Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
62 osoby interesują się tą książką
Czy w sytuacji beznadziejnej można ocalić nadzieję?
Wincenty Pałdyna za udział w wojnie z bolszewikami dostał dziesięć hektarów ziemi. Wreszcie po latach życia pod butem zaborców mógł zacząć budować swoją przyszłość u boku ukochanej Stanisławy, córki hrabiego. W niewielkim, ale przytulnym domu rodzą im się kolejne dzieci, na polach co roku pną się ku niebu zboża, a w zagrodach mnożą się zwierzęta, dając całej rodzinie gwarancję dostatku i spokoju. Niestety sielankę przerywa wybuch kolejnej wojny. Wincenty znowu musi stawić się w armii – tym razem jest to trudniejsze, bo trzeba zostawić najbliższych, w tym ukochaną żonę i małą córeczkę Halinkę.
To jednak nie koniec dramatycznych wydarzeń. Kilka miesięcy później do drzwi domu Pałdynów dobijają się Rosjanie. Staje się to, czego najbardziej się obawiano – cała rodzina zostaje wywieziona na Syberię. W miejsce, gdzie nie czeka na nich nic poza śniegiem, mrozem i głodem…
Czy mimo tak beznadziejnego położenia uda im się przeżyć i wrócić do ukochanej ojczyzny?
To powieść wyjątkowa, bo oparta na prawdziwej historii życia pani Haliny, która podzieliła się z autorką najcenniejszymi i chowanymi od lat w sercu wspomnieniami. Nie tylko tymi smutnymi i bolesnymi, ale także tymi dobrymi i jasnymi, które przepełnione są nadzieją, miłością i wiarą w to, że dopóki żyjemy, wszystko jest możliwe…
Sylwia Kubik - pisarka z Powiśla, autorka ponad dwudziestu książek, w tym bestsellerowej „Serii powiślańskiej”. Jej książki są nie tylko chętnie czytane, ale również nagradzane. Miłość pod naszym niebem została uznana za Książkę Roku 2020 portalu Granice.pl w kategorii proza polska. Pasjonatka historii lokalnej, zbieraczka wspomnień i opowieści. Wytrawna znawczyni realiów wsi i małych miasteczek, dzięki czemu z mistrzostwem wciąga czytelników w opisywany przez siebie świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2025 by IWR WE sp. z o.o.
Copyright © 2025 by Sylwia Kubik
Redaktor prowadzący: Magdalena Kędzierska-Zaporowska
Korekta: Katarzyna Machowska
Redakcja techniczna: Paweł Kremer
Projekt okładki: Pola Rusiłowicz
Zdjęcie autorki: Angelika Imianowska
Wydanie I | Kraków 2025
ISBN ebook: 978-83-8404-090-4
Emocje Plus Minus, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków Dział sprzedaży: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
* * *
Pani Halinie Ziemińskiej z wyrazami szacunku, sympatii i podziwu oraz podziękowaniami za zaufanie
* * *
Leżał na wznak, z oczami otwartymi, choć była jeszcze noc. Nie spał. Od dawna już nie sypiał spokojnie. Za oknem jęczał wiatr, wciskając się przez szpary w deskach, jakby i on chciał coś opowiedzieć. Ale Wincenty już słyszał za dużo. Zaciskał dłonie na kocu, mając wrażenie, że wciąż ściska karabin. Palce znały ten chwyt aż za dobrze. Ciało pamiętało odgłos salwy, serce zaś coś znacznie gorszego. Twarze mężczyzn w różnym wieku. Wśród nich podobne do jego twarzy. Tak młode, że na niektórych nawet wąs pod nosem nie zdążył się pokazać. I te oczy… Wielkie, przerażone, czujące nadciągającą śmierć.
Znał to uczucie. Towarzyszyło mu nieustannie. W każdej godzinie, minucie i sekundzie walk czuł oddech śmierci na plecach. Nie oswoił się z nią. Uciekał, a ona wciąż go goniła. Nieustannie. Nawet w krótkich chwilach tak cennego odpoczynku spędzała sen z powiek. Dokładnie tak jak teraz.
Te twarze go prześladowały. Widział je wyraźnie. Nie miał jednak wyjścia. Musiał walczyć. O wolność. O Polskę. O przyszłość.
Zacisnął mocno powieki, próbując odgonić niechciane widoki. Gdy czuł, że zasypia, serce zaczęło bić jak oszalałe. Znów to samo! Biegnie przez pole, ziemia trzęsie się pod stopami. Ktoś krzyczy za plecami. Ktoś już nie krzyczy, bo nie żyje. Upadł głucho na ziemię, okrywając ją swym ciałem i stając się pożywką dla robaków wijących się w podziemnych wąskich kanalikach. A potem… Potem już tylko cisza, krew i nieznośny, uporczywy ból w klatce piersiowej.
Obudził się cały zlany potem. A może wcale się nie obudził? Może wciąż tkwił tam, w tej przeklętej dolinie, gdzie młodzi umierali szybciej, niż zdążyli krzyknąć i zaprotestować?
Wstał i podszedł do okna. Z pola nadciągała mgła, ciężka jak dym z karabinów. Spojrzał w dal, jakby szukał tam odpowiedzi. Ale nie było żadnej. Po wojnie ciałem wrócił do rodzinnej wsi, ale duchem już wrócić nie potrafił. Zostawił siebie gdzieś między pospiesznie usypywanymi grobami a modlitwą, której nie zdążył wypowiedzieć.
Ta wyrwa w sercu i mnóstwo niechcianych wspomnień sprawiły, że wreszcie zrozumiał swojego dziadka, uczestnika powstania styczniowego, o którym jego ojciec wypowiadał się dość chłodno. Jan Borowski podobno był człowiekiem szorstkim, nieokazującym uczuć. Człowiekiem skałą. Wincenty wiedział, że ta skała była maską, za którą chował swoje prawdziwe emocje.
Żałował, że nie zdążył poznać dziadka. Czuł, że by się zrozumieli.
Jana jednak już nie było wśród żywych. Ani Borowskiego, ani Pałdyny, bo takie nazwisko przybrał po powstaniu. Liczył, że ono go uchroni przed zemstą Rosjan.
Nie uchroniło. Dorwali go i powiesili.
Tragiczny los powstańców krwawo zapisał się w historii Polski, ale to go nie zniechęciło do walki o ojczyznę. Czuł zew krwi przodków. Nie mógł stać z boku. Musiał walczyć.
Zacisnął pięści.
Z wojny wrócił odmieniony. Jego młodzieńcze beztroska i entuzjazm zostały wyparte obrazami pełnymi bólu, krwi i śmierci. Czuł ją. Pachniała specyficznie. Budziła go w nocy, nieraz wydzierając okrzyk z ust, które w dzień mocno zaciskał i kontrolował. W nocy tej kontroli nie miał.
Głos często niósł się echem po przepastnych izbach, docierając do uszu bliskich. Nie mógł znieść zatroskanego wyrazu twarzy matki. Zdziwienia w oczach ojca. Zakłopotanych spojrzeń rzucanych przez rodzeństwo.
Wstyd przeszywał wtedy jego serce. Ogarniał ciało, obezwładniając zmysły. Czuł się niczym zaszczute własnym strachem zwierzę. Zamknięte w klatce zbudowanej z niechcianych wspomnień.
Musiał uciec, wyrwać się z tej emocjonalnej pułapki.
Wybawieniem okazał się przydział parceli przyznany przez Radę Obrony Państwa. Dziesięć hektarów ziemi w Suszkach pod Wierzchowicami, zaledwie kilka kilometrów od Brześcia stało się jego nowym miejscem do życia. Miejscem, w którym miał się pożegnać z przeszłością, by rozpocząć przyszłość wolną od wojennych koszmarów.
Nie do końca wyszło tak, jak sobie zaplanował.
Cisza, która spowijała wieś, nie zawsze koiła. W tej nocnej godzinie przypominała mu tamtą ciszę – tę po strzelaninie, gdy nie było już komu krzyczeć. Zaciążyła mu nieznośnie, więc wstał i podszedł do okna.
Za szybą majaczyła linia drzew. Już niedługo miał wstać dzień. Zacznie się kolejny poranek w wolnej Polsce. On też chciałby być wolny.
Od wspomnień.
Od tamtych twarzy.
Od pytań, które nie dawały mu spokoju.
Dotknął palcami blizny na nadgarstku – tej, która została po bagnecie. Ale te najgłębsze rany nosił w środku.
Wzdrygnął się. Z zimna lub nadmiaru emocji. Najpewniej z zimna. W izbie panował chłód. Piec wygasł kilka godzin wcześniej, ale Wincenty nie miał siły go rozpalać.
Rozgrzał się myślą o niej. O ukochanej Stasi. Ślicznej córce hrabiego, jego wyśnionej, wymarzonej narzeczonej, którą niebawem miał poślubić.
Piękna niczym marzenie – choć nie to w niej cenił najbardziej. Była spokojem. Była czymś czystym. Była tym, za czym tęsknił. Była normalnością. Przyszłością.
Nie znała wojny. I nie musiała jej poznać. Nie opowiadał jej, co widział. Może kiedyś, jeśli zapyta… Ale nie teraz. Teraz chciał żyć. Dla niej. Dla siebie. Dla Polski, która wreszcie oddychała, choć jeszcze z oporem – jak po ciężkiej chorobie. Zamierzał uzdrowić i ojczyznę, i siebie życiem w nowym miejscu, z nowymi ideałami i perspektywami. Z własną ziemią.
Właśnie ona wraz z ukochaną Stasią miała być początkiem. Nie miecz, nie bagnet, tylko pług wycinający bruzdy, by móc wrzucić w nie ziarna, z których wyrosną lśniące kłosy.
Uśmiechnął się lekko – pierwszy raz od tygodni. Wyobraził sobie, jak w jego nowym domu rozgaszcza się Stanisława. Urządza, zagospodarowuje, dopilnowuje wszystkiego swą kobiecą ręką, uśmiechając się przy tym w ten lekko tajemniczy sposób. Kochał jej uśmiech.
Wybiegł myślami jeszcze dalej. Widział Stanisławę w otoczeniu dzieci. Podchodził do nich. Brał je na ręce, podrzucał, łaskotał. Czytał im swych ukochanych Krzyżaków w cieniu rozłożystej lipy. Czuł, jak na samą myśl o tym ogarnia go błogi spokój.
Wstał i podszedł do drzwi. Pewnym krokiem, z dumnie uniesioną głową i wyprostowanymi plecami. Z myślą, że czas iść do pracy.
I do życia.
Tego nowego, wymarzonego, pozbawionego natarczywych wspomnień.
Świsnął w powietrzu batem, ponaglając młodą klacz do szybszego galopu. Wóz był pusty, więc nie miała w zasadzie żadnego obciążenia, a jemu śpieszyło się do domu.
Żar mimo wieczornej już godziny wciąż mocno mu dokuczał. Pot spływał z jego gęstych, ciemnych włosów, wsiąkając w kołnierzyk jasnej koszuli. Przeczesał palcami czuprynę, rozdzielając grube pasma, pod które dostało się trochę świeżego powietrza przynoszącego chwilową ulgę.
Z jednej strony upał cieszył, bo udało mu się bez przeszkód przeprowadzić żniwa i zebrać słomę oraz siano, z drugiej zaś stwarzał zagrożenie – i dla zbiorów, że się zaparzą, i dla ściernisk, które były tak suche, że skrzypiały, ocierając się o siebie.
Rozejrzał się po polach czekających na zaoranie. Robotnicy jutro mieli na nie wejść. A było co robić. Do dziesięciu hektarów, które dostał jako osadnik wojskowy, żona wniosła kolejne dziesięć w posagu. Niedawno zaś otrzymał w spadku sporą sumę pieniędzy, za które nabył piętnaście hektarów przylegających do jego ziem. Uśmiechnął się z dumą. Posiadał kawał porządnego gospodarstwa. Co prawda trochę piachów też mu się trafiło, ale za to cena była niezwykle korzystna. Na tyle, że starczyło jeszcze na dołożenie do inwestycji będącej jego marzeniem od kilku lat.
Piękny nowy dom w Wierzchowicach nabierał blasku. Choć parcela była świetnie usytuowana w centrum, nie zamierzali tam zamieszkać. O wiele bardziej odpowiadało im życie na wsi, w otoczeniu pól, lasów i sadu, który każdego roku hojnie obdarzał ich owocami.
Zaciągnął się głęboko sierpniowym powietrzem, przesyconym wonią ziół i kwiatów. Kochał tę mieszaninę zapachów zwiastującą koniec prac polowych. Zdecydowanie był człowiekiem wsi.
W mieście zamierzał otworzyć działalność, która zapewni im bezpieczeństwo finansowe. Lata prowadzenia gospodarstwa nauczyły go, że pogoda bywa kapryśna, a zbiory nie zawsze są obfite. To dlatego w nowo postawionym budynku zamierzał otworzyć rzeźnię i aptekę. Już jakiś czas temu z myślą o tym przedsięwzięciu zwiększył hodowlę. Oczywiście nie była jeszcze tak wielka, żeby zaspokoić potrzeby mieszkańców Wierzchowic, więc w początkowych latach na pewno będzie skupował zwierzęta od okolicznych rolników. Docelowo jednak zamierzał być głównym dostawcą bydła i trzody chlewnej dla swojej jatki.
Przyszłość rysowała się dostatnio. Nie mógł jednak w pełni się nią cieszyć, bo czarne chmury krążące nad Polską skutecznie psuły mu tę radość.
Bał się, podobnie jak i wszyscy, że historia się powtórzy, że wojna znowu zniszczy ich plany i marzenia. Unicestwi z tak wielkim trudem budowaną na nowo ojczyznę. Zakłóci spokój, który próbowali odzyskać po latach niewoli i wojennych zawirowań.
Im częściej szeptano o Hitlerze i jego żądaniach w stosunku do Polski, tym większe miał problemy ze snem. Wspomnienia wracały, nawiedzając go praktycznie co noc.
Stanisława o nic go nie pytała, ale coraz częściej patrzyła na niego z niepokojem. Jej spojrzenie przypominało mu wzrok matki, która niegdyś spoglądała na niego z równą troską i współczuciem. Nie chciał żyć w cieniu nieustannych wspomnień i wiecznego strachu.
Zmusił się, żeby odgonić niechciane myśli i przywołać na twarz uśmiech, dojeżdżał już bowiem do domu. Z ogrodu dobiegał go gwar rozmów i beztroski śmiech dzieci. Uwiązał konia do belki, odkładając oporządzenie go na później. Teraz chciał przytulić ukochaną żonę i spojrzeć na radosne twarze dzieci. Ich widok zawsze poprawiał mu humor.
I tym razem tak się stało. Gdy tylko zobaczył ich drobne sylwetki biegające wśród wysokiej trawy, twarz mu się rozpogodziła. Ogarnął wzrokiem rozkrzyczaną gromadę skupioną wokół Stanisławy. Zdzisio, Daniela, Zbysio i Halinka. Cały jego świat. Byli jego spełnionym marzeniem, które motywowało go do podejmowania wyzwań, inwestowania oraz pokonywania trudności. Chciał, żeby ich życie pozostało tak beztroskie i łatwe. By było wolne od trudu i bolesnych wspomnień.
– Tatuś! – zakrzyknęła najmłodsza Halinka i biegiem ruszyła w jego kierunku. – Tatusiu!
W ślad za nią ruszyła reszta rodzeństwa i po chwili obskoczyli Wincentego, głośno domagając się jego uwagi.
– Tata nam poczyta? – zapytała z nadzieją w głosie Daniela.
– Koniecznie, tatusiu! Prosimy!
– O Zbyszku i Danusi – poprosił Zbysio. – Dawno o nich nie czytaliśmy.
– Nieprawda! – zaprzeczył Zdzisiek. – Specjalnie tak mówisz, bo chcesz ciągle tylko słuchać o swoim imienniku.
Chłopiec się zarumienił, ale nie zamierzał ustępować starszemu bratu.
– A ty o Andrzeju Kmicicu! Zbyszko z Bogdańca był lepszy od niego, więc o nim powinniśmy słuchać jak najwięcej.
– Dzieci! – Matka surowo spojrzała na rozkrzyczaną gromadkę. – Przestańcie tak hałasować. Tata dopiero co wrócił, a wy już macie oczekiwania. Dajcie mu w spokoju zjeść i odpocząć. Zresztą pora, żebyście i wy przed kolacją umyli ręce oraz twarze. Elena już tam pewnie nakryła do stołu.
– Słuchajcie, co mama mówi – poparł żonę Wincenty. – Idźcie się umyć. Po wieczerzy wam poczytam.
Radosny pisk dzieci przeszył powietrze. Zobaczywszy jednak minę matki, szybko ruszyły w stronę domu. Wiedziały, że lepiej jej nie denerwować, bo jeszcze każe im po wieczornym posiłku od razu iść spać i nie będzie żadnego czytania, a przecież uwielbiały ten czas spędzany z ojcem. Ileż się wtedy dowiadywały! Jaki świat stawał się wielki! Przygody i opowieści, o których słuchały, były w ich wyobraźni tak żywe, że w nocy im się śniły. W swoich snach stawały się bohaterami walczącymi za kraj i wiarę lub damami, o których serca starali się najlepsi rycerze.
Gdy małe sylwetki przebiegły przez otwarte na oścież drzwi werandy, Stanisława podeszła do męża.
– Jak sytuacja? – zagadnęła spokojnie, ale on od razu wyczuł napięcie w jej głosie. – Są jakieś wieści?
– Dom w zasadzie ukończony. Muszą jeszcze podciąg-nąć posadzki i można zająć się urządzaniem. Kornacki kompletuje wyposażenie do apteki. Sądzę, że na koniec sierpnia, najpóźniej na początku września zrobimy oficjalne otwarcie.
Pokiwała głową z lekką dezaprobatą.
– Wicek, przecież wiesz, że ja nie o to pytam…
– Stasiu… – Przygarnął żonę do siebie, obejmując ją z czułością ramieniem. – Nie ma co się martwić na zapas. Spójrz, jak pięknie jest w naszym sadzie. Jabłek tej jesieni będzie naprawdę sporo. I to mimo suszy. Owoce są mniejsze niż w zeszłym roku, to fakt, ale za to nadrobią ilością. Wystarczy i na przetwory, i na zawinięcie w siano. Będziemy mogli pięknie udekorować choinkę.
– Jeśli ziści się to, o czym ludzie ciągle szepczą, to nie będzie ani jabłek, ani świąt. Niczego nie będzie.
– Stasieńko, dość już wycierpieliśmy. Nasi dziadkowie walczyli w powstaniu styczniowym, ich z kolei w listopadowym, my zaś już mamy za sobą i wojnę światową, i potyczki z bolszewikami. Zdaje mi się, że przydział na nasze pokolenie już wyczerpaliśmy. Pomyśl, dwie wojny w naszym krótkim życiu… To już nie tylko dość, ale aż nadto.
– Myślisz, że kogoś obchodzi, ile przeszliśmy? Nie sądzę. A już na pewno Hitler nie ma na względzie naszych przeżyć. Ten człowiek zdaje się być szaleńcem. Opanował niemieckie umysły, zasiał w nich te swoje wypaczone idee. A jego apetyt wciąż rośnie…
Wincenty musiał przyznać, że spostrzeżenia żony były trafne. Zawsze imponowała mu wiedzą i rozsądkiem. Wyniesione z domu otwartość umysłu oraz umiejętność wyciągania wniosków były czymś, co niezwykle w niej cenił. Cieszyło go, że mogą rozmawiać na różne tematy. Planować, analizować. Teraz jednak wolałby odsunąć od niej sprawy wielkiego świata. Próbował zastąpić je nadzieją, że jednak nie ziszczą się najgorsze scenariusze.
– To prawda, ale przecież nie jesteśmy sami. Wiosną pisali w gazetach, że minister Beck był w Londynie. Rozmawiał z ichniejszym premierem i ministrem spraw zagranicznych o zawarciu sojuszu między naszymi państwami.
– Ale przecież nic konkretnego z tego nie wyniknęło. Wszystko to tylko słowa, które nic nie znaczą.
– Coś znaczą – powiedział, starając się, żeby jego głos brzmiał entuzjastycznie. – Słyszałem dziś rano dobrą wiadomość.
– Jaką?
– Już na dniach zostanie podpisany układ między Polską a Wielką Brytanią. Takie porozumienie zagwarantuje nam bezpieczeństwo. Hitler nie będzie taki skory do ataku, jeśli za naszymi plecami będzie stał tak potężny sojusznik.
– Może i tak, ale czy to pewne? – Spojrzała na niego z nadzieją w oczach. – Naprawdę nam pomogą?
– Oni nam, a my im. Wiem to na pewno, bo Połajewski dopiero co wrócił ze stolicy. Mąż jego siostry jest spokrewniony z ambasadorem Raczyńskim, a to on ma w Londynie podpisać ten pakt. Zatem wiem z dobrego źródła, że to pewna sprawa. Kwestia kilku dni i będziemy mieli potężnego gwaranta bezpieczeństwa.
– Oby tak było, Wicek. Oby tak było…
– Będzie, Stasieńko, zobaczysz – odparł, unikając jej spojrzenia. – Nie myślmy już o tym. Wiele mamy ważniejszych spraw na głowie. Teraz zaś najważniejsza jest taka, że dzieci to już pewnie czekają na nas przy stole. Chodźmy więc, bo zaraz zaczną robić harmider. Wiesz, że Glinkowa do dzieci nie ma cierpliwości i niechybnie ścierka pójdzie w ruch.
– Jak zasłużą, to i dobrze, że ich zdyscyplinuje. Ty ich za bardzo rozbisurmaniasz.
– Przecież to tylko dzieci – skwitował z uśmiechem. – Wszystkiego się nauczą, gdy przyjdzie czas. Na razie niech się cieszą dzieciństwem. Ono tak szybko mija.
Stanisława zamrugała powiekami, rozganiając łzy wzruszenia. Dobroć męża i jego troska o nią oraz dzieci zawsze ją rozczulały. Dziękowała też nieustannie Panu Bogu, że tak dobrego człowieka postawił na jej drodze. Wiele słyszała od swoich sióstr i kuzynek. Nie wszystkie miały łatwe życie. Ona jednak złego słowa na Wincentego nie mogła powiedzieć. Im więcej lat z nim spędzała, tym bardziej go doceniała.
Halka
Cały dzień czekałam na tę chwilę!
Tatuś wreszcie wrócił!
Będzie nam czytał.
Długo.
Tak długo, aż zasnę przytulona do jego kolan.
A później zaniesie mnie do mojego łóżka i nawet mamusia nie będzie krzyczała, że się nie umyłam.
Po prostu przebierze mnie w koszulę nocną i otuli prześcieradłem.
Jest straszni gorąco.
Bardzo upalne to lato.
Pachnie dojrzałymi owocami.
I kwiatami.
Wszystko to lubię, ale najbardziej kocham, jak tatuś nam czyta.
Może być nawet o tym Zbyszku i jego Danusi.
Obojętne.
Ważne, żeby z nami był.
Zgodnie z przekazywanymi z ust do ust informacjami dwudziestego piątego sierpnia zawarto w Londynie sojusz brytyjsko-polski. Polacy jednak wcale nie odetchnęli z ulgą. Strach się nasilał, a wezwania do wojska, które dzień po dniu dostawali praktycznie wszyscy młodzi mężczyźni, nie napawały optymizmem.
Wincenty wiedział, że i o niego się upomną. Co prawda jego młodzieńcze lata już minęły, ale wciąż był zdrowym, sprawnym i doświadczonym w boju mężczyzną w sile wieku. Każdy dzień witał z drżeniem serca i żegnał z obawą, że nazajutrz i do niego zapuka listonosz z wezwaniem.
Niepokoiła się również Stanisława, choć starała się tego po sobie nie pokazywać. Wincenty jednak doskonale widział cienie, które pojawiły się pod jej oczami, pionową zmarszczkę coraz częściej przecinającą jej czoło oraz wykrzywione w grymasie usta, gdy myślała, że nikt na nią nie patrzy.
Od tamtej rozmowy w sadzie nie poruszali tematu wojny. Wciąż o niej myśleli, ale myśl wypowiedziana na głos mogła się stać zbyt realna. Unikali zbędnych słów i skupiali się na działaniu. Pracowali od świtu do zmierzchu, starając się jak najszybciej zebrać plony, by zgromadzić zapasy. Chcieli też zdążyć kupić wszystko, co tylko mogłoby się przydać w przypadku wybuchu wojny.
O zakupy jednak było coraz trudniej, bo nie tylko oni usiłowali zaopatrzyć spiżarnie. Gdy pojawiły się pierwsze powołania do wojska, wybuchła panika. Ludzie w Wierzchowicach co rusz gromadzili się w małych grupkach, by podebatować nad sytuacją i zdobyć nowe informacje.
Pałdyna unikał takich rozmów, choć i w niego uderzyła mobilizacja. Kiedy powołano chłopaków z jego budowy, wszelkie prace wykończeniowe stanęły. W zasadzie zostały tylko drobne rzeczy do zrobienia, ale nie miał głowy, żeby się nimi zająć. Zresztą aptekarz w tak niepewnej sytuacji nie kwapił się z otwieraniem interesu, a i on sam nie chciał rozpoczynać działalności rzeźni. Z żalem zabezpieczył okna i zamknął budynek na głucho, mając nadzieję, że nawet jeśli wojna wybuchnie, dzięki pomocy Brytyjczyków po kilku dniach się skończy, a on będzie mógł wrócić do swoich planów.
Spokój jednak nie był im pisany. W czwartek trzydziestego pierwszego sierpnia on również dostał powołanie. Przyszło, gdy dzień miał się ku końcowi, a Wincenty wraz z Glinką kończyli zabezpieczanie słomy w stodole.
Pałdyna bez słowa wziął zaklejoną kopertę. Wiedział, co jest w środku.
– Zapewne jesteście głodni – zwrócił się do listonosza, który przywiózł mu wezwanie. – W kuchni dadzą wam jeść i pić.
– Z chęcią bym skorzystał, ale mam jeszcze sporo takich listów do rozwiezienia. Koń mi okulał i zanim nowego załatwiłem, to pół dnia zeszło. Muszę pędzić.
Wincenty spojrzał za odjeżdżającym. Jego galop wzniósł tumany kurzu, którego ostre drobiny wdarły się pod jego powieki, podrażniając mu oczy. Nie miał jednak siły ich przetrzeć. Wpatrywał się bezmyślnie w dal, próbując oswoić chwilę, której się obawiał. To nie sama walka napawała go strachem, choć doskonale wiedział, co go czeka. Wszystkie z trudem wypierane wspomnienia od dłuższego czasu ponownie zagościły w jego pamięci i snach. Przywykł do nich i nauczył się tłumić co silniejsze emocje.
Nie miał jednak doświadczenia w zostawianiu swojej rodziny. Łatwo ruszyć w bój, gdy nie ma się jeszcze wąsa pod nosem i żadnych zobowiązań. Znacznie trudniej, gdy trzeba opuścić ukochaną żonę i gromadę dzieci, z których najmłodsza pociecha ma zaledwie cztery lata.
– Jednak wzywają – zagaił Glinka.
Ścisnął mocniej kopertę w dłoni.
– Tak.
– Też bym z panem poszedł. Jak ojczyzna w potrzebie, to każda para rąk się przyda.
Wincenty spojrzał uważnie na swojego pracownika, z którym przez lata zdążył się zżyć. Raźniej byłoby iść we dwóch, tym bardziej że rozumieli się bez słów, a na wojnie taka umiejętność jest bezcenna i nierzadko ratuje życie. Myśl ta, choć brzmiała pokrzepiająco, nie miała w sobie jednak zbyt wiele racjonalności. Glinka był starszy od niego o dobre piętnaście lat. I o ile na roli śmiało mógł pracować jeszcze przez długi czas, to jednak w bitwie potrzeba sprytu, refleksu i pełnej sprawności. Poza tym warto by było umieć dobrze strzelać, a to Glince nigdy nie wychodziło. Wincenty wolałby nie mieć przy sobie kogoś, kto mógłby trafić w niego zamiast we wroga.
– Ktoś musi zostać w domu, żeby zaopiekować się kobietami, dziećmi i zwierzyną. Jak obaj pójdziemy, to kto tu będzie pilnował?
Mężczyzna zmrużył lekko powieki i spojrzał uważnie na swojego pracodawcę.
– Jak tu wpadną Szwaby, to co ja jeden poradzę? Trzeba najpierw czoła im stawić i ich zatrzymać, zanim dotrą do domostw.
– Trzeba też mieć do czego wrócić – odparł Wincenty, studząc jego zapał. – Kobiety same tu sobie nie poradzą. Bydło może jeszcze i nakarmią, a co z resztą?
Glinka się stropił.
– Wiem, że wolałbyś walczyć – dodał Pałdyna, kładąc mu po przyjacielsku rękę na ramieniu. – Ale i tu trzeba o wszystko zadbać.
– Szkoda, że synów nie mam. Jakoś Pan Bóg nie pobłogosławił. A teraz by się przydali. Poszliby w bój i szybko by tych Szwabów pogonili. – W jego głosie słychać było żal. Wincenty pokiwał głową, choć sam miał zupełnie inne zdanie. Czuł ulgę, że jego synowie są za młodzi, żeby pójść na front.
– Idę się spakować i pożegnać z rodziną, a ty przygotuj karego ogiera i siwego wałacha. Na oba załóż siodła.
– Dwa?
– Tak. Przyda się zapasowy koń.
– Osiodłam. I przygotuję obrok na zapas.
– Dobrze – odparł, rozrywając kopertę. Przebiegł wzrokiem treść, po czym zmiął papier i wcisnął do kieszeni. – Pospiesz się. Za chwilę ruszam.
Glinka bez dalszej dyskusji skierował się w stronę stajni, Wincenty zaś poszedł bez zwłoki do kuchni. Wiedział, że tam zastanie żonę. Od rana miały robić z Glinkową przetwory na zimę.
Nie musiał nic mówić. Gdy tylko wszedł, Stasia od razu podniosła głowę. Po jej oczach było widać, że wie, z czym przychodzi. Rzuciła warząchew na stół i wycierając ręce w fartuch, ruszyła ku mężowi.
– Chodźmy do gabinetu – powiedział ściszonym głosem.
– Wicek – zaczęła, gdy tylko zamknął za nimi drzwi. – Nie idź. Nie zostawiaj nas.
Chwycił jej dłonie i uniósł do ust, po czym obsypał je pocałunkami.
– Muszę, Stasiu.
– Młodzi poszli. Kawalerowie. Dlaczego wołają ojców rodziny?
– Pełna mobilizacja, Stasieńko. Wróg u bram. W każdej chwili może zaatakować. Już nie ma czasu na łudzenie się, że rozejdzie się po kościach. – Z miłością spojrzał na jej zatroskane, pełne łez oczy. Na drżące od powstrzymywanego płaczu usta oraz nerwowo drgającą powiekę. Przygarnął ją do piersi, chłonąc tę krótką, ulotną chwilę. Załkała bezgłośnie, ale nie pozwoliła sobie na płacz. Nie czas był na to, rozpacz musiała poczekać. Stasia odsunęła się od męża i uniosła lekko brodę.
– Kiedy ruszasz? – Rzeczowy, spokojny głos maskował burzę emocji, która opanowała wnętrze młodej żony i matki. Rysy jej twarzy się wyostrzyły, a oczy, choć wciąż błyszczące od niewypłakanych łez, pozostawały uważne i czujne. Serce Wincentego wypełniła duma. Jego Stasia była delikatna, wychowana jak na damę przystało, ale kiedy pojawiła się taka potrzeba, potrafiła twardo stawić czoła problemom.
– Właściwie to zaraz.
Zbladła. Chwycił więc jej dłoń, ponownie uniósł ją do ust i zostawił na niej delikatny pocałunek.
– List dotarł do mnie z opóźnieniem. Będę musiał ostro galopować, żeby stawić się na czas.
– Gdzie jest miejsce zbiórki?
Zawahał się. Różnie mogły potoczyć się wydarzenia, lepiej więc było nie wtajemniczać bliskich w żadne szczegóły. Im mniej wiedzieli, tym byli bezpieczniejsi.
– Idę się przebrać i pożegnać z dziećmi – odparł wymijająco. – Przygotuj mi, proszę, jedzenie na drogę.
Patrzyli na siebie w milczeniu, jakby chcieli wykuć w pamięci każdy rys twarzy ukochanej osoby.
– Komu w drogę, temu czas – rzekł zdecydowanym głosem. – Gdyby coś mi się stało, to pamiętaj, że zawsze bardzo cię kochałem, Stasiu. Ciebie i dzieci.
– Przestań! Nic ci się nie stanie – zaoponowała drżącym głosem. – Pokonacie Niemców i niedługo wrócisz. Do mnie i do dzieci. Rozumiesz?
– Stasiu…
– Rozumiesz?! Masz mi to obiecać!
Wiedział, że ta obietnica może być nierealna do spełnienia. Przetrwanie na wojnie było niezależne od chęci i motywacji, ale czuł, że mimo to musi dać jej nadzieję. Myśl, której będzie mogła się trzymać w trudnych chwilach. Nie mógł jej zostawić bez niczego.
– Obiecuję, Stasiu – wyszeptał, przybliżając usta do włosów ukochanej. Ta przytuliła go krótko i żarliwie, po czym gwałtownie się od niego oderwała i poszła pakować prowiant na drogę. Wincenty przez chwilę stał w bezruchu. Głos dzieci biegających po ogrodzie nagle wybudził go z tego osłupienia. Koniecznie musiał je jeszcze uściskać przed wyjazdem i zabrać ze sobą ich śmiech oraz beztroskę.
Maluchy nie bardzo rozumiały, co się dzieje. Tylko Daniela domyśliła się, o co chodzi, i zaniosła się płaczem.
– Tatusiu! – Szlochała, chwytając go za ramię. – Nie idź na wojnę.
– Cicho, głupia – ofuknął ją Zdzisio. – Tata musi bronić ojczyzny. Jest żołnierzem, bohaterem i nie boi się jakichś Szwabów. Ja też się nie boję i pójdę razem z nim!
– Synu… – Wzruszony Wincenty spojrzał z dumą na chłopca. – Ty masz ważną misję do spełnienia tutaj, w domu. Musisz mnie zastąpić podczas mojej nieobecności. Dopilnuj, proszę, wszystkiego i dbaj o mamę i rodzeństwo.
– Ale ja chcę iść z tobą! – zawołał z żalem w głosie. – Jestem już wystarczająco duży. Umiem strzelać! Wiesz przecież, że zawsze trafiam. Zawsze i z każdej odległości.
– To prawda, synu, że doskonale strzelasz. Dlatego musisz zostać w domu, żeby bronić naszego dobytku. Wiesz, jak stary Glinka radzi sobie z bronią… – Zerknął znacząco na Zdzisia. – W razie zagrożenia musi tu być ktoś, kto potrafi trafić do celu.
Chłopiec pokraśniał z dumy. Słowa ojca ukoiły trochę jego rozczarowanie.
– Dobrze… Ale jak podrosnę, to też pójdę na wojnę!
– Obyś nigdy nie musiał, synu. Obyś nie musiał… – mruknął Wincenty, rysując każdemu z dzieci krzyżyk na czole.
Zbierając najpotrzebniejsze rzeczy, modlił się żarliwie, by mógł dotrzymać obietnicy złożonej żonie. Z domu wyjeżdżał, żywiąc nadzieję, że to ostatni raz, gdy polscy mężczyźni muszą zostawiać swoje rodziny i iść na wojnę w obronie ojczyzny.
Stanisława wciąż łudziła się, że to wszystko to tylko zły sen. Miała nadzieję, że wojna jest jedynie niewypowiedzianą groźbą. Majakiem, który się wyobraził nadgorliwym politykom i generałom.
Gdy Wincenty odjechał, długo stała przy niedawno postawionym płocie, który wciąż pachniał świeżym drewnem. Wierzyła, że okaże się, iż to tylko fałszywy alarm, co najwyżej wezwanie na rutynowe ćwiczenia.
Słońce dawno schowało się za horyzontem, a nieznoś-ny chłód coraz mocniej kąsał jej ciało. Oplotła rękami ramiona i przysunęła się bliżej sztachet.
– Pani Stanisławo! Toż to już rosa taka naszła, że ino raz i przeziębienie pani złapie – zagaiła Glinkowa. – Do domu pani wraca. Dzieci już w łóżkach, a ja zaraz mleka z miodem zagrzeję, to pani wypije na wzmocnienie.
– Nic mi nie trzeba. Postoję tu jeszcze chwilę. Może Wincenty zawróci…
– Toż wie pani, że oni na wojnę wezwali…
– Nie wiadomo. Może tak tylko…
Glinkowa spojrzała na swą chlebodawczynię z niedowierzaniem. Uznała jednak, że nie będzie tej biednej kobiecie odbierać cienia nadziei.
– Nawet jeśli, to zanim dojedzie do miasteczka, rozpatrzy się w sytuacji, to przynajmniej pół dnia minie. Zresztą, jak już tam ich wezwali, to tak od razu do domów nie puszczą. Potrzymają na wszelki wypadek.
Stanisława ciężko westchnęła. Stara służąca miała rację, ale ona wciąż nie chciała uwierzyć w takie racjonalne słowa. Wolała głupio trzymać się swoich urojeń.
– Pochoruje się pani, a pan na mnie będzie zły, że nie dopilnowałam – sarknęła kobieta. – Dorosła, a gorzej wytłumaczyć niż dla dzieciaków. Im kazałam zjeść i iść spać, to zaraz poszli, choć Daniela ciągle pochlipywała, a Zdzisiek tak się nasrożył, jakbym to ja zakazała iść z ojcem. Ale żem dla niego wytłumaczyła, że na mnie boczyć się nie ma, bo ja nic nie winnam.
Stanisława lekko się zawstydziła, że przejęta strachem o męża zupełnie zapomniała o dzieciach. Skupiła się tylko na nim i teraz było jej głupio, że jako matka tak zawiodła.
– Daniela i Zdzisiek rozumieją więcej niż młodsi, więc i bardziej wszystko przeżywają. Powinnam z nimi porozmawiać, ale nie wiem, co ja mam im powiedzieć. Jak im wytłumaczyć, po co ludzie wywołują wojny?
– Myślę, że nie ma co za wiele gadać, pani Stanisławo. Poczekamy, to zobaczymy, co się wydarzy.
– Oby nic się nie wydarzyło.
– Na to chyba nie ma co liczyć – stwierdziła ponurym głosem kobieta. – Coś się zadzieje. Pytanie tylko, co to będzie…
Nie takich słów Stasia w tej chwili potrzebowała. Zdecydowanie bardziej wolała tkwić samotnie przy płocie, niż rozmawiać i gdybać. Wiedziała jednak, że Glinkowa nie odpuści i będzie tak długo czekała, aż ona wejdzie do domu.
– Faktycznie zmarzłam. Pójdę się położyć.
– Dobrze. Zagrzeję mleka i dla pani przyniosę.
– Nie trzeba. Dziękuję. Glinkowa też niech już się kładzie. Czas odpocząć.
Kobieta zrozumiała aluzję i odczekawszy, aż pani Pałdynowa wejdzie do domu, podążyła za nią.
Stasia, gdy tylko usłyszała zamykające się drzwi wejściowe, sięgnęła do szafy po szal, którym szczelnie się owinęła. Usiadła przy uchylonym oknie. Zmrok dokładnie już wszystko otulił, zapraszając cały świat do snu, ona jednak czuła tak wielki niepokój, że nie mogła położyć się do łóżka. Czekanie na świt było znośniejsze, bo dawało namiastkę poczucia kontroli nad tym, co się wokół niej dzieje.
Wiedli naprawdę szczęśliwe życie. Wiedziała, że tak będzie, gdy tylko pierwszy raz go zobaczyła. Już w jego spojrzeniu dostrzegła poczciwość, a w uśmiechu – łagodność. Spokojny, melodyjny głos współgrał z jego charakterem. Nigdy nie widziała go wyprowadzonego z równowagi. Do każdego problemu podchodził ze stoickim spokojem. Racjonalnie.
W przeciwieństwie do niej. Jej bowiem szybko puszczały nerwy i nie potrafiła tak jak on analizować i rozważać każdej sytuacji, żeby znaleźć najlepsze wyjście. Pierwsze skrzypce zawsze grały w niej emocje. Gdy one opadały, najczęściej pod wpływem jego słów i uspokajającego uśmiechu, to dopiero wtedy mogła słuchać argumentów i szukać rozwiązań. Ileż to razy z czułością powtarzał: „Oj, Stasiu, gdybym ja był taki jak ty…”. To powiedzonko niekiedy ją denerwowało, najbardziej dlatego, że tkwiło w nim wiele prawdy. Gdyby Wincenty miał jej wybuchowy charakter, iskry by szły, a ich kłótnie słyszeliby wszyscy w promieniu kilku kilometrów.
Na szczęście stanowił jej przeciwieństwo i nawet jeśli dopadał ją kiepski nastrój i miała ochotę na porządną kłótnię, jej mąż nigdy nie dał się sprowokować. Słuchał cierpliwie wyrzutów, głaskał ją uspokajająco po dłoni albo po prostu przytulał. I jak tu się z takim kłócić?
Mimo smutku i strachu uśmiechnęła się do tych wspomnień. Wincenty naprawdę był niezwykłym mężczyzną. Zrozumiał to nawet jej ojciec, który początkowo sceptycznie podchodził do jego prośby o rękę córki. Młody Pałdyna nie dorównywał jej ani statusem, ani majątkiem. Jednak gdy teść bliżej poznał młodzieńca, wszelkie zastrzeżenia zniknęły. Polubił Wincentego serdecznie. Zięć zaimponował mu swoją pracowitością i przedsiębiorczością, a więc cechami tak pożądanymi w trudnych latach po odzyskaniu przez Polskę niepodleg-łości. Nie bez znaczenia był również gorący patriotyzm Wincentego, który wykazał się wielką odwagą w czasie wojny polsko-bolszewickiej.
Doskonale pamiętała chwile, gdy pierwszy raz przekroczyła próg ich domu w Suszkach. Małżeńskie szczęście przykryło niedostatki wnętrz, tak bardzo różnych od tych, w których się wychowała. Poza Glinkami nie mieli żadnej służby. Elena zajmowała się domem, a jej mąż pełnił funkcję zarządcy, a zarazem pracownika na ich gospodarstwie. Z czasem przybyło im parobków zatrudnianych na okres żniw czy czas wiosennych zasiewów, ale na stałe nikogo nie przyjmowali. Nie było takiej potrzeby.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
I. Polesie
Cienie nad ranem
Sierpniowe słońce
Sierpniowy zmierzch
Trudny czas
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Meritum publikacji
