedziałem.

– Jakich moich tajemnic? – zapytał.

– Z tą twoją niebieską kurtką, a teraz z tym kotem.

– Ja nie mam niebieskiej kurtki.

– Ale masz czarnego kota! – wskazałem ręką na kota.

– Dziękuję. W takim razie go sobie zatrzymam – powiedział i schylił się do kota.

– Zostaw kota, idź się umyć – powiedziałem.

Drzwi na balkon były otwarte. Czy kot może wspiąć się na drugie piętro, sam? Po prostu zrzucę go na dół, niech pokaże, co w nim siedzi. Zbliżyłem się do kota, który wstał i też ruszył w moją stronę. Wziąłem go na ręce. To był spokojny i ufny kot, kocur. Wyrośnięte kocię. Głaskałem go i spoglądałem z balkonu w dół, na ulicę. Oczywiście, nie wyrzucę go tam. Po pierwsze, nie wiem, czy to nie Paweł, a po drugie nie wyrzuciłbym przez balkon nawet kocura. Po ulicy chodzili ludzie.

Zaniosłem kocurka do kuchni, a Ewa dała mu mleka, zanim go wyprosimy. Poszedłem na pocztę, żeby sprawdzić, co z Pawłem. Lekarz powiedział mi, że temperatura wciąż jest podwyższona, ale na razie nic nie znaleźli. Nie wiedziałem, co chcieli znaleźć i gdzie, nigdy nie leżałem w szpitalu. Nie znam żadnych badań oprócz analizy krwi i moczu, no może jeszcze rentgen płuc.

– Na razie nic nie znaleźliśmy – rzekł lekarz.

– Panie doktorze – zapytałem – a czy znaleźliście chociaż coś w jego łóżku? To znaczy, czy on w nim leży?

Zaśmiał się i powiedział, że tak.

– Panie doktorze, bardzo pana proszę o przysługę. Czy mógłby pan sprawdzić, czy na pewno tam teraz jest?

Poszedł, za dwie minuty powiedział mi do słuchawki:

– Może mi pan wierzyć, mamy go tutaj, na łóżku.

Wróciłem z poczty do domu. Kocur siedział przy pustej misce. Zapytałem, czy przez cały ten czas nie oddalał się z kuchni. Ewa i Vaszek powiedzieli, że nie.

Wybornie. Wybornie!

Kiedy Ewa z Vaszkiem poszli, gdzie pójść musieli, zaniosłem kocura do zwierzyńca. Albinoskę przeniosłem na porodówkę i przykryłem ją rajzbretem. Położyłem się na podłodze. Kocur wbijał wzrok w klatkę i kulił się. Potem trochę się podczołgał – i hop do klatki! Ach! Leżąc, przewróciłem się na bok, żeby móc sięgnąć do kieszeni, w której miałem przygotowaną długą gumę od procy. Kocur siedział przy rogu klatki i uważnie czyhał na świnki, które hipnotyzowały go prostodusznym spojrzeniem. Beze mnie, co do tego nie miałem wątpliwości, zostaną synami śmierci. Poczułem mrożące podniecenie. Chciałbym to zobaczyć.

Ruprecht patrzył spokojnie na nieznane stworzenie. Mały Rudzielec II schronił się u boku Ruprechta, ale poza tym również był spokojny. Kocur zrobił kilka kroków i leciutko, jak w zabawie, sięgnął po białą mychę. O dziwo, nie przegryzł jej tego czerwonego oka, a świnka w ogóle się nie wystraszyła, wręcz przeciwnie, zbliżyła się do kocura, ciekawsko i ostrożnie, komicznie zostawiając tylne nogi daleko za sobą. Komicznie znaczy zabawnie. Podeszła mu pod sam nos i przyjacielsko gruchając wąchała go. Kocur wytrzeszczył oczy ze zdumienia, tak zdezorientowany, że aż cofnął się bojaźliwie. Tu świnka popełniła błąd, o który jednak trudno mieć do niej pretensje. Powinna nacierać na kocura, powinna ostro piszczeć i powinna ugryźć go w ten jego nochal. Kocur, aczkolwiek uzbrojony w dużo ostrzejsze pazury, był po pierwsze osobnikiem młodym i głupim, a po drugie pochodził z rodu durnego i ograniczonego, umiał jedynie rzucać się na wszystko mniejsze i uciekające. Pomyślałem, że mała, ale zdecydowana rzecz idąca przeciw niemu, musiałaby go przerazić. Świnka przestała już jednak zwracać na niego uwagę i zaczęła swobodnie i bez obaw chodzić po swoim domu. Jej szybkie kroki, jej sierść i zapach, czerwone oczy, wszystko to musiało kocura niezmiernie drażnić i nęcić. Poruszał uszami, napinał mięśnie na grzbiecie i machał ogonem. Wyciągnął się i znów sięgnął po świnkę. Zapewne boleśnie, bo Ruprecht zapiszczał. Trzask! – strzeliła guma, a kocur tylko zasyczał. Leżący na ziemi bankier ucieszył się. Kocur przez chwilę obserwował otoczenie, nie do końca potrafił sobie wytłumaczyć tę przygodę. Świnki znowu zaczęły chodzić i grzebać noskami w sianie. Kocur znowu skulił się, przyczołgał i znów zamachnął się na białą świnkę. Ciach! – uderzenie trafiło go w pysk, nawet nie wiedział skąd ani czym. Ja i bankier śmialiśmy się cicho. Tak to ma wyglądać! Twoje zdrowie! Witamy! Widzisz? Mamy świnki morskie!

Wyskoczył z klatki i wcisnął się między graty pod łóżkiem Pawła. Dwie żarówki oczu przyglądały mi się z ciemności. Nie ruszałem się. Po chwili kocur opuścił kryjówkę i, obchodząc mnie wielkim łukiem, ruszył do drzwi balkonowych. Po drodze jednak jego wzrok padł na klatkę i tak go ona zainteresowała, że się zatrzymał. – Myszy! No proszę! – pomyślał kocur, czując nieodparte wrażenie, że okazja sama pcha się w ręce. Przypuszczając, że jeśli dostanie się do nich niezauważony, będzie je miał, zaczął czołgać się po gołej podłodze jak Indianin i ukrywać się za pniami drzew. Wprawdzie chciałbym zobaczyć, jak będzie dusił którąś ze świnek, ale nie zamierzałem mu na to pozwolić. Już stał przy klatce, już wskoczył na kratkę, a gdy z niej zeskakiwał i pokazał na sekundę zadek – bum! Już oberwał. Podskoczył jakby nadepnął na minę, przeleciał na oślep po pokoju i wyleciał na balkon, gdzie jednak zatrzymał się. Bankier poszedł za nim. Kocur uciekł z powrotem do pokoju i z błagalnym wzrokiem stanął pod drzwiami. Bankier otworzył mu kolejno wszystkie drzwi, łącznie z tymi na klatkę schodową. Kocur wybiegł bez pożegnania, bankier jednak był dobrze wychowany i krzyknął jeszcze za nim na schodach:

– Proszę wpaść również jutro!

Wyszedłem do Banku Narodowego, w którym potem w ciągu dnia jeszcze kilka razy przypominałem sobie, jak skończył kocur, który chciał pożreć nasze świnki morskie. Byłem tym zachwycony i już się cieszyłem na jego kolejną wizytę.

Ale chcę opowiedzieć, jak zaraz po przyjściu do banku udałem się do biura inżyniera Maelströma. Znowu bez głębszych rozważań, po prostu ze świadomością, że zrobię, co tylko będę chciał, jeśli naprawdę będę tego chciał. Otworzyłem drzwi zdobytym kluczem i wszedłem do biura. W pomieszczeniu panował martwy, długo niewietrzony zaduch, przesiąknięty masą papierową, papierosami i smrodem pasty do parkietu. Wyczułem również nutę jakiegoś kwaskowatego odoru – z zupy albo z butów inżyniera. Poza tym bez zmian, zatem nie wykorzystują pomieszczenia do innych celów, kiedy inżynier jest na urlopie. Na biurku nic nowego, nie ma na nim nawet papierka, tylko kałamarz, pióro, bibuła, w zamku do szuflady wetknięty klucz z przyczepionym pękiem innych kluczy, jak przy moich poprzednich wizytach. Podszedłem do szafy. Bańki – zgodnie z moimi podejrzeniami – w środku nie było, podobnie jak szarego płaszcza i kapelusza. Zajrzałem do kąta za biurkiem inżyniera: beczka zniknęła!

Nie potrafiłem od razu wymyślić teorii pomocniczej, nie jestem w stanie stworzyć jej również teraz. Inżynier się wyprowadził? Jak można wynieść z banku beczkę? Ale czy naprawdę się wyprowadził? Przyskoczyłem do biurka i chwyciłem za klucz… ale przecież zapomniał zabrać wszystkie swoje klucze. Czyżby naprawdę zapomniał? Otworzyłem szufladę – pusta. Tylko kłębki kurzu, drobno podarte strzępy papieru i kilka drucianych spinaczy. Sprawdziłem wszystkie szuflady po lewej i po prawej stronie. W jednej znalazłem stary wykaz wewnętrznych numerów telefonicznych i starą teczkę z brązowej tektury. Zawierała jednak tylko czysty papier milimetrowy, kilka arkuszy, papier w linię – kilka arkuszy oraz niebieskawy wyblakły papier w kratkę – również w arkuszach. Wziąłem tę kupkę papierów do ręki i przeciągnąłem kciukiem po jej brzegu. Między arkuszami mignęło pismo. Była to jedna zapomniana kartka. Tekst został napisany ołówkiem kopiowym i brzmiał następująco: Szanowni panowie! Lecz autor najwyraźniej przewartościował swój stosunek do adresatów, skreślił pierwotny zwrot i napisał: Panowie! Kolejne dwie linijki, tylko dwie: Z uwagi na to, że na moją gorącą rekomendację w sprawie zamknięcia lombardu międzynarodowego, co uważam za niesłychane, wciąż nie otrzymałem odpowiedzi… Koniec. Nie wiedziałbym, co właściwie stary inżynier uważa za niesłychane, czy ten lombard międzynarodowy, czy to, że nie dostaje odpowiedzi. Odwróciłem kartkę, a na drugiej stronie było napisane coś, co uznałem za drugą wersję pisma. Autor zrezygnował z pierwszego tekstu, chyba tak, jak rozsądny człowiek rezygnuje z porozumienia się z głupkiem i zamiast argumentów normalnie i wulgarnie klnie. Druga wersja brzmi bowiem: Panowie! Wasz nikczemny plan oddania naszego kraju do lombardu… Niedokończone, a żadnego innego tekstu już nie znalazłem. Czy napisał jakiś i wysłał? Do kogo? Niesłychaność, o której wspomina autor, odnosi się zatem widocznie do jakiegoś lombardu. Ale co to jest lombard? Kto to wie? Od kogo się dowiemy? Spakowałem do swojej aktówki tekturową teczkę, zamknąłem biurko, wziąłem sobie też te klucze. Teraz wszystko trzymam w domu, w klatce.

Po południu zadzwoniła Ewa. Była w szpitalu, nie wpuścili jej do Pawła, podobno żeby mu nie przeszkadzać, kiedy w końcu trochę się uspokoił. Zaczęła płakać do słuchawki, że nie jest z nim lepiej, a nawet jest gorzej, bo nie je, a gorączka, która go osłabia, utrzymuje się. Lekarze nie mogą nic znaleźć.

– Boję się… – płakała.

– Nie denerwuj mnie ciągle tymi swoimi obawami – zirytowałem się, by dodać jej otuchy. – Myślisz, że nie wiem, kto cię znowu straszy? Ale spróbuj to powiedzieć wprost i na głos, a sama zobaczysz, jak niewiarygodnie to brzmi.

– Przyjedź szybko, dobrze?

Obiecałem jej to, choć nie przyszło mi łatwo. Najchętniej pojechałbym do domku pod wiaduktem. Kogo zapytać? Jestem z tym wszystkim sam. Beczka z biura inżyniera Maelströma zniknęła. Pół roku temu myślałem, pod wpływem sugestywnego opisu kryzysu w studium Poego W bezdni Maelströmu, że stary inżynier handlowy ukrywa w biurze beczkę, żeby się w niej uratować, ponieważ beczka lepiej niż inne kształty stawia opór ssącej sile wiru. I jak prawdziwy dureń, dumny ze swego sprytu, zacząłem poszukiwać Maelströmu, który nawet znalazłem. A teraz beczka zniknęła, inżynier Chlebek, zwany Brudasem, zaginął. Ja, wyszkolony sam przez siebie i przez swoje rozmyślanie w tym okresie, jestem skłonny wydedukować teraz chyba, że inżynier Brudas najprawdopodobniej wreszcie zakwasił w beczce kapustę, żeby mieć zapas na nadchodzące ciężkie czasy. Ponieważ czyny, czyny są w porównaniu z rozważaniami bardzo pożyteczne! A gdzieś, gdzieś obecnie przygotowują straszny lombard, na który będziemy patrzeć z wybałuszonymi oczami.

W domu udało mi się trochę uspokoić przestraszoną Ewę, ale niestety moje zaniepokojenie wzrosło. Ciągła gorączka i podwyższona sedymentacja, chudnięcie i apatia, to wszystko bez jakiejkolwiek diagnozy – co będzie z Pawłem?

Po kolacji jeszcze piliśmy z Ewą herbatę. Wszystkie nasze świnki przyniosłem na stół, przy którym siedzieliśmy. Zbiegły się w grupę i wspierały na duchu gruchaniem, popiskiwaniem i dotykiem.

– Ten stary inżynier, o którym ci opowiadałem – powiedziałem – odkrył dość istotną rzecz: zbliża się lombardowanie kraju.

– Chyba bombardowanie – powiedziała Ewa.

– Lombardowanie, do cholery. Przecież wiem, co mówię. Tylko nie wiem, co to jest, niestety, niestety.

– Nie opowiadałeś mi o żadnym inżynierze – powiedziała Ewa.

– I już nie będę. Bo te twoje uwagi już mnie nudzą.

– Przepraszam – powiedziała smutno i pogłaskała mnie po ręce.

– Czyż to nie malowniczy widok? – wskazałem na świnki rozproszone po całym stole.

– Bardzo ładne – powiedziała znów smutno. – Ciekawe, co też porabia teraz Paweł?

– Leży i ma gorączkę – powiedziałem.

Świnki biegały po stole, odważnie i kolektywnie.

– Ty się o niego nie boisz? – spytała Ewa rozdrażnionym tonem.

– Uwaga! – krzyknąłem na nią. – Nie możesz ich przypilnować?

Albinoska prawie spadła ze stołu.

– Tobie bardziej zależy na tych świnkach niż na dziecku – powiedziała.

– Na dziecko nie mam teraz wpływu – odrzekłem – ale na świnki mam! Zależenie nie gra tu chwilowo roli! Przecież możesz chyba uważać, żeby Albinoska nie spadła. Pawłowi zależy teraz właśnie na niej.

Świnki ośmieliły się zupełnie i latały swobodnie po całym stole. Ruprecht jako pierwszy, za nim Albinoska, a za nią Rudzielec II. Ustawione tuż za sobą wyglądały trochę jak szereg świnek, trochę jak pociąg. Jeździły po stole, Ewa już uważała.

Patrzyliśmy, jak mały Rudzielec chodzi wokół Albinoski. Było śmieszne, jak cieniutkim głosikiem mruczał, jak łasił się twarzą do jej boku, chwilami kręcił pupką jak elegancik w bryczesach, a potem znów przyciskał ją do ziemi. Ruprecht w ogóle go nie odganiał – czasami tylko lekko szturchał, gdy spotykali się na zakręcie. Ale Rudzielec tańczył dalej. Na naszym stole czuł się jak w domu. Właściwie byłoby nam wszystkim bardzo dobrze, gdyby nie działo się nic złego. Przypomniałem sobie o inżynierze Chlebku. Kapustę kwasić w beczce? Teraz, wiosną?

– Nie mamy w domu liścia sałaty? – zapytałem.

Ewa nie miała sałaty, miała kalarepę. Oderwała od niej liść, opłukała i położyła na stół. Świnki otoczyły liść i rwały go ze wszystkich stron. Kiedy Rudzielec bardziej zbliżył się do Ruprechta, ten dziabnął go w ucho.

– Patrz, jak go gryzie! – krzyknęła Ewa. – A to wstrętny samiec jeden!

Już od dłuższej chwili szykowałem się, żeby zapytać, zapytałem więc:

– Która ci się podoba?

– Mnie najbardziej podoba się samiczka – powiedziała Ewa.

To mnie nie ucieszyło. Wolałbym tego uniknąć.

– Ale ona jest najbardziej Pawła. Dostał ją na Boże Narodzenie – perswadowałem. – Powiedzmy, że każdy z nas miałby jedną świnkę, którą byś sobie wybrała?

– Podoba mi się ta mała.

To nie było wystarczająco stanowcze.

– Mnie się podobają wszystkie – powiedziałem – ale gdybym miał wybrać jedną świnkę, wiem, którą bym wybrał. A ty którą byś sobie wybrała?

– Tego małego rudzielca – powiedziała.

Wciąż niezbyt jednoznacznie. Dlatego zapytałem jeszcze dokładniej:

– Gdybyś miała powiedzieć, która świnka jest twoja, to co byś powiedziała?

– Że ta jest moja – wskazała na Rudzielca II całkiem wyraźnie. – Popatrz na tego samca paskudnego, jak nim poniewiera. Popatrz!

Pacnęła Ruprechta po grzbiecie.

– Mam inny pomysł – powiedziałem.

Ty, nasz drogi młodzieńcze, myślałem sobie, twoją naturalną drogą byłoby czekanie, aż podrosną ci ząbki i przyrodzonko. Ale nie będzie czasu. Mam inne plany. Na talerzyk nalałem, czy raczej nakapałem trochę słodkiego mleka kondensowanego. Albinoska tylko powąchała, ale nie liznęła, i stanęła opodal, gdzie obrażona czyściła sobie obiema rączkami buźkę i nosek, żeby móc ponownie nastroszyć wąsiki zlepione gęstą cieczą. Ruprecht, nieustannie obserwujący swoją samiczkę, do mleka niedbale wdepnął i odszedł opodal wyczyścić sobie buty. Rudzielec II podszedł do mleka jako ostatni. Polizał – i nie przestawał. Dziwiliśmy się. Kiedy wylizał mleko, nakapałem mu dolewkę, rozrzedzając ją alkoholem. Rudzielec znowu zaczął pić!

– Co ty znów z nim wyprawiasz? – powiedziała Ewa.

– Nic – powiedziałem.

– Nie pij tego! – wołała Ewa do Rudzielca i chciała go odepchnąć.

Ale trzepnąłem ją po ręce.

Kiedy Rudzielec II wylizał talerzyk, wyprostował nogi i ochoczo pobiegł do Albinoski. Ruprecht od razu ugryzł go w ucho. Rudzielec tylko potrząsnął głową, odwrócił się i chapnął Ruprechta, który był tak zaskoczony, że uciekł. Rudzielec znowu podbiegł do Albinoski. Gruchał, wykręcał się na wszystkie strony, ona jednak sobie poszła, on znowu za nią, ale ona znowu sobie poszła, on znowu poszedł za nią, odwróciła się do niego ze złością, ale on wciąż się do niej łasił – wtedy go ugryzła. Jednak jemu to nie przeszkadzało, nawet go to nie zabolało, tylko pojawiła mu się na uchu kropla krwi. Znów zbliżył się do niej, tym razem udało mu się nawet wdrapać przednimi łapkami na jej grzbiet, ale zrzuciła go. Kiedy się ześlizgiwał, wytarł kroplę krwi o jej wielbiony bok.

Kiedy nastała noc, a Vaszek i Ewa już dawno spali, ja jeszcze prowadziłem obliczenia. Kiedy głowa upadła mi na stół, oprzytomniałem, wytarłem ślinę z budżetu krajowego i poszedłem zajrzeć do świnek, które także spały w swoim mieszkanku. Tylko łóżko Pawła było puste. Drzwi na balkon były zamknięte, otworzyłem je więc, żeby kocur mógł wejść. Wyciągnąłem z klatki swoje zapiski w nieprzemakalnej kopercie i zapisałem wydarzenia i myśli z całego dnia.

Kiedy czytam to teraz po sobie, zauważam rozmytym wzrokiem, że głupi bankier znowu zapomniał pisać w trzeciej osobie gramatycznej. Od jutra się poprawi. Przypilnuję go.

XVIII

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XIX

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Karta redakcyjna

Tytuł oryginału: Morčata Copyright © Ludvík Vaculík, 1977

Copyright © for the Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o.

All rights reserved

Książka została przełożona dzięki wsparciu finansowemu Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej

Redakcja i korekta: Ewa Żak, Dagmara Ślęk-Paw

Projekt okładki: Jakub Šolín

Skład i łamanie: Dagmara Ślęk-Paw

Wydawca:

Stara Szkoła Sp. z o.o.

Rudno 16, 56-100 Wołów

[email protected]

www.stara-szkola.com

ISBN 978-83-944783-3-9

Plik opracował i przygotował Woblink

www.woblink.com