Śmierć na blogowisku - Iwona Banach - ebook + audiobook + książka

Śmierć na blogowisku ebook i audiobook

Iwona Banach

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Internet sam w sobie jest czymś wirtualnym, ale wspomaga się rzeczywistością, a rzeczywistość coraz mniej funkcjonuje bez internetu. Kanapka o wiele lepiej smakuje po wstawieniu jej zdjęcia na Instagram, a nowe buty bez zdjęcia na Facebooku po prostu nie istnieją i zdecydowanie lepiej się noszą, nawet jeżeli piją, uciskają i powodują odcisk na odcisku. A zbrodnia w internetach sprzedaje się jak świeże bułeczki.

Kolejna powieść bestsellerowej autorki, która nieodmiennie przyprawia czytelników o ból brzucha. Ze śmiechu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 25 min

Lektor: Konrad Olszewski

Oceny
3,4 (65 ocen)
17
12
17
16
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaProtas

Całkiem niezła

Sebastian z Polą jadą na blogowisko... pokręcone, troszkę śmieszne, trochę rozwleczone...
00
lekturojad

Nie oderwiesz się od lektury

Dużo się dzieje, nawet zabawna 😊
00
MaszkowskaI

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle świetnie się bawiłam słuchając audobook można powiedzieć że pełna jest zwrotów ,,akcji,,polecam
00
mal10

Z braku laku…

Przez nadmiar wątków aż... trochę nudna?
00
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

dziwna konstrukcja ale zabawne są postacie.
00

Popularność




1

To był ten moment i to miej­sce, kiedy coś musiało się stać. Sprawę zała­twił nóż. Krzyk ofiary nawet nie przedarł się przez knieje i ostępy, a w sumie także przez rachi­tyczny lasek dookoła domu, choć ktoś go usły­szał. W końcu, choć nie było ich wielu, to jed­nak mieli sąsia­dów.

– Zabiję cię, kre­ty­nie! – krzyk­nęła ona.

– Ja cie­bie też, a nawet bar­dziej! – odkrzyk­nął on i rzu­cił się na nią z nożem. I choć brzmiało to jak miło­sne prze­ko­ma­rzanki, było jed­nak aktem zbrodni.

Nie­wierna żona rów­nie nie­wier­nego męża za przy­czyną środ­ków psy­cho­ak­tyw­nych, któ­rych uży­wali czę­sto i w nad­mia­rze, oraz odro­biny alko­holu została prze­trans­por­to­wana tym nożem na tam­ten świat, jak nie­któ­rzy twier­dzili nieco nie­do­kład­nie.

Coś z niej zostało.

No i została klą­twa.

2

Maniu­tek jako wam­pir odklesz­czowy bar­dzo niskiej klasy wyru­szył z domu, żeby się posi­lić. Krwi nie łak­nął, wino mu wystar­czyło.

Jego matka wyj­rzała nie­pew­nie za nim. Zoba­czyła, jak idzie przez las w kie­runku domu Księż­nej, a wła­ści­wie tere­nów biwa­ko­wych, na któ­rych było zde­cy­do­wa­nie gło­śno.

– Kie­ru­nek wschód, tam musi być jakaś liba­cja – powie­dział Maniu­tek, wzbu­dza­jąc pod­laną zgrozą nie­chęć matki. Ta rozej­rzała się dookoła i w dali zoba­czyła biały cień, a wła­ści­wie nie­wy­raźny zarys, bla­dej i chyba nagiej kobiety w papi­lo­tach na gło­wie.

To musiała być ona. Postrach wszyst­kich, któ­rzy mieli to nie­szczę­ście, że byli spo­krew­nieni z mor­dercą. Nawet teraz, po latach. Ciotka z zaświa­tów znów szła bruź­dzić tym, któ­rzy zostali. Ich rodzi­nom i potom­kom, szła mar­no­wać życie Maniut­kowi!

Minęło tyle lat, a ona nie chciała odpu­ścić.

Matka Maniutka posta­no­wiła coś z tym zro­bić.

Chciała odwró­cić klą­twę, ale to nie miało sensu, musiała prze­chy­trzyć zjawę. Zna­jąc jej zami­ło­wa­nie do uży­wek, wypro­du­ko­wała swoj­ską kieł­basę i nafa­sze­ro­wała ją mari­hu­aną, powie­siła do wysu­sze­nia, a potem, uzbro­jona w saperkę, poszła roz­ko­pać grób.

Kiedy już go roz­ko­pała i wró­ciła do domu, kieł­basy nie było.

3

Tej nocy impreza przy ogni­sku była wyjąt­kowo udana. Ciotka z zaświa­tów albo ktoś inny, tego nie byli pewni, przy­niósł świetną kieł­basę, była tak pyszna, że Maniutka trzeba było wyła­wiać z jeziorka, jeden z biwa­ko­wi­czów pra­wie skrę­cił sobie kark, a Księżna dostała bie­gunki i została nawie­dzona. Ciotka z zaświa­tów pod­dała jej pomysł na cał­kiem spory zaro­bek, który nie wyma­gał pracy i nakła­dów.

W mię­dzy­cza­sie trzy razy wzy­wano karetkę, w tym dwa razy do Maniutka, raz po tym, jak się topił, drugi – po tym, jak dopa­dła go matka i ska­to­wała za kra­dzież kieł­basy rurą od odku­rza­cza. Naprawdę ska­to­wała, tym bar­dziej że się nie bro­nił.

– Musi­cie się zabez­pie­czyć! – krzy­czała, powo­du­jąc dziki chi­chot obec­nych, choć w sumie ten chi­chot wywo­ły­wała raczej kieł­basa. – To się źle skoń­czy! Prze­cież ciotka z zaświa­tów zrobi wszystko, żeby tu się stało coś strasz­nego. To będzie masa­kra!

– Wła­śnie – stwier­dziła z oddali, choć gło­śno, kobieta w papi­lo­tach, nie była naga, ale z daleka i tak nie było widać. – Wszy­scy się tu wymor­dują!

Nie­stety, miała wiele racji.

Może to było prze­czu­cie, a może życze­nie albo – jak mówili nie­któ­rzy – to ona sama była ciotką z zaświa­tów, w każ­dym razie już kilka dni póź­niej kory­ta­rze pałacu i zie­mia dookoła jeziora spły­nęły krwią, a zwłoki…

Ale po kolei…

Blo­go­wi­sko było wytwo­rem inter­netu oraz, co tu dużo mówić, sił nie­czy­stych. Zresztą wszel­kich moż­li­wych sił, bo było czymś, co zaist­nieć musiało.

Pewne rze­czy i zda­rze­nia są po pro­stu nie­unik­nione, choć wyda­wać by się mogło, że można ich unik­nąć. Nic bar­dziej myl­nego.

Inter­net sam w sobie jest czymś wir­tu­al­nym, ale wspo­maga się rze­czy­wi­sto­ścią, a rze­czy­wi­stość coraz mniej ist­nieje bez inter­netu. Jedno zaha­cza o dru­gie, zazę­bia się i jest odzwier­cie­dle­niem dru­giego. Kanapka o wiele lepiej sma­kuje po wsta­wie­niu jej zdję­cia na Insta­gram, a nowe buty bez zdję­cia na Face­bo­oku po pro­stu nie ist­nieją i zde­cy­do­wa­nie lepiej się noszą, nawet jeżeli piją, uci­skają i powo­dują odcisk na odci­sku.

Kie­dyś taką funk­cję peł­niły nie­dzielne spa­cery, które dawały moż­li­wość spo­tka­nia wred­nych kole­ża­nek i napa­wa­nia się ich zazdro­ścią, która była zba­wienna, jeżeli cho­dzi o odci­ski i nagniotki. Teraz spa­cery to ana­chro­nizm, wystar­czy sieć.

I działa to w peł­nej sym­bio­zie – wszystko, co zaczyna być modne w inter­ne­cie, natych­miast zaczyna poja­wiać się w tak zwa­nym realu, a to, co dzieje się w realu, bar­dzo pomaga roz­wi­jać się temu, co wir­tu­alne.

I nie doty­czy to tylko ciu­chów czy mody w poję­ciu ogól­nym.

To doty­czy wszyst­kiego.

Kuchni, lite­ra­tury, maki­jażu, a nawet skłon­no­ści do piro­ma­nii.

Rapa­cho­lin chciał zawład­nąć inter­ne­tem tak, jak inter­net zawład­nął nim. Być kimś, a może nawet zacząć sobie odro­binę w nim kró­lo­wać, a tu zasięgi spa­dały. Leciały na potęgę. Potrze­bo­wał pomocy.

– No dawaj, mów, gadaj! – zadzwo­nił do kolegi, dość odje­cha­nego i nieco ode­rwa­nego od rze­czy­wi­sto­ści gostka, który jed­nak potra­fił dobrze dora­dzić we wszel­kich dzie­dzi­nach. Robił świetne memy, a nawet pro­du­ko­wał więk­szość dur­nych cyta­tów przy­pi­sy­wa­nych Pau­lowi Coelho, choć cza­sami prze­sa­dzał.

– Albo komp, albo dupa! – oświad­czył, co Rapa­cho­lin wziął sobie do serca.

– Masz rację, to jest genialne! – zawo­łał.

I tak pomy­ślał, a potem przyj­rzał się swo­jemu kom­pu­te­rowi. No, powiedzmy, naj­lep­szy nie był, kosz­to­wał led­wie pięt­na­ście tysięcy, bo Księżna była skąpa. Rapa­cho­lin zapła­kał rzew­nymi łzami nad swoją dolą. Jak miał pra­co­wać na rzę­chu? Wziął kom­pu­ter z nie­chę­cią w obie ręce i z obrzy­dze­niem wyrzu­cił go przez okno. Z obrzy­dze­niem, ale i z roz­ma­chem. To była jego wina, tego gów­nia­nego lap­topa! Pro­fe­sjo­na­li­ści na gów­nie nie pra­cują, tak zde­cy­do­wał.

Wrzask pod oknem jesz­cze go w tym upew­nił.

Prze­cho­dząca przy­pad­kiem pod oknem kobieta popa­trzyła w górę tro­chę nie­chcący. Świe­tli­sty dysk, który leciał w jej kie­runku, wiru­jąc i skrząc się w słońcu, przy­wa­lił jej tak mocno, że zemdlała. Stra­ciła też dwie górne jedynki, ale to nic w porów­na­niu z poczu­ciem rze­czy­wi­sto­ści. Księżna miała głowę na karku, kazała jej zapła­cić za pory­so­waną obu­dowę lap­topa.

– Gdzie z zębami?! To jest elek­tro­nika, kobieto! – oświad­czyła, głasz­cząc lap­topa czule i przy oka­zji wyli­cza­jąc straty, które opie­wały na trzy­dzie­ści tysięcy, bo doszły i moralne.

Turystka oczy­wi­ście zapła­ciła, ale czuła się zachi­po­wana.

W końcu to był kosmiczny lap­top.

Kolejny tele­fon do zna­jo­mego spro­wa­dził Rapa­cho­lina na dobre tory.

– Albo komp, albo dupa! – znów powie­dział mu doradca. I Rapa­cho­lin znów wziął sobie te słowa do serca.

– Masz rację, to jest genialne! – podzię­ko­wał i natych­miast pobiegł wyrzu­cić przez okno przy­gru­chaną nie­dawno dziew­czynę.

O mało nie skoń­czyło się to kata­strofą, na szczę­ście wystar­czył gips.

Dziew­czyna była waleczna, dwa lewe sier­powe zała­twiły Rapa­cho­lina na cacy, a schody pod domem, na które go zrzu­ciła, dały mu kilka tygo­dni przy­mu­so­wego wypo­czynku.

I tu pomo­gły Księżna oraz ciotka z zaświa­tów. Księżna postra­szyła dziew­czynę oskar­że­niem o usi­ło­wa­nie zabój­stwa, ciotka inter­wen­cją siły wyż­szej. Dziew­czyna ucie­kła nocą.

Księżna Wła­dzia i ciotka z zaświa­tów były jak naj­bar­dziej realne. Jedna tro­chę bar­dziej, druga tro­chę mniej, ale jed­nak… Księżna nie była żadną księżną, miała jed­nak wło­ści, czyli cał­kiem spory dom i kilka hek­ta­rów terenu wraz z jezio­rem.

Leżało to nie­jako odło­giem, bo w zasa­dzie na sie­bie nie zara­biało, a powinno.

Księżna nie zmie­rzała jed­nak do zara­bia­nia w spo­sób zwy­czajny, stan­dar­dowy czy oczy­wi­sty. Jej cho­dziło o nieco inną dzia­łal­ność, taką, która – ocie­ra­jąc się o dobro­czyn­ność – byłaby dobro­czynna i dla niej.

Ciotka z zaświa­tów obja­wiała się zazwy­czaj tylko Księż­nej i pod­po­wia­dała jej, co ma robić, a że były skłó­cone i cał­ko­wi­cie nie­nor­malne, wpa­dały na coraz to dziw­niej­sze i bar­dziej nie­zwy­kłe pomy­sły, z któ­rych kilka skoń­czyło się maka­brą.

Ich komi­tywa nie powinna była zaist­nieć, gdyż Księżna i ciotka nie pałały do sie­bie miło­ścią. Zresztą sama kwe­stia pała­nia lub nie była utrud­niona ze względu na stan sku­pie­nia ciotki z zaświa­tów. Była w zasa­dzie nie­żywa, to zna­czy nie tylko w zasa­dzie: w ogóle była nie­żywa, mar­twa i pocho­wana. Dla jed­nych nie ist­niała, dla innych tro­chę jed­nak tak. Ludzie wie­rzą w różne dziwne rze­czy. Nie­któ­rzy twier­dzili, że ciotka jest duchem albo zjawą, ale to aku­rat pewne nie było. Mogła być po pro­stu wytwo­rem tej czy innej cho­rej wyobraźni, jakiejś zbio­ro­wej lub oso­bi­stej histe­rii, mitem, legendą albo zisz­cza­jącą się prze­po­wied­nią.

Rapa­cho­lin, któ­remu leżały na wątro­bie popu­lar­ność i spa­dek w dzie­dzi­nie aten­cji, a wła­ści­wie nie spa­dek, ale poważna klapa, był pociot­kiem Księż­nej (chyba był, co nie zostało udo­wod­nione, nie­któ­rzy uwa­żali go za jej kochanka, ale to, co uwa­żają ludzie, nie zawsze jest prawdą) i razem z nią usi­ło­wał wszystko napra­wić.

Bycie lub nie­by­cie pociot­kiem Księż­nej nie miało zna­cze­nia, bo się lubili, odbie­rali na tych samych falach, pra­gnęli mniej wię­cej tego samego i dosko­nale się doga­dy­wali oraz, co nie bez zna­cze­nia, uzu­peł­niali.

– No dawaj, mów, gadaj! – zwró­cił się tym razem do Księż­nej, bo uzie­miony gip­sem tro­chę nie miał wyboru.

– Albo komp, albo dupa! – oświad­czyła tym razem Księżna, co do chło­paka nie za bar­dzo prze­mó­wiło, bo już tak jakby gdzieś to sły­szał. – Zbie­raj się i zróbmy jakąś imprezę, jakiś deal, jakieś zamie­sza­nie. Bez tego dupa blada, komp nie pomoże, nawet gdyby był ze złota!

Wresz­cie zro­zu­miał prze­sła­nie.

Rapa­cho­lin rzadko się odu­rzał, a kiedy był w gip­sie, nawet rza­dziej, ale mie­wał trud­no­ści w rozu­mie­niu cza­sami pod­sta­wo­wych spraw.

Tym razem zro­zu­miał, że albo się zabie­rze za kom­pu­ter, albo będą kło­poty.

Język pol­ski bywa trudny!

Rapa­cho­lin prze­pro­sił stary, zde­ze­lo­wany i pory­so­wany zębami kom­pu­ter i zaczął dzia­łać. Tylko że tym razem to kom­pu­ter się obra­ził. Naj­pierw padła bate­ria, potem twardy dysk, potem kom­pu­ter znów wylą­do­wał za oknem, ale tym razem z Rapa­cho­linem, który – łapiąc zasięg – za bar­dzo się wychy­lił.

W sumie nawet nic się nie stało, tylko gips trzeba było zakła­dać od nowa.

Księżna bez Rapa­cho­lina była smutną star­szą panią oku­taną w szal z czasz­kami, który nosiła pra­wie zawsze i wszę­dzie, a on bez niej – Janem bez Ziemi. Choć, nie­stety, nie tym histo­rycz­nym. Jego rodzice – tak samo jak Irland­czycy w odnie­sie­niu do Jana bez Ziemi – uznali, że jest źle wycho­wa­nym dziec­kiem, z któ­rego nic dobrego wyro­snąć nie może. Zapo­mnieli wyraź­nie, kto go wycho­wy­wał. Inną sprawą było to, do czego dążyli, a te dąże­nia się roz­mi­jały. Rodzice chcieli, żeby miał nudną, ciężką, słabo płatną, ale sta­bilną pracę, on chciał zara­biać kro­cie i się przy tym nie męczyć.

– Mamo, tato, jeste­ście dino­zau­rami. Po co mi ta męka?? Ja chcę być kimś!

– No, ale kim, synku? – zapy­tała zanie­po­ko­jona matka, która znała swoje jedyne dziecko.

– Zostanę pato­stre­ame­rem!

To bar­dzo matkę ucie­szyło.

– Lekarz to zawsze lekarz – powie­działa z wes­tchnie­niem – choć gine­ko­log ma lepiej. Żywe ludzie są cho­ciaż cie­płe! – dodała i uspo­ko­iła się cał­ko­wi­cie. Tylko nie wie­działa, jak sąsiad­kom powie­dzieć, że syn się w umar­la­kach babrze.

Dla Rapa­cho­lina spo­so­bem na zara­bia­nie była sieć, ale ostat­nio szczę­ście w bank­no­tach jakoś go, nie­stety, opu­ściło.

Blog mu padł. Nie, że jakoś tak na chwilę czy coś, ale chło­pak zali­czył poważny dół w licz­bie odwie­dza­ją­cych. Ostat­nimi czasy wcho­dziło do niego led­wie sto, dwie­ście osób dzien­nie, a i ta liczba spa­dała, zda­rzały się dni, kiedy miał tylko dzie­się­ciu odwie­dza­ją­cych. Nie­ważne, co robił, jak kom­bi­no­wał, gdzie się pro­mo­wał. Mogła to być wina cię­cia zasię­gów przez Face­bo­oka albo po pro­stu ludzie się Rapa­cho­li­nem zwy­czaj­nie znu­dzili.

Boże, jak to bolało!

To było nie do znie­sie­nia i chło­pak zaczy­nał mieć już myśli blo­go­bój­cze, takie w stylu „rzu­cić to w dia­bły i zająć się czymś innym!”. Nie­stety, nie miał innych pomy­słów na życie, kwa­li­fi­ka­cji też w sumie nie, kochał być blo­ge­rem! On chciał w tej dzie­dzi­nie dzia­łać i na tym zara­biać. Reani­ma­cja bloga nie powio­dła się ani po tym, jak poka­zał zdję­cia z uro­dzin, na któ­rych połowa gości zali­czyła zgon, ani kiedy zro­bił wywiad z bar­dzo znaną w inter­ne­cie twór­czy­nią zaba­wek sek­su­al­nych z mode­liny i masy sol­nej, choć rze­czy­wi­ście miał wtedy tro­chę wię­cej wejść, bo mode­lina dzia­łała jako tako, ale masa solna się nie spraw­dziła i kilka osób chciało za wszelką cenę pozwać kogoś za obra­że­nia.

Gdyby cho­ciaż jego, to byłoby w miarę w porządku, bo nikt by go nie ska­zał, a sława by poszła w ruch. Nie­stety…

Nikt go nie pozwał, nie obra­ził, nawet nie wyzwał.

No, poza turystką, która stra­ciła zęby na lap­to­pie, ale od razu wyszło, że nawie­dzona, bo twier­dziła, że lap­top ją zachi­po­wał, i, nie­stety, to ona zyskała całe mnó­stwo zain­te­re­so­wa­nia jego kosz­tem.

To było bar­dzo depry­mu­jące.

Pod­pa­le­nie kilku śmiet­ni­ków i samo­chodu sąsiada też nie­wiele dało, dostał tylko po kie­szeni, kiedy fil­miki dotarły do poli­cji.

Bo trzeba powie­dzieć jasno – Rapa­cho­lin był blo­ge­rem inter­dy­scy­pli­nar­nym.

Mógł zaj­mo­wać się wszyst­kim. Nie ucie­kał od kon­tro­wer­syj­nych tema­tów. Raz nawet napi­sał, że duży kuper u kobiet jest oznaką zdro­wia i inte­li­gen­cji.

Niby nic się nie stało, tylko w ciem­nym zaułku w mia­steczku ktoś go napadł, sko­pał, roz­bił mu głowę i powie­dział, że kobiety nie mają mózgu w poślad­kach.

Ten ktoś pach­niał Cha­nel nr 5, miał krę­cone włosy i base­balla. Bolało. Siniaki scho­dziły mu przez trzy tygo­dnie.

Zaszył się u Księż­nej.

Rapa­cho­li­nem został z powodu rapu, ale i tak nikt tego nie zauwa­żał.

Prawdę powie­dziaw­szy, chciał stać się kimś sław­nym, tak żeby blog prak­tycz­nie pro­wa­dził się sam i sam jakoś pro­mo­wał, pro­mu­jąc przy tym i jego, nie wyma­ga­jąc jed­no­cze­śnie od niego nakła­dów czasu, pracy czy pie­nię­dzy.

Rapa­cho­lin dwoił się i troił, ale to, co było dar­mowe, zupeł­nie mu nie wycho­dziło i wyma­gało czasu, a więc dar­mowe (w zasa­dzie) nie było, bo czas to pie­niądz, a to, co było płatne, wyma­gało pie­nię­dzy, któ­rych nie miał.

Kom­bi­no­wał, mio­tał się, pro­sił, bła­gał, ale nic mu nie wycho­dziło.

Twór­czyni zaba­wek sek­su­al­nych z mode­liny i masy sol­nej musiał za wywiad zapła­cić, bo ona była sławna, tak więc nie wyszedł nawet na zero, a prze­cież chciał zara­biać.

Choćby na rekla­mach, ale porząd­nie, nie tak, że dwa­na­ście zło­tych co trzy mie­siące, ale choć kil­ka­dzie­siąt tysięcy.

Wie­dział, że przy pomocy ciotki z zaświa­tów i Księż­nej będzie w sta­nie tego doko­nać, bo ciotka mu się przy­śniła i powie­działa.

– Rapa­cho­linku kochany, zaj­mij się, kochany, serem bia­łym, a ja zain­te­re­suję się oka­blo­wa­niem w mali­no­wym chru­śniaku. Deszcz i sperma na grzy­bie siada.

Ciotka nie powinna była mu się śnić z wielu wzglę­dów, także prak­tycz­nych. Nie znał jej, a poza tym było coś jesz­cze, co spra­wiało, że nie powinna, ale cóż – sen to sen, nikt nie ma wpływu na to, o czym śni.

Bo mógł to być głupi wybryk wła­snego umy­słu albo wtar­gnię­cie na pry­watne tereny senne doko­nane przez zjawę…

Sfor­mu­ło­wa­nie „Rapa­cho­linku kochany” bar­dzo go zanie­po­ko­iło, gdyż z ciotką z zaświa­tów pokre­wień­stwo go nie łączyło żadne, a nawet w pew­nym sen­sie nale­żał do osób, któ­rych ona, ta ciotka, powinna nie­na­wi­dzić z całego serca.

Wraz z Księżną doszli do wnio­sku, że biały ser we śnie to zapo­wiedź zarobku, oka­blo­wa­nie wywia­dów tele­wi­zyj­nych, a deszcz i sperma to spły­wa­jące na niego zaszczyty i kon­takty. Oraz kon­trakty.

Szcze­gól­nie sperma, bo jed­nak rza­dziej się zda­rza.

Fakt, że zapo­wie­działa mu to aku­rat ta kon­kretna zjawa, tro­chę go prze­ra­ził z pew­nych wzglę­dów, ale wia­domo, ser to może być ser, ale też ser.

– O kur­czę, wiem! – wrza­snął. – Serem zostanę!

– Ple­śnio­wym? – zapy­tała Księżna.

– Nie, kurwa, angiel­skim! Rozu­miesz? Serem!

Nale­żał do tych osób, które pewne sprawy trak­tują zde­cy­do­wa­nie wybiór­czo. On tak wła­śnie robił, w horo­skopy nie wie­rzył, chyba że były dobre, we wróżby tak samo, toteż sen zin­ter­pre­to­wał na wła­sną korzyść.

Mali­nowy chru­śniak to miała być posia­dłość Księż­nej, a grzyb, wia­domo, tru­jąca zazdrość wre­doty inter­ne­to­wej oraz wszel­kich trolli, któ­rzy będą Rapa­cho­lina nisz­czyć, wyno­sząc go tym samym na szczyty popu­lar­no­ści, bo wia­domo, ważne tylko, żeby nie prze­krę­cili nazwi­ska.

Poza tym hejt rodzi hejt, a więc gene­ruje ruch. Ludzie i boty wyzy­wają się, wku­rzają i wyno­szą cię nie­chcący na pie­de­stały sieci. Potem ktoś prze­nosi to dalej, prze­kręca wszystko, poka­zuje gdzieś na jakimś por­talu, tam zaczyna się kotło­wać, a potem…

Tak można się dostać nawet do tele­wi­zji, a nawet do ary­sto­kra­cji!

I ta ciotka, mar­twa od lat, ale nad­zwy­czaj aktywna i w zasa­dzie nie­bę­dąca jego ciotką, choć czy­jąś na pewno, ten sen, Księżna, to wszystko splo­tło się w jedno wiel­kie pra­gnie­nie suk­cesu.

I to było waśnie to. Ten moment. Ta jedna chwila, która dopro­wa­dziła do powsta­nia blo­go­wi­ska, a także pośred­nio do mor­der­stwa, o czym jesz­cze nikt nie wie­dział, może poza ciotką z zaświa­tów, ale ona tę wie­dzę zacho­wała dla sie­bie.

4

Maniu­tek, jak już wspo­mniano, był wam­pi­rem trze­ciej kate­go­rii i bar­dzo sobie to cenił. Nie był spe­cjal­nie wyma­ga­ją­cym czło­wie­kiem ani wam­pi­rem zresztą też. Wszystko sobie cenił i to, że był wam­pi­rem, w sumie zawsze to lep­sze niż bycie alko­ho­li­kiem, i to, że wła­śnie trze­ciej kate­go­rii, bo jed­nak to zawsze coś i jest moż­li­wość awansu. Nie spał w trum­nie, bo ofi­cjal­nie uwa­żał to za nie­zbyt wygodne, nieofi­cjal­nie po pro­stu trumny nie posia­dał, nie poży­wiał się ludźmi, a zwłasz­cza kobie­tami, prze­ko­nany, że cała ta filo­zo­fia, w któ­rej jeżeli kogoś ugry­ziesz, to on się zamie­nia w wam­pira, jest nieco nie­do­pra­co­wana. Prze­cież jesteś tym, co jesz, a nie tym, co je cie­bie, więc stał się bar­dzo wybredny, ale tak naprawdę bał się, że wyro­sną mu piersi.

Co cie­kaw­sze, nie oba­wiał się, że sple­śnieje po serach ple­śnio­wych ani że zakwit­nie po kala­fio­rze, nie mówiąc już o skrze­lach, które mogłyby poja­wić się po zje­dze­niu ryb.

Miał pier­siową fik­sa­cję, fobię, ogól­nie bał się kobie­cych krą­gło­ści. Tyłki, cycki i brzu­chy go prze­ra­żały, ale cycki naj­bar­dziej. Zaczęło się od tego, co przy­pad­kiem usły­szał w kolejce w Bie­dronce. Cho­dziło o to, że komuś wybu­chły piersi w samo­lo­cie. Bar­dzo to wziął sobie do serca i od tej pory bał się, że skoro mogły w samo­lo­cie, to mogą i w super­mar­ke­cie. Na ulicy albo na przy­kład w win­dzie.

W przej­ściu pod­ziem­nym też.

Arty­kuły w mediach inter­ne­to­wych mno­żyły się jak cycki (tfu, grzyby) po desz­czu i biły na alarm, powo­du­jąc panikę oraz (u Maniutka) ataki sza­leń­stwa. Tytuły były bar­dzo suge­stywne: Sztuczne piersi grożą eks­plo­zją, Wybu­chowe piersi zabiły czło­wieka, Cycki zagłady, a nawet Wybuch w fabryce sili­konu, co oczy­wi­ście prze­ra­ziło go naj­bar­dziej, bo skoro takie cycki mogły zbu­rzyć fabrykę, to mogły zmieść z powierzchni ziemi Maniutka z przy­le­gło­ściami, czyli z całym mia­stem!

Ten wybuch śnił mu się po nocach. W sen­nych kosz­ma­rach widział już efekty wybu­chu takich bomb pier­sio­wych. Uogól­nie­nia, które zasto­so­wał, zde­cy­do­wa­nie nie­świa­do­mie spra­wiły, że tym bar­dziej uni­kał kobiet biu­ścia­stych oraz że zasta­na­wiał się, co mają w środku.

Kiedy przy­pad­kiem jego wzrok przy­kuł jakiś biust, zaczy­nał się trząść, śli­nić i beł­ko­tać. Maniu­tek, nie biust oczy­wi­ście. Nato­miast jeżeli to biust zaczy­nał się trząść albo podry­gi­wać (ze śmie­chu na przy­kład), Maniutka trzeba było zbie­rać z pod­łoża. Im więk­szy biust, tym szyb­ciej.

Zde­cy­do­wa­nie Maniu­tek uro­dził się w nie­od­po­wied­nich cza­sach. Kult dużego, wypeł­nio­nego sili­ko­nem biu­stu, któ­rego zdję­cia mniej lub bar­dziej zawo­alo­wane (choć zde­cy­do­wa­nie czę­ściej raczej mniej) stra­szyły Maniutka z każ­dej reklamy czy strony inter­ne­to­wej, nie mówiąc już o Insta­gra­mie, po pro­stu go przy­tła­czały i spra­wiały, że ten zwam­pi­ry­zo­wany nieco osob­nik ucie­kał. Uni­kał kobiet jak ognia.

Inna sprawa, że kobiety też go uni­kały, a więc moż­li­wość ich gry­zie­nia (czy jakiej­kol­wiek innej kon­sump­cji, nie­ko­niecz­nie wam­pi­rycz­nej) została wyklu­czona w przed­bie­gach, bo Maniu­tek do przy­stoj­nych nie nale­żał.

Z Maniut­ko­wym wam­pi­ry­zmem był jesz­cze jeden pro­blem. Cho­dziło o roz­mna­ża­nie. Jako czło­wiek zorien­to­wany w tema­cie podej­rze­wał, że wam­piry roz­mna­żają się odgór­nie, a nie oddol­nie jak reszta ludz­ko­ści. Ina­czej mówiąc – pasz­czowo. To roz­mna­ża­nie pasz­czowe pole­gało na tym, że ktoś gryzł kogoś, a tam­ten ktoś także się nagle wam­piryzował. Nie potrze­bo­wał do tego żad­nych męskich przy­rzą­dów, żeń­skich chyba też nie. Czyli kły jadowe czy jakoś tak, zna­czy to coś, co wam­piry miały w ustach, zastę­pują narządy płciowe.

Brrr.

Maniu­tek już sobie wyobra­żał o wiele za dużo. Nie chciał, żeby mu wyro­sły takie narządy w ustach, wolał do kobiet pod­cho­dzić sta­rymi meto­dami.

Nie był też ele­gancki – ani po ludzku, ani po wam­pi­rzemu. Nie prze­sa­dzał z higieną, nie wyry­wał wło­sów z uszu i nie czy­ścił paznokci, prze­ko­nany, że skoro żyje nocą, a noc jest ciemna, to nie ma co z tym prze­sa­dzać i że skoro nie­to­pe­rze mają owło­sione uszy, on też może.

Wło­sów z nosa nie usu­wał, bo ame­ry­kań­scy naukowcy ogło­sili, że może to dopro­wa­dzić do śmierci.

Świa­tła dzien­nego uni­kał, ale do niczego nie było mu potrzebne, po pro­stu wolał życie nocne. Pra­co­wać nie chciał, choć powi­nien. Jadał kaszankę, parówki, bur­gery i wszel­kie inne wyso­ko­prze­two­rzone jedze­nie, po któ­rym nic nie mogło mu wyro­snąć, choć raz w jakimś pasz­te­cie zna­lazł kurzy pazur i zaczął oba­wiać się, że wyro­sną mu szpony.

Utrzy­my­wała go matka, która wolała Maniutka w takim wyda­niu niż w każ­dym innym, a on wam­pi­rem został bar­dzo nie­dawno.

Wcze­śniej pró­bo­wał róż­nych wcie­leń. Spi­der­ma­nem był tylko dwie godziny plus sześć tygo­dni w gip­sie, Bat­ma­nem jedną noc plus mie­siąc w gip­sie, choć zła­ma­nym nosem stra­szył do dzi­siaj.

Był też Shre­kiem, kiedy się zatruł zepsutą kieł­basą, i wcale nie cho­dziło o gazy, choć fakt, wydo­by­wały się z niego odory iście bagienne, ale o kolor, bo zzie­le­niał. Ogól­nie tak jak Rapa­cho­lin chciał być kimś, ale pod­cho­dził do tego od dru­giej strony.

Bycie kimś stało się ostat­nio zde­cy­do­wa­nie waż­nym aspek­tem ludz­kiej natury, bo bycie sobą było już nie za bar­dzo korzystne.

I nie­ważne było, kim się jest, ważne, żeby się było kimś. To bycie kimś wyma­gało pew­nego zain­te­re­so­wa­nia ze strony oto­cze­nia, a naj­le­piej dużej liczby ludzi, nie­ko­niecz­nie osób zna­nych oso­bi­ście. Ba, nawet lepiej, żeby były nie­znane, ciotki, matki, kuzyni i sio­strzeńcy odpa­dali w przed­bie­gach.

Kole­dzy ze szkoły mogli oczy­wi­ście być, o ile do tej szkoły cza­sami się cho­dziło, co w wypadku Maniutka nie miało (za bar­dzo) miej­sca.

Jakiś czas temu został pogry­ziony (wła­śnie pogry­ziony, a nie ugry­ziony) przez klesz­cza i to dało mu prze­ko­na­nie, że stał się wam­pi­rem (niż­szej co prawda kate­go­rii, ale jed­nak!). To dawało mu poczu­cie, że jest na dobrej dro­dze, by zostać wresz­cie kimś waż­nym.

Ważni ludzie są postrze­gani wła­śnie jako wam­piry, ban­kowe, ener­ge­tyczne czy finan­sowe. Po pro­stu wszystko cią­gną do sie­bie.

Ostat­nio usły­szał, że jeden z pisa­rzy stał się wam­pi­rem wydaw­ni­czym, bo zassał wszyst­kich moż­li­wych wydaw­ców dla sie­bie i nic, ale to abso­lut­nie nic nie zosta­wiał dla innych. I już nikogo wydawcy nie wyda­wali tylko jego… A inni, odsta­wieni od wydaw­ni­czej piersi pisa­rze strasz­nie się bun­to­wali, ale że Maniu­tek o rynku wydaw­ni­czym poję­cia nie miał i ksią­żek nie czy­tał, więc o tyle go to obe­szło, że na blo­go­wi­sku był jakiś pisarz. Kon­ku­ren­cja w wam­pi­rzym fachu.

Ewen­tu­alna, bo pisa­rza nie znał, więc nie wie­dział, czy to ten jeden kon­kretny wam­pir wydaw­ni­czy już zaist­niały, czy może jakiś wam­pir wydaw­ni­czy in spe, który dopiero dobija się do wydaw­ców i zasy­puje ich tomami twór­czo­ści, licząc, że prę­dzej czy póź­niej ta twór­czość go stwo­rzy, tak jak on stwo­rzył ją.

Maniu­tek two­rzyć nie chciał.

O tym, że został pogry­ziony, prze­ko­nał się pew­nego dnia rano, po uda­nej nocy. Idąc do łazienki, zauwa­żył wyraźne ślady zębów i za nic w świe­cie nie chciał uwie­rzyć, że pogryzł go ratle­rek sąsiadki chło­paka, u któ­rego impre­zo­wał. Kiedy nad ranem spo­tkał pod blo­kiem rze­czo­nego ratlerka, szedł na czwo­ra­kach, pada­jąc gdzie popad­nie, nic więc dziw­nego, że pies wziął go za kon­ku­renta do swo­ich tere­nów wydal­ni­czych.

I ta nie­pa­miętna noc (bo jed­nak nic z niej z powodu upo­je­nia alko­ho­lo­wego nie pamię­tał) spra­wiła, że poczuł się lepiej.

Maniu­tek do tego wszyst­kiego bał się jesz­cze wielu innych rze­czy, bo czy­tał nagłówki arty­ku­łów na stro­nach inter­ne­to­wych, ale nie czy­tał ich zawar­to­ści, tak więc wraz z wie­kiem i czy­ta­niem rosła w nim panika i prze­ko­na­nie o zagro­że­niu, jakie czyha na niego z każ­dej strony.

Po arty­kule Naj­pierw katar, potem śmierć poszedł sobie ampu­to­wać nos, na szczę­ście mu się to nie udało. Arty­kuł, który wyda­wał się Maniut­kowi zapo­wie­dzią kata­strofy zdro­wot­nej, doty­czył kobiety, która kich­nęła za kie­row­nicą i roz­je­chała jeża. Wia­domo, śmierć jeża też jest przy­kra, ale on tego nie doczy­tał.

Po repor­tażu Trąd powró­cił Maniu­tek wysma­ro­wał się maścią ich­tio­lową – cały, włącz­nie z geni­ta­liami, i scho­wał do tap­czanu, sie­bie, nie maść. Nie doczy­tał, że cho­dziło o szym­pansy. Trądu nie dostał, ale dopa­dła go strasz­liwa, wie­lo­barwna, potwor­nie sącząca się reak­cja skórna na maść.

I tak miał szczę­ście, bo począt­kowo zamie­rzał ją jeść.

Po nagłówku (bo jak już wia­domo, arty­ku­łów na­dal nie czy­tał) Matka zja­dła pup­cię nie­mow­laka wpadł w taką panikę, że zaczął się bać wła­snej matki, choć zda­wał sobie sprawę (chyba), że nie­mow­la­kiem od dawna już nie jest.

Tłu­ma­cze­nie, że cho­dziło o tort na baby sho­wer, nic nie pomo­gło.

Był typem zde­cy­do­wa­nie mania­kal­nym.

Tacy ludzie sta­no­wią zagro­że­nie cza­sami nie tylko dla samych sie­bie, choć począt­kowo uzna­wani są za sym­pa­tycz­nych, barw­nych i uro­czo sza­lo­nych. Ludzie czę­sto zapo­mi­nają, że sza­leń­stwo to po pro­stu sza­leń­stwo, przy któ­rym uro­czy może być nawet pająk ptasz­nik, ale to oka­zuje się dopiero póź­niej.

5

Blo­go­wi­sko miało być miej­scem spo­tka­nia blo­ge­rów wszel­kiej maści, ale doce­lowo naj­bar­dziej tych książ­ko­wych. Piszą­cych, czy­ta­ją­cych, recen­zu­ją­cych książki, pro­mu­ją­cych je, a nawet cza­sami także tych książki piszą­cych, bo roz­dział na tych, któ­rzy tylko piszą o książ­kach albo tylko te książki piszą, już dawno stał się ana­chro­ni­zmem. Teraz każdy blo­ger książ­kowy przy­naj­mniej marzy o pisa­niu ksią­żek, a każdy pisarz pro­wa­dzi przy­naj­mniej rekla­mo­wego bloga, gdzie cza­sami pro­muje książki innych pisa­rzy.

Rapa­cho­lin stwier­dził jed­nak, że blogi książ­kowe w swo­ich lite­rac­kich świa­tach nie są tak opi­nio­twór­cze i gotów­ko­genne jak te life­sty­lowe czy kuli­narne, a on miał ochotę zaist­nieć, a nie pisać książki, dla­tego było mu wszystko jedno, kto przy­je­dzie, byle byli to ludzie wielcy.

To zna­czy wielcy zasię­gami i liczbą wejść, a nie swo­imi pry­wat­nymi oso­bo­wo­ściami.

Tylko że to jest tro­chę masło maślane, jesteś piękny i bogaty, to jesteś wielki, jesteś wielki, natych­miast sta­jesz się piękny i bogaty, choć­byś miał prysz­cze.

Kiedy jedna z insta­gra­me­rek poka­zała swoją wysypkę, któ­rej naba­wiła się z powodu uczu­le­nia, bar­dzo wiele mło­dych kobiet zaczęło sobie w Pho­to­sho­pie dora­biać prysz­cze.

Jedna nawet na biu­ście. Media osza­lały!

To była wysypka stu­le­cia, a zaczęło się od zwy­kłej pomyłki. Znana influ­en­cerka pochwa­liła się, że ma uczu­le­nie na kim­chi, ostrą kore­ań­ską i bar­dzo modną potrawę, ale słow­nik w tele­fo­nie kim­chi zmie­nił na kicz, a kto jak kto, ale każda licząca się blo­gerka (modowa, książ­kowa, fil­mowa, a nawet life­sty­lowa) powinna na kicz być uczu­lona już od uro­dze­nia.

Wsty­dem było nie być uczu­lo­nym. Prysz­cze były konieczne.

Jedna dziew­czyna nawet poszła odro­binę za daleko – wysma­ro­wała się kle­jem i posy­pała kaszą gry­czaną, którą potem ład­nie powle­kła flu­idem. Nie­stety, dostała uczu­le­nia na klej, które aku­rat wyglą­dało paskud­nie, tak paskud­nie, że nie mogła tego nikomu poka­zać.

Jej egzema ni­gdy, nie­stety, nie stała się modna.

I to nawet dobrze, bo gdyby tak się stało, połowa influ­en­ce­rek obdar­łaby się ze skóry do żywego mięsa…

Wie­rząc w pomysł Rapa­cho­lina oraz bio­rąc pod uwagę senne suge­stie ciotki z zaświa­tów, Księżna Wła­dzia udo­stęp­niła chło­pa­kowi swój teren oraz pałac, który pała­cem był tylko z nazwy, ale był duży i mroczny. Posia­dał całe mnó­stwo pokoi, a także spory barak miesz­kalny, który kie­dyś był oborą, oraz miej­sce na roz­ło­że­nie namio­tów. Był także dostęp do jeziorka, w któ­rym spo­koj­nie ktoś mógł się uto­pić.

Nie­spo­koj­nie w sumie też.

Cza­sowo jed­nak jeziorko peł­niło funk­cję kibelka i toa­lety, co w nie­dłu­gim cza­sie powinno zaowo­co­wać inte­re­su­ją­cymi wysyp­kami, bie­gunką i ewen­tu­al­nie czy­ra­kami.

Wbrew póź­niej­szym przy­pusz­cze­niom Rapa­cho­lin na wypa­dek typu uto­nię­cie liczył tylko tro­chę, wia­domo: alko­hol plus sza­leń­stwo mło­do­ści jed­nym dają szybki trans­port w zaświaty, innym wstęp na topki i ścianki.

A on wie­rzył, że zaświa­towy świat ciotki, zmar­łej lata temu, ale wciąż obec­nej i aktyw­nej, pomoże mu urzą­dzić się wygod­nie na tym świe­cie i sporo zaro­bić.

Ciotka nie musiała oczy­wi­ście nikogo topić, ale jakiś zawał czy pomie­sza­nie zmy­słów spo­wo­do­wać mogła jak naj­bar­dziej, a to też mogło odbić się sze­ro­kim echem o cele­bryc­kie ścianki.

Począt­kowo idea blo­go­wi­ska jawiła się Księż­nej i Rapa­cho­li­nowi jako luźne spo­tka­nie grupy co zna­mie­nit­szych blo­ge­rów, mocno pod­lane winem i nieco sza­lone, z któ­rego wynik­nie coś więk­szego, to zna­czy tro­chę zdjęć, kilka wpa­dek i jakiś szum w inter­ne­cie. Potem Księżna, podobno za pod­usz­cze­niem ciotki (któ­rej wie­rzyć z pew­nych wzglę­dów nie powinna, a która jej się noto­rycz­nie obja­wiała), zapro­po­no­wała, że można by to zro­bić o wiele lepiej.

Zor­ga­ni­zo­wać jakieś wywiady, wykłady, spo­tka­nia, zro­bić wła­sne ścianki, a do tego coś wykom­bi­no­wać w zakre­sie inte­gra­cji, na przy­kład kilka kon­kur­sów i zabaw.

– Byle nie na pozio­mie imprezy uro­dzi­no­wej dzie­się­cio­latka! – zastrzegł Rapa­cho­lin, oczyma duszy widząc wygłupy z balo­nami albo bieg w wor­kach, z któ­rego mogło wynik­nąć kilka inte­re­su­ją­cych wypad­ków.

I wła­śnie tak to się zaczęło.

Księżna wymy­śliła grę ze zbrod­nią.

Każdy zna takie gry miej­skie, wiej­skie i nija­kie. Poszu­ki­wa­nie cze­goś albo kogoś, a naj­bar­dziej mor­dercy.

– Rapa­cho­linku kochany, każdy to poko­cha – oświad­czyła, jak zazwy­czaj prze­ko­nana o tym, że ma rację. Rapa­cho­li­nowi było wszystko jedno, co kto poko­cha, byle to dawało jakieś wymierne korzy­ści, w tej chwili jesz­cze nie finan­sowe, ale wkrótce może tak.

Roz­to­czyła przed nim wizję zabawy, która wcią­ga­nie wszyst­kich, a nawet pozwoli im się roz­wi­nąć inte­lek­tu­al­nie.

Jakieś zagadki, kalam­bury, alu­zje, a przy tym nocne chasz­cze i wykry­wa­nie mor­dercy przy świe­tle księ­życa.

Chło­pak od razu się zgo­dził, wie­dząc, jak jest. Jeżeli jest gra ze zbrod­nią, to i zbrod­nia może się tra­fić, a o ile to nie on byłby mor­dercą, to odniósłby z takiej zbrodni wielką korzyść.

Zresztą nikomu źle nie życzył.

Zro­bił lek­kie roze­zna­nie w inter­ne­cie. Chciał zapro­sić grupę blo­ge­rów książ­ko­wych, z naci­skiem na tych czy­tu­ją­cych także kry­mi­nały, ale potem zde­cy­do­wał, że niech to pój­dzie wła­snym torem, dał sygnał, a potem cze­kał. Zro­bił się genialny melanż.

Kiedy wszystko zaczęło się kla­ro­wać, miał taką ilość chęt­nych, że mógł wybie­rać.

Czuł się nie­mal demiur­giem, prze­glą­da­jąc pro­file chęt­nych i odrzu­ca­jąc oferty blo­ge­rów zbyt łagod­nych, zbyt spo­koj­nych czy zbyt ugo­do­wych.

Teraz blo­go­wa­nie to nie jest zaję­cie dla różo­wych kró­licz­ków, no chyba że ma się pysz­czek pełen ostrych jak szty­lety zębów, z któ­rych ście­kają krew i jad.

Potem zna­lazł jakie­goś poli­cjanta, który zgo­dził się bez­płat­nie opo­wie­dzieć o śledz­twach, blo­gera od tru­cizn, zna­nego i lubia­nego, który też zgo­dził się wystą­pić bez zapłaty, jakie­goś pisa­rza, który (to fakt, pie­nią­dze wziął, ale nie­zbyt duże) miał opo­wia­dać, jak pisać recen­zje, a może i książki.

Pisarz chciał począt­kowo zro­bić swój autor­ski kurs pod tytu­łem: Do niczego się nie nada­jesz, chyba że urwiesz komuś jaja, na co Rapa­cho­lin nie przy­stał, bo było zbyt sado­ma­so­chi­styczne, a sado­ma­so­chizm nie ma dobrej prasy.

Tak więc zmie­niono to na Jak połknąć tę żabę i się nie zadła­wić, co, nie­stety, nie przy­pa­dło do gustu miło­śni­kom zwie­rząt, wega­nom i przed­sta­wi­cie­lom Towa­rzy­stwa Miło­śni­ków Żab.

Trzeci i ostatni pomysł to było: Jak zostać pisa­rzem, co wku­rzyło femi­nistki. Pod­dał się.

Opra­co­wał grę leśną, ale i z tego zre­zy­gno­wał po reak­cji Księż­nej.

– Pod­chody są dla dzie­cia­ków! – skwi­to­wała Księżna Wła­dzia i Rapa­cho­lin musiał przy­znać jej rację.

Potem wykom­bi­no­wał grę miej­ską, ale to też było do niczego. Nie mieli pod ręką żad­nego mia­sta, a na wsi miej­skiej gry nie dało się zor­ga­ni­zo­wać. Nie­stety, wiej­skiej też, bo gra wiej­ska za bar­dzo koja­rzyła się z sek­sem w stogu siana oraz widłami w tej czę­ści ciała, która z tego stogu najczę­ściej wystaje.

Oraz z bło­tem, piwem i kom­baj­nem.

W końcu posta­wił na grę w Kto zabił? To miała być naj­cie­kaw­sza gra, w któ­rej każdy, a może tylko więk­szość uczest­ni­ków, dosta­nie odpo­wied­nie role i według sce­na­riu­sza zre­ali­zuje zabawę, czyli zagadkę o zabar­wie­niu maka­bryczno-filo­zo­ficz­nym z naci­skiem na krew i ewen­tu­alne flaki. To musiał jesz­cze dopra­co­wać.

Sce­na­riusz zna­lazł w sieci i chyba ukradł, bo nie był cał­ko­wi­cie pewien, czy nie była to kra­dzież, ale i tak wszystko pozmie­niał i dosto­so­wał do wła­snych potrzeb i realiów.

Choć nie do końca. Pozmie­niał pod­pisy i tytuły, dodał kilka prze­cin­ków i uwa­żał, że to wystar­czy.

Realia miały być współ­cze­sne. Nie zamie­rzał prze­bie­rać ludzi w stroje z epoki wik­to­riań­skiej ani bawić się w jakieś udziw­nie­nia. Gra miała się odbyć tam, gdzie byli. Tyle.

Ludzie mieli wylo­so­wać postać i się w nią wcie­lić. Do wyboru było nie­wiele moż­li­wo­ści. Mor­derca, zamor­do­wany, jakaś żona zamor­do­wa­nego albo mąż. Jakiś współ­pra­cow­nik, jacyś gapie, może ktoś jesz­cze. Naj­bar­dziej podo­bała mu się postać wred­nej ciotki zamor­do­wa­nego i zamie­rzał zostać nią sam, ale Księżna się obra­ziła, uwa­żała, że ta rola należy się jej z racji tego, że jest ciotką i że zde­cy­do­wa­nie jest wredna.

Wcią­ga­nie do zabawy osób w wieku Księż­nej nie bar­dzo mu paso­wało, było ponie­kąd obcia­chem, ale też nie mógł nic z tym zro­bić. To ona była wła­ści­cielką oko­licy i rze­czy­wi­ście potra­fiła być wredna.

Ona zresztą to w sobie lubiła i pie­lę­gno­wała, powta­rza­jąc, że woli być wredna niż głu­pia. Ciotka z zaświa­tów wystą­pić mogła jedy­nie jako duch i tak zade­kla­ro­wała swoją obec­ność, co począt­kowo Rapa­cho­lina prze­stra­szyło, a potem zachwy­ciło – w końcu zaświaty to gwa­ran­cja nie­złej zabawy.

No i posma­czek grozy, w któ­rej lubują się wszy­scy, szcze­gól­nie w lesie, nad jezio­rem, przy ogni­sku i z pro­mi­lami.

Było też kilka osób z obsługi, które miały grać same sie­bie. Ogrod­nik Jan Józef Kon­stanty miał grać ogrod­nika. Maniu­tek miał grać Maniutka, który się tacza nocami po tere­nie i liczy na dra­pane, czyli pije na sępa. Dwie poko­jówki, z któ­rych jedna była cudzo­ziemką i cał­ko­wi­cie nic nie rozu­miała, miały grać poko­jówki, a kucharka wcie­lić się w kucharkę.

Pra­co­wały tylko sezo­nowo, bo Księżna cza­sami lubiła uda­wać księżną, ale ich płace były marne, więc z zabawy się ucie­szyły.

Rapa­cho­lin został bez przy­działu, ale posta­no­wił wcie­lić się w postać gapia i wszyst­kiego przy­pil­no­wać.

W odróż­nie­niu od reszty miał wie­dzieć, kto jest mor­dercą, tak więc mógłby w razie potrzeby albo akcję przy­spie­szyć, gdyby szło zbyt wolno i wszy­scy padali z nudów, albo zwol­nić, poda­jąc fał­szywe wska­zówki, gdyby gra zbyt szybko zmie­rzała ku koń­cowi.

Mógł oczy­wi­ście zor­ga­ni­zo­wać warsz­taty, co zresztą pla­no­wał, miały to być warsz­taty Jak zamor­do­wać i pozbyć się zwłok, ale cudow­nie bez­płatny poli­cjant powie­dział, że w czymś takim udziału wziąć nie może, więc Rapa­cho­lin zamie­rzał coś takiego zro­bić, powiedzmy, za rok albo nawet wcze­śniej, o ile wszystko wypali.

W osta­tecz­no­ści zamie­rzał zmie­nić nazwę warsz­ta­tów i też jakoś sobie pora­dzić.

Musiał wszystko dobrze prze­my­śleć i ogar­nąć tak, żeby ludzie byli zado­wo­leni, żeby pisali o dobrych stro­nach blo­go­wi­ska (bo prze­cież nie o złych, a te jed­nak ist­niały), żeby robili mu reklamę (w sen­sie i jemu, Rapa­cho­li­nowi, i blo­go­wi­sku, które mogło, gdyby wypa­liło, prze­dzierz­gnąć się w imprezę cykliczną).

Musiał się jed­nak liczyć z kło­po­tami. Taka na przy­kład pogoda mogła nie dopi­sać, a bie­ga­nie w desz­czu pomię­dzy namio­tami to żadna przy­jem­ność. Pogoda też mogła dopi­sać za bar­dzo i spra­wić, że ludzie będą się sma­żyć w słońcu nad jezior­kiem zamiast cokol­wiek robić.

Musiał się też liczyć z wszech­obecną i mocno wszę­dzie pod­kre­ślaną rywa­li­za­cją wśród blo­ge­rów, bo jed­nak mimo wszystko heka­tomby nie pla­no­wał.

Dodat­kowo, jak znał życie, warsz­taty pod takim tytu­łem Jak zamor­do­wać i pozbyć się zwłok mogły spo­wo­do­wać pewne kon­se­kwen­cje.

Nie­stety, można było się spo­dzie­wać, że po takich warsz­ta­tach kilka osób przy­stąpi do spraw­dza­nia, czy rze­czy­wi­ście były warte uczest­nic­twa, za które będą już musieli zapła­cić.

Nawet gdyby, to fachow­ców w tej dzie­dzi­nie trudno było zna­leźć, bo ci, któ­rzy prze­by­wali w wię­zie­niach, fachow­cami chyba nie byli, skoro dali się zła­pać, a ci, któ­rzy cza­sowo w wię­zie­niach nie prze­by­wali, raczej nie pałali chę­cią ujaw­nia­nia swo­ich tajem­nic.

Mogli to zro­bić jedy­nie pisa­rze, ci kry­mi­nalni, ale oni też się mię­dzy sobą nie kochali, mieli swoje tajem­nice i w ści­śle okre­ślo­nych warun­kach mogli być nie­bez­pieczni.

Podobno jedna taka autorka kry­mi­na­łów zamor­do­wała męża, po czym napi­sała o tym książkę i zaro­biła wiel­kie pie­nią­dze na ekra­ni­za­cji.

– Pie­nią­dze w wię­zie­niu też są przy­datne – stwier­dziła, zapy­tana, po co to zro­biła i dla­czego napi­sała książkę, która ją pogrą­żyła. Mogła nie pisać i być na wol­no­ści albo nie mor­do­wać…

– Nie spo­sób zigno­ro­wać głosu natchnie­nia – powie­działa pisarka po chwili zasta­no­wie­nia, łako­mie spo­glą­da­jąc na sie­kierę.

Tu jed­nak gra Kto zabił? miała być tylko grą, a wykłady na temat mor­derstw i pozby­wa­nia się zwłok jedy­nie opcją, gdyby coś nie wyszło.

Bo prze­cież mogło nie wyjść. Ktoś mógł zbyt szybko i bez zapo­wie­dzi już na wstę­pie odkryć mor­dercę, ktoś mógł się upić i naroz­ra­biać, ktoś mógł coś pod­pa­lić.

Ktoś kogoś mógł pobić, uto­pić, upić, a nawet poro­bić kom­pro­mi­tu­jące zdję­cia i wysłać je w sieć, a to by była kata­strofa, bo potem, ow­szem, jak naj­bar­dziej, ale nie w trak­cie.

Blo­ge­rzy sami w sobie są dość potężną mie­szanką wybu­chową, a w połą­cze­niu z pisa­rzami, o któ­rych cza­sami piszą, mogą być nie­bez­pieczni i groźni, ale też zagro­żeni.

Bo to jest tak, jak jest dobrze, to jest dobrze, ale jak już zaczyna być źle, to nagle wszy­scy bie­gną po sie­kiery i tasaki, nawet jeżeli cho­dzi tylko o słowa.

Pewna blo­gerka okre­śliła pewną książkę „czy­ta­dłem”, autorka natych­miast popro­siła o wyrzu­ce­nie tego potwor­nego słowa i zastą­pie­nie go sło­wem „dzieło”. Blo­gerka, powo­łu­jąc się na swoje prawa oraz wol­ność oso­bi­stą, nie zgo­dziła się, autorka się wście­kła. Powo­łu­jąc sięna prawo do obrony, zwy­zy­wała blo­gerkę od igno­ran­tek, debi­lek po gim­na­zjum i sta­rych szmat. Blo­gerka rzu­ciła „gra­fo­manką”. To była znie­waga wyma­ga­jąca pomsty. Trzy dni póź­niej blo­gerka miała pocięte opony w samo­cho­dzie marki Toyota. Opony pociął nasto­letni uczeń blo­gerki w odwe­cie za pałę z WDŻ czy jakie­goś innego WF, ale oskar­żono pisarkę, która nie miała alibi, mimo że miesz­kała sześć­set kilo­me­trów dalej.

Potem pisarka wysłała blo­gerce kupę swo­jego psa zawi­niętą w bro­ka­tową bibułkę w ser­duszka, blo­gerka nasłała na pisarkę tabun Hunów, czyli swo­ich fanów, zazwy­czaj dzia­ła­ją­cych zdal­nie i inter­ne­towo, ale jeden z nich miesz­kał przy­pad­kiem koło pisarki i wysma­ro­wał jej drzwi kocim kałem.

Potem doszło do spo­tka­nia.

Obie kobiety padły… Nie, nie padły sobie w ramiona, to nie powieść oby­cza­jowa, ale praw­dziwe życie.

Jedna wylą­do­wała w szpi­talu ze zła­ma­nym pal­cem, druga z pod­bi­tym okiem.

Odtąd wia­domo, że jeżeli chce się skan­dalu, roz­głosu i awan­tury, należy zapra­szać obie naraz.

I Rapa­cho­lin chciał to zro­bić, ale Księżna się nie zgo­dziła, uwa­żała, że co za dużo, to nie­zdrowo. Nie miała poję­cia o życiu w sieci, nie­stety miała wła­dzę.

Tę jedną, kon­kretną. Miała tereny na blo­go­wi­sko. Musiał jej ustą­pić.

Liczył, że nawet jeżeli te dwie się nie poja­wią, poja­wią się inni, rów­nie skłó­ceni, pała­jący żądzą zemsty, odwetu albo choć odro­biną nie­na­wi­ści i jakoś to będzie.

Nie wszy­scy się kochają, nie wszy­scy nawet tole­rują, ale to nie jest wada. To zaleta!

Nikt nie powie­dział, że ma być różowo i fal­ban­kowo! Rapa­cho­lin celowo rezy­gno­wał z blo­ge­rów pro­mu­ją­cych romanse, lite­ra­turę ero­tyczną, choć ciotka z zaświa­tów awan­tu­ro­wała się, że z utę­sk­nie­niem czeka na ruję i porub­stwo, Księżna na romanse mafijne, choć uwa­żała, że te klaty na okład­kach to zachęta do homo­sek­su­ali­zmu, bo jak można takie coś chło­pom poka­zy­wać, ale on nie miał na to ochoty. Odrzu­cił też lite­ra­turę oby­cza­jową, ale tylko tę łzawą.

Miało nie być ckli­wie, łzawo, bzawo, roman­tycz­nie i ero­tycz­nie, choć nikt nie powie­dział, że ero­tyzm jest wyklu­czony.

Nikt nie spo­dzie­wał się więc unie­sień namięt­no­ści i pory­wów serc. Prawdę mówiąc, nikt niczego się nie spo­dzie­wał, no może poza porząd­nym ochla­jem i odro­biną zabawy.

Nikt też nie prze­wi­dział, że będzie krwawo, ale to już inna sprawa.

Rapa­cho­lin zdo­był też coś szcze­gól­nego. Zain­sta­lo­wał w ścia­nie, bar­dzo nisko (jak naka­zuje tra­dy­cja), kawa­łek kamie­nia z Blar­ney. Miała to być z jed­nej strony zachęta do zabawy, z dru­giej takie coś, co pokaże wszyst­kim, że warto tu przy­je­chać, bo jak głosi fama, kto ten kamień poca­łuje, potrafi pięk­nie się wyra­żać, a do Blar­ney jakoś w sumie daleko.

Kamień nie był z Blar­ney, ale nikt o tym nie wie­dział. Rapa­cho­lin przy­niósł go z gru­zo­wi­ska koło kaplicz­ko­wego grilla przy domku za jezio­rem, ale to było w zasa­dzie bez zna­cze­nia. Rapa­cho­lin doro­bił do tego świetną legendę, poka­zu­jąc, jak za odłu­pa­nie kawałka cen­nego arte­faktu zwi­nęła go irlandzka poli­cja. Co zresztą było prawdą, ale zwi­nęli go nie za odłu­pa­nie kamie­nia, ale za obna­ża­nie się w miej­scu publicz­nym. I to wła­ści­wie bez­pod­staw­nie, bo nie obna­żał się w celu obna­ża­nia się, tylko zała­twiał potrzeby fizjo­lo­giczne w parku. Pech chciał, że zoba­czyła go tam jakaś rodzina z dziećmi i na doda­tek była to nie irlandzka, ale pol­ska rodzina. Na roda­ków za gra­nicą nie można liczyć.

– Kamień działa na prze­cinki i nie­po­trzebne przy­miot­niki oraz wyła­puje orto­grafy – zachwa­lał go Rapa­cho­lin, ale nikt nie spie­szył się do cało­wa­nia.

Niby dycha to nie­dużo, ale pła­cić za cało­wa­nie kamie­nia nikt nie zamie­rzał.

I nie cho­dziło o to, że nie chcieli czy nie wie­rzyli. I chcieli, i wie­rzyli, wiara w takie rze­czy jest w inter­ne­cie bar­dzo roz­po­wszech­niona i dość mocno oddzia­łuje na umy­sły, ale nie chcieli, żeby kto­kol­wiek się dowie­dział, że oni to zro­bili. Dla­czego? Dla­tego, żeby ktoś potem nie depre­cjo­no­wał ich osią­gnięć.

Bo ludzie bywają wredni.

Zaraz ktoś by się zna­lazł, kto by powie­dział, że ta książka się nie liczy, bo w sumie to kamień ją napi­sał, a nie autor.

Albo że ktoś tam pisa­nie sobie za dychę zała­twił, bo cało­wał się z kamul­cem, zamiast uczci­wie pra­co­wać jak praw­dziwi pisa­rze. Godzi­nami, w pocie czoła, dora­bia­jąc się przy tym skrzy­wie­nia krę­go­słupa i alko­ho­li­zmu.

Albo że jeżeli po kamie­niu to takie kiep­skie, to bez kamie­nia tylko do kibla by się na papier toa­le­towy nada­wało. Liczą się talent i praca, a nie taka droga na skróty!

Dla­tego wszy­scy skry­cie marzyli o cało­wa­niu się z kamie­niem, ale nikt tego gło­śno nie mówił, lecz każdy pla­no­wał, jak to zro­bić, bo jed­nak nie było to łatwe.

Pierw­szy nocny zamach na kamień nie udał się, bo jeden z blo­ge­rów pra­wie skrę­cił sobie kark i potem przez cały dzień łaził w koł­nie­rzu orto­pe­dycz­nym.

Nie chcąc tra­cić zarobku, Rapa­cho­lin – aby zapo­biec pokąt­nemu cało­wa­niu kamie­nia, który oczy­wi­ście nie dzia­łał, bo nie miał prawa dzia­łać, zresztą nawet nie prze­by­wał w tym kraju co ten z Blar­ney, ale nawet gdyby, to i tak nie miał prawa – brał pod uwagę sma­ro­wa­nie kamie­nia kle­jem typu Kro­pelka, ale za szybko wysy­chał, albo czymś bar­dzo bar­wią­cym, ale to była pieśń przy­szło­ści.

Rozu­miał dosko­nale, że to działa w obie strony i nie cho­dzi tylko o kamień, ale ogól­nie. Ludzie są inte­re­sowni, a blo­ge­rzy to też ludzie. Nie­stety. Rozu­miał więc, że przy­jadą tutaj także po to, żeby z jego sławy, ewen­tu­al­nej, ale moż­li­wej, uszczk­nąć coś dla sie­bie. Zaist­nieć medial­nie poza nim, sko­rzy­stać. Tak, sko­rzy­stać na Rapa­cho­li­nie i na blo­go­wi­sku, dla­tego chciał zro­bić wszystko, żeby zanim oni sko­rzy­stają na nim, on zdą­żył sko­rzy­stać na nich.

6

Pierwsi blo­ge­rzy zaczęli przy­jeż­dżać i kwa­te­ro­wać się w baraku, gdzie mieli jakieś łóżka i dość paskudne prze­działy, bo nie było tam stan­dar­do­wych pokoi, ale jeżeli chcieli, mogli obok roz­bić sobie namioty, roz­pa­lić ogni­ska, a nawet zacząć się inte­gro­wać.

Rapa­cho­lin nie gwa­ran­to­wał wyży­wie­nia, ale Księżna zadbała o to, żeby za dodat­kową opłatą każdy mógł się sto­ło­wać u niej w pałacu, o ile tylko chciał.

Nie było to wyży­wie­nie sto­łów­kowe, ale raczej takie, które spo­tyka się w barach dwor­co­wych. Paskudne, dro­gie i nie­zbyt smaczne, czę­sto nie­zdrowe, ale zawsze pożą­dane.

Sta­no­wiły je sło­ikowe flaki, prze­ter­mi­no­wane parówki, nieco ośli­zła już kieł­basa w oce­anie musz­tardy, jajecz­nica na zawo­ła­nie albo śle­dzie w kilku róż­nych zale­wach, z któ­rych każda była octem.

Kucharka goto­wała też żurek z proszku z taką ilo­ścią octu, że aż wykrę­cało, oraz bigos, w któ­rym można było zna­leźć nie tylko mię­sne resztki z całego tygo­dnia, lecz także śle­dzie i jajka na twardo, o ile ktoś się przy­glą­dał.

– Co ty pie­przysz?! Ludzie przy­je­chali tu po przy­godę, a nie po wra­że­nia kuli­narne – oświad­czyła Księżna po tym, jak pewna blo­gerka kuli­narna z bloga Pie­przyć z fan­ta­zją weszła do kuchni i zemdlała z wra­że­nia, po czym usi­ło­wała wytłu­ma­czyć Księż­nej, że do bigosu śle­dzi się nie powinno doda­wać, a kucharka ma myć tale­rze z obu stron.

– I co to za mimozy żeś tu poza­pra­szał? – zapy­tała Rapa­cho­lina. – Prze­cież jak znam życie i moją kucharkę, ta blo­gerka będzie mdlała mi w kuchni kilka razy dzien­nie!

Na razie blo­gerka prze­szła na wyży­wie­nie zdalne, czyli zaczęła się żywić sama z dala od pałacu, robiąc kre­cią robotę Księż­nej, ale na to pora­dzić już nic nie mogli.

Zresztą wszy­scy żywili się hybry­dowo. Tylko w sytu­acjach kry­zy­so­wych lub na kacu ucie­kali się do wyży­wie­nia w pałacu, co – choć nie byli tego świa­domi – ura­to­wało im życie.

Nie­któ­rzy usi­ło­wali też jeść to, co zna­leźli w oko­licy, czyli wszel­kie grzyby, grzybki, rośliny kra­dzione z pól sąsia­du­ją­cych z pała­co­wymi tere­nami, jakieś marne ryby oraz kolo­rowe owoce z leśnych krza­ków.

Gdyby nie jeden z blo­ge­rów, Rafał z Kociołka Pano­ra­miksa zapro­szony na wykłady z tru­cizn, kilka sztuk zwłok zna­le­ziono by już pierw­szego wie­czora, bo krzaki cisu upstrzone kolo­ro­wymi owo­cami ślicz­nie wyglą­dały na leśnej polance.

Choć fak­tem było, że nawet on nie ura­to­wał Mor­den­cja­tury od zje­dze­nia jakie­goś halu­cy­no­gen­nego świń­stwa w postaci jajecz­nicy z grzy­bami i od lata­nia wie­czo­rem po baraku i namio­tach w ucieczce przed pte­ro­dak­ty­lem poże­ra­ją­cym biu­sto­no­sze.

Jajecz­nica z grzyb­kami była pyszna, pte­ro­dak­tyl jako pro­dukt uboczny też pre­zen­to­wał się świet­nie, dopóki nie zaczął jej gonić.

Na szczę­ście szybko jej to prze­szło, a ona sama prze­żyła.

Mor­den­cja­tura pro­wa­dziła bloga lite­racko-kry­mi­nal­nego, a wła­ści­wie inte­re­so­wała się wyłącz­nie nie­zwy­kle mor­der­czymi kry­mi­na­łami. Stąd nazwa bloga. Mor­der­czy kry­mi­nał to jed­nak nie­zbyt odpo­wied­nie okre­śle­nie, prze­cież to nie kry­mi­nał mor­duje, choć obe­rwa­nie książką bywa bole­sne. Ona kochała krew, flaki, wydłu­bane oczy i jak naj­bar­dziej paskudne opisy maka­bry.

Była też zda­nia, że lite­ra­tura może powo­do­wać stan zagro­że­nia życia albo ochoty na zagry­zie­nie pisa­rza, co też może skut­ko­wać zagro­że­niem życia, nie­któ­rzy pisa­rze są nie­strawni oraz że lite­ra­tura może być mor­der­cza, ale tylko wtedy, kiedy nie jest dobra, a nie jest dobra tylko wtedy, kiedy nie podoba się wła­śnie jej.

To ogól­nie dość znane podej­ście u nie­któ­rych blo­ge­rów, któ­rzy uwa­żają, że ich zda­nie jest naj­waż­niej­sze i każdy ma obo­wią­zek się z nim zga­dzać, a auto­rzy naj­bar­dziej.

Co nie­kiedy pro­wa­dzi do spraw sądo­wych albo wojen pod­jaz­do­wych.

Poza Mor­den­cja­turą przy­je­chała też Blo­go­Vlo­gia, która zaj­mo­wała się blo­giem oraz vlo­giem i uwa­żała, że jest naj­pięk­niej­sza na świe­cie, co czę­sto zda­rza się kobie­tom.

Kaja z bloga Ser­ce­zmor­dercą pro­pa­go­wała książki, w któ­rych mor­derca krad­nie serce czy­tel­nika (cza­sami też i serce jed­nego z boha­te­rów, nie­kiedy przy uży­ciu noża), bo uwa­żała, że zakoń­cze­nie, kiedy wygrywa wyłącz­nie ten dobry, jest głę­boko krzyw­dzące i nie­spra­wie­dliwe, a nawet sche­ma­tyczne.

Blogi trzeba jakoś róż­ni­co­wać, bo jest ich tak dużo, że się mylą, powta­rzają, a nawet dupli­kują, szcze­gól­nie w recen­zjach, dla­tego coraz mod­niej­szy jest trend, by to zróż­ni­co­wa­nie uwy­dat­niać.

Ser­ce­zmor­dercą w ten trend się wpi­sy­wało. Może mało kto kocha mor­der­ców, w ogóle mało kto ich rozu­mie, o ile moty­wem nie jest wielka miłość, a akcja nie obej­muje amoku, ale zasięgi wzro­sły, choć wielu czy­tel­ni­ków zasta­na­wiało się, co ma w gło­wie (i czy w ogóle coś ma) ta blo­gerka pała­jąca miło­ścią do wszel­kich psy­cho­pa­tów tego świata.

Mówi się, że każda potwora znaj­dzie swego ama­tora. Kaja chciała tylko zna­leźć swoją niszę w wir­tu­alu, co zresztą jej się udało, potem zaczęła pisać listy do seryj­nych mor­der­ców i się w nich zako­chi­wać, bo wbrew pozo­rom kraty sprzy­jają trwa­łym związ­kom, nie­stety, oka­zało się, że nie miała siły prze­bi­cia przez stosy listów od innych kobiet.

Prze­szła więc na mniej pożą­da­nych, zwy­kłych mor­der­ców, ale i tu nie miała szczę­ścia.

Bella była blo­gerką mydło­po­wi­dłową, to zna­czy pro­mo­wała wszystko, co się da – od pod­pa­sek po kar­mie­nie pier­sią w Hima­la­jach oraz książki wszel­kiej maści, ale naj­bar­dziej kochała kry­mi­nały.

Nie­któ­rzy auto­rzy wście­kali się na nią, bo nie każdy chciał, żeby jego dzieło, a cza­sem nawet wie­ko­pomne dzieło, w postaci książki leżało na zdję­ciu obok maści na hemo­ro­idy, śle­dzia albo owa­dów jadal­nych na lar­wo­bur­gery, choć to ostat­nie budziło naj­więk­szą zgrozę.

Nie obyło się bez gróźb karal­nych i pło­mien­nych listów do wydaw­ców, któ­rym było mniej wię­cej wszystko jedno, gdzie leży książka, byleby ład­nie wyglą­dała.

Hipo­lit pro­wa­dził kanał na YouTu­bie razem ze swoją świnką Skar­bonką, miłą, choć nie­zbyt foto­ge­niczną (i dość śmier­dzącą) świnką wiet­nam­ską, którą zabrał na blo­go­wi­sko, co wszyst­kich zasko­czyło, ale że w regu­la­mi­nie nie było mowy o zwie­rza­kach, więc nie było też mowy o tym, żeby kogo­kol­wiek ode­słać.

Naj­mniej cho­dziło o prawa blo­gera. Naj­bar­dziej o prawa zwie­rząt i ogólny odbiór cze­goś takiego, bo jeżeli wia­do­mość o tym dotar­łaby do mediów spo­łecz­no­ścio­wych, mia­łoby to kata­stro­falny wręcz wydźwięk, a dotar­łaby na pewno.

Świnka miała na imię Skar­bonka z tej pro­stej przy­czyny, że kiedy w trak­cie wystę­pów ktoś zde­cy­do­wał się prze­słać Hipo­li­towi jakiś więk­szy donate, to wtedy z rado­snym chrum­ka­niem i kwi­kiem na ekra­nie moni­tora poja­wiała się ona, świnka Skar­bonka. Sko­ja­rze­nie jak naj­bar­dziej pra­wi­dłowe, choć nie­zbyt odkryw­cze, wkrótce jed­nak miało zyskać nieco inne, o wiele bar­dziej mroczne zna­cze­nie, kiedy Hipo­lit będzie musiał sta­nąć twa­rzą w twarz z opła­tami na pokry­cie szkód. Świń­skich.

Było zresztą jesz­cze kilka osób, które przy­je­chały, wyje­chały, potem znów przy­je­chały (nie­ko­niecz­nie były to te same osoby), ale zebrało się spore grono, które w blo­go­wi­sku uczest­ni­czyć chciało, i to jak naj­bar­dziej.

Takie wyda­rze­nia z pogra­ni­cza realu i wir­tu­alu są bar­dzo cenione. Dają ludziom posmak przy­gody. W końcu prze­ko­nać się, że osoba zza zasłony ekranu naprawdę ma trzy­dzie­ści lat i jest kobietą, jak twier­dziła, a nie sie­dem­dzie­się­cio­let­nim zbo­czeń­cem, to naprawdę wielka radość.

Pierw­szy wie­czór – oprócz kilku nie­spo­dzia­nek w postaci kąpieli po pijaku, jak naj­bar­dziej nie­spo­dzie­wa­nych, sza­lo­nych efek­tów grzyb­ków halu­cy­no­gen­nych, wła­ści­wie jed­nak spo­dzie­wa­nych, i awan­tury pomię­dzy Hipo­li­tem a jego świ­nią o wyja­da­nie skar­pe­tek z wia­dra na brudną bie­li­znę – obył się bez więk­szych zawi­ro­wań, ale cóż, wia­domo, ludzie muszą się zaakli­ma­ty­zo­wać, zanim zaczną się inte­gro­wać albo dezinte­gro­wać, bo i to się zda­rza.

Tak to po pro­stu działa.

Nie ma porząd­nej imprezy bez odro­biny zawi­ści czy nie­na­wi­ści, która wykwit­nie potem na róż­nych forach, stro­nach i pudel­kach pyta­niami w stylu: „Jak ona mogła… ”, „Kto do tego dopu­ścił…” oraz „Upra­wiał seks z wie­wiór­kami…”, które są bar­dzo kli­kalne, nawet bar­dziej niż prze­cież o wiele waż­niej­sze wia­do­mo­ści w stylu: „Nie należy doda­wać zepsu­tych śle­dzi do bigosu”.

W sieć poszły pierw­sze wie­ści o sza­leń­stwach nad jezio­rem. Sypały się lajki, ser­duszka, latały privy z pyta­niami oraz peni­sami, ale to jest nor­malne zawsze, nie tylko pod­czas imprez ple­ne­ro­wych.

Ktoś całą noc tłukł na maszy­nie do pisa­nia, która wła­ści­wie była lap­to­pem z dołą­czoną do niego starą i bar­dzo gło­śną kla­wia­turą, co wszyst­kim prze­szka­dzało, bo każde z nich w jakimś momen­cie nocy miało ochotę się prze­spać.

Wygrali ci, któ­rzy padli z prze­pi­cia.

W takich miej­scach zazwy­czaj nie ma upier­dli­wych sta­ru­szek, które uprzy­jem­niają sąsia­dom życie, tłu­kąc w rury, że „co to za pie­kielne hałasy?”, kiedy tylko ci na palusz­kach zechcą przejść za potrzebą z sypialni do łazienki. Ale sta­ruszki nie są obo­wiąz­kowe, mło­dzi też potra­fią dać w kość nawet i tam, gdzie rur nie ma, kiedy ten, kto wali w kla­wi­sze, jest pisa­rzem, a więc ma sławę i pie­nią­dze, a pie­nią­dze zara­bia, prze­szka­dza­jąc innym spać, i nawet się nie podzieli.

– Pisa­rze nie powinni tu przy­jeż­dżać – oświad­czyła Kaja. – Kon­flikt inte­re­sów! A poza tym…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki