Siedem dni - Tomasz Sablik - ebook + książka

Siedem dni ebook

Sablik Tomasz

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Siedem dni, które zmienią wszystko.

Sycylijskie słońce, błękitne morze i pozornie beztroskie wakacje w nadmorskim hotelu. Jednak każdy z gości przybywa z bagażem – nie tylko wypełnionym letnimi strojami.

Roma przyjeżdża z ukochanym mężczyzną, nieświadoma, że za kilka dni odkryje prawdę, która zburzy wszystko, w co dotąd wierzyła. Chiara, każdego ranka, tuż przed świtem, ucieka na pustą plażę, by w samotności zmierzyć się z myślami o śmierci. Stanisław wie, że niektórych rzeczy nie da się już naprawić. Lena po raz pierwszy w życiu czuje, że może być szczęśliwa, ale czy to uczucie przetrwa powrót do rzeczywistości?

Cztery osoby. Cztery historie. Cztery spojrzenia na życie. Siedem dni, które każdego z nich zmienią na zawsze.

Poruszająca opowieść o sile, która rodzi się w najtrudniejszych momentach. O przyjaźni dojrzewającej w cieniu tragedii i o tym, że czasem trzeba wszystko stracić, by odnaleźć siebie.

Tomasz Sablik, ur. w 1988 roku w Bielsku-Białej, gdzie mieszka do dziś. Autor powieści: Mój dom (2024), Przypadłość (2022), Lęk (2021), Winda (2020), Próba sił (2019, 2024). Introwertyk, najlepiej czujący się we własnym domu. Lubi zaglądać do ludzkich umysłów i przelewać swoje obserwacje na papier.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 176

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Mał­gosi J., bez któ­rej ta powieść by nie powstała.

DZIEŃ PIERWSZY

ROMA

Podmuch gorą­cego, par­nego powie­trza omiótł jej ciało zaraz po wyj­ściu przez cia­sne drzwi samo­lotu na meta­lowy podest scho­dów. Tur­biny potęż­nej maszyny buczały gło­śno, wzma­ga­jąc gorąc i duchotę. Natych­miast poża­ło­wała, że nie zamie­niła dre­so­wych, baweł­nia­nych spodni na lniane szorty, które miała na tę oka­zję przy­go­to­wane w pod­ręcz­nej tor­bie.

Dziew­czyna, która nazy­wała się Róża, lecz chciała, by nazy­wano ją Roma, spoj­rzała za sie­bie, by się upew­nić, że jej chło­pak także wydo­stał się z samo­lotu. Był tuż za nią. Czuła zapach jego per­fum, sły­szała za sobą jego kroki, a mimo to musiała się upew­nić, niczym mała dziew­czynka uwa­ża­jąca, by nie zgu­bić ojca w tłu­mie.

Do trzy­dziestki bra­ko­wało jej dokład­nie sied­miu mie­sięcy, ale bez maki­jażu wyglą­dała zale­d­wie na dwa­dzie­ścia kilka lat. Była nie­wy­soka, ale nie nosiła butów na obca­sie i w ogóle naj­czę­ściej przed­kła­dała wygodę nad atrak­cyj­ność. Lubiła być natu­ralna i nade wszystko ceniła kom­fort. Dłu­gie, się­ga­jące do pasa blond włosy poły­ski­wały w peł­nym słońcu, a grzywka zakry­wała czoło. Jej oczy zda­wały się zawsze rado­sne i pełne życia. Lubiła się śmiać, ale nie prze­pa­dała za swoim śmie­chem, zupeł­nie tak, jakby można było to w ogóle wyko­ny­wać nie­po­praw­nie. W towa­rzy­stwie się pil­no­wała, ale cał­kiem swo­bod­nie śmiała się za to przy Rafale. To był jej chło­pak. Męż­czy­zna, z któ­rym chciała spę­dzić resztę swo­jego życia docze­snego i każ­dego, jakie ist­nieje po nim.

Chłodna od kli­ma­ty­za­cji skóra dziew­czyny powoli adap­to­wała się do nowych warun­ków kli­ma­tycz­nych a sycy­lij­skie słońce, teraz przy­sło­nięte przez maszynę, zwia­sto­wało według pro­gnozy pogody sie­dem upal­nych dni.

Kiedy wraz z pozo­sta­łymi pasa­że­rami scho­dziła po meta­lo­wych, per­fo­ro­wa­nych schod­kach, jej uwagę przy­kuła nie­wielka winda, która po dru­giej stro­nie samo­lotu powoli opa­dała z pokładu na roz­grzaną płytę lot­ni­ska. Dostrze­gła w niej młodą dziew­czynę na wózku inwa­lidz­kim, na oko dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nią. Dziew­czyna umknęła jej uwa­dze, gdy wyla­ty­wali, być może korzy­stała z pierw­szeń­stwa i jako pierw­sza dostała się na pokład samo­lotu.

Obok niej stali jedna ze ste­war­des oraz młody chło­pak. Na twa­rzy ste­war­desy gościł pro­mienny, nie­mal wyuczony i wzo­rowy uśmiech. Chło­pak nato­miast minę miał zatro­skaną i trzy­mał dłoń na smu­kłym ramie­niu dziew­czyny.

Była ona na pierw­szy rzut oka nie­by­wale atrak­cyjna, miała zamknięte oczy. Gęste kasz­ta­nowe włosy upięła w długi war­kocz. Bluzka na ramiącz­kach odsła­niała kilka małych tatu­aży na jej bla­dych ramio­nach. W pasie okryta była kocem. Roma zauwa­żyła, że Rafał także patrzył w tam­tym kie­runku. Chciała mu powie­dzieć, cicho, lecz sły­szal­nie, że życie jest nie­spra­wie­dliwe, lecz poczuła cie­pły dotyk jego dłoni na swoim na­dal chłod­nym ramie­niu. Wska­zał na potężną górę, która wyło­niła się zza samo­lotu.

– Spójrz. Góra Erice. Z lądu wygląda jesz­cze potęż­niej.

Roma odwró­ciła się i dostrze­gła ogromny szczyt na tle pozba­wio­nego jakiej­kol­wiek chmury błę­kit­nego nieba.

– Zro­bisz mi na jej tle zdję­cie? – zapy­tał, wciąż wpa­tru­jąc się w czy­ste, nie­do­sko­nałe dosko­nałe dzieło natury.

Spoj­rzała na niego tak, jakby spo­glą­dała pierw­szy raz. Był wyso­kim męż­czy­zną, całe ciało miał wyta­tu­owane czar­nym tuszem, aż po szyję. Jego nie­bie­skie oczy barwy morza czę­sto wyda­wały się zaszklone, jakby miał zaraz zapła­kać, co nie­by­wale i nie­zro­zu­miale ją pocią­gało. Może dla­tego, że te oczy zdra­dzały jego praw­dziwą, wraż­liwą naturę. Rafał miał trzy­dzie­ści dwa lata, choć przez tatu­aże oraz kil­ku­dniowy zarost mógł wyglą­dać na star­szego.

– Jasne – odparła Roma. Zama­sko­wała smu­tek, a może i deli­katne roz­go­ry­cze­nie, że Rafał nie chce mieć zdję­cia z nią na tle tej góry ani żad­nej innej. Czę­sto nie chciał się z nią foto­gra­fo­wać, co zauwa­żyła już jakiś czas temu i ten fakt cza­sem uwie­rał ją jak kamyk w bucie. Kamyk, z któ­rym cho­dziła już od pół­tora roku, kiedy się poznali.

– Nie mogę się docze­kać, aż wsko­czymy do morza. Tylko ty i ja przez sie­dem dni, Mała – powie­dział, teraz patrząc w jej zie­lone oczy.

– Ja rów­nież – odparła.

Uści­snął jej ramię. Nie lubiła, gdy ją tak nazy­wał, lecz uśmiech­nęła się mimo­wol­nie. Dotyk męż­czy­zny, z któ­rym zamie­rzała spę­dzić swoje życie, prze­gnał z jej głowy wszel­kie tro­ski i roz­my­śla­nia o nie­spra­wie­dli­wo­ści losu i braku wspól­nych zdjęć.

Gdy zeszli na roz­grzaną płytę lot­ni­ska, cyk­nęła mu kilka fotek. Na każ­dej przy­brał tę samą pozę. Oddała mu apa­rat, a on cmok­nął ją w usta. Uśmiech­nęła się.

Udali się do pod­sta­wio­nych małych auto­bu­sów lot­ni­sko­wych, a cho­lerny kamyk na­dal tam był.

CHIARA

– Wszystko w porządku, kocha­nie?

Unio­sła głowę i spoj­rzała na chło­paka o krótko przy­strzy­żo­nych blond wło­sach i orze­cho­wych oczach. W jego spoj­rze­niu dostrze­gła dobrze jej znane zatro­ska­nie, czego miała w tym dniu ser­decz­nie dość. Nie tylko zresztą w tym dniu. Na miłość boską, miała tego po dziurki w nosie od dłuż­szego czasu.

Gdy pierw­szy raz spoj­rzał na nią tymi oczyma, pyta­jąc o wspólną kawę, zapa­dła się w nich, jak dziecko zapada się w wyso­kiej zaspie śniegu, gdy ska­cze na nią z bal­konu. Sama robiła tak nie­raz w daw­nych cza­sach, gdy wie­działa jesz­cze co to szczę­ście i czu­cie w nogach.

Teraz przy­ła­py­wała się na tym, że po pro­stu nie znosi tego spoj­rze­nia. Znaj­do­wali się na lot­ni­sku w stre­fie odbioru bagażu reje­stro­wa­nego, gdzie wła­śnie uru­cho­miła się czarna taśma baga­żowa, a gdzieś w trze­wiach budynku huk­nęła pierw­sza walizka.

– Ile jesz­cze razy mnie o to zapy­tasz? – zapy­tała łagod­nym tonem, choć iry­ta­cja powoli przej­mo­wała nad nią kon­trolę. – Jest dopiero połu­dnie, a już zapy­ta­łeś około dzie­się­ciu razy. Dobi­jemy do stu, Miko­łaj?

– Nie – odparł chło­pak, jesz­cze moc­niej zatro­skany, a teraz nieco zbity z tropu. – Po pro­stu…

– Po pro­stu daj mi spo­kój, okej? Jeśli będę się czuła źle, poin­for­muję cię, tato – zadrwiła. – Słowo har­ce­rza. Na tym wózku ci też ni­gdzie nie ucieknę, prawda? A przy­znam, że wyglą­da­łoby to nad wyraz komicz­nie.

Dziew­czyna przy­sta­wiła dłoń do piersi. Czuła, jak serce znowu galo­puje jej ze zło­ści, jakby chciało wysko­czyć z klatki pier­sio­wej. Żało­wała, że zare­ago­wała tak ostro, ale nie zdo­ła­łaby się już dłu­żej uśmie­chać i zapew­niać, że nic jej nie jest.

Tak naprawdę dole­gało jej wiele. Zgo­dziła się na ten wyjazd, by uszczę­śli­wić wła­śnie jego, swo­jego męża, lecz poża­ło­wała tuż przed wylo­tem, gdy kilka osób gapiło się, jak obsługa lot­ni­ska nie­po­rad­nie radzi sobie z zała­do­wa­niem jej wózka na pokład samo­lotu.

– Prze­pra­szam, kocha­nie – odparł nieco zdez­o­rien­to­wany.

– Jezu! Nie musisz wciąż prze­pra­szać – upo­mniała go Chiara ponow­nie ostrzej, niż zamie­rzała. – Idź po nasz bagaż, pro­szę. Raczej nikt mnie nie porwie, a jeśli jed­nak spró­buje, to będę gło­śno krzy­czeć, jak pie­przona wariatka. Ludzie znowu będą mieli ubaw.

To było sil­niej­sze od niej. Zazwy­czaj sta­rała się pano­wać nad emo­cjami, lecz dzi­siaj nie potra­fiła. Chciała do toa­lety, była już cał­kiem prze­po­cona, śmier­działa, a w dodatku nie­zno­śnie bolał ją krę­go­słup. Nie poma­gała jej myśl, że czeka ich jesz­cze ponad­go­dzinna podróż auto­ka­rem do hotelu. Patrząc, jak Miko­łaj idzie po bagaż i ukrad­kiem na nią jesz­cze zerka, modliła się w duchu, by w auto­ka­rze była sprawna kli­ma­ty­za­cja.

Chiara była spa­ra­li­żo­wana od pasa w dół. Unie­ru­cho­miona, miała mnó­stwo czasu na obser­wa­cje i szcze­rze lubiła to robić. W grun­cie rze­czy uwa­żała, że nie­wiele wię­cej jej zostało do roboty przez więk­szość czasu. Wychwy­ciła utkwiony w niej wzrok niskiej blon­dynki, która stała na scho­dach samo­lotu, a potem zer­kała na nią w trak­cie prze­jazdu auto­bu­sem na lot­ni­sko, no i teraz. Czuła to, a jed­nak pozwa­lała jej patrzeć bez skrę­po­wa­nia. Mogłaby spoj­rzeć jej w oczy, zmro­zić lodo­wa­tym spoj­rze­niem, które wyćwi­czyła do per­fek­cji, i tym samym wpra­wić ją w zakło­po­ta­nie, ale nie chciała tego robić. Pomy­ślała za to, że ładna blon­dynka nawet nie dostrzega tego, że chło­pak, z któ­rym przy­była, przy­gląda się nie­mal każ­dej dziew­czy­nie na lot­ni­sku. Chiara znała ten typ męż­czyzn. Facet sto­jący obok dziew­czyny był cały w tatu­ażach. Wysoki i bar­dzo szczu­pły, i nie­by­wale atrak­cyjny. Zwra­cał na sie­bie uwagę. Pozo­wał na nie­grzecz­nego chłopca i być może nawet nim w isto­cie był. Tego nie mogła jesz­cze okre­ślić, ale sie­dem wspól­nych dni, o ile jadą w to samo miej­sce, pozwoli jej to stwier­dzić. Pomy­ślała z roz­tar­gnie­niem i zawsty­dze­niem, że sama wola­łaby obok sie­bie wła­śnie takiego męż­czyznę.

Takiego, któ­rego kie­dyś miała, lecz wypa­dek zabrał jej go wraz z moż­li­wo­ścią poru­sza­nia się na wła­snych nogach.

STANISŁAW

Kli­ma­ty­za­cja, ow­szem, dzia­łała w auto­ka­rze, który wiózł tury­stów do hotelu, lecz to i tak nie poma­gało w żad­nym stop­niu. Lodo­waty nadmuch przy­po­mi­nał dmu­cha­nie w roz­bu­chane ogni­sko. Upalne, roz­ża­rzone słońce nagrze­wało bez­li­to­śnie auto­kar z każ­dej strony. Pro­mie­nie wpa­da­jące przez szybę sku­tecz­nie tłu­miły wątłe nawiewy kli­ma­ty­za­to­rów cał­kiem prze­stron­nego pojazdu. Pot per­lił się na policz­kach wszyst­kich ludzi wewnątrz nagrza­nej, mkną­cej auto­stradą puszki i lepił koszulki do ple­ców zmę­czo­nych, ale i pod­eks­cy­to­wa­nych tury­stów, two­rząc wykwintne, wiel­kie, ciemne plamy na ich pod­ko­szul­kach.

Wesoła, laty­no­ska muzyka przy­gry­wała z małych przy­su­fi­to­wych gło­śni­ków, lecz zagłu­szał ją stary sil­nik pojazdu, ile­kroć ten osią­gał mak­sy­malną pręd­kość, czyli przez nie­mal cały czas.

Sta­ni­sław wyjął z kie­szonki koszuli baweł­nianą chu­s­teczkę, sta­ran­nie ją roz­ło­żył i podał swo­jej żonie, lecz ta nawet na niego nie spoj­rzała, wpa­try­wała się za to w prze­su­wa­jący się za szybą kra­jo­braz. A chu­s­teczka ta wiele zna­czyła dla Sta­ni­sława, bo lata temu dostał ją od matki, która wkrótce potem zmarła. Nie roz­sta­wał się z tym skraw­kiem mate­riału nawet na krok, jakby cząstka duszy jego matki była w nim zaklęta.

– Życzy sobie pani prze­trzeć twarz? – zapy­tał teatral­nie, lecz uprzej­mie.

Maria, nauczy­cielka, na którą ucznio­wie klas pod­sta­wo­wych wołali „Pani Marika Pała Do Dzien­nika”, wzięła chu­s­teczkę z wyha­fto­wa­nymi ini­cja­łami S.M. i przy­ło­żyła do twa­rzy, by dokład­nie ją wytrzeć. Nie oka­zała jed­nak posza­no­wa­nia dla tego świę­tego przed­miotu, bo zmiętą i wil­gotną zwró­ciła mężowi, na­dal gapiąc się przez szybę. Sta­ni­sław zło­żył sta­ran­nie chu­s­teczkę i wsu­nął do kie­szeni spodni, notu­jąc, by wyprać ją od razu po przy­by­ciu na miej­sce. Był zado­wo­lony, że jego żona sko­rzy­stała z chu­s­teczki. W zasa­dzie nosił tę pamiątkę zawsze przy sobie wła­śnie na takie oka­zje.

Spoj­rzał w lewo na rząd sie­dzeń obok. Przy­glą­dał mu się młody chło­pak, na oko czter­na­sto­letni. Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami zakło­po­tany i uśmiech­nął się, lecz tam­ten tylko prze­wró­cił oczami i wró­cił do oglą­da­nia filmu na tele­fo­nie. Sta­ni­sław obró­cił się za sie­bie i spoj­rzał mię­dzy dwa fotele. Oparta o szybę, zaj­mu­jąc oba miej­sca, na wpół sie­działa, na wpół leżała jego czter­na­sto­letnia córka. Wpa­trzona była w ekran iden­tycz­nie jak chło­pak obok, choć zda­niem Sta­ni­sława wszy­scy wpa­trzeni w ekran tele­fonu wyglą­dają iden­tycz­nie. Kasz­ta­nowe, loko­wane włosy lepiły jej się do spo­co­nego czoła.

W uszach miała szare słu­chawki, które kupił jej pod cho­inkę jakoś trzy lata temu. Sta­ni­sław żało­wał, że nie miał przy sobie dru­giej chu­s­teczki, którą mógłby jej wrę­czyć.

– Lenka, chcesz wody? – zapy­tał więc, by jak­kol­wiek pomóc córce w zno­jach.

Czter­na­sto­latka spoj­rzała na niego i nie­chęt­nie wycią­gnęła słu­chawki.

– Co? – wark­nęła ze zło­ścią, marsz­cząc brwi.

Skrzy­wiła się, jakby zza fotela wyło­nił się wielki, wło­chaty pająk, a nie jej ojciec.

– Pytam, czy chcesz wody. Powin­naś dużo pić.

– Chcę umrzeć.

– Zaraz będziemy na miej­scu – odparł ojciec, nie wie­dząc, co innego odpo­wie­dzieć.

Nie miał pew­no­ści, czy nasto­latka go usły­szała, bo na powrót wpa­try­wała się w tele­fon.

Sta­ni­sław ponow­nie napo­tkał spoj­rze­nie chło­paka, który znowu prze­wró­cił oczami. Męż­czy­zna prze­niósł więc spoj­rze­nie na ogromną górę, prę­żącą się na tle nie­bie­skiego nieba. Uśmiech­nął się na ten widok. Jego matka zawsze kazała mu szu­kać naj­mniej­szego powodu do szczę­ścia w każ­dej, nawet naj­cięż­szej chwili.

***

Auto­kar mknął przez wło­ską auto­stradę z nie­by­wałą pręd­ko­ścią, a kie­rowca co raz trą­bił na każ­dego, jak tylko coś mu się nie spodo­bało, i gesty­ku­lo­wał w kie­runku innych roz­pę­dzo­nych samo­cho­dów, a tak się składa, że nie podo­bało mu się nie­mal wszystko cały czas. Trzy­dzie­stu dwóch pasa­że­rów zmie­rzało w stronę trzy­gwiazd­ko­wego hotelu w Palermo, przy akom­pa­nia­men­cie dźwięku kli­ma­ty­za­cji, wrza­sków kie­rowcy, gita­ro­wej muzyki i wła­snych prze­kleństw, gdy na każ­dym zakrę­cie łapali swoje spa­da­jące z kolan bagaże.

To był ich pierw­szy z zapla­no­wa­nych sied­miu dni na gorą­cej Sycy­lii.

DZIEŃ DRUGI

ROMA

Hotel był nie­wielki, ale nie­zwy­kle czy­sty jak na wło­skie warunki, a do tego bar­dzo prak­tyczny. Posia­dał wła­sny, kame­ralny basen, przy nim dużo leża­ków, a kil­ka­na­ście metrów dalej pry­watną plażę, dostępną tylko dla gości obiektu. Nie był molo­chem, a małym resor­tem wypo­czyn­ko­wym z nie­zwy­kle uprzejmą obsługą.

Słońce świe­ciło wysoko na bez­chmur­nym nie­bie. Tylko cza­sem wiatr uprzejmy był dmuch­nąć w nagrzane ciała tury­stów, lecz nie­zbyt sil­nie, wręcz sub­tel­nie i od nie­chce­nia.

Muzyka docho­dziła z jed­nego potęż­nego gło­śnika usta­wio­nego przed wej­ściem do nie­wiel­kiej kawiarni. Ludzie w całym prze­kroju wie­ko­wym prze­cha­dzali się z drin­kami wte i wewte, uśmie­chy gościły na twa­rzach więk­szo­ści z nich, a z basenu dobie­gały piski pod­eks­cy­to­wa­nych dzieci.

Roma nasma­ro­wała ciało olej­kiem, a gdy skoń­czyła, spoj­rzała na Rafała, leżą­cego obok. Miał bladą skórę, na któ­rej ide­al­nie grał ciemny tusz. Tatu­aże kon­tra­sto­wały z jasną cerą męż­czy­zny, były naprawdę dobrze wyko­nane, bar­dzo szcze­gó­łowe. Prze­bi­jały przez nie mrok i bez­na­dzieja. Czaszki, otwarte serca, głowy z rogami czy wrzesz­czące z bólu obli­cza demo­nów. Romę bar­dzo pod­nie­cały te wykute w ciele ilu­stra­cje, choć ni­gdy się Rafa­łowi do tego nie przy­znała. Krę­po­wało ją to z jakichś powo­dów. Widziała je prze­cież w chwi­lach unie­sień i cie­szyła się, że tylko ona może je podzi­wiać w całej kra­sie, że tylko ona ich dotyka i je całuje.

– Nasma­ro­wać cię, pre­zes? – zapy­tała, spo­glą­da­jąc na jego oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Uśmiech­nął się do niej lekko.

– Si.

– To jedyne słowo, które znasz po wło­sku, co?

– Si, señora.

– O, jed­nak dwa – par­sk­nęła.

Gdy usiadł do niej tyłem, dokład­nie wma­so­wała w jego ciało gęstą emul­sję. Po wszyst­kim wtarła pozo­stały ole­jek z dłoni w swoje uda.

– Gotowe, panie Anto­nio Ban­de­ras. Może się pan sma­żyć.

Rafał opadł z powro­tem na leżak. Roma także, choć zro­biła to z więk­szą gra­cją, na koniec opusz­cza­jąc oku­lary na nos.

– Dała mi w kość ta podróż. Jesz­cze nie doszłam do sie­bie. Dzi­siaj odpo­czy­wamy.

– Dobry pomysł.

– Mogłam jed­nak iść z Patką na siłkę przed tymi waka­cjami. Miała rację. Roz­ty­łam się.

– Zawsze gadasz, że się roz­ty­łaś, a wyglą­dasz tak samo.

– Tak samo, czyli tak samo grubo?

– Nie. Po pro­stu tak samo.

– Aha. Czyli grubo.

– Podaj mi wodę.

Roma otwo­rzyła oczy i unio­sła głowę.

– Jest obok cie­bie.

– To wstań i mi podaj. Nie lubię się ruszać na leżaku, jak jestem nasma­ro­wany. Czuję się, jakby na mnie zwy­mio­to­wał śli­mak.

Podała mu pla­sti­kową butelkę, po czym wró­ciła na miej­sce i wzięła głę­boki oddech. Pozwo­liła, by dźwięki muzyki oraz piski dzie­cia­ków wpra­wiły ją w waka­cyjny nastrój.

– I jak ci się tu podoba? – zapy­tała po chwili, zapla­ta­jąc dło­nie za głową.

– Może być.

Zamil­kła. Nie wie­działa, czy ta odpo­wiedź to żart. Wiele razy nie umiała roz­szy­fro­wać jego żar­tów. Otwo­rzyła oczy i spoj­rzała w czarno-białe odbi­cie słońca, które raziło ją nawet przez przy­ciem­nione szkła. Ode­zwała się dopiero po chwili, nieco nie­pew­nie, pró­bu­jąc brzmieć natu­ral­nie.

– Może być? Moi rodzice nam posta­wili ten wyjazd, byliby zasko­czeni, gdyby usły­szeli w zamian tylko to – powie­działa to od nie­chce­nia i na końcu się zaśmiała, by słowa wybrzmiały jak żart.

– To, że twoi sta­rzy zapła­cili za ten wyjazd, ma od razu spra­wić, że jest tu zaje­bi­ście? Mam ska­kać z rado­ści? Zro­bić two­jemu ojcu laskę? Co mam zro­bić, Roma? Czego sobie życzysz?

– Nie, nie cho­dzi mi o to. Po pro­stu…

– …po pro­stu twoi sta­rzy nie mają co robić z pie­niędzmi. Sami lecą… dokąd? Przy­po­mnij mi?

– Ale co to ma do rze­czy?

– No a dokąd lecą na święta?

– Na Male­diwy. Ale co to zmie­nia?

– Może i nic. Ale nie róbmy z tego wiel­kiej sprawy, dobra?

Roma ponow­nie zamil­kła, jakby potrze­bo­wała prze­tra­wić ten wątek.

– Cze­kaj – mówiła powoli. – Suge­ru­jesz, że to nam powinni opła­cić droż­sze waka­cje, a sami udać się na tań­sze?

– Kurwa, ja nic nie suge­ruję. Skończ już.

– No wła­śnie że chyba suge­ru­jesz dokład­nie to.

– Mam w dupie two­ich sta­rych i ich pie­nią­dze. Jak masz zamiar mi coś wypo­mi­nać, to uwierz mi, że spa­kuję się jesz­cze dzi­siaj i stąd spier­da­lam.

– Za co niby spier­do­lisz? Prze­cież ty nie masz nawet na papie­rosy.

– Co ty powie­dzia­łaś?

Pod­niósł się i ścią­gnął oku­lary. Jego oczy zapło­nęły dobrze zna­nym jej gnie­wem. Zaci­śnięte usta i napięte mię­śnie naj­pew­niej były oznaką ich pierw­szego stra­co­nego dnia w tym miej­scu.

– Nic, prze­pra­szam.

Wycią­gnęła w jego stronę dłoń, pró­bu­jąc cokol­wiek ura­to­wać, ale ten pod­niósł się ze swo­jego leżaka i ruszył w stronę basenu.

– Rafał, chodź tu!

Nie spoj­rzał na nią.

Poczuła złość do sie­bie, że poru­szyła ten temat, a naj­go­rzej wyszło to, co powie­działa na końcu. Wie­działa, jak bar­dzo go to drażni, a jed­nak zapo­mniała, pal­nęła nie­chcący, za szybko, nie­po­trzeb­nie. Nie chciała, by w ten spo­sób zaczęły się ich waka­cje. Usia­dła na leżaku i patrzyła, jak jej chło­pak wcho­dzi powoli do błę­kit­nej wody, omi­ja­jąc grupkę bawią­cych się przy dra­bince dzieci.

Poczuła chęć się­gnię­cia po drinka, ale stłu­miła ją. To mogłoby tylko pogor­szyć sprawę, bo po alko­holu nie czuła żad­nych opo­rów, by się kłó­cić do upa­dłego. Jej język wtedy żył swoim życiem, a usta wyplu­wały słowa, któ­rych póź­niej bar­dzo żało­wała. Nie­które słowa były tak mocne, że pro­wo­ko­wały Rafała do zacho­wań, któ­rych i on póź­niej żało­wał. Ostat­nimi czasy potra­fił pod­nieść na nią rękę. Zawsze po alko­holu. Byli wtedy dwiema zupeł­nie innymi oso­bami. Złymi i nie­praw­dzi­wymi, jakby poka­zy­wali swoje fał­szywe obli­cza. A przy­naj­mniej Roma bar­dzo chciała myśleć, że są nie­praw­dziwe.

Po śnia­da­niu na base­nie przy­by­wało osób. Część usa­da­wiała się na leża­kach, część szła dalej, na plażę, mija­jąc małą scenę, przy któ­rej wczo­raj na żywo grała do późna muzyka dla przy­jezd­nych gości. Roma dostrze­gła także dziew­czynę na wózku, który pchał teraz blon­dyn, może jej brat, a może part­ner, a może przy­ja­ciel. Był nie­sa­mo­wi­cie zadbany i wyspor­to­wany, a do tego miał cał­kiem sym­pa­tyczną twarz, jeśli w ogóle można mówić, że twarz może być sym­pa­tyczna. Roma uwa­żała, że ow­szem, można. Z twa­rzy i spoj­rze­nia można czę­sto dobrze prze­czy­tać czło­wieka. Ponow­nie dopa­dło ją ogromne współ­czu­cie. Tym razem nawet więk­sze, bo ta dziew­czyna była chyba naj­pięk­niej­szą istotą, jaką widziała w swoim życiu. Czy to nor­malne, że bar­dziej żałuje się osób atrak­cyj­nych? Pięk­nych w każ­dym calu? Roma poczuła wyrzuty sumie­nia, że tak wła­śnie myślała.

Dziew­czyna miała na sobie jed­no­czę­ściowy strój kąpie­lowy. Jej nie­pro­por­cjo­nal­nie chude w sto­sunku do reszty ciała nogi spo­czy­wały bez­wład­nie na pod­nóżku wózka. Chło­pak nachy­lił się i coś jej szep­nął do ucha, a ta ski­nęła głową, po czym udali się na plażę. Nagle Roma zapra­gnęła z nią poroz­ma­wiać, nie wie­dzieć czemu. Tak po pro­stu, zamie­nić kilka słów. Pomy­ślała, że jeśli będzie oka­zja, zrobi to, choć jesz­cze nie miała poję­cia jak.

Wstała ze swo­jego miej­sca. Było jej gorąco, choć docho­dziła dopiero dzie­siąta. Ścią­gnęła oku­lary. Zoba­czyła, że przy­pa­truje się jej ratow­nik, naj­pew­niej Włoch. Jak na Wło­cha był cał­kiem wysoki, z ciemną kar­na­cją i gęstymi, ciem­nymi wło­sami, o uro­dzie innej niż Rafał. Był bar­dziej piękny niż przy­stojny. Uśmiech­nął się do niej. Roma udała jed­nak, że tego nie widzi. Ścią­gnęła chu­stę z głowy i ruszyła do basenu, czu­jąc pod sto­pami nagrzany, miękki i chro­po­waty beton, nie­mal palący ją w bose stopy. Musiała prze­pro­sić Rafała i zaże­gnać spór jak naj­szyb­ciej, nim gniew zacznie w męż­czyź­nie eska­lo­wać.

Poczuła chłód wody na kost­kach nóg i gdy była już zanu­rzona do pasa, wpły­nęła w obję­cia cudow­nie chłod­nej cie­czy. Zanur­ko­wała, a gdy się wynu­rzyła i prze­tarła oczy, skie­ro­wała się w stronę swo­jego chło­paka, teraz sie­dzą­cego na skraju basenu. Kątem oka widziała, jak na­dal wpa­truje się w nią ratow­nik.

CHIARA

Zapa­trzyła się w morze i jego fale, które były dla niej jak tyka­jące wska­zówki zegara całego świata. Fale odmie­rzały czas. Fale były nie­śmier­telne, morze było nie­śmier­telne, ale wszystko, co pod nim i nad nim, zamie­niało się w końcu w nicość. Nawet jeśli Chiara żało­wała przy­jazdu tutaj, ani przez moment nie żało­wała tego, że miała teraz przed sobą ten bez­kre­sny, cie­kły hory­zont, który mogła chło­nąć.

Była mężowi wdzięczna, że odna­lazł krót­szą drogę do leża­ków i nie musiał pro­sić nikogo o pomoc, by wnieść ją z wóz­kiem na plażę. Zro­bił to sam. Cie­szyło ją też, że ta pry­watna plaża była kame­ralna i zaciszna, zresztą był to jej waru­nek przy­jazdu tutaj. Mimo to ludzi wciąż przy­by­wało. Posta­no­wiła do tego po pro­stu jakoś przy­wyk­nąć.

To tylko sie­dem dni, Chiara, pocie­szyła się w myślach, a jed­nak usły­szała swój głos w uszach.

Niebo było błę­kitne, a słońce wspi­nało się po nie­bo­skło­nie coraz wyżej, by wkrótce osią­gnąć jego szczyt. Cie­szyło ją, że Miko­łaj mógł tu być. Widziała, jak pływa, oczy­wi­ście zer­ka­jąc w jej kie­runku i co chwilę jej macha­jąc. Był jed­no­cze­śnie iry­tu­jący i kochany, co dopro­wa­dzało ją do sza­leń­stwa, bo two­rzyło w jej duszy mul­tum wewnętrz­nych mikro­ura­zów, a te ura­stały do wąt­pli­wo­ści, które tak bar­dzo chciała od sie­bie odpę­dzać.

Z zamy­śle­nia wyrwały ją dro­binki pia­sku, które wle­ciały jej we włosy, do oczu i do ust. Odwró­ciła się i dostrze­gła mło­dego chło­paka, który bez­tro­sko wytrze­py­wał swój ręcz­nik tuż przed nią. Musiał dopiero co wyjść z wody i naj­pew­niej sie­dział tam za długo, bo mimo upału cały się trząsł. Poczuła gniew.

– Hej. Heeej! – Zaczęła machać rękoma i gesty­ku­lo­wać, wska­zu­jąc na pia­sek we wło­sach. Chło­pak się odwró­cił. – Pia­sek! Pia­sek, sypiesz mi go pro­sto do gęby, synku, kapi­szi? Rozu­miesz?

Chło­piec o bar­dzo bla­dym ciele i rudych wło­sach tępo wle­piał w nią wzrok. Jego piegi oraz nie­mal bursz­ty­nowe oczy błysz­czały w gorą­cym słońcu. Zastygł na długą chwilę, zro­bił prze­ra­żoną minę, odło­żył powoli ręcz­nik na pia­sek, po czym uciekł z powro­tem do morza.

Chiara wes­tchnęła, a piach zachro­bo­tał jej mię­dzy zębami.

– Tak, wła­śnie tak, spier­da­laj, rudy – wark­nęła do sie­bie, wytrze­pu­jąc włosy.

– Co mówisz, kocha­nie?

Spoj­rzała na lewo na Miko­łaja, który teraz się­gał po swój ręcz­nik. Woda ście­kała z jego nie­mal ide­al­nego ciała.

– Że kurew­sko tu gorąco – odburk­nęła.

– Prawda. Tu nie ma żar­tów. Jeste­śmy w naszym żywiole, nie?

Zaśmiał się i uca­ło­wał ją w czoło.

Wes­tchnęła gło­śno.

– Pro­szę, nie rób tego.

– Czego?

Spoj­rzała mu w oczy.

– Nie całuj mnie w głowę, jak­bym była, kurwa, dziec­kiem, dobrze? Mam usta, jak­byś zapo­mniał.

– Ej, spo­koj­nie! Nie mia­łem nic złego na myśli.

I znowu. Znowu to poczuła. Wyrzuty sumie­nia wymie­szane z potęż­nym gnie­wem.

Nie odzy­wała się teraz, tak samo jak jej mąż, który poło­żył się na ręcz­niku.

„Mąż”.

Wciąż to do niej nie docie­rało. Była jego żoną nie­mal od roku, a tak wiele się zmie­niło w tym cza­sie. Jakby to wła­śnie mał­żeń­stwo stało się klą­twą, która spo­wo­do­wała ten wypa­dek samo­cho­dowy.

Z dużego gło­śnika leciały let­nie prze­boje. Dzie­ciaki bawiły się w morzu. Rudy chło­piec stał na brzegu i Chiara dostrze­gła, jak ukrad­kiem bojaź­li­wie spo­gląda w jej kie­runku. Nie było jej go żal. Nie miała lito­ści dla ludzi głu­pich i uwa­żała, że nawet dzieci dzielą się na głu­pie, w miarę roz­gar­nięte, a bywa, że i bar­dzo inte­li­gentne. Pew­nie sporo też zale­żało od wycho­wa­nia, jak sądziła. Rudy musiał być idiotą. Gdyby była kotem, syk­nę­łaby w jego kie­runku. Przy­po­mniała sobie kawał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki