Światło w oknie - Marion Kummerow - ebook + książka

Światło w oknie ebook

Kummerow Marion

4,4

Opis

Berlin, 1941 rok. Żydówka Margarete Rosenbaum jest pokojówką u starszego nazistowskiego oficera. Kiedy dom, w którym pracuje, zostaje zbombardowany, tylko ona uchodzi z życiem. Pod wpływem impulsu podaje się za zmarłą córkę oficera, otrzymuje tymczasowe dokumenty i postanawia wykorzystać tę szansę, by zawalczyć o wolność. O jej prawdziwej tożsamości dowiaduje się tylko jedna osoba – syn byłego pracodawcy, oficer SS, Wilhelm Huber. Z jakiegoś powodu nie demaskuje jednak dawnej służącej, ale składa jej propozycję: musi wyjechać i zamieszkać z nim w Paryżu, udając dalej jego siostrę. Tylko wtedy jej sekret pozostanie bezpieczny.

Margarete nie wierzy w powodzenie tego planu, nie rozumie pobudek mężczyzny i nie chce nawet myśleć, czego może oczekiwać w zamian. Ale kiedy w mieście rozpoczynają się łapanki i coraz trudniej o bezpieczne schronienie, kobieta zdaje sobie sprawę, że może nie dostać od losu kolejnej szansy.

Co się stanie, gdy Margarete zaufa nazistowskiemu oficerowi i odda w jego ręce swoje bezpieczeństwo i życie? Czy pajęcza sieć kłamstw uwolni ją… czy zniewoli? Czy jej historia dowiedzie, że role, które odgrywają ludzie – z własnej woli czy pod przymusem – to brzemię, od którego można się uwolnić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (31 ocen)
18
8
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katanowak

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się jednym tchem, wciąga od pierwszej strony, ale wraz z rozwojem historii staje się ona coraz bardziej nieprawdopodobna, no i brakuje mi zakończenia, Faktycznie tak jak ktoś już tu napisał idzie trochę w łzawy romans, ale czyta się bardzo dobrze, dlatego pięć gwiazdek.
00
grazynasadalska

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemnie się czyta
00
Iwona640404

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo piękna historia. Bez scen erotycznych, wprost śliczna. Można rzec delikatna biorc pod uwagę fabułę. Książka w sam raz na film i to produkcji francuskiej. Bardzo gorąco polecam. Mi jest mało.
00
wiesia72

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
Wiosna333

Dobrze spędzony czas

Powieść przeczytałam do końca, ale trudno mi ją ocenić. Tak jakby książkę pisały dwie różne osoby. Jedna przedstawiała tragiczne losy bohaterów w realiach drugiej wojny światowej. Druga, opisująca wątek miłosny ociera się o zwykłe romansidło. Jak dla mnie jakoś kiepsko to współgra. Przeczytać można, ale bez większego zachwytu.
00

Popularność




Rozdział 1

Marga­rete usły­szała alarm prze­ciw­lot­ni­czy, gdy wła­śnie przy­go­to­wy­wała kola­cję. Wyłą­czyła kuchenkę i ruszyła scho­dami w dół, do piw­nicy. Obok niej prze­ci­snął się jej chle­bo­dawca.

– Cho­lerne angiel­skie bom­bowce! – krzyk­nął i ode­pchnął dziew­czynę. Mar­ga­rete potknęła się i upa­dła, ale męż­czy­zna był tak sku­piony na rato­wa­niu wła­snego życia, że nawet nie zwol­nił kroku. Jego żona, bie­gnąca przed nim, pona­glała krzy­kiem córkę.

Mar­ga­rete udało się ponow­nie sta­nąć na nogi, uchwy­cić się porę­czy, zbiec na pierw­sze pię­tro – i wtedy świat wokół niej eks­plo­do­wał. Coś ude­rzyło ją w głowę. Upa­da­jąc, zasło­niła ją rękoma, by ochro­nić się przed doj­mu­ją­cym bólem.

Ogłu­sza­ją­cym bólem.

Ciem­ność.

Jakiś czas póź­niej odzy­skała przy­tom­ność. Otwo­rzyła cięż­kie powieki, usi­łu­jąc przy­po­mnieć sobie, co się stało. Wszystko było pokryte pyłem, wszę­dzie leżał gruz. Syreny wciąż wyły. Poru­szyła głową i poczuła prze­szy­wa­jący ból. Pod­nio­sła dłoń do skroni, ale natych­miast ją cof­nęła, z prze­ra­że­niem wpa­tru­jąc się w jasno­czer­wone plamy krwi na opusz­kach pal­ców.

Uno­szący się nad rumo­wi­skiem kurz utrud­niał oddy­cha­nie: każde kaszl­nię­cie wywo­ły­wało nową falę pul­su­ją­cego bólu bie­gną­cego od głowy do szyi. Och, dosta­łam czymś. Powoli docie­rało do niej, co się wyda­rzyło. Z ulgą uświa­do­miła sobie, że jest w sta­nie poru­szać nogami i rękami. Jedno ramię bolało ją tak potwor­nie, że nie­mal nie mogła ruszać dło­nią, ale wyglą­dało na to, że poza tym nic jej nie jest.

Spo­glą­da­jąc w górę, ostroż­nie zgięła kolana i z pomocą spraw­nej ręki pod­cią­gnęła się do pozy­cji sie­dzą­cej. Pył powoli opa­dał, aż w końcu była w sta­nie dostrzec, gdzie się znaj­duje: naj­wy­raź­niej schody zła­mały się w pół, two­rząc nie­wielką jamę, w któ­rej była teraz uwię­ziona i z któ­rej pró­bo­wała się wyczoł­gać.

Mar­ga­rete przez jakiś czas prze­su­wała sto­pami pię­trzące się wokół frag­menty ścian, by móc się wydo­stać z gru­zo­wi­ska. Choć każdy ruch wywo­ły­wał kolejne przej­mu­jące ukłu­cie bólu, nie pod­da­wała się.

Gdy wydo­stała się wresz­cie z jamy pod scho­dami, roz­cią­ga­jący się wokół obraz cał­ko­wi­tego znisz­cze­nia zaparł jej dech w pier­siach. Zawa­lił się cały budy­nek; leżące wszę­dzie dachówki wyglą­dały jak roz­rzu­cone oto­czaki. Pano­wała upiorna cisza. Weszła na zawa­loną ścianę i prze­łknęła spa­zma­tycz­nie ślinę, roz­po­zna­jąc w mar­twych cia­łach leżą­cych zale­d­wie trzy metry od wej­ścia do piw­nicy swo­ich pań­stwa: Herr i Frau Huber.

Trzy­ma­jąc się moż­li­wie jak naj­da­lej od zwłok, peł­zła w stronę wyrwy w murze, przez którą chciała wydo­stać się z ruin, gdy nagle jej spoj­rze­nie spo­tkało się z pozba­wio­nymi życia oczami córki Hube­rów. Ta okropna dziew­czyna drę­czyła ją od chwili, gdy Mar­ga­rete zaczęła pra­co­wać dla jej rodzi­ców: rzu­cała naj­gor­sze anty­se­mic­kie obe­lgi i nie­ustan­nie robiła jej na złość. Teraz nie żyła, a jej ciało blo­ko­wało jedyną drogę pro­wa­dzącą na zewnątrz. Mar­ga­rete zatrzy­mała się na chwilę, by zebrać się na odwagę.

Pomimo potwor­no­ści sytu­acji nie mogła powstrzy­mać myśli, że świat bez Anne­gret Huber będzie znacz­nie lep­szym miej­scem. Kiedy już pod­jęła decy­zję, że przej­dzie nad mar­twą dziew­czyną, jej uwagę przy­kuł szloch dziecka. Odwró­ciła się w poszu­ki­wa­niu źró­dła dźwięku. Mały, może sze­ścio­letni chło­piec pła­kał, usi­łu­jąc uwol­nić się spod sterty desek, które przy­gwoź­dziły mu nogę. Znała syna ogrod­nika, widy­wała go w domu wie­lo­krot­nie, ale nie zamie­rzała poma­gać nikomu poza sobą. Zwłasz­cza dziecku nazi­stów.

Była już w poło­wie rumo­wi­ska, na któ­rym leżało ciało Anne­gret, gdy ode­zwało się jej sumie­nia. Szlag! Jesz­cze raz spoj­rzała na szlo­cha­ją­cego malca: na jego twa­rzy malo­wały się prze­ra­że­nie i ból. Wes­tchnęła, ruszyła w jego stronę i zaczęła odrzu­cać na bok drewno unie­ru­cha­mia­jące stopę chłopca. To nie jego wina, był tylko dziec­kiem.

Kiedy chwy­ciła ostatni odła­mek, usły­szała głosy nad­cią­ga­ją­cego oddziału ratun­ko­wego.

– Tutaj! Żyjemy! – zawo­łała naj­gło­śniej, jak mogła.

– Dacie radę wyjść z budynku? – odkrzyk­nął ktoś w odpo­wie­dzi.

– Chyba tak – odpo­wie­działa, przy­ci­ska­jąc uszko­dzone ramię do brzu­cha. Pul­so­wało prze­szy­wa­jąco: żeby pod­nieść ostat­nią deskę, musiała użyć obu rąk. Zamknęła oczy i ode­tchnęła. Dopiero po chwili była w sta­nie wska­zać chłopcu kupę gruzu zwień­czoną cia­łem Anne­gret i zapy­tać: – Dasz radę wspiąć się tam ze mną?

Malec ski­nął głową. Wciąż jesz­cze łkał; łzy wyrzeź­biły ślady na jego pokry­tej kurzem buzi. Mar­ga­rete posłała mu szel­mow­ski uśmiech i ski­nęła głową.

– Świet­nie. To idziemy.

Ostroż­nie prze­szli nad poła­ma­nymi bel­kami, na któ­rych nie­gdyś opie­rał się dach: chło­piec szedł tuż za nią, trzy­ma­jąc się jej spód­nicy. Mar­ga­rete czuła na sobie pusty wzrok Anne­gret. Ciało z nie­na­tu­ral­nie powy­krę­ca­nymi nogami pokry­wała war­stwa pyłu. Sama myśl o tym, że musi przejść nad zwło­kami mar­twej dziew­czyny, spra­wiała, że Mar­ga­rete zbie­rało się na wymioty, ale innej drogi nie było. Zarówno ona, jak i chło­piec mieli przed sobą tylko dwie moż­li­wo­ści, obie prze­ra­ża­jące: wspiąć się na górę i minąć po dro­dze mar­twe ciało, albo ryzy­ko­wać, że staną się dwiema kolej­nymi ofia­rami wojny.

Pod­cią­gnęła malca i popchnęła go przed sobą, każąc mu sku­pić się na wyj­ściu i nie myśleć o niczym innym. Sta­ra­jąc się pójść za swoją wła­sną radą, prze­czoł­gała się nad cia­łem dziew­czyny. W ostat­niej chwili zoba­czyła, że, że coś wystaje z kie­szeni jej żakietu. Kawa­łek papieru.

– Idź naprzód. Ratow­nicy już na cie­bie cze­kają. Dopil­nuj, by zajęli się twoją nogą.

– A ty? – zapy­tał chło­piec, z prze­ra­że­niem spo­glą­da­jąc na Anne­gret. – Czy ona…?

– Spraw­dzę, co z nią, i zaraz do cie­bie dołą­czę. Idź już.

Zacze­kała, aż dziecko ponow­nie ruszy w stronę wyrwy, i się­gnęła po kartkę. To był dowód toż­sa­mo­ści Anne­gret. Wie­dziona cie­ka­wo­ścią prze­czy­tała: „Anne­gret Huber, uro­dzona 28 czerwca 1921 w Ber­li­nie”. Dwa lata młod­sza od Mar­ga­rete. Dłu­gie jasno­brą­zowe włosy i piwne oczy, takie same jak jej wła­sne.

Wci­snęła doku­ment do kie­szeni, po czym prze­szła nad cia­łem. Chło­piec, zamiast iść dalej, zatrzy­mał się i cze­kał na nią.

– Gdzie tamta dziew­czyna? – zapy­tał i spoj­rzał na nią prze­stra­szo­nym wzro­kiem.

– Nie mogłam jej pomóc, już nie żyje. Chodźmy stąd.

Malec na­dal jed­nak nie chciał się ruszyć, inten­syw­nie się jej przy­pa­tru­jąc.

– Dla­czego jesteś dla mnie taka miła? Jesteś Żydówką. – Wska­zał na nią pal­cem. Mar­ga­rete spoj­rzała w dół na żółtą gwiazdę przy­szytą do żakietu. Wciąż czuła pod pal­cami doku­menty Anne­gret, dostrze­gła w tym zbiegu oko­licz­no­ści swoją szansę na prze­ży­cie. Powie ratow­ni­kom, że jest córką swo­ich chle­bo­daw­ców. Jeśli jed­nak ten for­tel ma się udać, musi pozbyć się żół­tej gwiazdy.

Zdjęła z sie­bie okry­cie ze znie­na­wi­dzo­nym zna­kiem i zająk­nąw­szy się, wyja­śniła:

– To… To była tylko taka głu­pia zabawa. To Juden­stern tam­tej mar­twej dziew­czyny. Była naszą słu­żącą.

Wstrzą­śnięta wła­sną śmia­ło­ścią stała w osłu­pie­niu, póki nie poczuła szturch­nię­cia chłopca.

– Lepiej znajdź swoje ubra­nie, bo nikt ci nie uwie­rzy.

Nie­za­leż­nie od tego, czy naprawdę zro­zu­miał, że miała zamiar wszyst­kich okła­mać, pomysł był świetny.

– Masz rację. Pocze­kaj tu chwilkę. Pójdę tylko po mój żakiet i po torebkę.

Wró­ciła do ciała Anne­gret, wycią­gnęła przy­ci­śnięte nim żakiet i torebkę, po czym wło­żyła do kie­szeni dziew­czyny swoje doku­menty i na koniec przy­cze­piła do rękawa jej bluzki żółtą gwiazdę.

Teraz ona jest Mar­ga­rete Rosen­baum, a ja nazy­wam się Anne­gret Huber. Boże, pro­szę, wybacz mi.

Rozdział 2

Gru­dzień 1941, Paryż, Fran­cja

Wilhelm Huber z nie­sma­kiem spo­glą­dał na dzwo­niący tele­fon. Była za dwie piąta, a on nie miał naj­mniej­szego zamiaru dać się uwi­kłać w jakieś dodat­kowe zaję­cia, które opóź­ni­łyby jego wyj­ście z pracy. Zwłasz­cza dziś, kiedy w końcu udało mu się zdo­być wej­ściówki na nowe, oble­gane przed­sta­wie­nie w Moulin Rouge. Ponie­waż wszy­scy nie­mieccy żoł­nie­rze, przy­by­wa­jący do Paryża w celach wypo­czyn­ko­wych, zamie­rzali odwie­dzić przy­by­tek ofe­ru­jący kan­kana i śpie­wane ochry­płym gło­sem pio­senki, rezer­wa­cja gra­ni­czyła z cudem.

Igno­ru­jąc tele­fon, poskła­dał w schludną kupkę ostat­nie listy z wiel­kiego stosu kore­spon­den­cji, nad któ­rym pra­co­wał, i z wes­tchnie­niem odchy­lił się na fotelu, mając nadzieję, że natręt da sobie spo­kój. Przez chwilę roz­wa­żał, czy nie pod­nieść słu­chawki, ale ura­to­wało go bicie kościel­nych dzwo­nów. Piąta po połu­dniu. Godziny urzę­do­wa­nia wła­śnie się skoń­czyły – kto­kol­wiek dzwo­nił, będzie musiał pocze­kać do rana.

Wstał, by umie­ścić listy w spe­cjal­nej sza­fie na doku­menty. Zamknął ją, wło­żył klucz do szu­flady biurka, po czym je rów­nież zamknął: ten klucz z kolei wsu­nął do kie­szeni spodni. Zanim wyszedł, omiótł ponure biuro ostat­nim spoj­rze­niem, upew­nia­jąc się, że zosta­wia wszystko w nie­na­gan­nym porządku, po czym sprę­ży­stym kro­kiem ruszył ku drzwiom.

– Miłego week­endu – rzu­cił do mło­dej Fran­cuzki pra­cu­ją­cej w recep­cji, po czym bez więk­szego entu­zja­zmu zasa­lu­to­wał wiszą­cemu w holu por­tre­towi Hitlera.

Na ulicy peł­nej rowe­rów i prze­chod­niów wcią­gnął w płuca spe­cy­ficzny zapach mia­sta. Byli tacy, któ­rzy narze­ka­liby na ten przy­dział, woląc kolek­cjo­no­wać medale i awanse na jakiejś pla­cówce bojo­wej, ale dla niego Paryż był speł­nie­niem marzeń. Gdy mniej wię­cej rok temu wysiadł tutaj z pociągu, od razu zako­chał się w fran­cu­skiej sto­licy, peł­nej wina, dobrego jedze­nia i pięk­nych kobiet.

Paryż nie­wąt­pli­wie miał wiele do zaofe­ro­wa­nia, jed­nak jego naj­więk­szym atu­tem był fakt, że Wil­helm mógł w końcu uwol­nić się spod suro­wej kura­teli ambit­nego ojca. Nie wspo­mi­na­jąc już o matce, któ­rej naj­waż­niej­szym życio­wym celem było wyswa­ta­nie syna: nie­ustan­nie musiał pozna­wać kolejne przed­sta­wi­cielki nie­koń­czą­cego się koro­wodu odpo­wied­nich, lecz nud­nych kobiet. Znacz­nie cie­kaw­sza była zabawa w koguta w kur­niku peł­nym cudow­nych fran­cu­skich dziew­cząt, z któ­rych wiele goto­wych było zado­wo­lić swo­ich nowych panów w każdy moż­liwy spo­sób.

Roz­pustne nocne życie odpo­wia­dało mu znacz­nie bar­dziej niż nudna posada w kan­ce­la­rii kwa­tery głów­nej SS. Gdyby to od niego zale­żało, cał­ko­wi­cie dałby sobie spo­kój z woj­skiem i żyłby – jak chciało nie­miec­kie przy­sło­wie – jak „Bóg we Fran­cji”. Nie­stety nie dało się mieć jed­nego bez dru­giego.

Prze­mie­rza­jąc spa­ce­ro­wym kro­kiem krótki dystans dzie­lący kan­ce­la­rię od znaj­du­ją­cego się w cen­trum Paryża miesz­ka­nia, roz­my­ślał nad jedyną rze­czą, któ­rej w jego życiu daleko było do ide­ału: swoją sytu­acją finan­sową. Komuś takiemu jak on tęt­niące życiem mia­sto miało do zaofe­ro­wa­nia wszystko, o czym tylko mógł marzyć, ale zbytki te wią­zały się z wydat­kami, na które z pen­sją SS-Oberscharführera nie mógł sobie pozwo­lić. Będzie musiał poroz­ma­wiać z ojcem o kolej­nym dodat­ko­wym wspar­ciu na bie­żące potrzeby – choć papa gar­dził eks­tra­wa­ganc­kim sty­lem życia Wil­helma, przy­śle mu pie­nią­dze. Zawsze przy­sy­łał.

Wil­helm przy­wi­tał się z dozor­czy­nią, madame Bade­aux, która całymi dniami cza­iła się w swoim kan­torku, by w odpo­wied­nim momen­cie wysko­czyć i zasy­pać najem­ców nie­przy­zwo­itą liczbą wścib­skich pytań. Przy­naj­mniej jed­nak – w odróż­nie­niu od swo­jej odpo­wied­niczki z kamie­nicy, w któ­rej poprzed­nio miesz­kał – nie była nie­miła i wrogo nasta­wiona. Zre­wan­żo­wał się jej krótką poga­wędką, po czym prze­pro­sił i prze­ska­ku­jąc po trzy stop­nie naraz, ruszył do swo­jej gar­so­niery na trze­cim pię­trze. Mógł poje­chać windą, ale zwy­kle tego nie robił: chciał utrzy­mać dobrą formę.

Stiu­kowe deko­ra­cje, prze­pięk­nie rzeź­bione balu­strady i kolo­rowe malo­wi­dła ścienne cha­rak­te­ry­styczne dla archi­tek­tury art nouveau – jak tutejsi lubili nazy­wać Jugend­stil – z pew­no­ścią pamię­tały lep­sze czasy.

Tocząca się wojna i zuchwały opór sta­wiany nie­miec­kim rzą­dom spra­wiły jed­nak, że Fran­cuzi zanie­dbali swoje kul­tu­rowe dzie­dzic­two. Że też nie byli w sta­nie zro­zu­mieć, o ile lep­sze sta­łoby się ich życie, gdyby zamiast wal­czyć z nową wła­dzą, zgo­dzili się z nią współ­pra­co­wać.

Otwo­rzył drzwi miesz­ka­nia i prze­szedł do jedy­nej sypialni: za drzwiami cze­kał już na niego świeżo wypra­so­wany mun­dur galowy. Przy­naj­mniej kobie­cie z pralni nie mógł nic zarzu­cić. Miał szczę­ście, że na nią tra­fił: nie­ska­zi­telny wygląd był sprawą naj­wyż­szej wagi. Wła­śnie zapi­nał kurtkę mun­duru, gdy usły­szał dźwięk tele­fonu docho­dzący z dru­giego pokoju. Prze­szedł do salonu i pod­niósł słu­chawkę.

– Wil­helm Huber – powie­dział, prze­glą­da­jąc się w lustrze w zło­co­nej, drew­nia­nej ramie rzeź­bio­nej w hor­ten­sje i lilie, wiszą­cym nad sto­li­kiem pod tele­fon. Był dobre pięć cen­ty­me­trów wyż­szy niż reszta rodziny, a jego blond włosy, zie­lon­ka­wo­brą­zowe oczy i ostry nos dzia­łały na kobiety jak magnes: zazwy­czaj tra­ciły dla niego głowę. Nawet nie­wiel­kie czer­wone zna­mię pod lewym okiem niczego mu nie ujmo­wało – dzięki niemu zyski­wał nawet nieco odro­binę tajem­ni­czego, ponu­rego powabu. Mun­dur nato­miast nada­wał mu auto­ry­ta­tywny sznyt; wszystko to razem spra­wiało, że płeć prze­ciwna nie mogła mu się oprzeć.

Z całą pew­no­ścią to nie brak poten­cjal­nych kan­dy­da­tek na żonę był przy­czyną jego trwa­nia w kawa­ler­skim sta­nie, co zresztą sta­no­wiło kolejny z powo­dów, dla któ­rych nie widy­wał się z rodziną. Wszy­scy jej człon­ko­wie naj­wy­raź­niej żyli w prze­ko­na­niu, że dwa­dzie­ścia cztery lata to sta­now­czo naj­wyż­szy czas, by oże­nić się i zacząć pło­dzić dzieci dla Führera. Prze­ciwko samemu pło­dze­niu nic nie mam, pomy­ślał z uśmie­chem. Dziś w nocy, po przed­sta­wie­niu w Moulin Rouge, miał zamiar „ciężko pra­co­wać” ku chwale ojczy­zny.

– Wil­helm, dzięki Bogu, że zdo­ła­łam cię zła­pać.

Natych­miast roz­po­znał nieco wzbu­rzony kobiecy głos. Jęk­nął w duchu i spoj­rzał na zega­rek. Musi jej prze­rwać od razu albo spóźni się na przed­sta­wie­nie. Jego bra­towa Erika miała iry­tu­jący zwy­czaj prze­ka­zy­wa­nia nawet naj­prost­szej infor­ma­cji w for­mie dłu­giej opo­wie­ści o wszyst­kim i o niczym.

– Eriko, wła­śnie wycho­dzę na spo­tka­nie z sze­fem. – Miał nadzieję, że to wystar­czy, by dać jej do zro­zu­mie­nia, że ma się stresz­czać. Zamiast kpią­cej ripo­sty, jakiej się spo­dzie­wał, usły­szał:

– Dzwo­ni­łam do cie­bie do biura, ale naj­wy­raź­niej już wysze­dłeś. – Czyli to ona była tym namol­nym roz­mówcą. To wzbu­dziło jego cie­ka­wość.

– Przez więk­szość dnia byłem na zebra­niu.

– Zda­rzył się wypa­dek.

– Jaki wypa­dek? – Fakt, że dzwo­niła ona, a nie Reiner, natych­miast kazał mu zało­żyć, że jego prze­wyż­sza­ją­cemu wszel­kie ocze­ki­wa­nia star­szemu bratu, ulu­bio­nemu synowi ich ojca, jego śla­dem robią­cemu spek­ta­ku­larną karierę w sze­re­gach SS, musiało coś się stać.

– Zeszłej nocy Ber­lin został zbom­bar­do­wany… – Połą­cze­nie prze­rwały trza­ski; Wil­helm z tru­dem zacho­wy­wał spo­kój.

– Eriko, czy mogła­byś przejść do sedna, pro­szę?

– Mogła­bym, gdy­byś prze­stał mi prze­ry­wać – odparła, obu­rzona.

– Wybacz. – Zaci­snął zęby, wie­dząc z doświad­cze­nia, że wcho­dze­nie bra­to­wej w słowo skut­ko­wało jedy­nie tym, że tra­ciła wątek i trud­niej było jej powie­dzieć to, co miała do powie­dze­nia, prze­dłu­ża­jąc i tak długą kon­wer­sa­cję. – Mówi­łaś, że zeszłej nocy zbom­bar­do­wano Ber­lin. – Wywró­cił oczami do wła­snego odbi­cia w lustrze. Miał nadzieję, że Erika zdoła prze­ka­zać mu wia­do­mość – jaka­kol­wiek by nie była – jesz­cze zanim zjawi Flo­rence, jego fran­cu­ska kochanka, z którą miał pójść do Moulin Rouge.

– Tak. – Erika zamil­kła, a on wyobra­ził sobie szczu­płą bru­netkę z wło­sami sple­cio­nymi w zwie­sza­jące się za uszami war­ko­cze, z którą oże­nił się jego brat, zdej­mu­jącą wyima­gi­no­wany pyłek z nija­kiej, się­ga­ją­cej do kostek spód­nicy. Nie miał bla­dego poję­cia, co Reiner widział w tej kobie­cie, choć cza­sem pozory mylą – może w łóżku była tygry­sicą. Musiał siłą powstrzy­mać wybuch gło­śnego śmie­chu, jaki wywo­łała w nim wizja nud­nej Eriki w eks­ta­zie dosia­da­ją­cej jego brata. To z kolei przy­wio­dło mu na myśl plany, jakie miał wobec sie­bie i Flo­rence na zakoń­cze­nie tego wie­czoru.

– Słu­chaj, nie wiem, jak to powie­dzieć… Bom­bar­do­wa­nie… Wiesz, że ci wstrętni Anglicy bom­bar­dują głów­nie dziel­nice miesz­kalne, choć nasza Luft­waffe ogra­ni­cza się wyłącz­nie do ata­ko­wa­nia w Lon­dy­nie celów woj­sko­wych? Co to w ogóle za ludzie? Naj­pierw odrzu­cają bez zasta­no­wie­nia łaskawą pro­po­zy­cję Hitlera i nie chcą się do nas przy­łą­czyć, a teraz…

Kolejne spoj­rze­nie na zega­rek spra­wiło, że cał­kiem stra­cił cier­pli­wość.

– Eriko. Pro­szę cię, przejdź do meri­tum. Nie mogę kazać sze­fowi cze­kać.

– A odkąd to jesteś tak chętny do pracy po godzi­nach?

Jej słowa go dotknęły, zwłasz­cza dla­tego, że powie­działa prawdę. Przy swoim kom­plet­nym braku ambi­cji i zapału tylko sta­no­wi­sku i wpły­wom ojca zawdzię­czał przy­ję­cie do SS. W odróż­nie­niu od Reinera, pod­ręcz­ni­ko­wego przy­kładu gor­li­wego, posłusz­nego i peł­nego werwy eses­mana, nie­dawno dzięki swoim przy­mio­tom awan­so­wa­nego zresztą na SS-Obersturmführera (co było odpo­wied­ni­kiem młod­szego ofi­cera Wehr­machtu), Wil­helm wciąż mógł się pochwa­lić tylko stop­niem sier­żanta szta­bo­wego.

– Zawsze chęt­nie służę kra­jowi. Masz mi do prze­ka­za­nia coś waż­nego?

– Cóż, naj­wy­raź­niej nie da się tego powie­dzieć ina­czej. Twoi rodzice nie żyją. – wypa­liła.

Pod­niósł głowę, krzy­wiąc się do lustra. Co za głu­pia kobieta: naprawdę myśli, że zdoła go prze­stra­szyć?

– Słu­chaj, Eriko, to nie naj­lep­szy moment na maka­bryczne żarty.

– To prawda.

– Co jest prawdą?

– Twoi rodzice nie żyją. Anglicy…

Zaci­snął dłoń na słu­chawce i oparł się o ścianę. Nagle poczuł, że ugi­nają się pod nim nogi.

– Nie.

– Tak.

– To nie­moż­liwe.

– A jed­nak.

– Ale jak?

– Pró­bo­wa­łam ci powie­dzieć, ale prze­ry­wa­łeś mi tyle razy…

Erika mono­ton­nym gło­sem opo­wie­działa mu o bom­bar­do­wa­niu, o tym, jak zawa­lił się ich dom, o ludziach pró­bu­ją­cych wydo­stać się na zewnątrz i o ratow­ni­kach prze­cze­su­ją­cych gruzy w poszu­ki­wa­niu ran­nych i ofiar. Wil­helm nie słu­chał jej papla­nia – na wła­sne oczy widział wystar­cza­jąco dużo bom­bar­do­wań, by jasno zda­wać sobie sprawę, jak to mogło wyglą­dać. Gdy drżące nogi nie były już dłu­żej w sta­nie go utrzy­mać, powoli osu­nął się na pod­łogę, kur­czowo trzy­ma­jąc się słu­chawki tele­fonu jak liny ratun­ko­wej.

Ow­szem, w wielu kwe­stiach nie zga­dzał się ze swo­imi rodzi­cami i dzię­ko­wał Bogu za każdy dzień w Paryżu, daleko poza ich zasię­giem, ale to nie zna­czy, że chciał, by umarli. Koniec koń­ców byli jego rodzi­cami, na litość boską!

– Jak śmieli! – krzyk­nął do tele­fonu, nie­pewny, kogo bar­dziej winić za ich śmierć: angiel­skich lot­ni­ków, Hitlera, który zaczął całą tę wojnę, czy samych rodzi­ców, zbyt bez­tro­skich, by opu­ścić sto­licę i prze­nieść się do względ­nie bez­piecz­nej wiej­skiej posia­dło­ści w Plau am See, mniej wię­cej dwie godziny drogi na pół­noc od mia­sta.

– …jestem pewna, że nasz Führer pomści śmierć waszego ojca i pokaże tym okrop­nym Angli­kom.

– Czyżby? – Fala nie­ocze­ki­wa­nego żalu pomie­sza­nego ze zło­ścią nie pozwa­lała Wil­hel­mowi zebrać myśli.

– Biedny Reiner, jest zdru­zgo­tany. Zaczął już przej­mo­wać obo­wiązki ojca – dodała Erika.

– Nie wąt­pię, że dobrze pil­nuje jego stołka. – Reiner nie prze­pu­ściłby takiej oka­zji, by zna­leźć się na czele wyścigu o awanse, które nie­uchron­nie się teraz posy­pią.

– Jak możesz tak mówić? On robi to wszystko dla dobra rodziny. Rów­nież dla cie­bie.

Nie miał ochoty kłó­cić się z bra­tową; potworne wie­ści cał­ko­wi­cie wyssały z niego siły. Zamilkł, pró­bu­jąc przy­swoić sobie to, co się stało, kiedy przy­szła mu do głowy nie­po­ko­jąca myśl.

– Co z Anne­gret? – Jego dwu­dzie­sto­let­nia sio­stra, roz­piesz­czona przez ojca do gra­nic moż­li­wo­ści, wciąż miesz­kała z rodzi­cami.

– Jestem pewna, że nic jej nie jest. – Głos Eriki brzmiał sta­now­czo zbyt bez­tro­sko.

– Jesteś pewna? Co masz na myśli?

– Nie zna­le­ziono jej ciała, a ponie­waż nalot miał miej­sce wczo­raj tuż przed kola­cją, pew­nie wyszła już z domu. Wiesz, jaka ona jest. – Nuta potę­pie­nia w gło­sie Eriki zabrzmiała gło­śno i wyraź­nie. Anne­gret kochała życie. Była czę­stą bywal­czy­nią noc­nych klu­bów, gdzie – mimo usil­nych sta­rań rodzi­cielki, by zro­bić z niej porządną nie­miecką żonę i matkę – odda­wała się roz­ryw­kom zupeł­nie nie­przy­sta­ją­cym mło­dym damom, przy czym naj­bar­dziej nie­winną z nich było pale­nie. Ponie­waż jed­nak ojciec ni­gdy nie był w sta­nie odmó­wić niczego swo­jej córeczce, robiła, na co miała ochotę. – Do czasu two­jego przy­jazdu na pewno się pojawi.

– Do czasu czego? – Wil­helm z tru­dem nadą­żał.

– Two­jego przy­jazdu do Ber­lina oczy­wi­ście. Reichsführer Him­m­ler chce uho­no­ro­wać poświę­ce­nie waszego ojca na rzecz naszej Wiel­kiej Ojczy­zny pań­stwo­wym pogrze­bem.

– Nie mogę sobie ot tak po pro­stu wyje­chać. Mam robotę.

Erika wes­tchnęła roz­dzie­ra­jąco.

– Wła­śnie dla­tego do cie­bie dzwo­nię: chcę dać ci wystar­cza­jąco dużo czasu, byś zdo­łał zor­ga­ni­zo­wać podróż. Uro­czy­stość odbę­dzie się równo za tydzień. Twoja nie­obec­ność nie będzie dobrze widziana.

Od dawna cie­szył się na myśl o spę­dze­niu okresu świą­tecz­nego w Paryżu: o jedze­niu, piciu i nurza­niu się w sza­lo­nym noc­nym życiu fran­cu­skiej sto­licy z jedną lub kil­koma pięk­nymi kobie­tami uwie­szo­nymi u jego ramie­nia. Przy­ję­cia urzą­dzane przez ofi­ce­rów SS i Wehr­machtu były owiane legendą, ale kto miałby na nie ochotę po śmierci obojga rodzi­ców? Rów­nie dobrze mógł wró­cić do Ber­lina i spo­tkać się ze sta­rymi zna­jo­mymi.

– Wszyst­kim się zajmę. – Roz­łą­czył się i zapa­trzył tępo w ścianę. Jak szybko życie potrafi się zmie­nić. W mgnie­niu oka został sie­rotą, choć… naszła go pewna pocie­sza­jąca myśl. Odzie­dzi­cze­nie czę­ści ogrom­nego majątku ojca raz na zawsze uwol­ni­łoby go od pro­ble­mów finan­so­wych. Przy­naj­mniej jedna dobra rzecz wynik­nie z tej tra­ge­dii. Zato­piony we wspo­mnie­niach wzdry­gnął się na dźwięk dzwonka do drzwi.

Wes­tchnął, wstał i otwo­rzył. W jakich­kol­wiek innych oko­licz­no­ściach widok jędr­nego biu­stu Flo­rence, nie­przy­zwo­icie pod­kre­ślo­nego jesz­cze głę­bo­kim dekol­tem wie­czo­ro­wej sukni, roz­pa­liłby jego lędź­wie, tego wie­czoru jed­nak posłał jej tylko zmę­czony uśmiech i powie­dział:

– Nie możemy iść.

W jej pięk­nych orze­cho­wych oczach bły­snęło roz­cza­ro­wa­nie. Wzru­szył ramio­nami i odwró­cił się, ocze­ku­jąc, że kobieta wyj­dzie, po chwili zmie­nił jed­nak zda­nie i pod­su­nął dziew­czy­nie dwie wyjęte z kie­szeni na piersi wej­ściówki do Moulin Rouge.

– Zabierz jakąś przy­ja­ciółkę.

Szybko się­gnęła po bilety, w ramach podzię­ko­wa­nia przy­lgnęła do niego swo­imi krą­gło­ściami i znik­nęła rów­nie szybko, jak się poja­wiła. W sercu poczuł jesz­cze więk­sze znu­że­nie. Choć ni­gdy nie uda­wał, że ją kocha, nie miałby nic prze­ciwko towa­rzy­stwu jakiejś współ­czu­ją­cej duszy.

Rozdział 3

Lipsk, Niemcy

Marga­rete Rosen­baum ner­wowo zer­kała na weł­nianą mary­narkę, którą miała na sobie. Była to naj­wspa­nial­sza rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek posia­dała, choć ści­śle rzecz bio­rąc, wcale nie nale­żała do niej. Jej pra­wo­witą wła­ści­cielką była mar­twa dziew­czyna, za którą się poda­wała.

Anne­gret nie byłaby teraz zde­ner­wo­wana, powie­działa sobie. Trzy­ma­jąc głowę wysoko i obrzu­ca­jąc oto­cze­nie wynio­słym spoj­rze­niem, które tak czę­sto widy­wała u mło­dej Niemki, prze­ci­snęła się przez drzwi biblio­teki i zamarła, wstrzy­mu­jąc oddech.

O ile Biblio­theca Alber­tina, jak na cześć króla Alberta I Wet­tyna zwano gmach Książ­nicy Uni­wer­sy­tec­kiej w Lip­sku, już z zewnątrz robiła wra­że­nie, maje­sta­tyczny hol wej­ściowy wprost zapie­rał dech w pier­siach. Pod­łoga wyło­żona par­kie­tem z ciem­nego drewna pięk­nie kon­tra­sto­wała z kre­mo­wymi ścia­nami i bia­łymi kolum­nami. Cią­gnące się po obu stro­nach oszklone drzwi pro­wa­dziły do odręb­nych pomiesz­czeń, pod­czas gdy umiesz­czone pośrodku impo­nu­jące schody wio­dły na oto­czone otwartą gale­rią pię­tro.

Mar­ga­rete ni­gdy wcze­śniej nie widziała tak wspa­nia­łej archi­tek­tury: mgli­ście przy­wo­dziła jej ona na myśl wize­runki grec­kich świą­tyń. To nie­sa­mo­wite, że w hitle­row­skich Niem­czech wciąż stały budynki pro­mie­niu­jące tak nie­win­nym pięk­nem. Przy­po­mniaw­szy sobie, po co tu przy­szła, ruszyła pro­sto do biura znaj­du­ją­cego się za pierw­szymi drzwiami po lewej.

– W czym mogę ci pomóc? – zapy­tała star­sza kobieta o siwie­ją­cych wło­sach, zebra­nych w koczek nad kar­kiem.

– Jestem Anne­gret Huber. Mam tu pra­co­wać.

Zarówno ona, jak i Heidi dobrze wie­działy, że podej­mują wiel­kie ryzyko, ale skoro i tak musiały ofi­cjal­nie zare­je­stro­wać Anne­gret, by móc pobie­rać na nią kartki na żyw­ność, Mar­ga­rete pomy­ślała, że rów­nie dobrze może się udać do urzędu pracy i popro­sić o jakieś zatrud­nie­nie. Ponie­waż ni­gdy nie uczyła się niczego poza obo­wiąz­kami słu­żą­cej, nie miała zbyt wiel­kiego wyboru, ale życz­liwa urzęd­niczka zapro­po­no­wała jej posadę asy­stentki biblio­te­karki.

– Och, wspa­niale. To ty jesteś tą dziew­czyną, którą mieli nam przy­słać z urzędu. Nie uwie­rzysz, jak bar­dzo potrzeba nam kogoś do pomocy.

Mar­ga­rete była przy­zwy­cza­jona do cięż­kiej pracy: przez dwa lata haro­wała jak nie­wol­nica w domu Hube­rów. Bez­wied­nie pod­nio­sła rękę, by przy­sło­nić żółtą gwiazdę na piersi, po czym przy­po­mniała sobie, że już nie jest Żydówką. Przy­naj­mniej nie z zewnątrz. Teraz była Anne­gret Huber, nazi­stow­ską dziew­czyną, która w życiu nie prze­pra­co­wała nawet minuty.

Będzie musiała jakoś zna­leźć rów­no­wagę mię­dzy wia­ry­god­nym odgry­wa­niem roli roz­piesz­czo­nej Anne­gret i koniecz­no­ścią utrzy­ma­nia zatrud­nie­nia w biblio­tece: ciotka Heidi – która pozwa­la­jąc Mar­ga­rete zamiesz­kać ze sobą, ryzy­ko­wała wła­snym życiem – nie była w sta­nie utrzy­mać ich obu ze skrom­nej pen­sji eks­pe­dientki w skle­pie spo­żyw­czym. Mar­ga­rete miała nadzieję, że mia­sto daleko od Ber­lina, w któ­rym nikt nie znał Anne­gret – ani jej samej – pomoże jej zre­ali­zo­wać plan.

– Ni­gdy wcze­śniej nie pra­co­wa­łam w biblio­tece – powie­działa.

– Szyb­ciutko cię wpro­wa­dzimy. Przy oka­zji: nazy­wam się Merz. – Kobieta wycią­gnęła dłoń. Mar­ga­rete potrze­bo­wała kilku sekund, by zorien­to­wać się, o co cho­dzi. Jako Żydówce nie wolno jej było poda­wać ręki Aryj­czy­kom.

– Bar­dzo dzię­kuję. Zro­bię, co w mojej mocy – powie­działa, odwza­jem­nia­jąc uścisk dłoni. Dziw­nie było czuć się doce­nio­nym. Zwy­kle naj­lep­sze, na co mogła liczyć, to obo­jęt­ność, znacz­nie czę­ściej jed­nak spo­ty­kały ją szy­der­stwa i obe­lgi. Prze­chod­nie obrzu­cali ją nie­na­wist­nymi spoj­rze­niami, wyzwi­skami, a cza­sem nawet zie­mią czy kamie­niami. Przy­gry­zła wargę, przy­wo­łu­jąc się do porządku. Gdyby kto­kol­wiek zaczął podej­rze­wać, jaka jest jej praw­dziwa toż­sa­mość, zosta­łaby aresz­to­wana i zesłana do któ­re­goś z miejsc peł­nych nie­wy­sło­wio­nych okru­cieństw.

Frau Merz posta­wiła na ladzie tabliczkę z napi­sem „Wra­cam za 5 minut” i popro­wa­dziła Mar­ga­rete przez olśnie­wa­jący hol do jed­nej z czy­telni, ozdo­bio­nej por­tre­tami posęp­nie wyglą­da­ją­cych star­ców, przy­pusz­czal­nie uczo­nych wykła­da­ją­cych w lip­skiej wszech­nicy od czasu jej zało­że­nia w 1409 roku. Kil­ku­dzie­się­ciu stu­den­tów pochy­lało się w niej nad sto­łami, na któ­rych pię­trzyły się sterty ksią­żek.

Nie miała czasu napa­wać się tym wido­kiem: Frau Merz szyb­kim kro­kiem prze­szła przez pomiesz­cze­nie w stronę kolej­nych drzwi z napi­sem „Tylko dla pra­cow­ni­ków”.

Otwo­rzyła je i zeszły do piw­nicy znaj­du­ją­cej się pod czy­tel­nią. Pomiesz­cze­nia praw­do­po­dob­nie były zbli­żo­nej wiel­ko­ści, ale o ile jed­nak tamtą wielką, otwartą prze­strzeń wypeł­niały jedy­nie biurka dla stu­den­tów, ta zasta­wiona była set­kami rega­łów, z któ­rych wręcz wysy­py­wały się książki. Stosy wolu­mi­nów leżały także na pod­ło­dze: zosta­wało aku­rat tyle miej­sca, by mogła się mię­dzy nimi prze­śli­zgnąć szczu­pła osoba.

– Podoba ci się nasz maga­zyn? – W oczach Frau Merz widać było miłość do ksią­żek i dumę raso­wej biblio­te­karki.

– Jest… osza­ła­mia­jący. – Prawdę mówiąc, Mar­ga­rete ni­gdy nie widziała tylu tomów w jed­nym miej­scu. Pamię­tała, jak jako mała dziew­czynka, led­wie zaczy­na­jąca czy­tać, po raz pierw­szy poszła z mamą do biblio­teki. Póź­niej, już będąc uczen­nicą liceum, czę­sto spę­dzała w niej całe popo­łu­dnia, chło­nąc cudowną moż­li­wość prze­by­wa­nia wśród tak wielu ksią­żek. Ale to było wiele lat temu, jesz­cze zanim nazi­ści zabro­nili Żydom korzy­sta­nia z biblio­tek publicz­nych. Machi­nal­nie pod­nio­sła dłoń, by raz jesz­cze dotknąć znie­na­wi­dzo­nej żół­tej gwiazdy, po czym znowu zdała sobie sprawę, że nie ma jej na piersi. Tamta toż­sa­mość leżała pogrze­bana pod gru­zami zbom­bar­do­wa­nej kamie­nicy w Ber­li­nie.

– Wła­śnie otrzy­ma­li­śmy cię­ża­rówkę ksią­żek po dwóch Żydach. – Głos Frau Merz nie zdra­dzał żad­nych emo­cji. – Twoim pierw­szym zada­niem będzie wpro­wa­dze­nie ich do naszych kata­lo­gów i podzie­le­nie na trzy grupy: war­to­ściowe popu­larne pozy­cje, które póź­niej znajdą się na pół­kach, książki z zaka­za­nej listy, które musisz odło­żyć na bok do znisz­cze­nia, oraz wywro­tową i demo­ra­li­zu­jącą lite­ra­turę, która ska­ta­lo­go­wana trafi do zamknię­tego księ­go­zbioru udo­stęp­nia­nego do prze­glą­da­nia w celach nauko­wych tylko poli­tycz­nie wia­ry­god­nym oso­bom.

Mar­ga­rete przy­glą­dała się jej sze­roko otwar­tymi oczyma. Ni­gdy nie przy­pusz­czała, że nazi­stow­ska pogarda dla lite­ra­tury, która nie pod­po­rząd­ko­wy­wała się obo­wią­zu­ją­cej ide­olo­gii, dosię­gnie także biblio­tek nauko­wych takich jak ta i że dopro­wa­dzi do fak­tycz­nego nisz­cze­nia ksią­żek. Nie­mal współ­czuła tym nie­szczę­snym tomom, które wkrótce miały skoń­czyć na sto­sie: widziała, jak sza­le­jący pło­mień trawi je strona po stro­nie, jak nie­od­wra­cal­nie ginie ich treść.

– Gdy­byś miała pro­blemy z zakla­sy­fi­ko­wa­niem jakie­goś dzieła, zawsze możesz mnie zapy­tać. – Frau Merz wci­snęła jej w ręce wielki kata­log. – Tu wpisz wszyst­kie pozy­cje. I… – Zamil­kła na chwilę, bacz­nie przy­glą­da­jąc się Mar­ga­rete. – Wiem, że to wielka pokusa, ale pod żad­nym pozo­rem nie wolno ci zaglą­dać do zaka­za­nych ksią­żek. Zabro­niono je czy­tać nie bez powodu, a taka młoda dziew­czyna jak ty, jesz­cze nie w pełni ukształ­to­wana psy­chicz­nie, mogłaby dać się zwieść sze­rzo­nym w nich kłam­stwom i w nie uwie­rzyć.

– Dzię­kuję, Frau Merz. Ani myślę się­gać po żadną z tych odra­ża­ją­cych rze­czy. – Mar­ga­rete bar­dzo sta­rała się zacho­wać powagę. Zawsze czy­tała książki prze­zna­czone dla star­szych: na czar­nej liście zna­la­zło się wiele z jej ulu­bio­nych lek­tur, które znała jesz­cze z cza­sów, nim nazi­ści doszli do wła­dzy. Jakichż to okro­pieństw czy­tel­nik mógł się nauczyć z powie­ści potę­pia­ją­cych wojnę, choćby z Na Zacho­dzie bez zmian Eri­cha Marii Rema­rque’a? Na pewno nie zna­la­złby w nich nic gor­szego niż aktu­alna wojna, którą roz­po­czął Hitler, albo prze­śla­do­wa­nia pro­wa­dzone wewnątrz kraju prze­ciwko spo­rej czę­ści narodu nie­miec­kiego: Żydom.

– Któ­rych czy­ta­nia nasz Führer roz­trop­nie zaka­zał. – Frau Merz ruszyła w górę scho­dów, zosta­wia­jąc Mar­ga­rete w piw­nicy samą. Samą z tysią­cami wolu­mi­nów.

Odkąd zaczęła pracę słu­żą­cej u Hube­rów, nie miała książki w ręku, nie licząc momen­tów, gdy ście­rała z nich kurz. Herr Huber zawsze pod­kre­ślał, że pod­lu­dzie tacy jak ona powinni pra­co­wać, a nie nabi­jać sobie głowy nie­zro­zu­mia­łymi dla nich ide­ami. Zresztą i tak nie mia­łaby czasu czy­tać – Frau Huber nie dawała jej chwili wytchnie­nia. Mar­ga­rete wsta­wała o pią­tej rano, by przy­go­to­wać śnia­da­nie dla swo­ich pań­stwa, po czym spę­dzała cały dzień, szo­ru­jąc pod­łogi, pio­rąc, zmy­wa­jąc, cho­dząc na zakupy, zamia­ta­jąc, gotu­jąc i robiąc inne rze­czy aż do póź­nej nocy, gdy rodzina w końcu kła­dła się spać. Dopiero wtedy mogła paść wyczer­pana na nędzny mate­rac leżący na pod­ło­dze w przy­le­głej do kuchni spi­żarni, którą nazy­wała swoim poko­jem.

Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo nie lubiła Hube­rów, naj­bar­dziej oba­wiała się ich dwu­dzie­sto­let­niej córki. Piękna, pełna ener­gii i kocha­jąca zabawę Anne­gret potra­fiła być prze­słodka wobec przy­ja­ciół albo wtedy, gdy chciała ocza­ro­wać ojca, by speł­nił jej kolejne życze­nie. Miała też jed­nak swoją ciemną stronę, zare­zer­wo­waną dla zale­d­wie dwa lata star­szej Mar­ga­rete, którą demon­stro­wała słu­żą­cej przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Ta podła dziew­czyna nie tylko w pełni przy­swo­iła sobie rasową ide­olo­gię Hitlera; inspi­ro­wane nią nie­na­wistne obe­lgi wzbo­ga­cała nutą wła­snego okru­cień­stwa, jak wtedy, gdy przy­pad­kiem potknęła się o wia­dro z wodą, kiedy Mar­ga­rete na kola­nach zmy­wała pod­łogę.

– Ty bez­u­ży­teczna mier­noto, zobacz, co naro­bi­łaś! Tarzasz się w bru­dzie jak świ­nia! – Anne­gret weszła w kałużę, po czym zadep­taw­szy powa­la­nymi butami każde pomiesz­cze­nie w domu, zwró­ciła się do Mar­ga­rete ze zło­śli­wym gry­ma­sem, któ­rego ta szcze­rze nie­na­wi­dziła: – To cię oduczy guz­dra­nia. Powiem ojcu, żeby zastą­pił cię kimś, kto potrafi pra­co­wać.

A teraz jestem wła­śnie nią. Naj­bar­dziej nie­go­dziwą dziew­czyną na świe­cie. Mar­ga­rete wzdry­gnęła się i szybko zabrała za sor­to­wa­nie ksią­żek: nie chciała dać Frau Merz powo­dów do narze­kań.

– Fräulein Huber, byłaś już na prze­rwie? – Frau Merz nie­spo­dzie­wa­nie poja­wiła się tuż za nią, obrzu­ca­jąc stosy wolu­mi­nów peł­nym uzna­nia spoj­rze­niem. – Już je pogru­po­wa­łaś?

– Tak. Tamta mała kupka to książki, które nie figu­rują ani w kata­logu, ani na liście ksiąg zaka­za­nych. Nie chcia­łam pani prze­szka­dzać, pyta­jąc o każdą z osobna, więc odło­ży­łam je na bok. Mam nadzieję, że postą­pi­łam słusz­nie?

– Jestem doprawdy zdu­miona. Wygląda na to, że urząd pracy tym razem tra­fił w dzie­siątkę. Nie uwie­rzy­ła­byś, jakie dziew­częta przy­sy­łali mi do tej pory: wszyst­kie głu­piut­kie, roz­piesz­czone, nie­chętne do pracy.

Mar­ga­rete uznała, że lepiej będzie nie odpo­wia­dać.

– Możesz teraz zro­bić sobie prze­rwę na obiad, przej­rzymy je póź­niej. Chodź, pokażę ci, gdzie jest kuch­nia.

W kuchni Mar­ga­rete wycią­gnęła pudełko, które przy­go­to­wała dla niej rano ciotka Heidi. Meta­lowy ter­mos skła­dał się z dwóch usta­wio­nych jeden na dru­gim pojem­ni­ków: w dol­nym znaj­do­wała się zupa, w gór­nym zaś dwie kromki chleba – wię­cej niż zwy­kle dosta­wała przez cały dzień w domu Hube­rów. Choć jej gospo­da­rze jadali dobrze, ona miała żywić się reszt­kami zebra­nymi z ich tale­rzy.

Usły­szała bur­cze­nie w brzu­chu i usia­dła. Zanim pod­nio­sła łyżkę do ust, zamo­czyła w zupie czer­stwy chleb. Przed wojną ciotka Heidi nie znio­słaby takiego nie­okrze­sa­nia, ale odkąd jej męża Żyda – wuja Mar­ga­rete – aresz­to­wano za dzia­łal­ność wywro­tową, sama musiała zaro­bić na czynsz. Led­wie wią­zała koniec z koń­cem i ni­gdy nie mar­no­wała nawet kęsa: suche skórki wczo­raj­szego chleba można było prze­cież zmięk­czyć w zupie. Choć przy­by­cie Mar­ga­rete do domu uko­cha­nej ciotki wią­zało się z całym sze­re­giem nowych pro­ble­mów, pen­sja asy­stentki biblio­te­karki mogła przy­naj­mniej tro­chę popra­wić sytu­ację finan­sową.

Po połu­dniu Frau Merz pole­ciła Mar­ga­rete prze­rwać segre­go­wa­nie ksią­żek, by poka­zać jej, na czym polega praca w wypo­ży­czalni.

– Posia­damy nie­wielki zbiór lek­tur, do któ­rych stu­denci mają wolny dostęp, ale w więk­szo­ści przy­pad­ków muszą podejść tutaj: pro­szą o kon­kret­nego autora lub tytuł, a ty przy­no­sisz im książkę z maga­zynu. Pozy­cje z list geheim lub gesperrt są skła­do­wane osobno: ktoś, kto je zama­wia, musi poka­zać ci legi­ty­ma­cję uni­wer­sy­tetu i wpi­sać swoje imię, nazwi­sko i sta­no­wi­sko oraz spre­cy­zo­wać cel naukowy, dla któ­rego musi prze­czy­tać ten… tekst. – Myśl, że ktoś rze­czy­wi­ście mógłby chcieć czy­tać książki uznane przez nazi­stow­ski reżim za szko­dliwe, naj­wy­raź­niej wyda­wała się Frau Merz iście odra­ża­jąca.

Mar­ga­rete ski­nęła głową.

– Nie­stety, cza­sami zda­rzają się i tacy, któ­rzy pró­bują dostać w swoje ręce nie­bez­pieczne pisma bez uza­sad­nio­nej przy­czyny. Jak już mówi­łam: pokusa jest wielka, a mło­dych ludzi tak łatwo omo­tać. Musisz naj­pierw spi­sać ich dane, a potem powie­dzieć im, że książka, o którą pro­szą, jest obec­nie nie­do­stępna.

– I co dalej? – zapy­tała Mar­ga­rete.

– Nic. Prze­cho­wu­jemy ich listę i prze­ka­zu­jemy ją do Biblio­teki Naro­do­wej, gdzie mie­ści się spe­cjalny wydział gestapo, pil­nu­jący, by zasoby naszego maga­zynu były wyko­rzy­sty­wane zgod­nie z pra­wem.

Mar­ga­rete gło­śno prze­łknęła ślinę. Lista trafi pro­sto do gestapo, a Frau Metz sądzi, że nic się tym ludziom nie sta­nie? Jeśli będą mieli szczę­ście, skoń­czy się na zwy­kłym prze­słu­cha­niu i ostrze­że­niu, że następ­nym razem nie będzie tak miło – przy­naj­mniej tak zawsze twier­dził Herr Huber, cheł­piąc się przez zna­jo­mymi, jak to SS wyko­rzy­stuje gestapo, by pozby­wać się ludzi bez bru­dze­nia sobie rąk.

Gdy zdała sobie sprawę z moż­li­wych kon­se­kwen­cji swo­ich dzia­łań, prze­szedł ją dreszcz. Mogła wysłać jakie­goś nie­szczę­śnika pro­sto w szpony gesta­pow­ców. Choć praw­dziwa Anne­gret, gdyby żyła, na myśl o moż­li­wo­ści wyda­nia wła­dzom podej­rza­nych osob­ni­ków tań­czy­łaby z rado­ści, Mar­ga­rete po pro­stu nie mogła zro­bić tego, czego od niej wyma­gano.

Tego wie­czoru wró­ciła do domu ciotki z cięż­kim ser­cem.

– Jak ci minął dzień, Mar­ga­rete? – zapy­tała Heidi.

– W porządku. – Nie było powodu, by ją w to mie­szać.

Choć dziew­czyna była głodna, w cza­sie kola­cji led­wie skub­nęła pyszną ziem­nia­czaną zapie­kankę z mar­chewką.

– Chyba nie cał­kiem w porządku.

Mar­ga­rete wes­tchnęła ciężko.

– Nie. Na początku wszystko było świet­nie. Więk­szość dnia spę­dzi­łam w piw­nicy, dzie­ląc książki na wła­ściwe, nie­po­żą­dane i jaw­nie nie­bez­pieczne. – Pod­nio­sła głowę, pró­bu­jąc zło­wić spoj­rze­niem wzrok ciotki. – Tak jak oni dzielą ludzi na wła­ści­wych, nie­po­żą­da­nych i nie­bez­piecz­nych.

Heidi poło­żyła dłoń na jej dłoni. Mar­ga­rete poczuła cie­pło, miłość, ale także roz­pacz. Ciotka była gada­tliwą, życz­liwą czter­dzie­sto­pię­cio­latką. Jako młoda dziew­czyna zako­chała się w rów­nie mło­dym chłopcu. Pobrali się w 1915 roku; trzy mie­siące póź­niej jej mąż został wysłany na front, z któ­rego ni­gdy nie wró­cił.

Zdru­zgo­tana utratą pierw­szej miło­ści Heidi przez ponad dekadę nie mogła zna­leźć kolej­nej, póki nie poznała Ern­sta, młod­szego brata ojca Mar­ga­rete. Choć rodzina ciotki gwał­tow­nie sprze­ci­wiała się jej pomy­słowi poślu­bie­nia Żyda, choćby i zasy­mi­lo­wa­nego, Heidi z trzy­dziestką na karku miała w głę­bo­kim powa­ża­niu zabie­ga­nie o ich zgodę i wyszła za Ern­sta.

Przed oczami sta­nęły Mar­ga­rete mgli­ste wspo­mnie­nia z ich ślubu: piękna panna młoda, rado­sna atmos­fera i jej wła­sna sukienka małej księż­niczki sypią­cej kwiaty przed pań­stwem mło­dymi zmie­rza­ją­cymi do ołta­rza.

Ernst i Heidi byli naj­szczę­śliw­szą parą, jaką znała; nie­stety, ni­gdy nie zostali pobło­go­sła­wieni wła­snym potom­stwem. Choć wiele par sta­ra­ją­cych się o dziecko w póź­nym wieku miało podobne pro­blemy z poczę­ciem dziecka, zło­śliwe plotki krą­żące wśród rodziny Heidi i jej tak zwa­nych przy­ja­ciół gło­siły, że była to kara boska za wej­ście w zwią­zek mał­żeń­ski z obcym. Gdy w życie weszły ustawy norym­ber­skie, bez­dziet­ność Heidi została uznana za dowód na to, że mieli oni rację.

Oczy­wi­ście w tam­tych cza­sach Mar­ga­rete nie zda­wała sobie z tego sprawy i po pro­stu cie­szyła się czę­stymi wizy­tami u cioci Heidi i wujka Ern­sta. Zawsze się u nich świet­nie bawiła; w końcu nie musiała dzie­lić się uwagą doro­słych z trójką star­szego rodzeń­stwa.

– To tylko książki, skar­bie – powie­działa Heidi, obrzu­ca­jąc Mar­ga­rete cie­płym spoj­rze­niem błę­kit­nych oczu.

– Nie­prawda! Oni chcą, żebym zapi­sy­wała każ­dego, kto pyta o któ­rąś z zabro­nio­nych ksią­żek, a pod koniec tygo­dnia prze­ka­zują listę gestapo.

Heidi zbla­dła, bez wąt­pie­nia myśląc o swoim uko­cha­nym mężu, ale gdy ode­zwała się znowu, jej głos nawet nie zadrżał.

– Alber­tina to biblio­teka naukowa. Z pew­no­ścią wszy­scy zama­wia­jący te pozy­cje będą mieli jakiś wia­ry­godny powód, by po nie się­gać, i nic im się nie sta­nie. To tylko for­mal­ność.

Mar­ga­rete pokrę­ciła głową.

– For­mal­ność, która na pewno ścią­gnie kło­poty na głowy nie­któ­rych z osób z tej listy. I to ja podam ich gestapo na tacy.

– Nie możesz tak mówić. Nikt, kto ma choć odro­binę zdro­wego roz­sądku, nie będzie pytał o zaka­zane książki bez prze­ko­nu­ją­cego powodu.

– A jeśli?

– To zna­czy, że naj­wy­raź­niej prze­spał ostat­nie osiem lat. Ani ty, ani ja nie jeste­śmy w sta­nie oba­lić tego sys­temu.

– Ale to nie zna­czy, że chcę być jego czę­ścią! – Mar­ga­rete wstała, zosta­wia­jąc w poło­wie nie­do­je­dzoną por­cję zapie­kanki na stole. Heidi zasłu­żyła sobie na to. Nie­stety miesz­ka­nie było zbyt małe, by można było od sie­bie uciec: Mar­ga­rete nie miała swo­jego pokoju, spała na kana­pie w salo­nie. Wzbu­rzona, chwy­ciła płaszcz – wła­ści­wie był to płaszcz Heidi, Mar­ga­rete poja­wiła się u ciotki tylko z tym, co miała na grzbie­cie – i wyszła w zimną, gru­dniową noc.

Prze­mie­rza­jąc żwa­wym kro­kiem zaciem­nione mia­sto, nie czuła, jak lodo­waty wiatr szar­pie jej ubra­nie i smaga twarz. Nie zwra­cała uwagi ani na toczące się po policz­kach łzy wście­kło­ści, ani nawet na drę­twie­jące z zimna nogi. Ni­gdy nie wyobra­żała sobie, że uda­wa­nie nazistki może być tak potworne. Kiedy była tylko żydow­ską słu­żącą Hube­rów, przy­naj­mniej nikt nie ocze­ki­wał od niej niczego poza ule­gło­ścią i oka­zy­wa­niem sza­cunku – a już z pew­no­ścią nie wycho­dze­nia przed sze­reg i dono­sze­nia na współ­o­by­wa­teli.

Pomimo cią­żą­cego jej na sercu smutku nie mogła nie zauwa­żyć, jak spo­kojny wyda­wał się Lipsk o tej porze. Minęła co prawda paru poli­cjan­tów i kilka grup eses­ma­nów patro­lu­ją­cych oko­lice, nikt z nich jed­nak nawet nie spoj­rzał w jej kie­runku. Po raz pierw­szy od lat, spa­ce­ru­jąc po uli­cach, czuła się bez­piecz­nie: nie musiała pró­bo­wać stać się nie­wi­dzialna, cho­wa­jąc głowę w ramio­nach. Nikt z prze­chod­niów nie obrzu­cił jej wyzwi­skami, a jedna kobieta nawet powie­działa jej z uśmie­chem „dobry wie­czór”.

W miarę jak ucho­dziła z niej złość, Mar­ga­rete zda­wała sobie sprawę, że jej wol­ność i bez­pie­czeń­stwo mają swoją cenę. Choć na­dal pamię­tała o kon­se­kwen­cjach, poprzy­się­gła sobie, że znaj­dzie spo­sób, by zacho­wy­wać pozory, jed­no­cze­śnie nie krzyw­dząc przy tym innych ludzi. Wró­ciła do domu Heidi z prze­ko­na­niem, że naza­jutrz znów pój­dzie do biblio­teki: ina­czej wzbu­dzi­łaby podej­rze­nia i mogłaby nara­zić życie nie tylko swoje, ale także ciotki. Sytu­acja Heidi jako żony Żyda była już wystar­cza­jąco nie­pewna; posu­nęła się nawet do tego, że zre­zy­gno­wała z nazwi­ska Rosen­baum i wró­ciła do mniej przy­cią­ga­ją­cego uwagę panień­skiego Ber­ger.

Rozdział 4

To była chyba naj­gor­sza podróż pocią­giem w życiu Wil­helma. Ze wzglę­dów finan­so­wych wybrał prze­jazd drugą klasą i żało­wał tej decy­zji od momentu, gdy loko­mo­tywa opu­ściła dwo­rzec Gare de l’Est.

Poczuł, że ktoś kolejny raz prze­py­cha się obok niego, i zaci­snął zęby. Wagon pękał w szwach od hała­śli­wych żoł­nie­rzy wra­ca­ją­cych do domów na święta i ści­śnię­tych mię­dzy nimi tu i ówdzie cywi­lów. Mniej wię­cej godzinę wcze­śniej oddał swoje miej­sce mło­dej matce z dwójką małych dzieci i zajął skła­dane sie­dzi­sko w kory­ta­rzu, gdzie on i wielu jemu podob­nych zagra­dzali przej­ście nie­usta­ją­cemu stru­mie­niowi wsia­da­ją­cych na kolej­nych sta­cjach pasa­że­rów: co chwila musiał pod­ry­wać się, by prze­pu­ścić kogoś z wiel­kim baga­żem. Istna podróż przez pie­kło. Gdyby Reiner nie był tak skąpy, wysłałby mu zada­tek na poczet spadku razem z bile­tem w pierw­szej kla­sie do Ber­lina.

Jakby samo prze­ko­na­nie prze­ło­żo­nego, żeby udzie­lił mu urlopu tuż przed świę­tami, nie było wystar­cza­ją­cym wyzwa­niem. Przy­po­mi­na­jąc sobie roz­mowę z SS-Obersturmführerem Bic­kem prze­pro­wa­dzoną ran­kiem, następ­nego dnia po tele­fo­nie Eriki, Wil­helm mimo­wol­nie wypro­sto­wał się na sie­dze­niu.

Wszedł do wiel­kiego naroż­nego gabi­netu, o niebo przy­jem­niej­szego niż jego ponura klitka z jed­nym oknem wycho­dzą­cym na główną ulicę. Cze­kał cier­pli­wie, zasa­lu­to­waw­szy wcze­śniej z wyma­ga­nym entu­zja­zmem, ple­cami pro­stymi jak struna i oczami wbi­tymi w por­tret Hitlera wiszący na ścia­nie za męż­czy­zną sie­dzą­cym przy biurku.

– Czego pan chce, Oberscharführer?

– Herr Obersturmführer, z naj­więk­szą przy­kro­ścią pra­gnę powia­do­mić pana, że mój ojciec, Standartenführer Wol­fgang Huber, zgi­nął razem z moją matką w mor­der­czym nalo­cie bry­tyj­skich bom­bow­ców.

Bicke pod­niósł wzrok znad papie­rów.

– Przy­kro mi to sły­szeć, pana ojciec był jed­nym z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych oby­wa­teli Rze­szy.

– Ow­szem, był praw­dzi­wym boha­te­rem. – W gło­sie Wil­helma zabrzmiała nuta dumy: bar­dzo sta­rał się oka­zać, że uważa śmierć rodzi­ców nie tyle za oso­bi­stą tra­ge­dię, ile za hero­iczną ofiarę dla Führera. Zda­rzały się już aresz­to­wa­nia pogrą­żo­nych w żało­bie matek opła­ku­ją­cych swo­ich pole­głych synów – nie miał zamiaru popeł­niać ich błędu. Praw­dziwy Nie­miec ni­gdy nie oka­zuje sła­bo­ści, zwłasz­cza w obli­czu prze­ciw­no­ści losu. – Reichsführer Him­m­ler jest tego samego zda­nia, zarzą­dził orga­ni­za­cję pań­stwo­wego pogrzebu. Jestem młod­szym synem, moja obec­ność w trak­cie uro­czy­sto­ści jest, o ile nie obo­wiąz­kowa, to na pewno usil­nie zale­cana.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki