Śmierć Pod Białym Jeleniem - Chibnall Chris - ebook + książka

Śmierć Pod Białym Jeleniem ebook

Chibnall Chris

0,0
52,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Genialna powieść wielokrotnie nagradzanego twórcy kultowego serialu BROADCHURCH!

 

Wieś jak z obrazka. Przerażające miejsce zbrodni. Sieć sekretów i kłamstw. Ofiara, którą znali wszyscy.

 

Kiedy detektyw Nicola Bridge wraca do Dorset po latach pracy w policji w Liverpoolu, ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewa, jest to, że malownicza wioska Fleetcombe stanie się miejscem przerażającej zbrodni.
Pewnej nocy, Jim Tiernan, właściciel pubu „Pod Białym Jeleniem”, zostaje znaleziony martwy na drodze. Grozy sytuacji dodaje fakt, że jego ciało zostało przywiązane do krzesła i makabrycznie upozowane.

Gdy tylko Nicola zaczyna zadawać pytania, zdaje sobie sprawę, że każdy w wiosce ma coś do ukrycia. Wszyscy znali ofiarę i wszyscy kłamią.

 

Szepty. Plotki. Kłamstwa. Gdzieś wśród nich ukrywa się morderca.
Bo czasami nawet najmniejsze wioski skrywają najmroczniejsze sekrety...

 

Najbardziej ekscytujący debiut kryminalny 2025 roku!


„Wielowarstwowa, trzymająca w napięciu, zaskakująca – ten facet wie, jak opowiedzieć historię.” – Lee Child

„Fani Broadchurch pokochają Śmierć Pod Białym Jeleniem! Dzięki fascynującej parze detektywów, napięciu i przerażającej atmosferze, nie sposób tej książki odłożyć” – Shari Lapena

„Chibnall przenosi swój talent od przebojowych dramatów filmowych do niebanalnej, dobrze napisanej, policyjnej opowieści. Porażający debiut, który pokochają fani kryminałów!” – Janice Hallett

„Dosłownie nie do odłożenia. Dynamiczna i porywająca fabuła, która trzymała mnie w niepewności. Po prostu ogromna przyjemność z czytania” – Marian Keyes

„Wspaniała charakterystyka i bajeczne napięcie – nieodkładalna, czego można się było spodziewać po twórcy Broadchurch” – Jenny Colgan

„Stare pomysły w świeżym wydaniu i doskonałe zakończenie” – Geoffrey Wansell, Daily Mail

„Sprytny, wciągający dramat kryminalny” – Sun

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 355

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

 

 

 

 

Gdy Ewan wracał do domu, było już ciemno. Mijając tablicę z napisem „Dorset”, poczuł dobrze znaną mu ulgę. Ewan i hrabstwo Devon nigdy nie darzyli się szczególną sympatią.

Prowadząc auto pustą, oświetloną księżycem szosą, starał się skupić na tym, co ma przed sobą, a nie na tym, co właśnie przeżył. Myśl o pozytywnych rzeczach, powtarzał sobie. Przy odrobinie szczęścia resztki w miarę przyzwoitej lasagne wciąż powinny czekać na niego w lodówce. Może uda mu się nawet znaleźć jakąś butelkę zimnego cydru. Ot, taka przekąska o drugiej w nocy.

Choć próbował się skupić na drodze, wciąż wracał myślami do obrazu swojej zabawnej, podekscytowanej mamy w najlepszym okresie jej życia, która szalała w kuchni, rozśmieszając go przy talerzu pełnym paluszków rybnych. Kobieta, którą właśnie odwiedził, była zaledwie cieniem dawnej siebie. Zamknięta w sobie, zmuszona do polegania na opiece innych. Ewan podrapał się w brodę, starając się pozbyć dręczącego poczucia winy.

Bądź bardziej jak pies, przekonywał sam siebie. Pies żyje osadzony w teraźniejszości, skupia uwagę tylko na niej. W ten sposób należy sobie radzić. (Następnego dnia Ewan podzielił się tą myślą z żoną, która stwierdziła: „Psy srają w ogrodzie, też zamierzasz to robić?”, po czym wróciła do przeglądania eBaya).

Kiedy samochód minął wzniesienie na drodze, Ewan przyjrzał się migoczącemu w oddali wybrzeżu. Był to najlepszy odcinek trasy o każdej porze. Teraz, w tę wrześniową noc, świat należał tylko do niego.

Odetchnął w sposób, który poznał dzięki dawno już usuniętej z telefonu aplikacji uczącej dbania o własne samopoczucie, i zaczął podziwiać czarną połać wody, upstrzoną świetlnymi diamencikami z blasku księżyca. Widział wyraźnie kształt zatoki po prawej stronie.

Przeniósł wzrok z powrotem na szosę i poczuł narastające gwałtowne uczucie paniki…

Coś leży na środku drogi!

Zaraz w to uderzysz!

Szarpnął kierownicą…

Samochód wyrwał się mu spod kontroli…

Wcisnął gwałtownie pedał hamulca…

Wstrząs. Bezruch.

Oddech.

Karoseria pojazdu jęknęła, protestując przeciwko gwałtownemu zatrzymaniu. Silnik zgasł.

Ewan skontrolował pobieżnie, czy wszystko z jego organizmem jest w porządku. Adrenalina zaczęła powoli odpływać.

Pierwsza myśl: To chyba jeleń.

Druga myśl, kiedy wyjrzał na zewnątrz: To nie jest jeleń.

Drżącym palcem wcisnął przycisk świateł awaryjnych.

Wysiadł z samochodu i ruszył niepewnym krokiem w stronę nieruchomego kształtu na środku pustej drogi A35, nie zwracając uwagi na to, że zostawił otwarte drzwi, i nie słysząc pikającego alertu, który o tym informował. Nie widział nawet, że migające światła awaryjne rozświetlają co chwilę mrok pomarańczową poświatą. Za bardzo skupił się na kształcie przed sobą.

Przystanął, spojrzał pod nogi i przez moment wydawało mu się, jakby patrzył na samego siebie z góry z nocnego nieba. Mała, samotna postać w otaczającej ją pustce. Zapach trawy i morskiej soli łaskotał go w nozdrza. Cisza panująca wokół dosłownie go ogłuszała.

Podszedł do kształtu spoczywającego na linii dzielącej oba pasy. Zdał sobie sprawę, że nie uderzył w niego. Poczuł chwilową ulgę, choć ta szybko ustąpiła miejsca niepokojowi, kiedy sobie uświadomił, co tak naprawdę widzi.

To nie był jeleń.

To było ludzkie ciało.

Martwy człowiek. Nieżyjąca, dorosła osoba.

Trup siedział na drewnianym krześle z wysokim oparciem. Został do niego przytroczony. Najprawdopodobniej był nagi, ale od pasa w dół znajdował się w starym worku, który zawiązano na wysokości pasa.

Wyglądało to tak, jakby mężczyzna – to, ciało, zwłoki, cholerny trup – został tu celowo umieszczony. Krzesło stało dokładnie na linii dzielącej pasy jezdni.

Starannie ustawione.

Ale to nie ułożenie ciała na krześle było najbardziej nie­pokojące.

Do jego głowy przyczepiono wielkie poroże jelenia.

Ewan wyciągnął instynktownie dłoń, żeby dotknąć zwłok, choć wiedział, że nie powinien tego robić. Cofnął pospiesznie rękę.

Wyjął z kieszeni telefon i chwilę się zawahał. Czy powinien zadzwonić po pogotowie? Chyba już na to za późno?

Mimo to wybrał numer alarmowy i powiedział operatorowi, że najprawdopodobniej potrzebna jest policja.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

 

 

 

 

 

Zegar elektroniczny wskazywał trzecią siedemnaście, kiedy zadzwonił telefon. Nicola Bridge jednak nie spała. Udało się jej złapać nieco poniżej czterech godzin snu i obudziła się o drugiej czterdzieści dwie. Od tamtej pory leżała w pościeli, zmuszając się, by nie sięgnąć po telefon i nie zapalać lampki. Zamiast tego trzymała nieruchomo głowę na poduszce i wpatrywała się w odnowiony sufit. Światło z korytarza – nie zdołali się wyzbyć tego nawyku i wcale nie chcieli, choć ich syn, Ethan, skończył już siedemnaście lat – przenikało przez szczelinę pod drzwiami, rzucając wąski promień na podłogę u stóp łóżka.

Nicola nie zdołała jeszcze przespać całej nocy w nowym miejscu, a upłynęło już siedem tygodni. Nie sądziła, żeby winny był dom – z nim wszystko wydawało się w najlepszym porządku. Tak samo sypialnia. Wierzyła nawet, że z czasem ją polubi. Mimo to budziła się regularnie każdej nocy przed trzecią.

Rozzłoszczona.

Nigdy nie sypiała głęboko. Po narodzinach Ethana było jeszcze gorzej, gdyż uwrażliwiła się na wszelakie odgłosy dobiegające do niej w nocy. Od tamtej pory przespane noce stały się uniwersalnym lekiem, z którego dobrodziejstw korzystali wyłącznie inni, w tym Mike. Kiedy zaczęli się spotykać, nie wychodziła z podziwu dla sposobu, w jaki spał: bardzo rzadko się poruszał. Twierdził również, że nie miewa żadnych snów. Wydawało się to jej podejrzane.

Nauczyła się żyć z własną nocną słabością. Wcześniej lubiła nawet przebywać w ciemności. Cisza oznaczała dobre warunki do myślenia, czasami o pracy, czasami o życiu. Pomagała jej oczyścić myśli albo spojrzeć na jakiś problem z innej perspektywy. Zmieniło się to jednak od momentu przeprowadzki. Jej rozmyślania o trzeciej w nocy nie były już wcale przyjemne, wręcz przeciwnie.

Leżąc, czuła narastający gniew. Emocje, które odczuwała w łóżku, miały zwykle taki sam wzorzec. Gniew ustępował miejsca zniechęceniu, które stopniowo przechodziło w zwątpienie w swoje siły, poczucie winy, a na koniec w głęboki lęk egzystencjalny. Potem wszystko zataczało koło, powracając do czegoś bliskiego wrzeniu. Na tym etapie jej serce waliło wściekle i próbowała uspokoić własny oddech.

Niektóre noce okazywały się szczęśliwsze i spała do piątej. Zakładała wtedy słuchawki i włączała playlistę z utworami, dzięki którym wracała do czasów, kiedy miała siedemnaście lat i była pełna nadziei.

Pytanie, które nie dawało jej spokoju i które dręczyło ją za każdym razem, kiedy leżała we wczesnych godzinach porannych, było proste: Czy podjęłam właściwą decyzję? Czy okazałam się idiotką?

 

*

 

Wpatrywanie się w sufit zostało brutalnie przerwane przez brzęczenie dobiegające ze stolika nocnego. Nicola nauczyła się odkładać telefon na noc na miękki materiał i przełączać go na wibracje, żeby ewentualne przychodzące połączenie obudziło tylko ją. Flanela ostatnio zniknęła, ale nawyk pozostał. Sięgnęła pospiesznie po telefon, czując wibracje w dłoni. Odebrała połączenie i usłyszała niepokój w głosie osoby na drugim końcu linii.

Sierżant Nicola Bridge wysłuchała opisu tego, do czego właśnie była wzywana, nie wierząc w to, co słyszy.

 

*

 

Kiedy spróbowała wydostać się bezgłośnie z sypialni na korytarz, zderzyła się z dwoma nierozpakowanymi jeszcze kartonami i zaklęła. Ethan musiał je przesunąć, kiedy szedł do łóżka, nie zdając sobie sprawy, że stwarza zagrożenie dla wszystkich innych: nieuświadomione poczucie własnej wartości siedemnastolatka, wyrażone w tekturze.

Drzwi drugiej sypialni uchyliły się lekko i wyjrzał zza nich zaspany Mike.

– Przepraszam… – wyszeptała Nicola.

– Wszystko w porządku? – wymamrotał, z trudem otwierając oczy.

– Dostałam telefon – odparła, unosząc trzymaną komórkę jako dowód.

Mike pokiwał głową.

– Jedź bezpiecznie – odparł, po czym wycofał się do ciemnej sypialni i zamknął za sobą drzwi.

Cieszę się, że ty dobrze sypiasz, pomyślała Nicola z przekąsem, schodząc po schodach na parter.

 

*

 

Nie wydarzyło się to przynajmniej w ciągu dnia, przemknęło jej przez myśl, kiedy jechała na zachód. Przeszkoda na A35 tuż za Wynstone, gdzie dwupasmowa szosa zwężała się do jednego pasa, bez wątpienia spowoduje ogromny korek we wczesnych godzinach porannych. A35 była główną arterią biegnącą w kierunku zachodnim wzdłuż wybrzeża. Szybko tworzył się na niej ruch i jeszcze szybciej potrafiła się poważnie zakorkować. Przy odrobinie szczęścia i wysiłku nocny incydent zostanie usunięty przed rozpoczęciem porannego tłoku.

Dojechawszy na miejsce, wysiadła z auta i wyszła na zimne powietrze, ściskając w dłoniach termos z herbatą. Popatrzyła na biały namiot, który rozłożyli już technicy – przypominał jej w ciemności latarnię ulokowaną na wzgórzu. Rozejrzała się dookoła: po obu stronach szosy ciągnęły się pola. W oddali widniało morze. Postawiono już barierki, a scenę oświetlały żółto-niebieskie, migające światła. Świeżo ogolony, młody funkcjonariusz, którego nie znała jeszcze z nazwiska, stał na drodze w gotowości, by pokierować nieistniejącym jeszcze drogowym ruchem. Uśmiechnął się do niej w nadziei na reakcję. Oto i wigor młodego człowieka, któremu nie przeszkadza wczesna godzina poranna.

– Miejmy nadzieję, że już nas tu nie będzie, kiedy zaczną jeździć w tę i we w tę, pani sierżant!

Nicola odpowiedziała mu uśmiechem.

– Byłeś tu pierwszy?

Chłopak spoważniał, nieco zakłopotany.

– Tak. Dziwny przypadek, muszę przyznać.

Minęła go, zaniepokojona wyrazem jego twarzy.

Stanęła pod namiotem i wcisnęła swoje długie kończyny w specjalny skafander. W szkole dziewczyny mówiły na nią „szczapa”, jej dłonie nazywały „grabiami”. Później, kiedy zakręcili się wokół niej faceci, była już „smukła”. Raz nawet usłyszała o sobie, że jest „sylfidą”. Nawet teraz, kiedy skończyła trzydzieści osiem lat, nie była przekonana, które z określeń było najwłaściwsze.

We własnych oczach była wysoka – dobiła do stu osiemdziesięciu centymetrów (jako nastolatka odczuwała ulgę, że na szczęście nie przekroczyła tego wzrostu, jakby od początku jej wpajano – czy faktycznie tak było? – że nie istnieje nic gorszego niż wysoka kobieta) – i szczupła. Miała solidne kości – „wspaniałą budowę kostną”, jak usłyszała kiedyś od pewnego fotografa, który robił jej zdjęcie do profilu zawodowego. W te dobre dni, ubrana w rzadko zakładane eleganckie ciuchy, które trzymała na jeszcze rzadsze eleganckie wyjścia, uważała siebie nawet za dość atrakcyjną. W te gorsze, kiedy nosiła workowatą lub źle dopasowaną odzież, myślała o sobie jak o zwykłym wieszaku. Najczęściej jednak balansowała między jednym a drugim.

Rękawiczki. Osłonki na buty. Średniej długości, ciemne włosy związane z tyłu, na głowie kaptur. Gotowa. Lubiła tę procedurę – rytuał, w trakcie którego jej umysł sam się oczyszczał. Obserwacja, przetwarzanie, analiza. Nie wolno niczego przegapić. Już teraz widziała trudności w zachowaniu czystości miejsca przestępstwa. Ile samochodowych opon przejechało dotąd w pobliżu?

Sierżant Bridge uniosła skrzydło wejściowe namiotu i z uśmiechem skinęła głową do przebywającej w środku techniczki. Starsza kobieta, po pięćdziesiątce. Nicola wciąż się irytowała, że nie zna jeszcze nazwisk wszystkich współpracowników. Sama nie zdążyła się przedstawić, bo spojrzała przed siebie i z niedowierzaniem otworzyła szerzej oczy.

Ciało mężczyzny, chyba nagie, z dolną połową ukrytą w starym, jutowym worku. Ręce skrępowane za plecami. Pozbawiona życia, szara twarz ze śladami krwi, które spłynęły z czubka głowy. Oczy otwarte, wpatrzone przed siebie. Zmierzwione ciemne włosy. Prawdopodobnie po czterdziestce lub tuż przed nią. Posadzono go wyprostowanego na starym, drewnianym krześle, co umożliwiły skrępowane za oparciem ręce.

Na jego głowie umieszczono coś, co zdaniem nieznającej się na dzikiej przyrodzie Nicoli było porożem jelenia. Wyglądało na to, że przymocowano je sznurem, który związano na krzyż z przodu i z tyłu głowy, zniekształcając przy okazji rysy. Całość była wstrząsająca.

Nicola spojrzała pytająco na techniczkę, która uniosła brew, jakby mówiła w ten sposób: „Nieźle popieprzone, co?”.

– Reeta Patel, chyba nie miałyśmy jeszcze okazji ze sobą pracować.

– Nicola. Bridge. Sierżant. – Właściwe słowa, wypowiedziane w niewłaściwej kolejności.

Ciało przypominało trofeum osadzone na improwizowanym tronie. Niewidzące oczy, więzy i korona z poroża.

Nicola okrążyła powoli ofiarę, zwracając uwagę na szczegóły, jakby był to eksponat w jakiejś galerii. Niepokoiła się coraz bardziej, a w żołądku zagnieździło się jakieś nieprzyjemne odczucie. Z pewnością nie można było mówić o drobnym incydencie. Sprawa dość specyficzna w okolicy, w której poważniejsze przestępstwa stanowiły rzadkość.

Rzadkość. To główna przyczyna, dla której się tutaj przeniosła.

– Czas zgonu? – zapytała Reetę.

– Trzy, cztery godziny temu, może mniej. Umieszczony tutaj, ale nie zabity w tym miejscu. Za wcześnie, żeby spekulować na temat przyczyny, ale z tyłu głowy widziałam dowody na uderzenie tępym przedmiotem. Krew nie należy do niego, spływa ze skalpu zwierzęcia.

Nicola czuła już, że zaczyna wchodzić w dwa odmienne stany świadomości. Pierwszy był opanowany, profesjonalny i rzeczowy: okej, poważniejszy incydent. Wiedziała, że ostatnie morderstwo na zachodzie hrabstwa miało miejsce ponad dekadę wcześniej. Drugi stan był ludzki i emocjonalny: przerwano czyjeś życie. Przed kilkoma godzinami ten człowiek zajmował się swoimi sprawami, nie przypuszczając zapewne, co go czeka. Ludzie, którzy go kochają, pewnie jeszcze nie wiedzą o jego śmierci. Falowanie rozchodzących się informacji jeszcze się nie rozpoczęło. Wkrótce wpłynie na wszystkich, którzy go znali.

Zamordowany w innym miejscu, pozostawiony tutaj. Związany, przetransportowany, wyrzucony.

Dlaczego zginął? Dlaczego go przeniesiono? Dlaczego tutaj? I to poroże. Dlaczego poroże?

Najważniejszym pytaniem pozostawało jednak: kto to jest? Czy pochodził stąd? Jeśli nie, to skąd? Gdzie powinien teraz przebywać, gdyby okoliczności były normalne? Normalne okoliczności odeszły jednak bezpowrotnie i ustąpiły miejsca alternatywnej rzeczywistości.

– Zakładam, że nie miał przy sobie dokumentów? – zapytała Nicola. To, co powiedziała, było raczej oczywiste, zważywszy na brak ubrania.

– Nie, niczego przy sobie nie miał – odparła Reeta. – Ale nie będą nam potrzebne.

– Jak to?

Reeta Patel popatrzyła na Nicolę z ponurą miną.

– Wiemy, kto to jest.

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

 

 

 

 

 

 

Niecałe cztery godziny później w małym miasteczku o nazwie Bredy, mniej więcej siedem kilometrów od miejsca, gdzie znaleziono ciało mężczyzny, Frankie Carter kończył dezynfekcję brzytew i nożyczek oraz rozkładał produkty, które rano przywiozła furgonetka z zaopatrzeniem. Popatrzył na pusty fotel z czarnej skóry, wciąż oczekujący na klienta.

Spojrzał na zegarek. Siódma czterdzieści siedem. Fotel powinien być zajęty od siódmej trzydzieści. Pierwsza środa miesiąca, termin ustalany regularnie, jak w zegarku.

Ale nie dzisiaj.

Nie po ostatniej nocy.

Coś było nie tak. Frankie czuł to całym sobą.

Drzwi się otworzyły, czemu towarzyszył brzęk dzwoneczka.

– Otwarte? – W progu pojawił się mężczyzna, którego Frankie nie znał, chyba nieco od niego starszy, na oko mógł mieć jakieś dwadzieścia trzy lata. Rozejrzał się i zmierzył wzrokiem Frankiego, który uśmiechnął się szeroko.

– Witam serdecznie!

Lekki ruch głową ku górze, który miał zapewne oznaczać przywitanie.

– Przycinasz boki?

No raczej.

– Oczywiście.

– Jak długo się czeka?

Frankie zatoczył ręką łuk po pustym zakładzie. Lokal był niewielki, choć wyposażony w najnowszy sprzęt. Frankie mocno się przykładał.

– Masz szczęście. Klient odwołał wizytę, więc mogę cię przyjąć. Powiesisz tam kurtkę?

Chłopak zawahał się przez chwilę, po czym dość niezdarnie zdjął swoją czarną North Face. Nowe otoczenie, niepewność, gdzie należy co odłożyć. Frankie znał takich ludzi, często ich tutaj obsługiwał. Na zewnątrz nieco zadziorni, w praktyce średnio ogarnięci. Chłopak chodził pewnie przez całe życie do tego samego fryzjera. Teraz, w nowym zakładzie, niedawno otwartym, był nerwowy, choć nie chciał tego okazywać.

– Zawsze otwieracie tak wcześnie? – zapytał, wieszając kurtkę na wieszaku.

– W środy i soboty – odparł Frankie, obracając w jego kierunku fotel. To była sugestia Frankiego, który wiedział, że mnóstwo pracowników marketów, handlarzy i nastolatków narzeka na godziny otwarcia zakładów. Szef z początku się stawiał, ale w końcu uległ. Frankie znał niechęć do wszystkiego, panującą w tym miasteczku.

Nowy klient usiadł, a Frankie zapiął mu fartuch na szyi.

– Tylko płynne skracanie boków. U góry długie. Nie chcę tych wszystkich ogni w nosie i w uszach – powiedział chłopak.

– Jasne.

– Mojego znajomego nieźle ostatnio przypalili.

– Ale nie tutaj?! – zapytał pospiesznie Frankie.

– Nie, nie tutaj – padła szybka odpowiedź, stanowiąca połączenie młodzieńczej brawury i obawy o zdenerwowanie fryzjera. Niepokój przed kiepskim strzyżeniem na skutek przypadkowej urazy. Frankie znał to spojrzenie.

– Zapewniam, że jesteśmy tu dobrze wyszkoleni – zapewnił, budując autorytet.

– To było w Weymouth.

– Weymouth? No tak, czego się można tam spodziewać? – rzucił z uśmiechem Frankie, a jego klient wyraźnie się uspokoił.

– Właśnie! To samo mu powiedziałem.

Patrzył na Frankiego w lustrze, kiedy ten wybierał ustawienie maszynki do strzyżenia.

No, to jazda, pomyślał Frankie.

– Skąd ja ciebie znam?

– Nie wiem.

– Chodziłeś do Fairfax?

– Mhmm. – Frankie rozpoczął pracę. Czuł na sobie wzrok tamtego.

– Kiedy kończyłeś?

– Pięć lat temu.

– Po maturze?

– Nie. Robiłem praktyki w college’u. – Frankie machnął maszynką i się uśmiechnął. – Dzięki temu nie przypalam ludzi.

– Skoro masz teraz dwadzieścia jeden lat…

– Niebawem.

– Okej, to byłeś dwie klasy niżej. Jak masz na imię?

– Frankie.

Chłopak zmarszczył lekko czoło, bezgłośnie przetrząsając pamięć. Frankie robił swoje, nie patrząc na niego. Już parę razy prowadził podobną dyskusję. No dobrze, zatem…

– Ale kiedyś byłem Alice.

Chłopak popatrzył w lustro, przyglądając się jego rysom pod krótko przyciętymi, rozjaśnionymi włosami.

– Alice Winters!

– Teraz Frankie Winters.

– Tak! Od razu cię rozpoznałem!

Długie milczenie. Frankie pracował nad karkiem chłopaka. Prawie słyszał, jak tamten się zastanawia, co powiedzieć.

– Od jak dawna jesteś Frankiem?

– Mniej więcej cztery lata.

Chłopak skinął głową. Frankie wiedział, że w tym momencie rozmowa może się potoczyć w jednym z dwóch kierunków.

– Mój kuzyn zrobił to samo. Kiedyś był Jessicą, teraz to Jack.

– Aha, okej.

– Dziewięć miesięcy temu. Moja siostra wciąż nie jest przekonana.

– To dość poważna decyzja w życiu.

Tamten nadal patrzył w lustro, obserwując Frankiego przy pracy.

– Sporo miałeś z tym nieprzyjemności?

Frankie uniósł wzrok i popatrzył mu w oczy.

– Nie, raczej nie. – To był kolejny punkt zwrotny, w którym rozmowa potrafiła stać się nieco mniej przyjemna. Frankie był gotów na każdy z wariantów.

Chłopak skinął głową.

– To dobrze.

Frankie poczuł ulgę, choć starał się tego nie okazać.

– Tak. Ludzie mają zwykle problem tylko ze zwracaniem się do mnie.

– No tak, wiadomo.

Frankie zauważył z wdzięcznością, że temat się wyczerpał, przestał być interesujący. Chłopak rozglądał się po zakładzie, kiedy nagle coś sobie przypomniał.

– O Boże, słyszałeś o tym trupie, którego znaleziono?

Cholera.

Frankie przerwał pracę, ale nie uniósł wzroku.

– Nie. O co chodzi?

– Na A35, w pobliżu Wynstone, dziś wczesnym rankiem.

Tył głowy zaczynał nabierać kształtów.

– Jezu.

– No. Ktoś go zostawił na środku drogi. Wygląda to naprawdę dziwnie.

– Skąd o tym wiesz?

– Mam w sąsiedztwie gościa, który pracuje jako opiekun środowiskowy. Zajmuje się tym tylko dla plotek. Opowiada nam rzeczy, których mówić nie powinien. Facet po czterdziestce. Tylko tyle nam powiedział. Często tak robi: najpierw zaczyna coś w rodzaju: „hej, wiecie co?”, a potem dodaje: „och, nie mogę wam powiedzieć”. Jednym słowem, dupek.

Frankie poczuł, że na czoło występują mu krople potu. Zabrał się do strzyżenia czubka głowy chłopaka nożyczkami. Popatrzył na swoje dłonie, które zaczęły lekko drżeć.

Natychmiast cofnął się myślami do college’u. „Nie jest dobrze – powiedziała wykładowczyni, upominając zdenerwowanego ucznia na kacu – kiedy dłoń trzymająca śmiertelnie ostry instrument w pobliżu ludzkiej głowy zaczyna tracić kontrolę. Drżące ręce to coś, czego za wszelką cenę unikamy”.

Frankie poczuł kropelki potu na czole. Skupiał wzrok na nożyczkach, starając się opanować. Nie, cholera, było coraz gorzej. Teraz strach płynął już we krwi, krążył w żyłach. Uczucie chłodu, panika. Wrażenie mrowienia w gałkach ocznych sprawiło, że musiał zamrugać.

Jeszcze kilka ruchów, trzymaj odpowiednią długość, kontynuuj.

Frankie przegrywał walkę. Przerwał pracę.

– Przepraszam cię, nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli odejdę na moment, żeby wydmuchać nos? Boję się, że mogę solidnie kichnąć. – Uśmiechnął się sztucznie. Zdradzały go tylko oczy, które robiły się coraz bardziej czerwone.

– Jasne. – Chłopak sięgnął pod fartuch i wyjął komórkę.

Frankie odszedł spokojnym krokiem do malutkiej łazienki za parawanem i zamknął za sobą drzwi. Usiadł na zamkniętym sedesie, usiłując uspokoić łomoczące serce.

To wszystko, co mógł zrobić, jeśli nie chciał unieść klapy i zwymiotować do muszli.

 

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

 

 

 

 

 

 

Dziewięćdziesiąt cztery dostawy. Akurat dzisiaj.

Dziewięćdziesiąt cztery dostawy zrealizowane co do minuty, by spełnić wszystkie oczekiwania klientów. Ludzie czekali albo wracali pospiesznie, widząc na ekranie telefonu powiadomienie: „Twoja przesyłka jest w drodze! Twoim kierowcą jest dziś Eddie”.

Do tego dołączana była informacja, że godziny dostawy są przybliżone, a jednak Eddie znał klientów, którzy śledzili jego drogę przez cały dzień. Czuł ich spojrzenia i dotknięcia palców na klawiaturach telefonów, kiedy pokonywał kolejne kilometry. Sprawiało to czasami, że wyobrażał sobie siebie jako kogoś zredukowanego do pulsującej, niebieskiej kropki na ekranie, przesuwającej się wzdłuż szarych linii ulic. Śledź swoją paczkę, swoją dostawę, swojego kierowcę.

Eddie zdał sobie z tego sprawę, gdy optymistyczne wyniki z pierwszego miesiąca ustąpiły miejsca surowszej rzeczywistości drugiego. Nie było to idealne dla starszego mężczyzny z jego ciśnieniem krwi. Mierzył je każdego dnia po wydarzeniu sprzed kilku lat. Choć o tym wiedział, nie przyznawał się absolutnie, że nie jest to odpowiednia praca dla szybko i z łatwością stresującego się sześćdziesięciojednoletniego mężczyzny, dysponującego bezpiecznikiem, który może nagle wyskoczyć, i twarzą zdolną w jednej chwili zmienić kolor na buraczany. „Bzdury!”, krzyknęła na niego w zeszłym tygodniu niezadowolona kobieta po dwudziestce, kiedy stwierdził, że to nie jego wina, iż paczka z jej zamówionymi ubraniami była rozerwana u góry.

Eddie starał się ukrywać niepokój. Uśmiechał się. Pogwizdywał. Sprawiał wrażenie beztroskiego. „Teraz twoja kolej! Eddie już jedzie z twoją paczką! Eddie dostarczył twoją przesyłkę! Poświęć chwilę na wystawienie Eddiemu oceny!”

Poświęć chwilę na wystawienie Eddiemu oceny.

Gdyby mężczyzna miał w tej chwili ocenić samego siebie, wystawiłby sobie jedno wielkie zero. I to tylko dlatego, że nie można było wybrać liczby ujemnej. Gdyby jednak miał taką możliwość, oceniłby siebie na minus pięć z pięciu. Jelita Eddiego skręcały się od samego rana z nienawiści do siebie. W tej chwili darzył siebie pełną pogardą.

Zaczęła ogarniać go lodowata panika. Miał teraz zdecydowanie zbyt wiele na głowie. Przez całą drogę na stację benzynową próbował to wszystko rozgryźć, ale w ogóle mu się nie udało. Gdy ładował furgonetkę w magazynie, nieustannie zataczał mentalne koła. Przed wyjściem z domu nie skorzystał nawet z prysznica, wziął jedynie trzy łyki płynu do płukania ust. Szykując auto do wyjazdu, trzymał się jak najdalej od swoich przełożonych. Gdy skierował się w rodzinne strony Fleetcombe na pierwszą dostawę, w lusterku wstecznym zobaczył własną bladą, wymizerowaną twarz.

Co ty zrobiłeś?

Skup się na jeździe. Skoncentruj się na pracy. Nieuważność może okazać się katastrofalna w skutkach.

Fleetcombe. Jego rodzina mieszkała tu od siedmiu pokoleń. Siedziba rodzinna, jak często żartobliwie nazywał to miejsce. Eddie jechał powoli, ostrożnie, mijając tablicę z nazwą wioski, która radośnie przypominała wszystkim, że w dwa tysiące siedemnastym roku miejscowość zajęła drugie miejsce w konkursie „Wieś w rozkwicie”. Eddie pamiętał rywalizację i kłótnie, które rozgrywały się w pogoni za tym doniosłym tytułem. W dniu poprzedzającym przyznanie nagrody mieszkańcy dostali cynk, że wygrali, więc od razu zaczęli świętować. Następnego dnia nagroda trafiła do Netherstock. Pojawiły się kontrowersje, mroczne pogłoski o łapówce. Od tamtej pory obie wioski były śmiertelnymi wrogami. I wszystko to z powodu jakichś idiotycznych kwiatów, pomyślał Eddie.

Wrześniowe niebo było rześkie, czyste i błękitne, upstrzone jedynie chmurkami przypominającymi te z bajek. Był to dzień z rodzaju tych, które doskonale pokazywały, dlaczego wioska pojawiła się kiedyś w programie poświęconym ludziom przenoszącym się z miasta na prowincję. Doskonale wpasowywała się w ramy angielskiej wioski z pudełka z czekoladkami. Co więcej, znajdowała się niedaleko wybrzeża (osiemset metrów pod górę i ponad klifami w kierunku wschodnim) i kwitnącego miasteczka Bredy w odległości ośmiu kilometrów na zachód. Choć od emisji programu telewizyjnego upłynęło jakieś piętnaście lat, Eddie został poinformowany przez Alana, kolegę z pubu, że większość kupujących nieruchomości w okolicy nadal zaczynała od stwierdzenia: „Podoba się nam wygląd Fleetcombe”.

Spędziwszy tu całe swoje sześćdziesiąt jeden lat, Eddie zgadzał się z tym, że ów wygląd powinien im przypadać do gustu. Wioskę, która rozciągała się od centrum z dwoma pubami, kościołem i szkołą, zamieszkiwało nie więcej niż osiemset osób. Stało w niej około trzystu domów, w większości zbudowanych w osiemnastym i dziewiętnastym wieku, z których znaczna część wciąż pokryta była strzechą. Strzecharze zrobili we Fleetcombe doskonały interes. Jeśli ktoś chciał naprawić swój dach, lista oczekujących potrafiła być naprawdę zniechęcająca.

Szkoła podstawowa była niewielka – uczyło się w niej około pięćdziesięciu uczniów – i połączona ze szkołą średnią w Bredy. Przez długi czas sąsiadowała z urzędem pocztowym, ale zlikwidowano go po przejściu ostatniej właścicielki na emeryturę. Nie udało się jej przekonać rodziny ani nikogo innego do przejęcia placówki.

No i oczywiście puby. „Pod Białym Jeleniem” i „Cwany Lis”. Każdy z nich miał swoich bywalców i coś innego do zaoferowania. Należało dokonać wyboru. W lokalu „Pod Białym Jeleniem”, prowadzonym przez Jima Tiernana, atmosfera była bardziej ożywiona: kręgielnia, rozmaite prawdziwe piwa, standardowe pubowe żarcie, ciągle zmieniająca się muzyka na żywo i sport w telewizji. „Cwany Lis”, obecnie prowadzony przez Ayeshę Barton, miał nieco wyższe aspiracje: szersza oferta gastronomiczna, miejsce bardziej przyjazne dla rodzin, większy parking. Bywalcy „Pod Białym Jeleniem” uważali, że pomysły realizowane w „Cwanym Lisie” są przekombinowane. Klienci „Cwanego Lisa” uważali zaś, że „Pod Białym Jeleniem” może przyciągać niewłaściwych ludzi.

Eddie należał do zwolenników „Białego Jelenia”, choć w dzisiejszych czasach każdy, kto rozczarował się jednym z tych przybytków, z łatwością mógł przenieść się do tego drugiego. Żaden z pubów nie był aż tak oblegany, by móc sobie pozwolić na odrzucanie klientów. Wszyscy w głębi duszy wiedzieli, że Fleetcombe nie będzie w stanie utrzymać obu lokali na dłużej. Pytanie brzmiało: który interes zwinie się pierwszy?

Eddie podjechał pod swój ulubiony pub, zgasił silnik i popatrzył na budynek. To będzie jego pierwsza dostawa tego dnia, prawda?

Możesz winić tylko siebie.

Uczucie strachu znów wzięło górę, dokuczając mu zaciekle.

Nie masz na to czasu. Bierz się do roboty.

Eddie wziął głęboki oddech, otworzył drzwi i zeskoczył z fotela kierowcy. Przeszedł na tył furgonetki, by zabrać mały, brązowy karton.

Zatrzymał się przed drzwiami pubu, wahając się przez chwilę. Zapukał do drzwi. Zaczekał.

Żadnej odpowiedzi.

Zastukał ponownie, znów zaczekał chwilę, po czym wyciągnął z górnej kieszeni bloczek karteczek z napisem „Przepraszamy, z powodu twojej nieobecności nie udało się nam dostarczyć przesyłki” i zaczął pisać.

– Eddie. – Głos za jego plecami sprawił, że aż podskoczył.

Odwrócił się i zobaczył Irinę, idącą od strony małego parkingu z kluczykami w ręku. Czterdziestoletnia Ukrainka, wyglądająca teraz, jakby w ogóle się nie wyspała. Bardzo atrakcyjna, pomyślał Eddie, po czym od razu się skarcił. Jest o dwadzieścia lat młodsza od ciebie, zachowuj się. Przywołał swój najlepszy uśmiech. Ukrył strach.

– Dzień dobry, Irino! Tak wcześnie na nogach? – Przez chwilę zastanawiał się, czy kobieta ma na sobie to samo ubranie, co poprzedniego dnia.

– Dlaczego on nie otwiera? – zapytała Irina.

Eddie wzruszył ramionami.

– Skoro nikogo nie ma, może ty się podpiszesz?

Irina odebrała od niego urządzenie elektroniczne i opuszkami palców narysowała ogromny znak „X”.

Eddie się skrzywił.

– Powinnaś napisać tu swoje imię.

– E, tam. Nie muszę wpisywać swojego imienia. Kto tak twierdzi?

– W porządku. Dziękuję. – Eddie uznał, że powinien nawiązać choć krótką pogawędkę, gdy przekazywał jej przesyłkę. – Nie widzieliśmy się wczoraj?

– Nie – odpowiedziała zdawkowo Irina. Czekał na więcej szczegółów, ale nie dodała ani słowa.

– Wszystko w porządku? – Eddie od razu pożałował, że o to zapytał, ale nie mógł się powstrzymać.

Irina spojrzała na niego z ukosa.

– A co cię to, kurwa, w ogóle obchodzi?

Gadżet Eddiego zabrzęczał, grzechocząc w jego dłoni.

– W porządku, muszę się zbierać.

Rozstali się – Irina odryglowała drzwi pubu i zniknęła w środku, a Eddie wsiadł do furgonetki. Usłyszał, jak drzwi lokalu są ponownie zamykane na klucz.

Siedział przez chwilę na swoim miejscu. Położył dłoń na sercu. Waliło jak młot.

Uruchomił pojazd i pojechał zrealizować następną dostawę.

Zostały mu jeszcze dziewięćdziesiąt trzy.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Death at the White Hart

 

Copyright © Chris Chibnall, 2025

First published as DEATH AT THE WHITE HART in 2025 by Michael Joesph. Michael Joesph is part of the Penguin Random House group of companies.

Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki: Jon Kennedy (PRH UK)

Zdjęcie na okładce:

© marabird / Getty Images

© plainpicture / Schoo Flemming

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-481-2

 

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

 

mrocznastrona.pl