Spowita całunem - María Luisa Bombal - ebook
NOWOŚĆ

Spowita całunem ebook

María Luisa Bombal

0,0

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Zapomniana matka boomu latynoamerykańskiego po raz pierwszy po polsku.

Ostateczna mgła rozpoczyna się w dniu ślubu bezimiennej narratorki z Danielem – mężczyzną, którego nie kocha. Żyjąca w emocjonalnej pustce bohaterka obsesyjnie wraca do wspomnień nocy spędzonej w mieście z tajemniczym kochankiem. Wiedziona niezaspokojonymi pragnieniami próbuje za wszelką cenę uciec od codziennej monotonii, podczas gdy granica między rzeczywistością a urojeniem coraz bardziej się zaciera. W Kobiecie w całunie zmarła Ana María spogląda na swoje życie z perspektywy otwartej trumny. Nareszcie wolna od społecznych konwenansów, w szczerym monologu konfrontuje się z niespełnioną miłością, macierzyństwem i samotnością. W opowiadaniach Bombal znajdziemy zatopiony statek piratów, wyspy wyłaniające się z jezior z dnia na dzień czy postaci tajemniczych femmes fatales w zagadkowy sposób związanych z siłami natury.

To pełne napięcia opowieści o namiętności i odosobnieniu, przesiąknięte fascynacją i lękiem przed tym, co nieludzkie, a zarazem głęboko cielesne, rozpięte między chłodnym realizmem codzienności a nieomal fantastycznymi światami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



María Luisa Bombal

Spowita całunem

Przełożyła i opatrzyła posłowiem Mateusz Lamch ArtRage

Ostateczna mgła

Zeszłej nocy wiatr pozrywał dachówki ze starego wiejskiego domu. Kiedy dojechaliśmy, we wszystkich pokojach kapało z sufitu.

– Dach nie jest przystosowany do takiej zimy – powiedzieli służący, wprowadzając nas do salonu, a ponieważ rzucali na mnie zdziwione spojrzenia, Daniel wyjaśnił szybko:

– Moja kuzynka i ja pobraliśmy się dziś rano.

Przez dwie sekundy stałam skonsternowana.

„Nieważne, jak małą wagę przykładano do naszego nagłego związku, Daniel powinien był uprzedzić swoich ludzi” – pomyślałam oburzona.

Prawdę mówiąc, gdy tylko samochód przejechał granicę hacjendy, mój mąż zaczął zachowywać się nerwowo, niemal agresywnie. I nic dziwnego. Ledwie rok wcześniej odbył taką samą podróż ze swoją pierwszą żoną – tamtą chudą i mrukliwą dziewczyną, za którą przepadał i która miała umrzeć tak niespodziewanie trzy miesiące później. Lecz teraz w spojrzeniu, którym lustruje mnie od stóp do głów, jest coś wrogiego. Teraz drżą mu wargi, jakby zamierzał ugryźć.

– Co ci jest? – pytam go.

– Patrzę na ciebie – odpowiada. – Patrzę na ciebie i myślę, że zbyt dobrze cię znam…

Wstrząsa nim dreszcz. Daniel podchodzi do kominka, w którym wilgotne drewno tli się niebieskawym płomieniem i starając się podsycić ogień, ciągnie ze spokojem:

– Do ósmego roku życia kąpali nas razem w jednej wannie. Później każdego lata, ukryci w zaroślach, leżeliśmy z Felipem na brzuchu i podglądaliśmy, jak nasze siostry i kuzynki nurkują w rzece. Nie muszę cię nawet rozbierać. Znam cię na wylot, nawet tę bliznę, która została ci po operacji wyrostka.

Jestem tak zmęczona, że zamiast odpowiadać, wolę opaść na fotel. Teraz to ja przyglądam się męskiemu ciału poruszającemu się przede mną. Owo wielkie i dość niezdarne ciało ja również znam na pamięć, ja też widziałam, jak rozwijało się i rosło. Od lat do znudzenia powtarzam, że jeśli Daniel nie zacznie trzymać się prosto, nabawi się garbu. A jako że często wplatałam w nie drżące z wściekłości palce, znam opór jego blond włosów, kręconych i sztywnych. Jednak te niespokojne ruchy, ten lękliwy wzrok są u niego dla mnie czymś nowym. Kiedy był dzieckiem, Daniel nie bał się duchów ani mebli skrzypiących nocą w ciemności. Odkąd zmarła jego żona, sprawia wrażenie, jakby cały czas obawiał się zostać sam.

Przechodzimy do drugiego pokoju, jeszcze zimniejszego niż poprzedni. Jemy, nie odzywając się do siebie.

– Nudzisz się? – pyta nagle mój mąż.

– Jestem skonana – mówię.

Z łokciami opartymi o stół, dłuższą chwilę wpatruje się we mnie i pyta ponownie:

– Po co wzięliśmy ślub?

– Żeby wziąć ślub – odpowiadam.

Daniel uśmiecha się nieznacznie.

– Wiesz, że miałaś mnóstwo szczęścia, wychodząc za mnie?

– Tak, wiem – wzdycham, słaniając się ze zmęczenia.

– A może wolałabyś zostać pomarszczoną starą panną, robiącą na drutach dla biedaków z hacjendy?

Wzruszam ramionami.

– Taki los czeka twoje siostry…

Nie odzywam się. Zjadliwe docinki, które wzburzały mnie jeszcze niecałe piętnaście dni temu, nie robią już na mnie wrażenia.

Deszcz znów wściekle wali o szyby. Z głębi parku dochodzi nieustanne ujadanie psów, które zbliża się i oddala. Daniel wstaje i bierze lampę. Idzie w stronę sypialni. Gdy podążam za nim, opatulona, ze zdziwieniem zdaję sobie sprawę, że jego sarkastyczne przytyki obracają się przeciw niemu. Jest siny z wściekłości i zdaje się cierpieć.

Po wejściu do sypialni odstawia lampę i gwałtownie odwraca głowę, a gardło rozdziera mu chrapliwy jęk, którego nie udało mu się stłumić.

Patrzę na niego ze zdziwieniem. Chwilę trwa, zanim dotrze do mnie, że płacze.

Odsuwam się, próbując przekonać samą siebie, że wcale nie dostrzegam jego bólu. Tak jest najdyskretniej, wmawiam sobie, ale też najwygodniej.

I wtedy, bardziej niż płacz mojego męża, przeszkadza mi mój własny egoizm. Przyglądam się, jak Daniel przechodzi do sąsiedniego pokoju, nie wykonawszy w jego kierunku najmniejszego gestu, nie wyjąknąwszy ani słowa pociechy. Rozbieram się, kładę i sama nie wiem jak, natychmiast ześlizguję się w sen.

Następnego dnia rano budzę się obok wygniecionej w łóżku bruzdy; podobno o brzasku Daniel wyjechał w stronę wsi.

Dziewczynka spoczywająca w białej trumnie niecałe dwa dni temu kolorowała pocztówki, siedząc pod altaną. A teraz zamarza tu uwięziona, nieruchoma, w podłużnym drewnianym pudełku, w którego wieko wstawiono szkło, żeby bliscy mogli kontemplować jej pośmiertne rysy.

Podchodzę i patrzę, po raz pierwszy, na twarz martwego człowieka.

Widzę bezbarwną buzię, bez śladu cienia na szerokich, zamkniętych powiekach. Twarz pozbawioną jakichkolwiek uczuć.

Ta zmarła dziewczynka, nad którą nigdy bym się nie pochyliła, by zawołać ją po imieniu, bo wygląda tak, jakby nigdy nie żyła, nasuwa mi nagle na myśl słowo cisza. Cisza, wielka cisza, cisza lat i wieków, przeraźliwa cisza, która zaczyna rosnąć w izbie i w mojej głowie.

Wycofuję się z nerwowym pośpiechem, toruję sobie drogę pomiędzy niemymi żałobnikami i potykając się o paskudne wieńce ze sztucznych kwiatów, dochodzę do drzwi.

Prawie biegnąc, pokonuję ogród, otwieram bramę. Lecz na zewnątrz delikatna mgła rozrzedziła krajobraz i cisza jest jeszcze dotkliwsza.

Schodzę z małego wzgórza, na którym dom stoi osamotniony pośród cyprysów, niczym grób, i idę na przełaj przez las, stąpając mocno i zdecydowanie, tak by wzbudzić echo. Jednak wszystko pozostaje nieme, za moimi stopami ciągną się opadłe liście, które nie szeleszczą, wilgotne i zbutwiałe.

Mijam sylwetki drzew, tak bardzo statyczne, rozmyte, że nagle wyciągam dłoń, by się upewnić, czy rzeczywiście istnieją.

Boję się. W tym bezruchu, podobnie jak w nieruchomej dziewczynce wyciągniętej tam, na górze, drzemie jakieś ukryte niebezpieczeństwo. A ponieważ mgła napada mnie po raz pierwszy, wściekle bronię się przed jej atakami.

– Ja istnieję, istnieję! – krzyczę. – I jestem piękna i szczęśliwa! Tak, szczęśliwa! Szczęście to po prostu młode i smukłe, i zwinne ciało.

A jednak od dawna kłębi się we mnie mętny niepokój. Pewnej nocy, gdy spałam, dojrzałam coś – coś, co mogło być jego powodem. Kiedy się obudziłam, na próżno usiłowałam to sobie przypomnieć. Potem noc w noc próbowałam, wciąż bezskutecznie, przywołać ten sam sen.

Zimny podmuch smaga mnie po twarzy. Bezgłośnie, prawie mnie dotykając, przeleciał nade mną ptak o rudych skrzydłach, skrzydłach koloru jesieni. Znów się boję. Z pośpiechem wracam do domu.

Dostrzegam męża, który, uspokajając krok konia, krzyczy do mnie, że jego brat Felipe z żoną i przyjacielem odwiedzili nas w drodze do miasta.

Wstępuję do salonu przez drzwi wychodzące na klomby rododendronów. W półmroku dwa cienie odsuwają się od siebie gwałtownie, tak niezręcznie, że na wpół rozpuszczone włosy Reiny zaczepiają się o guziki marynarki nieznajomego. Wpatruję się w nich oniemiała.

Żona Felipego odpowiada na mój wzrok spojrzeniem pełnym furii. Jej towarzysz, wysoki i śniady chłopak, pochyla się, ze spokojem rozplątuje czarne pukle i odsuwa od piersi głowę kochanki.

Myślę o zbyt ciasnym warkoczu niezgrabnie wieńczącym moją głowę. Odchodzę, nie otworzywszy ust.

Przed lustrem w swoim pokoju rozpuszczam włosy, moje włosy ponure jak ja. Były czasy, gdy nosiłam je luźno, sięgały mi wtedy do ramion. Bardzo gładkie, przylegały do skroni i lśniły niczym jedwab. Lubiłam myśleć o swojej fryzurze jak o żołnierskim hełmie, który, jestem tego pewna, spodobałby się kochankowi Reiny. Mój mąż uznał je później za zbyt ekstrawaganckie i kazał upinać, bo we wszystkim muszę się starać naśladować jego pierwszą żonę – jego pierwszą żonę będącą według niego kobietą idealną.

Uważnie przyglądam się sobie w lustrze i z przerażeniem dostrzegam, że moje włosy straciły ów lekki czerwonawy odcień, który połyskiwał intrygująco, kiedy potrząsałam głową. Moje włosy pociemniały. Z każdym dniem będą ciemniały jeszcze bardziej.

I zanim stracą całą swoją gwałtowność i blask, nie znajdzie się nikt, kto mógłby powiedzieć, że mam ładne włosy.

Cały dom rozbrzmiewa i wibruje przez krótki czas trwania akordu wybitego przez dwie ręce na starym fortepianie w salonie. Chwilę potem zaczyna się nokturn, rozsypując się w setkach nut, które rozdwajają się i mnożą.

Pośpiesznie związuję włosy i wracam na dół.

Reina gra z pamięci. Jej niepewnej i chaotycznej grze spójności i głębi nadaje jakaś rozwiązła, niemal bezwstydna namiętność.

Za jej plecami nasi mężowie palą, nie słuchając.

Fortepian milknie gwałtownie. Reina wstaje, nieśpiesznie przechodzi przez salon i zbliża się do mnie, niemal dotyka. Mam tuż przed sobą jej bladą twarz; bladą nie z braku koloru, lecz z intensywności życia, jakby bezustannie toczyła się w niej krwawa walka.

Reina przemierza salon, by znów zasiąść przy fortepianie. Po drodze posyła uśmiech swojemu kochankowi, który otula każdy jej krok pełnym namiętności spojrzeniem.

Czuję się, jakby wlali mi ogień w żyły. Wychodzę do ogrodu, uciekam. Kiedy zanurzam się we mgle, niespodziewanie przeszywa ją promień słońca, nadając złocisty blask lasowi, w którym się znajduję; smuga światła ryje w ziemi, wydobywa z niej głębokie i wilgotne aromaty.

Ogarnia mnie dziwna ospałość. Zamykam oczy i osuwam się na drzewo. Och, objąć ramionami rozpalone ciało i toczyć się z nim, spleciona w uścisku, po zboczu bez końca… Czuję, że zaraz zemdleję; na próżno potrząsam głową, próbując przegonić morzącą mnie senność.

Zdejmuję więc ubrania, wszystkie, aby moje ciało również zabarwiło się blaskiem unoszącym się pomiędzy drzewami. I taka – naga i złocista – zanurzam się w stawie.

Nie zdawałam sobie sprawy, że jestem tak biała i piękna. Woda wydłuża moje kształty, które przyjmują nierealne proporcje. Nigdy wcześniej nie odważyłam się przyjrzeć swoim piersiom, teraz na nie patrzę. Drobne i okrągłe, przypominają maleńkie korony kwiatów unoszące się na wodzie.

Zakopuję się po kolana w gęstym, jedwabistym piasku. Letnie prądy pieszczą mnie i przenikają. Niczym aksamitnymi ramionami oplatają mój tułów długie korzenie wodnych roślin. W kark całuje mnie i wznosi się do czoła chłodne tchnienie wody.

O świcie poruszenie na parterze, niecodzienne wędrówki wokół łóżka rwą mój sen na strzępy. Męczę się na próżno, w myślach usiłując pomóc Danielowi. Razem z nim otwieram kolejne szuflady, bezskutecznie szukając tysiąca różnych przedmiotów. Budzi mnie wielka cisza, w końcu.

Zdaję sobie sprawę z ogromnego bałaganu panującego w pokoju, a na stoliku nocnym dostrzegam zapomnianą ładownicę.

Przypominam sobie wtedy, że mężczyźni mieli wyjść na polowanie i nie wrócą przed zmrokiem.

Reina jest rozdrażniona. Podczas obiadu nie ustaje w cierpkich narzekaniach na bzdurne zachcianki naszych mężów. Nie odpowiadam, bojąc się ją urazić tym, co ona nazywa moją bezpośredniością.

Opieram się o stopnie schodów i wyostrzam słuch. Godzina po godzinie na próżno wyczekuję odległego wystrzału, który przerwałby tę irytującą ciszę. Zdaje się, że myśliwi zostali porwani przez mgłę…

Jakże prędko pora roku skraca dni! Już zaczyna płonąć zachód. Wydaje się, że za szybą każdego okna tli się ognisko. Wszystko żarzy się w czerwonych płomieniach, lecz nawet ich blask nie jest w stanie osłabić mgły.

Nadeszła noc. Żaby nie rechoczą i nie dochodzi do mnie nawet spokojne nucenie świerszcza zagubionego w trawie. Za moimi plecami dom pozostaje całkowicie ciemny.

Wchodzę do salonu, niespokojna, zapalam lampę. Tłumię okrzyk zdziwienia. Reina śpi na szezlongu. Patrzę na nią. Jej rysy zdają się wygładzać ku skroniom, kontur policzków złagodniał, a skóra emanuje niespotykaną delikatnością. Podchodzę bliżej. Nie zdawałam sobie sprawy, że istoty tak pięknieją, gdy leżą wyciągnięte. Reina nie przypomina teraz kobiety, lecz małą dziewczynkę, bardzo słodką i bardzo spokojną dziewczynkę.

Wyobrażam ją sobie śpiącą w ten sposób w ciepłych, wyłożonych dywanami komnatach, gdzie unoszący się zapach damskich fryzur i cygaretek nasuwa na myśl istnienie jakiegoś utajonego życia.

Znowu ten ból we mnie, świdrujący niczym krzyk.

Wychodzę, by ponownie usiąść w ciemności przed domem. Dostrzegam światła poruszające się między drzewami. Sylwetki mężczyzn zbliżają się, nieskończenie ostrożnie, niosąc wielkie płonące gałęzie, które służą im za pochodnie. Słyszę gorączkowe dyszenie psów.

– Poszczęściło się wam? – pytam z entuzjazmem.

– Przeklęta mgła! – odwarkuje Daniel i nie mówi nic więcej.

Mężczyźni i zwierzęta padają bez sił u moich stóp. Piętrzy się przede mną góra martwych skrzydeł, biednych, okaleczonych i ubłoconych ciał.

Kochanek Reiny rzuca mi na kolana gołębiaka, jeszcze ciepłego i broczącego krwią.

Wrzeszczę i roztrzęsiona próbuję zrzucić z siebie truchło. Podczas gdy pozostali się śmieją, odchodząc, myśliwy wbrew mojej woli uparcie przytrzymuje owo wstydliwe trofeum na moim podołku. Protestuję jak mogę, niemal płacząc z oburzenia. Gdy rozluźnia swój nieproszony uścisk, unoszę twarz.

Jego badawcze spojrzenie onieśmiela mnie, więc spuszczam wzrok. Gdy znów na niego zerkam, widzę, że on wciąż się we mnie wpatruje. Ma na sobie rozpiętą koszulę, a jego pierś pachnie orzechami laskowymi i potem czystego, silnego mężczyzny. Zmieszana, uśmiecham się do niego. Wówczas on jednym skokiem podrywa się na nogi i wchodzi do domu, nie odwracając głowy.

Mgła z każdym dniem ciaśniej oplata dom. Sprawiła już, że zniknęły araukarie, których gałęzie uderzały o taras. Wczorajszej nocy śniło mi się, że przez szczeliny w drzwiach i oknach wpełzała z wolna do środka, do mojego pokoju, rozmywała kolory ścian i kontury mebli, wplątywała mi się we włosy, przyklejała do ciała i rozpuszczała wszystko, wszystko… Pośrodku całej tej katastrofy jedynie twarz Reiny trwała nietknięta – z jej ognistym wzrokiem i ustami pełnymi tajemnic.

Przed paroma godzinami przyjechaliśmy do miasta. Zza gęstej zasłony mgły rozwieszonej nieruchomo wokół nas czuję jego przytłaczający ciężar.

Matka Daniela kazała otworzyć wielką jadalnię i zapalić świece w kandelabrach na długim rodzinnym stole, przy którego jednym końcu siadamy, odrętwiali. Jednak złociste wino, podane w ciężkich kryształowych kielichach, rozgrzewa nam żyły; jego ciepło wspina się po gardłach, aż do skroni.

Daniel, lekko podpity, obiecuje odnowić opuszczoną kaplicę w naszym domu. Pod koniec posiłku ustalamy, że teściowa pojedzie z nami na wieś.

Ból, który odczuwałam ostatnimi dniami, ten ból przeszywający jak oparzenie, przekształcił się w słodką melancholię, wywołując na moich ustach zmęczony uśmiech. Kiedy wstaję, muszę się opierać o męża. Nie wiem, dlaczego czuję się tak słaba ani dlaczego nie mogę przestać się uśmiechać.

Po raz pierwszy, odkąd jesteśmy małżeństwem, Daniel układa mi poduszki. Budzę się o północy, ledwo łapiąc oddech. Przez dłuższy czas rzucam się pod kołdrą, nie mogąc ponownie zapaść w sen. Duszę się. Mam wrażenie, że przy każdym wdechu brakuje mi powietrza. Wyskakuję z łóżka, otwieram okno. Wychylam się na zewnątrz, ale jest tam równie duszno jak w środku. Mgła wygładziła kanty i stłumiła hałasy miasta, nadając mu ciepłą przytulność zamkniętego pokoju.

Wpadam na szalony pomysł. Potrząsam Danielem, który lekko rozchyla powieki.

– Duszę się. Muszę się przejść. Mogę wyjść?

– Rób, co chcesz – mamrocze i ciężko kładzie głowę na poduszce.

Ubieram się. Biorę po drodze słomkowy kapelusz, który miałam na sobie, gdy wyjeżdżaliśmy z domu. Brama jest lżejsza, niż się spodziewałam. Zaczynam iść w górę ulicy.

Smutek wylewa się na powierzchnię mojej istoty z całą gwałtownością, jaką musiał zgromadzić, gdy spałam. Idę, mijam kolejne aleje i myślę:

– Jutro wrócimy na wieś. Pojutrze pójdę na mszę do wsi, z teściową. Później, podczas obiadu, Daniel będzie nam opowiadał o pracach w hacjendzie. Potem odwiedzę szklarnię, ptaszarnię, ogród. Przed kolacją zdrzemnę się w salonie lub poczytam miejscowe gazety. Po jedzeniu wywołam dla zabawy kilka małych ognistych kataklizmów, bezładnie rozgrzebując żar. Cisza wokół mnie wkrótce oznajmi, że wyczerpały się tematy do rozmów, a Daniel z trzaskiem zasunie sztaby w drzwiach. Pójdziemy spać. I pojutrze będzie tak samo, i za rok, i za dziesięć lat; i będzie tak samo, aż starość wydrze mi wszelkie prawo, by pożądać i kochać, aż moje ciało zwiędnie, a twarz się pomarszczy i będzie mi wstyd pokazać się w świetle dnia bez zabiegów upiększających.

Wędruję na oślep, mijam szerokie aleje i nie przestaję iść.

Nie czuję się na siłach, by uciec. Uciec? Jak? Dokąd? Już śmierć wydaje mi się bardziej osiągalna niż ucieczka. Żeby umrzeć, owszem, czuję się na siłach. Nie ma nic dziwnego w pragnieniu śmierci, gdy nazbyt kocha się życie.

Pośród mgły i ciemności dostrzegam zarys niewielkiego placu. Jak kiedyś w lesie, teraz też opieram się wycieńczona o drzewo. Mój policzek szuka wilgoci jego kory. Tuż obok słyszę szmer fontanny rozsypującej wokół siebie wieniec ciężkich kropli.

Blade światło latarni – światło, które mgła zmienia w parę wodną – obmywa i wybiela moje dłonie, wyciąga u moich stóp niewyraźną sylwetkę, mój cień. I to właśnie tu, nagle, dostrzegam inny cień obok swojego. Podnoszę głowę.

Tuż przede mną, bardzo blisko, stoi mężczyzna. Jest młody, a niezwykle jasne oczy na śniadej twarzy i lekko wygięta w łuk brew nadają jego obliczu prawie nieludzki wygląd. Emanuje z niego delikatne, lecz zniewalające ciepło.

I jest szybki, brutalny, zdecydowany. Zdaję sobie sprawę, że czekałam na niego i że pójdę za nim bez względu na wszystko, dokądkolwiek mnie zaprowadzi. Kiedy zarzucam mu ręce na szyję, całuje mnie, a jego świetliste źrenice nie przestają na mnie patrzeć spod przymkniętych powiek.

Idę, ale teraz to nieznajomy pełni rolę przewodnika. Prowadzi mnie do wąskiej, stromo opadającej uliczki. Każe mi się zatrzymać. Za ogrodzeniem dostrzegam zarys zaniedbanego ogrodu. Nieznajomy z trudem rozplątuje supły na pordzewiałym łańcuchu.

W domu panuje całkowita ciemność, ale jego ciepła dłoń znajduje moją i zachęca, bym szła przed siebie. Nie potykamy się o meble, nasze kroki rozbrzmiewają w pustych pokojach. Po omacku wchodzę po długich schodach, nie opierając się nawet o poręcz, bo nieznajomy kieruje każdym moim krokiem. Idę za nim posłusznie, czuję, że ma nade mną władzę. Na końcu korytarza popycha drzwi i puszcza moją dłoń. Zatrzymuję się na progu pomieszczenia, które nagle się rozświetla.

Robię krok i wchodzę do pokoju, któremu wyblakłe kretony nadają niedookreślonego, przestarzałego uroku, jakiejś nieopisanej, melancholijnej intymności. Mam wrażenie, jakby skoncentrowało się tu całe ciepło domu. Noc i mgła na próżno mogą się dobijać do okien, nie zdołają przemycić do środka ani atomu śmierci.

Mój przyjaciel zaciąga zasłony i napierając na mnie lekko klatką piersiową, sprawia, że cofam się powoli w stronę łóżka. Choć niemal mdleję w słodkim oczekiwaniu, niejasna wstydliwość każe mi udawać strach. On uśmiecha się wtedy, ale jego uśmiech, choć czuły, jest ironiczny. Podejrzewam, że żadne uczucie nie skrywa przed nim tajemnic. Oddala się, udając z kolei, że chce mnie uspokoić. Zostaję sama.

Słyszę leciutkie kroki na dywanie, kroki bosych stóp. Nieznajomy znów stoi przede mną, rozebrany. Jego skóra jest ciemna, lecz kasztanowe owłosienie żarzące się w blasku lampy spowija go od stóp do głów w aureolę jasności. Ma bardzo długie nogi, proste barki i wąskie biodra. Na jego twarzy gości spokój, ramiona zwisają nieruchomo wzdłuż tułowia. Poważna prostota jego sylwetki czyni go jakby podwójnie nagim.

Ledwie mnie dotykając, rozwiązuje mi włosy i zaczyna rozbierać. Oddaję się jego namiętności w milczeniu i z bijącym sercem. Zdjęta tajemniczym lękiem wzdrygam się, gdy moje ubrania stawiają opór niecierpliwości jego palców. Płonę z pragnienia, by jego wzrok odkrył mnie jak najprędzej. Piękno mego ciała żąda, w końcu, należnego mu hołdu. Całkowicie naga, siedzę bez ruchu na krawędzi łóżka. Nieznajomy cofa się o krok, przygląda mi się. Pod jego bacznym spojrzeniem odrzucam głowę do tyłu, a ten ruch napełnia mnie intymnym błogostanem. Krzyżuję ramiona na karku, splatam i rozplatam nogi, a każdy gest sprawia mi rozkosz tak pełną i intensywną, jak gdyby nareszcie moje ramiona, szyja i nogi miały powód, by istnieć. Nawet gdyby owa miłość miała się skończyć na tej przyjemności, czułabym się już odpowiednio wynagrodzona!

Nieznajomy się zbliża. Moja głowa znajduje się na wysokości jego klatki piersiowej, poddaje mi ją z uśmiechem, przyciskam do niej wargi i od razu wtulam w nią czoło, twarz. Jego ciało pachnie jak owoce, jak rośliny. W porywie namiętności oplatam rękoma jego tors i raz jeszcze przyciągam pierś kochanka do policzka.

Obejmuję go z całej siły i wsłuchuję się w niego wszystkimi zmysłami. Słyszę, jak oddech rodzi się, wzlatuje i opada; słyszę jak pośrodku klatki piersiowej serce niestrudzenie wybija rytm wybuchów, które, wprawiając w drżenie wnętrzności, rozchodzą się falami po całym ciele i odbijają dźwięcznym echem w każdej komórce. Ściskam go, ściskam go mocniej i mocniej; czuję, jak krew płynie w żyłach i jak wibruje siła drzemiąca w mięśniach; czuję, jak drży w nim pęcherzyk westchnienia. Całe to fizyczne życie, ze swą kruchością i tajemnicą, buzuje i kipi w moich ramionach. Zaczynam się trząść. Wtedy on nachyla się nade mną i spleceni w uścisku toczymy się w zagłębienie łóżka. Jego ciało przykrywa mnie niczym wielka wrząca fala, pieści mnie, pali, penetruje, otula, ciągnie mnie omdlałą. Do gardła pochodzi mi coś niby szloch i nie wiem, czemu zaczynam jęczeć, i nie wiem, czemu jest mi tak przyjemnie jęczeć, i nie wiem, czemu tak przyjemne jest dla mego ciała zmęczenie wywołane przez ten cudny ciężar, który spoczywa mi między udami.

Gdy się budzę, mój kochanek śpi wyciągnięty u mego boku. Wyraz twarzy ma spokojny, a oddech tak płytki, że aby go poczuć, muszę pochylić się nad jego ustami. Zauważam, że pośród brązowych włosów na klatce piersiowej, zawieszony na cieniutkim, niemal niewidocznym łańcuszku, tkwi medalik; banalny medalik z rodzaju tych, które dzieci dostają w dniu pierwszej komunii. Całe ciało mięknie mi na widok tak chłopięcego drobiazgu. Wygładzam buntowniczy kosmyk przyklejony do jego skroni i wstaję, nie budząc kochanka. Ubieram się dyskretnie i wychodzę.

Wychodzę tak jak przyszłam – po omacku.

Jestem już na zewnątrz. Otwieram furtkę. Drzewa trwają w bezruchu i jeszcze nie świta. Biegnę w górę uliczki, przecinam plac, przeskakuję kolejne aleje. Towarzyszy mi delikatny zapach: zapach mojego enigmatycznego przyjaciela. Cała jestem przesiąknięta jego wonią. I mam wrażenie, jakby ciągle szedł przy mnie, jakby prowadził mnie wtuloną w jego ramię, jakby rozpuścił w mojej krwi całe swoje życie, na zawsze.

I oto jestem, wyciągnięta u boku innego śpiącego mężczyzny.

„Danielu, nie lituję się nad tobą, nie nienawidzę cię, pragnę jedynie, żebyś nigdy się nie dowiedział, ile zdarzyło mi się tej nocy…”.

Skąd ten upór, by jesienią wciąż zamiatać aleje?

Ja pozwoliłabym liściom piętrzyć się na trawnikach i ścieżkach, przykryć wszystko czerwonawym i kruchym dywanem, który później uciszyłaby wilgoć. Staram się przekonać Daniela, żeby nieco zaniedbał ogród. Czuję nostalgię za opuszczonymi parkami, gdzie chwasty zacierają ślady wszystkiego, a ścieżki zwężają się pod naporem krzewów.

Mijają lata. Przeglądam się w lustrze i widzę wyraźnie odznaczające się pod oczami te małe zmarszczki, które kiedyś pojawiały się wyłącznie, gdy się śmiałam. Moje piersi tracą krągłość i jędrność świeżych owoców. Ciało przykleja się do kości i już nie wydaję się szczupła, tylko kanciasta. Lecz jakie to ma znaczenie! Jakie ma znaczenie to, że moje ciało więdnie, skoro zaznało miłości! I co z tego, że mijają lata, wszystkie takie same. Ja przeżyłam piękną przygodę, ten jeden raz… Tylko dzięki wspomnieniom można wytrzymać to długie, monotonne życie. A nawet powtarzać niestrudzenie, dzień w dzień, małostkowe codzienne gesty.

Jest bowiem ktoś, kto sprawia, że drżę na samą myśl o spotkaniu z nim. Mogę go spotkać dziś, jutro lub za dziesięć lat. Mogę go spotkać tu, na końcu alei, lub w mieście, skręcając za róg. Być może nie spotkam go nigdy. To bez znaczenia; świat wydaje mi się pełen możliwości, w każdej minucie kryje się oczekiwanie, każda minuta ma dla mnie swoje własne uczucie.

Noc w noc Daniel kładzie się spać obok mnie, obojętny niczym brat. Przykrywam go z pobłażaniem, bo lata temu przez całą długą noc żyłam ciepłem innego mężczyzny. Wstaję, ukradkiem zapalam lampę i piszę:

Poznałam Twój zapach i od tamtego dnia jestem Twoja. Pragnę Cię. Mogłabym przez resztę życia leżeć, czekając, aż przyjdziesz i obejmiesz moje nagie ciało swoim ciałem, silnym i znającym moje tak dobrze, jakby od zawsze do niego należało. Wysuwam się z Twego uścisku i przez cały dzień prześladuje mnie wspomnienie tego, jak wisiałam Ci u szyi i oddychałam tuż przy Twoich ustach.

Piszę i rwę.

Są takie poranki, kiedy nachodzi mnie absurdalna radość. Mam wtedy przeczucie, że jakieś wielkie szczęście spadnie na mnie w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Dzień mija mi w swego rodzaju egzaltacji. Czekam. Na list, na nieprzewidziane wydarzenie? Prawdę mówiąc, sama nie wiem na co.

Spaceruję, zapuszczam się w głąb lasu i choć jest późno, w drodze powrotnej zwalniam kroku. Daję losowi ostatnią szansę na to, by stał się cud. Z bijącym sercem wchodzę do salonu.

Daniel ziewa, wyciągnięty na szezlongu w towarzystwie swych psów. Teściowa nawija nowy motek szarej wełny. Nikt nie przyszedł, nic się nie stało. Gorycz rozczarowania nie trwa we mnie nawet sekundy. Moja miłość do „tamtego” jest tak wielka, że pozwala przezwyciężyć ból nieobecności. Wystarczy mi wiedza, że istnieje, że w jakimś zakątku świata czuje i pamięta…

Czas posiłku zdaje ciągnąć się w nieskończoność. Pragnę jedynie zostać sama, by móc marzyć, marzyć na całego. Tyle jest zawsze rzeczy do przemyślenia! Na przykład wczoraj wieczorem zostawiłam niedokończoną scenę zazdrości między mną a moim kochankiem.

Nie znoszę tradycyjnej partyjki kart, do której zapraszają mnie po kolacji. Wolę się zaszyć i siąść tuż przy ogniu, wypatrując wśród żaru jasnych oczu ukochanego. Rozbłyskują nieoczekiwanie, niczym dwie gwiazdy, a ja przez dłuższą chwilę nurzam się w ich blasku. W takich momentach wyraźnie jak nigdy pamiętam wyraz jego spojrzenia.

Bywają dni, gdy nachodzi mnie ogromne zmęczenie i na próżno grzebię w popiołach wspomnień, próbując wzniecić iskrę, która wywołałaby jego obraz. Tracę swojego kochanka. Ostatnim razem zwrócił mi go potężny wicher. Wiał z taką siłą, że moja teściowa aż się przeżegnała, powalił trzy orzechy, lecz sprowadził też nieznajomego pod nasze drzwi. Miał zmierzwione włosy i wysoko postawiony kołnierz płaszcza. Ja rozpoznałam go jednak i padłam mu do stóp. Wtedy on wziął mnie w ramiona i zaniósł omdlałą w wietrzną noc… Od tamtego dnia już mnie nie opuścił.

Zdawać by się mogło, że blada jesień skradła latu ten rozpalony słońcem poranek. Szukam swojego słomkowego kapelusza, lecz nigdzie nie mogę go znaleźć. Szukam najpierw spokojnie, później gorączkowo…, gdyż tak naprawdę boję się go znaleźć. Rodzi się we mnie wielka nadzieja. Wzdycham z ulgą wobec bezcelowości moich starań. Nie ma już żadnych wątpliwości. Zostawiłam go pewnej nocy w domu pewnego nieznajomego. Ogarnia mnie radość tak intensywna, że muszę złożyć dłonie na piersi, by nie uleciało z niej serce, lekkie niczym ptak. Poza uściskiem, który jest wspólny wszystkim kochankom, coś jeszcze łączy nas na zawsze. Coś materialnego, konkretnego, niezniszczalnego – mój słomkowy kapelusz.

Jestem wycieńczona i często zdarza się, że dom, park i lasy zaczynają zawrotnie wirować w moim mózgu i przed moimi podkrążonymi oczyma.

Staram się zmuszać do odpoczynku, ale jedynie spacerując, mogę nadawać rytm swoim marzeniom, rozpościerać je, sprawić, by zakreśliły idealną krzywą. Kiedy się zatrzymuję, łamią im się skrzydła i nie dają się już rozwinąć.

Nadchodzi dziesiąta rocznica naszego ślubu. Do domu zjeżdża się cała rodzina, poza Felipem i Reiną, których postawa zostaje cierpko przemilczana.

Jak gdyby w ramach zadośćuczynienia za obojętność, pośród której przed laty został zawarty nasz związek, teraz nie brakuje uścisków, prezentów ani toastów wznoszonych podczas wystawnej kolacji.

Przy stole pogardliwy wzrok Daniela krzyżuje się z moim.

Dzisiaj widziałam swojego kochanka. Nie mogę przestać o tym myśleć, powtarzać tego na głos. Muszę pisać: widziałam go dziś, widziałam go dziś.

Stało się to o zmierzchu, kiedy kąpałam się w stawie.

Zazwyczaj przesiaduję tam całymi godzinami, pozwalając swobodnie dryfować ciału i myślom. Często nie zostaje po mnie na powierzchni nic poza mętnym wirem; zanurzona w tajemniczym świecie, w którym czas zdaje się gwałtownie zatrzymywać, gdzie światło opada ociężale niczym fosforyzująca substancja, a moje ruchy nabierają kociej i mądrej powolności, drobiazgowo badam załomy tej groty ciszy. Zbieram niezwykłe muszle, szkiełka, które po przeniesieniu do naszego świata przemieniają się w bure, niekształtne otoczaki. Rozgarniam kamienie, pod którymi śpią lub krążą tysiące bezrefleksyjnych i nieuchwytnych stworzeń.

Gdy wynurzałam się z owych świetlistych głębin, zauważyłam, jak spośród mgły w oddali, powoli niby zjawa, wyłonił się całkowicie zamknięty powóz. Choć konie chwiały się z wysiłku, torując sobie drogę pośród drzew i opadłych liści, nie wzbudzały najmniejszego dźwięku.

Zdumiona, chwyciłam się gałęzi wierzby i nie bacząc na swą nagość, zawisłam z połową ciała nad wodą.

Powóz zbliżał się powoli, aż dosięgnął przeciwległego brzegu stawu. Wtedy konie pochyliły łby i piły, nie tworząc ani jednego kręgu na gładkiej powierzchni.

Miało się stać coś bardzo dla mnie ważnego. Moje serce i nerwy przeczuwały to.

Zobaczyłam wtedy, jak z wąskiego okienka powozu wychyla się głowa mężczyzny.

Patrzył na mnie. Rozpoznałam natychmiast te nienaturalnie jasne oczy, ciemną twarz mojego kochanka.

Chciałam go przywołać, lecz wydałam tylko ochrypły, nieartykułowany krzyk. Nie mogłam się do niego zwrócić, nie znałam jego imienia. Musiał spostrzec malujące się na mojej twarzy przerażenie i jakby chcąc mnie uspokoić, uśmiechnął się. Dyskretnie pozdrowił mnie dłonią, po czym schował głowę do środka i zniknął mi z oczu.

Powóz ruszył i zanim zdążyłam podpłynąć do brzegu, zginął znienacka w lesie, jak gdyby pożarła go mgła.

Poczułam lekkie smagnięcie w biodro. Skamieniała, obróciłam twarz. Niewielka tratwa, którą młodszy syn ogrodnika ślizga się po wodzie, stała nieruchomo za mną.

Przyciskając ramiona do nagich piersi, krzyknęłam gorączkowo:

– Widziałeś go, Andrés? Widziałeś?

– Tak, proszę pani, widziałem go – przytaknął spokojnie chłopak.

– Uśmiechnął się do mnie, prawda? Andrés, uśmiechnął się do mnie?

– Tak, proszę pani. Jest pani taka blada. Niech pani prędko wychodzi z wody, jeszcze pani zemdleje – powiedział i wprawił swoją łódź w ruch.

Zaopatrzony w sieć, wrócił do odławiania opadłych liści, które jesień układała na powierzchni stawu…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści

Okładka
Strona tytułowa
Ostateczna mgła
Spowita całunem
Nowe wyspy
Drzewo
Warkocze
Nieznane
Historia Maríi Griseldy

Kontakt:

[email protected]

Cymelia – seria przybliżająca kultowe dzieła literatury światowej: te niesłusznie zapomniane, które chcielibyśmy przywrócić do czytelniczego obiegu, i te, które nigdy nie doczekały się przekładu na język polski.

W serii ukazały się dotychczas:

Henry Roth,

Nazwij to snem

, tłum. Wacław Niepokólczycki

Kay Dick,

Oni

, tłum. Dorota Konowrocka-Sawa

Juan Emar,

Wczoraj

, tłum. Katarzyna Okrasko

Pierre Boulle,

Planeta małp

, tłum. Agata Kozak

Marlen Haushofer,

Ściana

, tłum. Małgorzata Gralińska

Dashiell Hammett,

Sokół maltański

, tłum. Tomasz S. Gałązka

Walter Kempowski,

Wszystko na darmo

, tłum. Małgorzata Gralińska

Dola de Jong,

Strażniczka domu

, tłum. Jerzy Koch

Torgny Lindgren,

Legendy

, tłum. Tomasz Feliks

Jacqueline Harpman,

Ja, która nie poznałam mężczyzn

, tłum. Katarzyna Marczewska

Kjell Askildsen,

Ostatnie zapiski Thomasa F. dla ogółu. Nowele

, tłum. Maria Gołębiewska-Bijak

Jens Bjørneboe,

Chwila wolności

, tłum. Karolina Drozdowska

Thomas Pynchon,

49 idzie pod młotek

, tłum. Piotr Siemion

Italo Svevo,

Zeno Cosini

, tłum. Zofia Ernstowa

Juan José Saer,

Pasierb

, tłum. Barbara Jaroszuk

Kingsley Amis,

Alteracja

, tłum. Przemysław Znaniecki

Torgny Lindgren,

Przepis doskonały

, tłum. Dawid Jabłoński

Robert W. Chambers,

Król w Żółci

, tłum. Tomasz S. Gałązka

Pierre Boulle,

Most na rzece Kwai

, tłum. Jacek Giszczak

Halldór Laxness,

Dzwon Islandii

, tłum. Jacek Godek

Nazwij to snem to historia rodziny galicyjskich imigrantów żydowskiego pochodzenia, którzy trafiają do Stanów Zjednoczonych na początku XX wieku. Głównym bohaterem książki jest Dawid Schaerl, chłopiec dorastający w nowojorskich slumsach. Obserwuje pełen konfliktów świat dorosłych, którzy próbują ułożyć sobie życie na obczyźnie, nie pasuje do bezwzględnego środowiska rówieśników w Nowym Jorku. Matka otacza go czułością, ojciec natomiast pozostaje powściągliwy i niezwykle surowy względem syna. Dawid żyje w ciągłym strachu przed przemocą z jego strony. Sytuacja staje się jeszcze bardziej napięta, kiedy w domu Schaerlów pojawia się siostra matki – Berta.

Książka uważana jest za arcydzieło literatury żydowsko-amerykańskiej, a także za klasyczną powieść o imigrantach. Nazwij to snem miała swoją premierę w 1934 roku, mimo pochlebnych recenzji okazała się jednym z najbardziej zapomnianych dzieł pierwszej połowy XX wieku. Została wznowiona w 1964 roku i dopiero wtedy odniosła sukces, osiągając ponadmilionowy nakład.

W San Agustín de Tango, czyli Emarowskim Macondo, nigdy nie wiadomo, co się wydarzy ani kogo się spotka. Zwykła małżeńska przechadzka zaczyna się tu od makabrycznej egzekucji z użyciem gilotyny za snucie rozważań na temat intelektualnych przyjemności płynących z seksu. W zoo śpiewa małpi chór, a struś pożera lwicę. Bohater w trakcie sikania skacze na linie przez czas i ucieka, a może i nie, bo w surrealistycznym świecie Emara o pewność trudno. Wczoraj koresponduje z dziełami Kafki i Nabokova, zapowiadając narodziny realizmu magicznego.

Prusy Wschodnie, styczeń 1945 roku. Wojska niemieckie są w odwrocie, nadciąga Armia Czerwona. Dworek rodziny von Globig, Georgenhof, popada w ruinę. Ciocia zarządza majątkiem najlepiej, jak potrafi, odkąd Eberhard von Globig, oficer specjalny niemieckiej armii, poszedł na wojnę, zostawiając w domu piękną żonę Katharinę i dwunastoletniego syna Petera. Niemcy uciekają z okupowanych terytoriów i w Georgenhof pojawiają się kolejni nieoczekiwani goście: nazistowska skrzypaczka, malarz, bałtycki baron, a nawet żydowski uchodźca. Ale życie rodziny toczy się dalej tak samo banalnie jak zawsze.

Wszystko na darmo to najpełniejszy obraz zagłady niemieckiego świata w Prusach Wschodnich, jego moralnej, kulturowej i materialnej klęski. Kempowski przedstawia ją bez patosu i sentymentalizmu, nieraz z sarkastycznym poczuciem humoru, stawiając fundamentalne pytania o winę, odpowiedzialność i stopień uwikłania przedstawicieli elit – mieszczan, posiadaczy ziemskich, urzędników, nauczycieli, duchownych – w narodowy socjalizm.

W chłodny wiosenny wieczór kobieta w średnim wieku przygotowuje risotto w skromnej kuchni domku myśliwskiego, zjada je samotnie i nakłada porcję dla psa. Nazajutrz rano z zaskoczeniem odkrywa, że przez noc pojawiła się niewidzialna bariera, która oddziela ją od reszty świata. Nazywa ją po prostu „ścianą”. Bohaterka, której imienia nie poznamy, zostaje w towarzystwie samych zwierząt. U boku psa Luchsa, krowy Belli i kotów rozpoczyna przerażającą walkę o przetrwanie, stając na czele „niezwykłej rodziny”.

Ściana, wydana dwa lata po wzniesieniu muru berlińskiego, należy do najbardziej zagadkowych, a jednocześnie wielowymiarowych i przejmujących austriackich powieści XX wieku. Można ją czytać jako nową wersję Robinsona Crusoe, można w niej widzieć postapokaliptyczny klasyk doby wyścigu nuklearnego, lecz można w niej także dostrzec alegoryczną przypowieść o XX-wiecznych kataklizmach. Nie dziwi więc, że w ostatnich latach twórczość Haushofer przeżywa prawdziwy renesans.

Bea spotyka Erikę u ich wspólnej znajomej. Wkrótce we dwie wynajmują mieszkanie, starając się wiązać koniec z końcem w Amsterdamie, nad którym unosi się widmo niemieckiej inwazji. Erika, lekkomyślna młoda dziennikarka, wdaje się w namiętne, pełne przemocy romanse z innymi kobietami. Bea, powściągliwa sekretarka, ma coraz większą obsesję na punkcie przyjaciółki, jednak wstydzi się swych uczuć i stara się je wypierać. Godzi się z nimi dopiero, gdy odkrywa, że Erika jest pół-Żydówką i członkinią holenderskiego ruchu oporu, a jej życiu zagraża niebezpieczeństwo.

Strażniczka domu (1954) początkowo nie mogła się ukazać ani w Stanach Zjednoczonych, gdzie w czasach McCarthy’ego artyści byli podwójnie na cenzurowanym, ani w Holandii, gdzie uznano ją za dzieło „bezwstydne, niepublikowalne”. W ostatnich latach odkrywana jest na nowo w Holandii i doczekała się licznych przekładów na języki obce.

Tytuł oryginału: La amortajada, Las islas nuevas, La historia de María Griselda

Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik

Redaktor prowadzący: Michał Michalski

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Opieka promocyjna: Ewelina Lebida

Projekt okładki: Łukasz Piskorek

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Redakcja: Maria Wirchanowska

Korekta: Aleksandra Orzechowicz, Hanna Trubicka

Copyright © 1975 by Maria Luisa Bombal

Copyright © 1982 by Farrar, Straus and Giroux, LLC

© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2025

© Copyright for the Polish translation by Mateusz Lamch, 2025

Published by arrangement with Farrar, Straus and Giroux, New York

Seria Cymelia Wydanie pierwsze, Warszawa 2025

ISBN 978-83-68191-60-8

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek