Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 561
Data ważności licencji: 9/20/2030
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego The Narrow Road to the Deep North
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © 2013, Richard Flanagan
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Maciej Świerkocki, 2025
Opieka redakcyjna Małgorzata Uzarowicz
Korekta Edyta Chrzanowska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-179-8
Dla więźnia san byaku san jū go (335)
Mamo, ci ludzie piszą wiersze
Paul Celan
Pszczoła
gramoli się
z kwiatu peonii
Bashō
Dlaczego na początku zawsze jest światło? Najwcześniejsze wspomnienia Dorriga Evansa to słońce zalewające nawę kościoła, w którym siedział ze swoją mamą i babcią. Drewnianą nawę. Oślepiające światło i on, który raczkował tam i z powrotem, wkraczał w strefę jego transcendentnego powitania i opuszczał ją, wracając w ramiona kobiet. Kobiet, które go kochały. Jak gdyby wchodził do morza i powracał na plażę. Raz po raz.
Niech ci Bóg błogosławi, mówi jego matka, obejmuje go, a potem pozwala mu odejść. Niech ci Bóg błogosławi, mój synku.
Było to w 1915 albo 1916 roku. Dorrigo miał wtedy rok albo dwa latka. Cienie przyszły później, przybrawszy postać unoszącego się przedramienia, którego czarny zarys podskakiwał w oleistym świetle lampy naftowej. W małej, ciemnej kuchni Evansów siedział Jackie Maguire i płakał. W tamtych czasach nikt nie płakał, tylko małe dzieci. Jackie Maguire był już starcem, miał ze czterdzieści, a może więcej lat, i grzbietem dłoni próbował wycierać łzy ze swojej dziobatej twarzy. A może jednak palcami?
Dorrigowi w pamięć zapadł tylko ten płacz. Brzmiał tak, jak gdyby coś się kruszyło albo pękało. Jego coraz powolniejszy rytm przywodził mu na myśl duszącego się w potrzasku królika, który miarowo uderza tylnymi nogami o ziemię – był to jedyny podobny do tego płaczu dźwięk, jaki w życiu słyszał. Miał wówczas dziewięć lat i wszedł do kuchni, żeby mama zajęła się podbiegłym krwią bąblem na jego palcu. Był jeszcze za mały, by móc porównać szloch Jackiego Maguire’a z czymś innym niż agonia królika. Wcześniej tylko raz widział, jak dorosły płacze. Była to zdumiewająca scena. Jego brat, Tom, wrócił z Wielkiej Wojny, z Francji. Wysiadł z pociągu, rzucił swój worek żołnierski na gorący piasek bocznicy i nagle wybuchnął płaczem.
Przyglądając się wtedy swojemu bratu, Dorrigo zastanawiał się, co mogłoby skłonić dorosłego do łez. Później płacz stał się dla niego po prostu afirmacją uczuć, uczucia uznawał zaś za swoją jedyną busolę życiową. Zrobiły się zresztą modne i stały się teatrem, w którym ludzie byli aktorami, niewiedzącymi już, kim są poza sceną. Dorrigo Evans miał żyć dosyć długo, żeby zaobserwować te wszystkie zmiany, pamiętał jednak czasy, gdy ludzie wstydzili się płakać. Kiedy się bali, że płacz jest oznaką słabości, i bali się kłopotów, do których mógł doprowadzić. Dorrigo dożył czasów, w których chwalono ludzi za coś, co nie było warte żadnych pochwał. Karmiono chwalonych wyrazami uznania po prostu dlatego, że prawda mogła zranić ich uczucia.
Wieczorem tego dnia, kiedy Tom wrócił, spalili portret kajzera w ognisku. Tom nic nie mówił o wojnie, Niemcach, gazie, o czołgach i okopach, o których tu wszyscy słyszeli. Nie odezwał się ani jednym słowem. Uczucie jednego człowieka nie zawsze wystarcza, żeby ogarnąć życie. Czasami uczucie w ogóle niewiele ogarnia. Tom po prostu wpatrywał się w płomienie.
Szczęśliwy człowiek nie ma przeszłości, a nieszczęśliwy nie ma nic poza nią. Będąc już w podeszłym wieku, Dorrigo Evans nie wiedział, czy gdzieś to wszystko przeczytał, czy sam to sobie wymyślił. Wymyślił, pomieszał, po czym rozłożył na czynniki pierwsze. Rozłożył nieubłaganie. Ze skał powstają piargi, z piargów piasek, z piasku błoto, z błota z powrotem skały i tak się kręci ten świat, jak powiadała jego mama, kiedy domagał się podania mu jakichś przyczyn albo wyjaśnień, dlaczego świat jest taki, a nie inny. Świat jest, odpowiadała matka. Po prostu jest, synku. Tamtego dnia Dorrigo bawił się, próbował wyrwać ze zbocza wystający kamień, bo chciał zbudować fort, a wtedy z góry spadł inny, większy kamień, i uderzył go w kciuk, na którym pod paznokciem zrobił mu się duży, pulsujący krwią bąbel.
Mama zamaszyście położyła Dorriga na kuchennym stole, bo tam było najjaśniej, i unikając dziwnego spojrzenia Jackiego Maguire’a, podniosła palec swojego syna do światła. Jackiemu pomiędzy jednym chlipnięciem a drugim udało się powiedzieć to i owo. Jego żona przed tygodniem wyjechała z najmłodszym dzieckiem pociągiem do Launceston i dotąd nie wróciła.
Mama Dorriga wzięła nóż do rozbierania mięsa. Wzdłuż ostrza biegła kremowa smuga stężałego tłuszczu baraniego. Pani Evans wsunęła czubek noża w węgle w piecu kuchennym, z którego wzbił się wianuszek dymu, napełniając kuchnię wonią przypalonej baraniny. Wyciągnęła nóż, a jego lśniący na czerwono koniuszek połyskiwał iskierkami błyszczących, rozgrzanych do białości drobinek, których widok wydał się Dorrigowi zarówno czarodziejski, jak i przerażający.
Nie ruszaj się, powiedziała, przytrzymując rękę syna w zdumiewająco mocnym uścisku.
Jackie Maguire opowiadał dalej, że pojechał pociągiem pocztowym do Launceston, aby poszukać żony, ale nie udało mu się jej znaleźć. Dorrigo patrzył, jak żarzący się czerwienią czubek noża dotknął jego paznokcia, który zaczął dymić, gdy mama wypalała otwór w zrogowaciałym naskórku. Słyszał Jackiego Maguire’a, który powiedział, że…
Moja żona przepadła jak kamień w wodę, pani Evans.
Dym ustąpił miejsca strumyczkowi ciemnej krwi płynącej z palca Dorriga, a wtedy ból spowodowany przez krwawy bąbel zniknął, podobnie jak przerażenie chłopca wywołane rozżarzonym do czerwoności nożem.
Zmiataj, powiedziała mama Dorriga, spychając go łokciem ze stołu. Zmiataj już, synku.
Nie ma po niej śladu!, dodał Jackie Maguire.
Wszystko to działo się w czasach, kiedy świat był jeszcze długi i szeroki, i kiedy dla Dorriga Tasmania stanowiła nadal cały świat. A z wielu dalekich i zapomnianych forpoczt na tej wyspie mało było dalszych i bardziej zapomnianych niż licząca około czterdziestu głów osada zwana Cleveland, gdzie mieszkał Dorrigo Evans. Ta założona przez skazańców wioska, będąca pierwotnie przystankiem dla dyliżansów, popadła z czasem w ubóstwo i niepamięć, ocalała zaś i istniała już teraz tylko jako prowincjonalna stacja kolejowa, garść rozpadających się georgiańskich budynków i rozrzuconych tu i ówdzie drewnianych domków z werandami przypominającymi brwi, tworzących azyl dla tych, którzy przetrwali całe stulecie wygnania i zatracenia.
Cleveland otaczały lasy powykręcanych eukaliptusów i srebrzystych akacji, które falowały i tańczyły w upale. Latem było tu gorąco i żyło się trudno, a w zimie nie było gorąco, żyło się więc wtedy już tylko trudno, po prostu. Elektryczność i radio miały dopiero przyjść w te strony i gdyby nie to, że tymczasem nastały lata dwudzieste XX wieku, można by pomyśleć, że są lata osiemdziesiąte, a nawet pięćdziesiąte wieku XIX. Wiele lat później Tom, chociaż niezbyt skłonny do używania metafor, powiedział – być może, jak sądził wtedy Dorrigo, pod wpływem myśli o nadchodzącej śmierci i towarzyszącej jej starczej obawie, że całe życie to tylko metafora i nie ma w niej prawdziwej historii – że ten czas był niczym długa jesień konającego świata.
Ojciec Dorriga i Toma był mechanikiem kolejowym, który wraz z rodziną zajmował położony przy torach drewniany domek należący do państwowych kolei tasmańskich. W lecie, kiedy brakowało wody, czerpali ją wiadrami ze zbiornika dla lokomotyw. Spali przykryci skórami łapanych w sidła oposów, żywili się zaś głównie mięsem królików, na które zastawiali pułapki, i małych kangurów, na które polowali z bronią w ręku. Uprawiali kartofle i sami piekli chleb. Ich ojciec, który przetrwał kryzys lat dziewięćdziesiątych i widział ludzi umierających z głodu na ulicach Hobart, nie potrafił uwierzyć, że spotkało go takie szczęście i że skończył w takim robotniczym raju. W mniej optymistycznych momentach mawiał jednak też: „Kto żyje jak pies, ten zdycha jak pies”.
Dorrigo poznał Jackiego Maguire’a na wakacjach, które czasami robili sobie z Tomem. Żeby się spotkać z bratem, wskakiwał na tył wozu Joe’ego Pike’a i jechał z nim z Cleveland do zjazdu na Fingal Valley. Stara klacz pociągowa Pike’a, Gracie, truchtała grzecznie, a Dorrigo kołysał się w przód i w tył i wyobrażał sobie, że zmienia się w jedną z wijących się szaleńczo gałęzi eukaliptusów, które przesuwały się na tle wielkiego błękitnego nieba nad jego głową, jak gdyby drzewo wskazywało je swoimi palcami. Czuł zapach wilgotnej kory, usychających liści i patrzył, jak wysoko w górze skrzeczą stada nektarynek piżmowych. Upajał się pieśniami strzyżyków i miodojadów, i przypominającym trzask bicza nawoływaniem fletówek, którym wtórowały jednostajny stukot kopyt Gracie oraz skrzypienie jej skórzanej uprzęży, a także pobrzękiwanie drewnianych dyszli i żelaznych łańcuchów – wszechświat zmysłowych doznań, powracający w snach.
Jechali starą drogą, mijając hotel dla dyliżansów – trzeba było go zamknąć, kiedy poprowadzono tędy linię kolejową – który teraz był walącą się prawie ruiną, zamieszkaną przez kilka zubożałych rodzin, w tym rodzinę Jackiego Maguire’a. Raz na kilka dni chmura pyłu na drodze zwiastowała przejazd jakiegoś samochodu, a wtedy z krzaków i z hotelu wypadały dzieci i ścigały hałaśliwy obłok, dopóki nie poczuły, że pali je ogień w płucach, a nogi stają się ciężkie jak z ołowiu.
Przy zjeździe do Fingal Valley Dorrigo Evans zsuwał się z wozu, machał na pożegnanie do Joe’ego i Gracie i szedł dalej piechotą do Llewellyn, miasteczka wyróżniającego się głównie tym, że było jeszcze mniejsze niż Cleveland. W Llewellyn ruszał na północny wschód przez wygon i zachowując orientację w terenie dzięki wielkiemu, ośnieżonemu masywowi Ben Lomond, kierował się wśród buszu na drugą, śnieżną stronę tej góry, gdzie Tom przez dwa tygodnie z rzędu pracował jako łowca oposów, po czym brał tydzień urlopu, wracał na dwa tygodnie do roboty, i tak w kółko. Późnym popołudniem Dorrigo docierał do domu Toma, czyli do jaskini schowanej na osłoniętym od wiatru ostrym łuku skalnym pod górskim grzbietem. Była nieco mniejsza niż ich aneks kuchenny, ale w jej najwyższym miejscu Tom mógł nawet stać, choć z pochyloną głową. Jaskinia zwężała się z obu końców jak jajko, a wejście do niej osłaniała wisząca wyżej skała, dlatego przez całą noc w progu mógł się palić ogień ogrzewający wnętrze.
Tom, który miał już dwadzieścia kilka lat, czasami zabierał ze sobą do pracy Jackiego Maguire’a. Tom miał ładny głos i często wieczorami śpiewał im piosenki, a potem w świetle ogniska Dorrigo czytał na głos stare egzemplarze „Bulletin” albo „Smith’s Weekly”, składające się na bibliotekę obu łowców oposów. Jackie Maguire nie umiał czytać, Tom twierdził, że potrafi. Lubili, kiedy Dorrigo czytał im dział porad Cioci Rose albo ballady z buszu, które uważali za „dowcipne”, a czasem „bardzo dowcipne”. Po pewnym czasie Dorrigo zaczął uczyć się dla nich na pamięć wierszy z antologii, z której korzystali w szkole, zatytułowanej The English Parnassus. Ich ulubionym poematem był Ulisses Tennysona.
Jackie Maguire uśmiechał się w blasku ogniska, a jego ospowata twarz lśniła niczym świeżutki pudding rodzynkowy, gdy mówił: Och, ci pisarze z dawnych lat! Potrafią splatać słowa ciaśniej, niż zaciska się mosiężny potrzask, który dławi królika!
I Dorrigo nie powiedział Tomowi, co widział na tydzień przed zniknięciem pani Maguire: a widział, jak Tom wsuwał jej rękę pod spódnicę, kiedy ona – drobna, namiętna kobieta o egzotycznej, ciemnej karnacji – opierała się plecami o kurnik za hotelem. Twarz Toma była wtulona w jej szyję. Dorrigo wiedział, że jego brat ją całował.
Przez wiele lat Dorrigo często myślał o żonie Jackiego Maguire’a, której panieńskiego nazwiska nigdy nie poznał, której panieńskie nazwisko było dla niego niczym jedzenie śniące mu się codziennie w obozach jenieckich – obecne i nieobecne, wciskało mu się w myśli i znikało zawsze, kiedy tylko wyciągał po nie rękę. Po pewnym czasie myślał o pani Maguire coraz rzadziej; a jeszcze później nie wracał do niej myślami już wcale.
Był jedynym z Evansów, który zdał gimnazjalny egzamin państwowy, gdy miał dwanaście lat, i dzięki temu uzyskał stypendium pozwalające mu kontynuować naukę w liceum w Launceston. Był starszy od kolegów z klasy. Pierwszego dnia w czasie lunchu wylądował na tak zwanym wyższym, płaskim boisku, porośniętym z jednego końca drzewami gumowymi i pokrytym zeschłą trawą, piaskiem, kawałkami kory oraz liśćmi. Przypatrywał się dużym chłopakom z trzeciej i czwartej klasy; niektórzy mieli już baczki, byli umięśnieni jak mężczyźni, ustawiali się w dwóch łobuzerskich rzędach, przepychali się, poszturchiwali i poruszali jak w jakimś plemiennym tańcu. Potem zaczęła się magia gry w rugby. Jeden z chłopców kopał piłkę ze swojego rzędu, przez całe boisko, do kolegów z drugiego rzędu. Wtedy tamci biegli w kierunku piłki i – jeśli leciała wysoko – skakali w górę, starając się ją złapać. Chociaż walka była ostra, ten, kto złapał piłkę, stawał się nagle jak święty; przysługiwała mu najwyższa cześć. To jemu przypadało trofeum – a zatem w nagrodę to on odkopywał piłkę z powrotem w stronę chłopców z pierwszego rzędu, i wszystko powtarzało się od nowa.
Ta zabawa trwała przez całą godzinną przerwę na lunch. Oczywiście na boisku dominowali najstarsi chłopcy, oni najczęściej łapali piłkę i najczęściej ją odkopywali. Byli wśród młodszych tacy, którym czasem udawało się kilkakrotnie złapać piłkę i kilkakrotnie ją kopnąć, ale wielu z nich nie zdołało tego dokonać ani razu.
Dorrigo przypatrywał się grze w czasie swojej pierwszej przerwy na lunch. Kolega powiedział mu, że trzeba być co najmniej w drugiej klasie, zanim dostanie się szansę, żeby wziąć udział w zabawie, bo starsi chłopcy byli dla nich za silni i za szybcy; bez namysłu potrafili uderzyć łokciem w głowę, pięścią w twarz albo kolanem w plecy, by pozbyć się rywala. Dorrigo zauważył kilku mniejszych chłopaków kręcących się za grającymi, parę kroków z tyłu, gotowych rzucić się na czasami zbyt wysoko kopniętą piłkę, która przelatywała ponad młynem.
Drugiego dnia dołączył do tych z tyłu, a trzeciego znalazł się tuż za grającymi i zauważył nadlatującą nad ich głowami rozdygotaną, puszczoną wysokim lobem piłkę. Czuł przypominający siki zapach mrówek w eukaliptusach i wydawało mu się, że poskręcane cienie gałęzi odpadają od drzew, kiedy puścił się biegiem w sam środek grupy. Czas zwolnił, a Dorrigo znalazł tyle miejsca, ile potrzebował w coraz tłumniejszym punkcie, ku któremu pędzili teraz najwięksi i najsilniejsi chłopcy. Zrozumiał, że zwisająca ze słońca piłka jest jego i że musi się tylko ku niej wznieść. Patrzył wyłącznie na nią, ale wyczuł, że biegnąc z taką prędkością, z jaką biegnie, nie zdąży, skoczył więc, wspierając się stopami o plecy jednego chłopaka, a kolanami o ramiona drugiego, i w ten sposób wgramolił się w pełny blask oślepiającego słońca, ponad wszystkimi innymi kolegami. W kulminacyjnym momencie wyciągnął wysoko ręce, poczuł, jak zdobycz w nie wpada, i zrozumiał, że może już zacząć wracać na ziemię ze słońca.
Trzymając piłkę przy piersi w mocno zaciśniętych dłoniach, wylądował na plecach z taką siłą, że aż zabrakło mu tchu. Łapiąc krótki, urywany oddech, dźwignął się na nogi i stanął w słonecznej jasności, trzymając skórzane jajo, gotowy, żeby stać się częścią większego świata.
Zatoczył się do tyłu, a w kłębowisku utworzono dla niego pełen szacunku krąg.
Ktoś ty, kurwa, za jeden?, spytał jeden ze starszych chłopaków.
Dorrigo Evans.
To był kapitalny chwyt, Dorrigo. Twój wykop.
Zapach kory eukaliptusowej, śmiałe, błękitne światło tasmańskiego popołudnia, tak ostre, że musiał mocno mrużyć oczy, żeby przestało go razić, gorące słońce na jego sprężystej skórze, wyraziste, krótkie cienie kolegów, poczucie, że przekracza jakiś próg, że radośnie wchodzi do nowego świata, chociaż stary wciąż pozostaje mu znany, uchwytny i nieutracony… Zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, tak jak i z rozgrzanego piasku, z zapachu potu kolegów, z ich śmiechów i dziwnej, czystej radości bycia wśród ludzi.
No to weź no ją kopnij!, usłyszał czyjś krzyk. Kopnij tę sukę, bo zaraz zadzwoni dzwonek i będzie po herbacie.
I gdzieś w najgłębszych zakamarkach swojej duszy Dorrigo Evans pojął, że całe jego życie było wędrówką właśnie do tego miejsca, z którego na chwilę wzleciał ku słońcu, a które teraz już przez całą wieczność będzie się od niego oddalało. W przyszłości już nic nie miało mu się wydawać równie realne, a życie nigdy nie nabrało już później takiego znaczenia.
Mądry z ciebie sukinkot, powiedziała Amy. Leżała razem z nim w hotelowym łóżku osiemnaście lat po tym, jak Dorrigo zobaczył Jackiego Maguire’a płaczącego na oczach jego matki, i gmerała palcem w jego przyciętych włosach, a on recytował dla niej Ulissesa. Pokój znajdował się na trzecim piętrze zaniedbanego hotelu i wychodził na rozległą werandę, która całkowicie odcinała ich zarówno od widoku drogi, jak i od leżącej po jej drugiej stronie plaży, dając im złudzenie, że siedzą nad brzegiem morza, którego wody bez przerwy rozbijają się i przelewają w dole.
To tylko taka sztuczka, powiedział Dorrigo. Jak wyciągnięcie komuś monety z ucha.
Nieprawda.
Tak, odpowiedział Dorrigo. To nieprawda.
No to o co ci chodzi?
Dorrigo nie wiedział.
A Grecy, Trojanie? O co w tym wszystkim chodzi? Czym oni się od siebie różnią?
Trojanie stanowili rodzinę. I przegrali.
A Grecy?
Grecy?
Nie. Drużyna „Srok” z Port Adelaide. No pewnie, że Grecy. Co oni symbolizują?
Przemoc. Ale dla nas Grecy to bohaterowie. Zwyciężyli.
Dlaczego?
Właściwie nie wiedział.
No, oni uciekli się do pewnej sztuczki, fortelu, owszem, powiedział. Użyli konia trojańskiego, daru dla bogów, w którym schowali śmierć trojańskich żołnierzy. Ukryli jedną rzecz w drugiej.
To dlaczego w takim razie ich nie nienawidzimy? Tych Greków?
Właściwie nie wiedział. Im więcej o tym myślał, tym bardziej nie umiał wyjaśnić, dlaczego tak powinno być ani dlaczego los rodziny trojańskiej był przypieczętowany. Wydawało mu się, że „bogowie” to po prostu inna nazwa czasu, uważał jednak, że powiedzieć coś takiego byłoby równie głupie, jak zasugerować, że nigdy nie możemy wygrać z bogami. Miał już jednak dwadzieścia siedem lat, zbliżały się jego dwudzieste ósme urodziny, i stał się kimś w rodzaju fatalisty, jeśli chodziło o jego przeznaczenie, choć niekoniecznie o przeznaczenie innych. Jak gdyby życie można było pokazać, ale nie wytłumaczyć, a słowa – wszystkie słowa, które niczego nie wyrażają bezpośrednio – były dla niego czymś najwiarygodniejszym, najbardziej godnym zaufania.
Patrzył ponad nagim ciałem Amy, ponad półksiężycowatą linią dzielącą jej piersi i biodra, otoczoną aureolą drobnych włosków, sięgając wzrokiem tam, gdzie za sfatygowanymi szklanymi drzwiami, z których płatami łuszczyła się biała farba, światło księżyca utworzyło na morzu wąską dróżkę, oddalającą się od jego oczu w stronę szeroko rozpostartych chmur. Wyglądała tak, jak gdyby na niego czekała.
Bo celem moim
wędrować poza słońca zachód pod gwiazd ulewą,
potąd aż nie umrę[1].
Dlaczego ty tak bardzo kochasz słowa?, usłyszał pytanie Amy.
Jego matka umarła na gruźlicę, kiedy miał dziewiętnaście lat. Nie było go wtedy przy niej. Nie było go nawet w Tasmanii. W tym czasie mieszkał w Australii, uzyskał bowiem stypendium umożliwiające mu podjęcie studiów medycznych na University of Melbourne. Prawdę mówiąc, dzieliło go wówczas od matki już więcej niż tylko morze. W Ormond College poznał ludzi pochodzących z wielkich, wspaniałych rodzin, dumnych ze swoich sukcesów i korzeni, sięgających poza odkrycie Australii, aż do znamienitych rodów angielskich. Ludzie ci byli w stanie wymienić całe pokolenia swoich przodków, ich funkcje polityczne, firmy, dynastyczne małżeństwa, posiadłości oraz fermy owcze. Dopiero jako starzec Dorrigo zdał sobie sprawę, że wiele z tych historii kryło więcej fikcji niż pierwsza lepsza powieść Anthony’ego Trollope’a.
Z jednej strony było to nieprawdopodobnie nudne, a z drugiej – fascynujące. Nigdy wcześniej nie znał nikogo, kto byłby tak pewny siebie. Żydzi i katolicy byli pośledniejsi od jego nowych znajomych, Irlandczycy brzydsi, a Chińczycy i Aborygeni w ogóle nie należeli do przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Nie chodziło o to, że ci ludzie tak myśleli – oni po prostu wiedzieli, że tak jest. Dorriga zdumiewały różne rzeczy. Ich kamienne domy. Ciężar ich sztućców. Ich niewiedza na temat tego, jak żyją inni ludzie. Ślepota na piękno przyrody. Dorrigo kochał swoją rodzinę, nie był z niej jednak dumny. Najważniejszym osiągnięciem Evansów było przetrwanie. Zrozumienie, jak wielki jest to wyczyn, zajęło mu całe życie, ale w tamtych latach – w zestawieniu z zaszczytami, bogactwem, majątkiem i sławą, z którymi stykał się wtedy po raz pierwszy – wydawało mu się, że jego rodzina poniosła porażkę. I zamiast się tego wstydzić, po prostu trzymał się z daleka od swoich bliskich, aż do dnia śmierci matki. Nie płakał na jej pogrzebie.
No, Dorry, powiedziała Amy. Dlaczego? I przesunęła palcem w górę jego uda.
Potem zaczął się bać zamkniętych pomieszczeń, tłumów, tramwajów, pociągów i tańca, wszystkiego, co wciskało go do takiego czy innego wnętrza i odbierało mu światło. Miał problemy z oddychaniem. Śniło mu się, że słyszy, jak woła go matka.
Synku, mówiła, chodź tutaj, mój synku.
Ale Dorrigo nie chciał do niej przyjść. Niewiele brakowało, żeby zawalił egzaminy. Czytał w kółko Ulissesa. Znowu zaczął grać w rugby, poszukując światła, poszukując tego świata, który dane było mu zobaczyć przez chwilę wtedy w kościele, i znowu wznosił się coraz wyżej ku słońcu, aż został kapitanem, aż został lekarzem, aż został chirurgiem i aż znalazł się w łóżku, tu, w tym hotelu, z Amy, i patrzył, jak księżyc wschodzi ponad doliną jej brzucha. Czytał w kółko Ulissesa.
Gaśnie dzień długi. Księżyc pnie się wolno.
W krąg słychać głębin jęk. Hej, przyjaciele,
Nie jest za późno na poszukiwanie
Nowego świata.
Uchwycił się tego światła, które zawsze jest na początku.
Czytał w kółko Ulissesa.
Obejrzał się na Amy.
Bo słowa to była pierwsza piękna rzecz, jaką w życiu poznałem, odparł.
[1]
Alfred Tennyson (1809–1892),
Ulisses
[w:]
Antologia liryki angielskiej 1300–1950
, Warszawa 1987, przeł. Jerzy Pietrkiewicz. Pozostałe zamieszczone w powieści cytaty z
Ulissesa
, jawne i ukryte, pochodzą z tego wydania (wszystkie przypisy tłumacza).
Kiedy obudził się godzinę później, pociągnęła już usta wiśniową szminką, umalowała oczy, mające kolor płomienia gazowego, i spięła włosy, przez co jej twarz nabrała kształtu serca.
Amy?
Muszę iść.
Amy…
Poza tym…
Zostań.
Po co?
Ja…
Po co? Słyszałam to…
Pragnę cię. Pragnę cię w każdej chwili, w której cię mogę mieć.
…tyle razy. Odejdziesz od Elli?
A ty odejdziesz od Keitha?
Muszę już iść, powiedziała Amy. Obiecałam, że przyjdę za godzinę. Wieczór karciany. Nie do wiary, co?
Ja wrócę.
Naprawdę?
Wrócę.
A wtedy?
To tajemnica.
My?
Nie. Tak. Nie, wojna. Tajemnica wojskowa.
Co takiego?
Wypływamy. Już w środę.
Co takiego?
Za trzy dni, licząc od…
Wiem, kiedy jest środa. Dokąd?
Na wojnę.
Dokąd?
Skąd możemy wiedzieć?
Dokąd płyniecie?
Na wojnę. Wojna jest wszędzie, nie?
Czy jeszcze cię kiedyś zobaczę?
Ja…
My? A my?
Amy…
Dorry, czy jeszcze cię kiedyś zobaczę?
Dorrigo odniósł wrażenie, że w tym rzężącym dygocie, który wydobywał się jakby z wielkiej chłodni, minęło pięćdziesiąt lat. Tabletka przeciwdusznicowa już działała, napięcie w jego piersi słabło, mrowienie ramienia zniknęło i chociaż w jego rozedrganej duszy pozostał niedosięgły dla medycyny, szalony, wewnętrzny nieład, poczuł się na tyle dobrze, by wrócić z hotelowej łazienki do sypialni.
Wracając do łóżka, spojrzał na jej miękkie, obnażone ramię i jego łuk, który nigdy nie przestawał go fascynować. Podniosła nieco adamaszkową od snu twarz i zapytała:
O czym mówiłeś?
Kiedy znów się położył i przytulił do niej „na łyżeczkę”, zdał sobie sprawę, że chodziło jej o wcześniejszą rozmowę, tę, którą prowadzili, zanim zasnęła. W oddali – jak gdyby na przekór wszystkim melancholijnym odgłosom wczesnego poranka wpływającym do ich hotelowego pokoju i z niego wypływającym – wył obłąkańczo silnik samochodowy.
„Brudas”, szepnął w jej plecy, jak gdyby to było oczywiste, po czym, zrozumiawszy, że nie jest, dodał: Gardiner. Kiedy wymawiał jego nazwisko, musnął dolną wargą jej skórę. Nie mogę sobie przypomnieć jego twarzy, powiedział.
Nie był podobny do ciebie, odparła.
To nie ma sensu, pomyślał Dorrigo, „Brudas” Gardiner umarł i nie ma najmniejszego sensu o tym mówić. I zastanawiał się, dlaczego nie potrafi napisać czegoś tak oczywistego i prostego, i z jakiego powodu nie potrafi zobaczyć twarzy Gardinera.
Kurczę, a od ciebie nie da się uciec, powiedziała.
Uśmiechnął się. Nigdy nie zdołał w pełni pogodzić się z tym, że używa takich słów, jak „kurczę”. Doskonale wiedział, że w duchu jest wulgarna, choć dobre wychowanie kazało jej stosować takie językowe osobliwości. Przytknął swoje postarzałe, suche wargi do jej ramienia. Co jest takiego w kobietach, że nawet w tej chwili trzęsie się przy jednej z nich jak ryba?
Nie da się już włączyć telewizora ani otworzyć żadnego czasopisma, ciągnęła, coraz bardziej ciesząc się swoim żartem, żeby nie zobaczyć tam tego twojego sterczącego nochala.
Dorrigowi, któremu własna twarz nigdy zbytnio się nie podobała, jego oblicze też wydawało się teraz wszechobecne. Odkąd dwadzieścia lat temu zwrócono na nie publiczną uwagę w jakimś programie telewizyjnym poświęconym jego biografii, zaczęło na niego patrzeć zewsząd, począwszy od papieru firmowego różnych organizacji dobroczynnych, a skończywszy na pamiątkowych monetach. Było wielkonose, zamyślone i nieco zdezorientowane, a jego dawniej kręcone, ciemne włosy zmieniły się teraz w cienką, siwą falę. W wieku, który na ogół określa się jako „schyłkowy”, Dorrigo ponownie piął się w górę, ku światłu.
Niewytłumaczalnym dla niego zrządzeniem losu stał się w ostatnich latach bohaterem wojennym, sławnym chirurgiem, publicznym wizerunkiem określonego czasu i konkretnej tragedii. Pisano o nim książki biograficzne, sztuki teatralne i kręcono filmy dokumentalne. Był obiektem czci, hagiografii, pochlebstw. Rozumiał, że pewne cechy, zwyczaje oraz przeszłość łączyły go z bohaterami wojennymi. Ale on sam nie był bohaterem. Po prostu odniósł sukces, bo zdołał uratować swoje życie, zamiast zginąć, a na świecie nie pozostało już zbyt wielu żołnierzy, którzy mogliby reprezentować byłych więźniów obozów jenieckich. Odtrącenie tych oznak szacunku byłoby obrazą pamięci poległych. Nie mógł tego zrobić. A poza tym nie miał już na to siły.
Jakkolwiek go nazywali – bohaterem, tchórzem, oszustem – wydawało mu się, że ma to z nim coraz mniej wspólnego. Te epitety należały do świata, który z każdą chwilą stawał się dla niego coraz bardziej odległy i mglisty. Wiedział, że podziwia go cały naród, nad czym ubolewali ci, którzy musieli z nim współpracować jako ze starzejącym się chirurgiem, i czym nieco gardziło wielu jego kolegów lekarzy, być może jednocześnie mu zazdroszcząc, sami robili bowiem podobne rzeczy w obozach, ale ze smutkiem wyczuwali, że Dorrigo ma to coś, czego im brakuje, ale właśnie to coś w jego naturze wyniosło go w sercach rodaków znacznie wyżej od nich.
Niech szlag trafi ten dokument, powiedział.
Dawniej publiczne zainteresowanie jego osobą mu nie przeszkadzało, a może nawet w głębi duszy sprawiało mu pewną przyjemność. Teraz jednak już nie. Nie można powiedzieć, aby nie zdawał sobie sprawy z tego, że ma swoich krytyków. Na ogół zgadzał się z nimi. Wydawało mu się, że został sławny, ponieważ ludzie mają o nim mylne wyobrażenie. Wprawdzie unikał wszystkiego, co uważał za oczywiste życiowe pomyłki, jak polityka czy golf, ale jego wysiłki zmierzające do opracowania nowej chirurgicznej techniki usuwania komórek rakowych jelita grubego zakończyły się niepowodzeniem; gorzej – mogły pośrednio doprowadzić do zgonu kilkorga pacjentów. Słyszał, jak Maison nazywa go rzeźnikiem. Być może, patrząc z perspektywy czasu, zachował się lekkomyślnie, wiedział jednak, że gdyby mu się powiodło, chwalono by go za odwagę i wyobraźnię. Jego niestrudzona pogoń za spódniczkami i zdrady, które się z tym z konieczności wiązały, były skandalami prywatnymi i nie poświęcano im publicznie uwagi. Nadal potrafił zadziwić nawet samego siebie – łatwością i skwapliwością, z jaką umiał kłamać, manipulować ludźmi i oszukiwać ich – a jego samoocena, jak uważał, była realistycznie niska. Nie był to jedyny symptom jego próżności, należał jednak do jej najgłupszych przejawów.
Nawet jako mężczyzna w podeszłym wieku – przed tygodniem skończył siedemdziesiąt siedem lat – czuł się zażenowany tym, do czego doprowadził go w życiu jego charakter. Ostatecznie zrozumiał, że ta sama nieustraszoność, ta sama niechęć do konwenansów, ta sama rozkosz, jakiej dostarczała mu gra ze światem, i to samo beznadziejne pragnienie, żeby zobaczyć, jak daleko może się posunąć, które pchały go w obozach do pomocy współwięźniom, popchnęły go także w ramiona Lynette Maison, żony jego bliskiego współpracownika, Ricka Maisona, kolegi z zarządu Związku Chirurgów, genialnego, wybitnego i niesłychanie nudnego człowieka. Podobnie zachował się wobec kilku innych swoich znajomych. W przedmowie, którą próbował napisać wcześniej tego dnia, wyraził nadzieję – nie zadając sobie trudu, by umieszczać w tekście jakiekolwiek zbędne wyznania – że wreszcie jakoś załatwi te sprawy szczerze, zarazem więc i pokornie, że powróci do swojej naturalnej roli, roli lekarza, nie będąc już nikim więcej i nikim mniej, i przywróci światu słusznie należną zapomnianym bohaterom pamięć, koncentrując się na nich zamiast na sobie. W głębi serca wyczuwał, że byłby to z jego strony akt niezbędnej skruchy i poprawy, choć w skrytości bał się, że takie samoponiżenie, takie upokorzenie, przysporzy mu w ostatecznym rozrachunku jeszcze większych korzyści. Znalazł się w pułapce. Jego twarz była wszędzie, ale on sam nie widział już cudzych twarzy.
Więc się stałem imieniem, powiedział.
Kto?
Tennyson.
Nigdy tego nie słyszałam.
To z Ulissesa.
Nikt już tego nie czyta.
Nikt już niczego nie czyta. Ludzie myślą, że Browning to pistolet.
Myślałam, że dla ciebie istnieje tylko Lawson.
Bo tak jest. Kiedy nie czytam Kiplinga albo Browninga.
Albo Tennysona.
Jestem częścią wszystkiego, com przeżył.
Wymyśliłeś to sobie, powiedziała.
Nie. To bardzo… Jak to się mówi?
Stosowny cytat?
Tak.
Potrafisz to wszystko przytoczyć z pamięci, powiedziała Lynette Maison, przebiegając dłonią po jego zwiędłym udzie. I pamiętasz bardzo wiele innych rzeczy. Ale nie pamiętasz cudzych twarzy.
Nie.
Przypomniał mu się Shelley ze swoim wierszem o śmierci, i Shakespeare. Obaj przyszli do niego, chociaż ich nie wzywał, i byli nie tylko częścią jego życia, ale wręcz jego życiem. Jak gdyby życie można było zawrzeć w książce, w zdaniu, w kilku słowach. Są takie proste słowa. Na święto śmierci przybywasz, mój synu. Bladość, chłód i księżycowy uśmiech. Ach, ci pisarze z dawnych lat.
Śmierć jest naszym doktorem, powiedział. Uważał, że jej sutki są cudowne. Na dzisiejszą kolację przyjechał jakiś dziennikarz, który wypytywał Dorriga o zbombardowanie Hiroszimy i Nagasaki.
Raz, powiedział ten dziennikarz. Ale dwa? Po co?
To były bestie, powiedział Dorrigo Evans. Pan nie ma o tym pojęcia.
Dziennikarz zapytał, czy kobiety i dzieci też były bestiami. I nienarodzone dzieci tych kobiet.
Promieniowanie, odpowiedział Dorrigo, nie ma żadnych szkodliwych następstw dla przyszłych pokoleń.
Ale dziennikarz przecież nie o to pytał i Dorrigo zdawał sobie z tego sprawę, a poza tym wcale nie wiedział, czy skutki promieniowania nie mogą być przekazywane genetycznie. Dawno temu ktoś mu powiedział, że nie. Albo że tak. Nie mógł sobie przypomnieć. Ostatnimi czasy polegał na coraz bardziej niepewnym przeświadczeniu, że to, co mówi, jest słuszne, i vice versa.
Dziennikarz powiedział, że kiedyś zajmował się ludźmi, którzy przeżyli zrzucenie bomby atomowej, poznał ich i filmował. Ich cierpienia, stwierdził, były okropne i trwały przez całe życie.
Nie jest tak, że nie wie pan zupełnie nic o wojnie, młody człowieku, odpowiedział mu Dorrigo Evans. Rzecz w tym, że zna pan tylko jedną stronę medalu. A wojna ma różne oblicza.
Odwrócił się. A potem znowu zagadnął dziennikarza.
A tak na marginesie, czy umie pan śpiewać?
Teraz starał się zapomnieć o tej żałosnej, niezręcznej i szczerze mówiąc, zawstydzającej rozmowie, w taki sam sposób, jak zawsze, czyli zatracając się cieleśnie, nakrył więc dłonią pierś Lynette i chwycił jej brodawkę dwoma palcami. Myślami był jednak gdzie indziej. Niewątpliwie ten dziennikarz już zawsze będzie się karmił swoją historią o bohaterze wojennym będącym w gruncie rzeczy podżegaczem i wielbicielem bomby atomowej, zgrzybiałym starym kretynem, który zakończył rozmowę, zadając mu pytanie, czy umie śpiewać!
A przecież było w tym dziennikarzu coś, co trochę przypominało mu Gardinera, chociaż nie potrafił powiedzieć, co to jest. Bo nie twarz i nie zachowanie. Uśmiech? Bezczelność? Śmiałość? Facet wprawdzie irytował Dorriga, ale ten mimo wszystko podziwiał w nim to, że nie chciał się podporządkować autorytetowi jego sławy. Była w nim jakaś wewnętrzna prawość – uczciwość, jeśli ktoś woli. Uparte dążenie do prawdy? Tego Dorrigo nie wiedział. Nie potrafił wskazać żadnego tiku, gestu albo zwyczaju, który ten dziennikarz dzieliłby z Gardinerem. Ogarnął go dziwny wstyd. Być może zachował się głupio. I niewłaściwie. Niczego nie był już pewien. Być może nie był niczego pewien od tamtego dnia, gdy Gardiner został brutalnie pobity.
I będę straszydłem ze ścierwa, wyszeptał do koralowej muszli jej ucha, będącej tą częścią kobiecego ciała, która wydawała mu się niewymownie wzruszająca ze względu na jej delikatną spiralę i która zawsze stanowiła dla niego zaproszenie do przeżycia przygody. Pocałował ją leciutko w płatek ucha.
Powinieneś mówić to, co myślisz, własnymi słowami, powiedziała Lynette. Słowami Dorriga Evansa.
Skończyła pięćdziesiąt dwa lata, dzieci – chociaż nie chęć do szaleństw – miała już za sobą, odchowane, i czuła wobec siebie pogardę za to, że ten starzec sprawuje nad nią taką władzę. Wiedziała, że oprócz niej i żony Dorrigo ma także kochankę. Podejrzewała, że może nawet ze dwie albo trzy. Brakowało jej nawet podniecającego powodu do chwały, o jakim mogłaby mówić, będąc jego jedyną konkubiną. Nie pojmowała swojego postępowania. Dorrigo pachniał starością, jak ciasto na zakwasie. Jego klatka piersiowa zapadała się między zwiędłymi sutkami, a seks z nim był niepewny, choć dziwnie jej smakował, na przekór rozsądkowi. Przy Dorrigu czuła niezachwianą pewność, że jest kochana. A jednak wiedziała, że jest w nim coś takiego – coś, czego pragnęła najbardziej, coś, co było w nim światłem – co się jej wymyka i pozostaje nieznane. W snach Lynette Dorrigo zawsze unosił się w powietrzu o kilka cali nad nią. Za dnia często traciła cierpliwość, w swoich relacjach z Dorrigiem posuwała się do oskarżeń, gróźb i chłodu, lecz późną nocą, gdy leżeli obok siebie, nie chciała nikogo innego.
Niebo było tam zawsze takie paskudne, mówił, a ona wyczuła, że znowu się szykuje, żeby wstać. Zawsze się odsuwało, ciągnął dalej, jak gdyby ono też nie mogło tego znieść.
Na początku 1943 roku, kiedy przyjechali do Syjamu, wszystko wyglądało inaczej. Po pierwsze, niebo było czyste i ogromne. Znajome, a w każdym razie tak mu się wydawało. Trwała pora sucha, dżungla stała otworem, nad ziemią unosiły się pył i kurz, a na drzewach brakowało liści. Po drugie, mieli trochę żywności. Niewiele, za mało, ale jeszcze nie cierpieli głodu, który zagnieździł się później w ich brzuchach i myślach niczym jakiś oszalały potwór. A praca dla Japończyków nie stała się jeszcze obłędem, wskutek którego jeńcy padali jak muchy. Było ciężko, ale na początku nie był to jeszcze obłęd.
Spuściwszy wzrok, zobaczył biegnące w linii prostej kołki miernicze, wbite w ziemię przez inżynierów cesarskiej armii japońskiej i wyznaczające trasę kolejową prowadzącą gdzieś w dal z tego miejsca, w którym stał na czele grupy milczących jeńców wojennych. Dowiedzieli się od japońskich inżynierów, że kołki biegną na odległość czterystu piętnastu kilometrów, od północnych rubieży Bangkoku aż do granic Birmy.
Wytyczyli wielki szlak dla kolei, który był wciąż tylko szeregiem ograniczonych planów, pozornie niewykonalnych rozkazów i patetycznych nacisków ze strony najwyższego dowództwa wojsk japońskich. Dla legendarnej kolei, wzbudzającej zarówno rozpacz, jak i fanatyzm, zbudowanej w takim samym stopniu z mitu i fantazji, jak później z drewna, żelaza oraz wielu tysięcy istnień ludzkich, które miały być jej składane w ofierze przez cały następny rok, by można było zrealizować owo przedsięwzięcie. Ale czy realiści choć raz stworzyli coś rzeczywistego?
Dali im tępe siekiery i zbutwiałe sznury konopne, a z nimi pierwsze zadanie – ściąć na odcinku jednego kilometra gigantyczne drzewa tekowe rosnące wzdłuż planowanej drogi kolejowej, a potem oczyścić teren z pni i korzeni.
Mój tata mawiał: Wy, młodzi, nigdy nie robicie tego, co do was należy, powiedział Jimmy Bigelow, postukując palcem o tępe i wyszczerbione ostrze siekiery. Szkoda, że tego skurwiela nie ma tutaj z nami.
A potem właściwie nikt nie będzie o tym pamiętał. Tak jak w przypadku największych zbrodni, będzie się nam wydawać, że nigdy do tego nie doszło. Cierpienie, śmierć, żal i podła, żałosna bezsensowność olbrzymiego bólu wielkiej rzeszy ludzi – może to wszystko istnieje tylko na kartach tej i kilku innych książek. Można zamknąć koszmar w książce, jeśli nada mu się formę i znaczenie, w prawdziwym życiu koszmar nie ma jednak formy ani znaczenia. On po prostu jest. A kiedy króluje koszmar, to jest tak, jak gdyby na całym świecie nie było nic oprócz niego.
Historia, która dała początek publikacji niniejszego albumu, zaczyna się 15 lutego 1942 roku, gdy wraz z upadkiem Singapuru kończy się jedno imperium i powstaje nowe. Ale w roku 1943 obciążona ponad miarę i cierpiąca na niedobór środków oraz bogactw naturalnych Japonia przegrywa już wojnę, coraz bardziej potrzebuje więc tej linii kolejowej. Sprzymierzeni zaopatrują w broń armię Czang Kaj-szeka szlakiem przez Birmę, a Amerykanie panują na morzu. By odciąć swoich chińskich przeciwników od dostaw uzbrojenia i zająć Indie, wkraczając do nich przez Birmę – o czym szaleńczo marzą teraz japońscy przywódcy – Japonia musi wzmocnić swoje birmańskie siły liczebnie i zaopatrywać je drogą lądową. Nie ma jednak pieniędzy ani odpowiednich maszyn, żeby zbudować ten tak potrzebny jej szlak kolejowy. Nie ma również czasu.
Ale każda wojna rządzi się własną logiką. Cesarstwo Japonii wierzy, że zwycięży. Nieugięty japoński duch, duch, którego brakuje Zachodowi, zwany wolą cesarza i tak też rozumiany, weźmie wreszcie górę, jak wierzą Japończycy, i to właśnie on poprowadzi ich do ostatecznego zwycięstwa. Do tego zaś, żeby wspomóc owego nieugiętego ducha i umocnić w swoich żołnierzach wiarę w zwycięstwo, cesarstwo ma na szczęście niewolników. Ma ich setki tysięcy, Azjatów i Europejczyków. Są wśród nich także dwadzieścia dwa tysiące australijskich jeńców wojennych, z których większość poddała się po upadku Singapuru w imię strategicznej konieczności, jeszcze zanim wojna zaczęła się na dobre. Dziewięć tysięcy z nich zostanie wysłanych do pracy przy budowie kolei birmańskiej. Kiedy 25 października 1943 roku parowa lokomotywa C 5631 jako pierwsza przejedzie całą trasę ukończonej już Kolei Śmierci, ciągnąc trzy wagony pełne japońskich i tajskich dygnitarzy, będzie mijać niekończące się rabaty z ludzkich szkieletów, w tym szczątki jednej trzeciej korpusu wspomnianych Australijczyków.
Dzisiaj parowóz C 5631 z dumą wystawiany jest w muzeum będącym częścią nieoficjalnego japońskiego miejsca pamięci ofiar wojny w sanktuarium Yasukuni w Tokio. Oprócz lokomotywy C 5631 w sanktuarium tym znajduje się również tak zwana Księga Dusz, zawierająca ponad dwa miliony nazwisk żołnierzy poległych na wojnie w służbie cesarza Japonii między 1867 i 1951 rokiem. Żołnierze uświęceni w Księdze Dusz, przechowywanej w Yasukuni, dostępują rozgrzeszenia od wszelkiego zła. Wśród owych dwóch milionów znajduje się tysiąc sześćdziesiąt osiem nazwisk osób skazanych po II wojnie światowej na śmierć za zbrodnie wojenne, a między nimi są i ci, którzy nadzorowali budowę Kolei Śmierci i zostali uznani winnymi znęcania się nad jeńcami.
Na plakietce zdobiącej czoło parowozu C 5631 nie ma o tym mowy. Nie znajdziemy tam również żadnej wzmianki o okropnościach, których doświadczyli więźniowie budujący kolej. Brakuje nazwisk tych, którzy umarli przy pracy. Z drugiej strony nie udało się jednak nawet ustalić dokładnej liczby zmarłych na Kolei Śmierci. Jeńcy wojenni pochodzący z krajów alianckich stanowili zaledwie ułamek – sześćdziesiąt tysięcy – ogólnej liczby osób wykonujących niewolniczą pracę na tej iście faraońskiej budowie. Oprócz nich było tam jeszcze ćwierć miliona Tamilów, Chińczyków, Jawajczyków, Malajów, Tajów i Birmańczyków. Albo i więcej. Niektórzy historycy twierdzą, że z tych ludzi, zmuszonych do niewolniczej pracy, zginęło pięćdziesiąt tysięcy, inni, że sto, a jeszcze inni, że dwieście. Nikt tego dokładnie nie wie.
I nigdy nie będzie wiedział. Ich nazwiska zostały już zapomniane, a ich zaginionym duszom nie poświęcono dotąd żadnej książki. Niech więc ten wstęp będzie darem dla nich.
W ten sposób Dorrigo Evans wcześniej tego dnia zakończył swoją przedmowę do złożonego z rysunków z obozów jenieckich albumu autorstwa Guya Hendricksa, poprosiwszy najpierw swoją sekretarkę, by zapewniła mu trzy godziny spokoju, chciał bowiem ukończyć tekst, którego nie był w stanie napisać przez kilka miesięcy i z którym był już teraz mocno spóźniony. Lecz nawet kiedy go skończył, wydawało mu się, że jest to z jego strony tylko jeszcze jedna nieudana próba zrozumienia sensu tego wszystkiego, coś w rodzaju wprowadzenia do książki mającego przystępnie wyjaśnić, czym była Kolej Śmierci.
Uznał, że jego podejście jest z jednej strony nazbyt oczywiste, z drugiej zaś prywatne, co przypomniało mu wszystkie te pytania, na które nie umiał sobie odpowiedzieć przez całe życie. Przez głowę przebiegało mu mnóstwo różnych myśli, ale nie wiedzieć czemu, nie udało mu się ich przelać na papier. Tyle myśli, nazwisk, tyle ofiar, a było jedno nazwisko, którego nie był w stanie wymienić. Na początku przedmowy przedstawił Guya Hendricksa i coś w rodzaju szkicu wydarzeń z dnia, w którym umarł, włączając w to historię „Brudasa” Gardinera.
Ale o najważniejszym szczególe z tamtego dnia nie wspomniał ani słowem. Spoglądał na swój napisany jak zwykle zielonym atramentem wstęp z prostoduszną, chociaż podszytą poczuciem winy nadzieją, że w tej otchłani, dzielącej jego marzenia i porażkę, znajdzie się może coś, co warto przeczytać – coś, w czym wyczuje się prawdę.
Powody, dla których jeńcy określają późniejsze, ogarniające ich powoli szaleństwo po prostu jednym słowem – Linia – są dobrze uzasadnione. Po tym, co przeżyli, już na zawsze istniały dla nich tylko dwa rodzaje ludzi: ci, którzy pracowali „na Linii”, i wszyscy inni, których tam nie było. A może uznawali tylko jedną grupę: tych, którzy „przeżyli Linię”, choć ostatecznie chyba nawet takie spostrzeżenie nie jest zupełnie trafne: Dorriga coraz częściej prześladowała myśl, że jeńcy wierzyli w istnienie wyłącznie tych, którzy zginęli przy budowie kolei. Bał się, że tylko w ofiarach kryje się straszliwa doskonałość tego cierpienia i wiedzy, które czynią nas w pełni istotami ludzkimi.
Ponownie spoglądając w dół na kołki miernicze, Dorrigo zrozumiał, jak wiele z tego, co ich otaczało, jest niepojęte, niekomunikowalne, nieczytelne, nieodgadnione, nie do opisania. Obecność kołków tłumaczyły proste fakty, które nie niosły jednak ze sobą żadnego znaczenia. Co to jest linia, zastanawiał się, i czym jest ta Linia? Linia to coś, co biegnie od punktu a do punktu b, od rzeczywistości do nierzeczywistości, od życia ku śmierci. To pozbawiona szerokości długość, przypomniał sobie, jak przedstawiał ją Euklides w szkolnym podręczniku geometrii. Długość bez szerokości, życie bez znaczenia, wędrówka z życia ku śmierci. Podróż do piekła.
Pół wieku później Dorrigo zdrzemnął się w pokoju hotelowym w Parramatta, przewracał z boku na bok i śnił o brudnym Charonie, przewożącym zmarłych przez Styks do piekła za jednego obola, którego po śmierci wkłada im się w usta. We śnie opisywał okropnego starca słowami Wergilego: Charon był groźny i okropnie brudny, na jego piersi opadała siwa broda w nieładzie, wzrok mu pałał, a z ramienia zwisał spięty na węzeł płaszcz, poplamiony mułem.
Tego wieczoru, gdy leżał w hotelowym łóżku z Lynette Maison, miał obok siebie na podłodze, zresztą jak zawsze, bez względu na to, gdzie akurat przebywał, książkę, albowiem kiedy osiągnął wiek średni, znowu zaczął czytać. Dobra książka, doszedł do wniosku, sprawia, że chce się ją przeczytać jeszcze raz. A książka wielka każe człowiekowi jeszcze raz przeczytać swoją duszę. Rzadko spotykał takie książki, z wiekiem coraz rzadziej. Mimo to wciąż ich szukał, jak jeszcze jednej Itaki, do której wiecznie zmierzał. Pewnego popołudnia długo czytał. Prawie nigdy nie zaglądał do czytanej właśnie książki w nocy, literatura istniała dla niego bowiem jako talizman, amulet przynoszący szczęście – jako znany mu bóg, który się nim opiekował i prowadził go bezpiecznie przez świat snów.
Książkę, która towarzyszyła mu tej nocy, dostał od delegacji kobiet japońskich, które przyjechały do Australii przeprosić za japońskie zbrodnie wojenne. Przybyły uroczyście, z kamerami wideo, i przywiozły prezenty, z których jeden okazał się osobliwy: był to tom przekładów japońskich wierszy o śmierci, powstałych na mocy tradycji nakazującej każdemu japońskiemu poecie napisać w życiu chociaż jeden taki ostateczny utwór. Dorrigo położył książkę na nocnym stoliku z ciemnego drewna, sięgającym na wysokość jego poduszki, i starannie ułożył tomik równolegle do swojej głowy. Wierzył, że książki roztaczają wokół niego opiekuńczą aurę i bez książki w pobliżu umrze. Sypiał dobrze bez kobiet, ale nigdy nie mógł spać bez książki.
Zwłaszcza jeden wiersz zrobił wrażenie na Dorrigu Evansie, kiedy wcześniej tamtego dnia przeglądał swój japoński prezent. Umierając, osiemnastowieczny poeta Shisui odpowiedział w końcu na prośby o wiersz o śmierci w ten sposób, że chwycił pędzel, namalował swój utwór i zaraz potem umarł. Wstrząśnięci wielbiciele poety zobaczyli, że namalował koło.
Wiersz Shisuiego krążył w podświadomości Dorriga jako ograniczona próżnia, nieskończona tajemnica, pozbawiona długości szerokość, wielkie koło, wieczny powrót: koło – antyteza linii.
Obol pozostawiony w ustach zmarłego, żeby mógł zapłacić przewoźnikowi.
Podróż Dorriga na budowę Linii wiodła przez obóz jeniecki leżący w jawajskich górach, gdzie, jako pułkownik, został zastępcą dowódcy tysiąca wziętych do niewoli żołnierzy, głównie Australijczyków. Zabijali niekończący się czas, wraz z którym jak gdyby wyciekało z nich życie, uprawiając sport, organizując zajęcia edukacyjne i koncerty, i wyśpiewując swoje wspomnienia z domu. Rozpoczęli też dzieło swojego życia, nadając blask wspomnieniom z Bliskiego Wschodu – opowieściom o wyładowanych piaskowcem karawanach wielbłądzich o zmierzchu, rzymskich ruinach i o zamkach krzyżowców, o czerkieskich najemnikach w długich, obszytych srebrną lamówką płaszczach i wysokich astrachańskich czapkach, i o senegalskich żołnierzach, potężnych, wielkich mężczyznach, mijających ich z butami zawieszonymi na szyi. Tęsknie wspominali francuskie dziewczyny z Damaszku; albo jak krzyczeli z ciężarówek: „Żydowskie skurwysyny!” do mijanych Arabów w Palestynie, dopóki nie poznali arabskich robotnic w Jerozolimie; jak z ciężarówek wykrzykiwali: „Arabskie skurwysyny!” do napotkanych Żydów, dopóki nie poznali kibucowych żydowskich dziewczyn w niebieskich szortach i białych bluzkach, które wciskały im do rąk torby pomarańczy. Znów śmiali się z historii „Robala” Burrowsa, który miał taką czuprynę, jak gdyby ją pożyczył od kolczatki. Burrows poszedł kiedyś upalony marychą do kairskiego burdelu i wrócił, gwałtownie drapiąc się w kroku, po czym zdobył sobie przezwisko, gdy spuściwszy wzrok, zapytał: Co to za jakieś smoluchowe robale? Pewnie złapałem coś w jakimś egiptusowym kiblu, nie?
Biedny kochany Robal, powtarzali. Biedny kochany skurwysyn.
Przez dłuższy czas niewiele się wtedy działo. Dorrigo pisał listy miłosne dla przyjaciół na kawiarnianych stolikach Kairu, lepiących się od rozlanego araku, listy pełne cielesnego pożądania, skrywanego w nieśmiertelnych przechwałkach, nieodmiennie zaczynających się od słów: „Piszę do Ciebie w blasku strzelaniny…”.
Potem przyszły kamienie, wyschłe kulki kozich odchodów i suche liście kampanii syryjskiej, kiedy maszerowali chwiejnie i niepewnie z ciężkim wyposażeniem, mijając od czasu do czasu wzdęte zwłoki jakiegoś Senegalczyka, zatopieni w swoich myślach, gdy dobiegały ich jąkanina, trzaski oraz eksplozje bitew i potyczek, do których dochodziło w innych miejscach. Polegli leżeli wokół jak kamienie razem ze swoją bronią i ekwipunkiem – wszędzie, nieuchronnie – i poza tym, że Australijczycy starali się nie deptać po ich wzdętych zwłokach, nie wymagali od siebie żadnych uwag czy refleksji. Jeden z trzech cypryjskich poganiaczy mułów z oddziału Dorriga zapytał, dokąd właściwie idą. Nie miał zielonego pojęcia, ale wtedy już wiedział, że powinien im coś odpowiedzieć, by oddział trzymał się razem.
W pobliżu zaryczał muł. Dorrigo wydłubał z kącika oka przypominające pocisk moździerzowy ziarnko piasku, rozejrzał się po polu sorgowym, na którym właśnie stali, a potem znów popatrzył na obie mapy, jedną swoją, a drugą poganiaczy, które nie zgadzały się ze sobą w żadnym ważniejszym szczególe topograficznym. W końcu odczytał wskazania kompasu, które nie pokrywały się z informacjami z żadnej z map, ale jak w przypadku wielu swoich decyzji zaufał instynktowi, jego podszepty na ogół okazywały się bowiem słuszne, a jeżeli nie, to przynajmniej zmuszały go do działania, często, jak w końcu zrozumiał, ważniejszego od samych rezultatów. Był zastępcą dowódcy szpitala polowego 2/7, wchodzącego w skład ekspedycyjnej armii australijskiej, i stacjonował w pobliżu linii frontu, kiedy dostali rozkaz ewakuacji swojej placówki w zamieszaniu taktycznego odwrotu, który następnego dnia zamienił się w chaos strategicznego marszu, gdzie oczy poniosą.
Prawie cały szpital został ewakuowany na ciężarówkach daleko za linię frontu, a Dorrigo czekał na ostatni wóz, żeby zabrać pozostałą część wyposażenia i leków. Zamiast samochodu przybyła jednak karawana w sile dwudziestu mułów, prowadzona przez trzech cypryjskich poganiaczy, i przyszły nowe rozkazy, na mocy których Dorrigo miał udać się wraz z lekarstwami i sprzętem na nowy front, do wioski położonej według jego mapy o dwadzieścia mil dalej na południe, a według mapy poganiaczy o dwadzieścia sześć. Drobni, gadatliwi Cypryjczycy stanowili jeszcze jeden element karnawału sił alianckich walczących w Syrii z karnawałem sił francuskiego rządu Vichy na pewnej małej wojnie, o której nikt potem nigdy nie pamiętał, a rozgrywanej jako część znacznie większego konfliktu zbrojnego.
To, co powinno zająć im dwa dni, trwało prawie cały tydzień. Drugiego dnia na stromym szlaku prowadzącym w góry Dorrigo i trzej poganiacze natknęli się na siedmioosobowy pluton strzelców tasmańskich, którym zepsuła się ciężarówka. Prowadził ich młody sierżant, „Brudas” Gardiner, a wybierali się w to samo miejsce, co Dorrigo. Tasmańczycy przeładowali swoje karabiny marki Vickers, trójnogi i blaszane pudła z amunicją na zapasowe muły i dalej ruszyli już razem. Gardiner czasami śpiewał cicho, kiedy pokonywali skaliste lub piarżyste zbocza i przełęcze, szli przez zniszczone wioski, mijali rozkładające się ciała i chwiejące się, ledwo stojące nadal kamienne ściany, co krok napotykając charakterystyczną woń rozlanej oliwy, padłych koni, leżących wszędzie naokoło krzeseł, połamanych stołów, łóżek i zawalonych dachów zrujnowanych domostw – a tymczasem siedemdziesiątki piątki przeciwnika waliły nieustannie zarówno tam, dokąd zmierzali, jak i tam, skąd przyszli.
Gdy udało im się zejść z powrotem na nizinę, powędrowali wzdłuż nagich kamiennych murów, niedających żadnego schronienia przed nadlatującymi dwudziestopięciofuntowymi pociskami żołnierzom, którzy martwi leżeli teraz spokojnie wśród porozrzucanego wszędzie i zniszczonego sprzętu, broni i sztywnych czapek francuskiej armii Vichy. Dorrigo i jego ludzie szli między umarłymi, którzy leżeli za półksiężycowymi szańcami z kamieni, ustawionymi bezsensownie jako osłona przed śmiercią, między umarłymi, którzy puchli na polu sorgowym, zmienionym w ohydne bagnisko przez wodę wylewającą się z roztrzaskanego pociskiem armatnim starożytnego kanału, i między piętnastoma zabitymi w liczącej siedem domów wiosce, w której usiłowali schować się przed swoim losem. Przed zburzonym minaretem zobaczyli zabitą kobietę. Zawartość jej szmacianego zawiniątka rozsypała się po piasku ulicy, kobieta wyszczerzonymi zębami usiłowała jakby wgryźć się w dynię. Z wypalonej ciężarówki dobiegał smród porozrywanych na strzępy żołnierskich ciał.
Dorrigo wspominał później, jaki ładny był spłowiały wzorek z czerwonych i białych róż zdobiący owo szmaciane zawiniątko, i ogarniał go dziwny wstyd, że nie pamięta prawie nic innego. Zapomniał o ostrym odorze kamiennego pyłu, wiszącym wokół zniszczonych wiejskich domów, zapomniał o odorze rozkładających się, wychudzonych osłów i nieszczęsnych martwych kóz, o odorze zniszczonych tarasów i gajów oliwnych, o kwaśnej stęchliźnie materiałów wybuchowych i o ciężkiej woni rozlanej oliwy, tworzących jeden zapach, który kojarzył mu się odtąd z ludźmi w niebezpieczeństwie. Palili papierosy, by nie czuć trupiego smrodu, dowcipkowali, żeby umarli nie zaprzątali ich myśli, jedli, aby pamiętać, że oni sami jeszcze przecież żyją, a Gardiner zakładał się, czy zginie, wierząc, że jego szanse na wygraną wzrastają z każdą chwilą.
Przecinając o północy pole kukurydzy, ujrzeli zniszczoną wieś oświetloną przez zieloną flarę, którą z niewiadomych powodów pozostawili tu Francuzi, odbiwszy wioskę z rąk Australijczyków po zaciekłej walce. Moździerze, których użyły siły Vichy w czasie ataku, zmieniły australijskich obrońców w coś nieludzkiego, w już wysychające, ciemnoczerwone mięso, w obsiadłe przez muchy trzewia, w popękane, roztrzaskane kości i w stężałe w napięciu twarze z wyszczerzonymi zębami, tymi straszliwymi zębami śmierci, których Dorrigo Evans zaczął się potem dopatrywać w każdym uśmiechu.
Wreszcie dotarli do wsi wskazanej im w rozkazie, która nadal, ponieważ zajmowali ją Francuzi, znajdowała się pod ciężkim ogniem brytyjskiej Royal Navy. Daleko na morzu potężne działa okrętów pracowały metodycznie nad zniszczeniem wszystkich domów po kolei, przenosząc ogień najpierw ze stodoły na stojący obok kamienny dom mieszkalny, a potem na znajdujący się za nim budynek gospodarczy. Dorrigo, poganiacze i strzelcy przyglądali się temu bezpiecznie z oddali, a leżąca przed nimi wioska zmieniała się w kupę piachu i gruzów.
Chociaż trudno było sobie wyobrazić, żeby we wsi mogło pozostać jeszcze coś żywego, wciąż sypał się na nią deszcz pocisków. Francuzi nieoczekiwanie wycofali się w południe, a wtedy Australijczycy ruszyli naprzód po żółtej ziemi, osmalonej przez wybuchające pociski, posuwali się wśród murów zburzonych tarasów, po strzaskanych kaflach, wokół wciąż nienaruszonych korzeni połamanych drzew, pogiętych karabinów oraz dział; mijali członków obsługi kaemów, których ciała puchły już i pękały. Część z nich można byłoby wziąć za śpiących w popołudniowym słońcu, gdyby nie to, że z ich wybałuszonych oczu wypływała jakaś galareta, tworząca brudnawą maź na zarośniętych policzkach. Nikt nie odczuwał nic poza głodem i zmęczeniem. Przed nimi wlokła się koza, z rozprutego boku bezwładnie zwisało jej jelito, było widać żebra, trzymała jednak łeb wysoko i nie wydawała żadnych odgłosów, jak gdyby mogła przetrwać wyłącznie siłą woli. Może dlatego wciąż żyła.
Coś jakby pan Beau Geste we własnej osobie, psiakrew, powiedział chudy, rudowłosy strzelec. Mimo wszystko zastrzelili tę kozę. Rudzielec nazywał się Gallipoli von Kessler i był sadownikiem z Huon Valley, który na powitanie podnosił rękę w leniwym, hitlerowskim pozdrowieniu. Jego imię i nazwisko wzięło się stąd, że pochodzący z Niemiec ojciec Gallipolego udawał, że był kimś w Starym Świecie, dodał więc arystokratyczne „von” do swojego chłopskiego nazwiska Kessler, a potem przeraził się, że straci wszystko, kiedy w Nowym Świecie w wyniku antyniemieckiej histerii podczas I wojny spalono mu stodołę. Górska osada niedaleko Hobart, w której mieszkali Kesslerowie obok innych niemieckich imigrantów, skwapliwie zmieniła nazwę z Bismarck na Collinsvale, a Karl von Kessler zmienił synowi imię z nadanego na cześć ojca na imię upamiętniające udział Australijczyków w tragicznej inwazji na Turcję, do której doszło na rok przed urodzeniem Gallipolego. Ponieważ von Kessler było zbyt dystyngowanym nazwiskiem dla człowieka o twarzy przypominającej stary ogryzek, wszyscy mówili na niego po prostu Kes.
W miasteczku zobaczyli francuski czołg, rozgrzany do czerwoności, ponieważ wciąż się palił, poprzewracane ciężarówki, rozbite samochody opancerzone, podziurawione kulami samochody cywilne, stosy amunicji, jakieś papiery, ubrania, pociski, porzucone na ulicy pistolety i karabiny. Pomimo zamieszania i zniszczeń sklepy były otwarte, ludzie sprzedawali, kupowali i sprzątali jak po zwyczajnej klęsce żywiołowej, a ci Australijczycy, którzy nie byli na służbie, włóczyli się po ulicach, kupując i kradnąc pamiątki.
Zasnęli przy wtórze poszczekiwania szakali, które zbiegły się żerować na trupach.
Kiedy Dorrigo wstał o brzasku, zobaczył, że Gardiner rozpalił ognisko na środku głównej ulicy. Siedział przed nim w wygodnym, wielkim fotelu, obitym niebieskim jedwabiem, wyszywanym w srebrne rybki, i przerzuciwszy nogę przez oparcie, bawił się zgniecionym pudełkiem francuskich papierosów. W morzu tego fotela jego ciemnoskóra, chuda postać, odziana w brudną zieleń khaki, przypominała Dorrigowi kępę wodorostów wyrzuconych na nieznany brzeg.
Worek Gardinera sprawiał wrażenie o połowę mniejszego od worków innych żołnierzy, ale wyłaniały się z niego najwyraźniej nieskończone zapasy jedzenia i papierosów – kupowane na czarnym rynku, wyfasowane albo ukradzione. Były to małe cuda, którymi Gardiner zasłużył sobie na swoje drugie przezwisko: Czarny Książę. W momencie kiedy rzucił Dorrigowi puszkę portugalskich sardynek, Francuzi z Vichy zaczęli ostrzeliwać miasteczko z siedemdziesiątek piątek, z ciężkich karabinów maszynowych oraz z samolotu, który pikował na nich co kilka chwil. Wszystko to wydawało się jednak rozgrywać jak gdyby gdzie indziej, popijali więc francuską kawę, którą znalazł gdzieś Jimmy Bigelow, i gawędzili, czekając na rozkazy – albo aż znajdzie ich wojna.
„Królik” Hendricks, przysadzisty facet ze źle dopasowaną sztuczną szczęką, kończył właśnie rysunek na odwrocie pocztówki z widokiem Damaszku – rysunek, który miał zastąpić zniszczone zdjęcie Maisie, żony „Jaszczura” Brancussiego. Jej twarz na fotografii pokryła pajęczyna pęknięć, a resztki emulsji pozwijały się w mnóstwo malutkich, jesiennych listków, trudno więc było rozpoznać w niej panią Brancussi. Wykonany ołówkiem rysunek Hendricksa dobrze oddawał pozę i kształt jej szyi, ale twarz Maisie w okolicach oczu przypominała nieco twarz Mae West, którą jeszcze bardziej przywodziły im na myśl odsłonięty, głęboki dekolt i biust, jakim Maisie nie mogła się pochwalić. Mało tego – jej spojrzenie na rysunku było w pewnym określonym sensie bardziej bezpośrednie i pociągające niż zwykle, i mówiło o czymś, o czym Maisie rzadko wspominała.
Wytłumacz mi, powiedział Jimmy Bigelow, dlaczego strzelamy z kaemów do czarnych Afrykanów walczących po stronie Francuzów, którzy równie chętnie zabijają nas, Australijczyków, walczących na Bliskim Wschodzie po stronie Anglików.
Rysunek – który mógł wyglądać na sfałszowany oryginał i jako taki sugerował coś w rodzaju dziwnej zdrady – zaniepokoił Brancussiego. Ponieważ jednak wszyscy uważali, że jego żona wygląda na nim cudownie, dał za niego Hendricksowi zegarek, mówiąc o nim, że to jest jego dziewczyna. „Królik” odmówił przyjęcia takiego prezentu, po czym wyciągnął szkicownik i zaczął rysować portret grupowy, przedstawiający żołnierzy pijących poranną kawę.
Kurwa mać, i w ogóle jaki Wschód, przecież my wcale nie jesteśmy na wschód od Australii. Niech to chuj strzeli, dodał Jack Rainbow. Miał twarz anachorety, a język dokera, którym, jako hodowca chmielu, nie był. W stosunku do Australii jesteśmy na północy, dodał. Nic dziwnego, że nie potrafimy się połapać, gdzie leżą te wioski. Nawet nie wiemy, gdzie my właściwie jesteśmy. To, kurwa, Daleka Północ.
Zawsze byłeś komuchem, Jack, odpowiedział Gardiner. Dwanaście do jednego, że zginę przed śniadaniem. Trudno o uczciwsze postawienie sprawy.
Jack Rainbow odparł, że wolałby od razu zastrzelić go na miejscu.
Dorrigo Evans postawił dziesięć szylingów i dwadzieścia do trzech, że sierżant Gardiner przeżyje wojnę.
W porząsiu, powiedział Jimmy Bigelow. Zgadzam się z nim. Przeżyjesz, Gardiner.
Jak rzucasz dwie monety, zauważył „Brudas”, wyciągając z leżącego u jego stóp worka butelkę koniaku i wzmacniając nim wszystkim kawę, to obstawiasz jakiś wynik, ale prawda wygląda tak, że jeśli trzy razy z rzędu wypadną ci dwie reszki, to statystycznie rzecz biorąc, jest równie prawdopodobne, że taki sam wynik uzyskasz za czwartym razem. Więc znów obstawiasz dwie reszki. Każdy rzut monetą zawsze jest pierwszy. Czy to nie piękna myśl?
Chwilę później wojna ich w końcu znalazła. Dorrigo stał koło fotela i nalewał kawę, a Burrows właśnie wrócił z kuchni polowej z podgrzewaczem, w którym niósł im śniadanie, kiedy usłyszeli nadlatującą siedemdziesiątkę piątkę. Gardiner zerwał się z fotela, chwycił Dorriga za ramię i pociągnął go za sobą na ziemię. Eksplozja przeszyła ich niczym fala promieniowania kosmicznego.
Kiedy Dorrigo otworzył oczy i rozejrzał się wokół, niebieski fotel i srebrne rybki zniknęły. W chmurze pyłu stał jakiś arabski chłopiec. Krzyczeli do niego, żeby się położył na ziemi, a ponieważ nie zwracał na nich uwagi, Burrows podniósł się, chcąc do niego pomachać. Kiedy i machanie nie przyniosło skutku, podbiegł do chłopaka i w tym momencie uderzył drugi pocisk. Siła eksplozji rzuciła chłopca z gardłem przeciętym przez szrapnel w ich stronę. Umarł, zanim ktokolwiek z nich zdążył się nad nim pochylić.
Dorrigo odwrócił się do Gardinera, który ciągle trzymał go za ramię. Stojący obok Hendricks wsuwał sobie do ust zapiaszczoną sztuczną szczękę. Z Burrowsa nie zostało dosłownie nic.
Nie lubię obstawiać wysoko, powiedział Czarny Książę.
Dorrigo już miał mu odpowiedzieć, kiedy na drugiej flance pojawił się nadlatujący ponownie nieprzyjacielski samolot. Kiedy się wzbijał nad nimi, zmienił się nagle w chmurkę czarnego dymu, a plamka, która z niego wypadła, rozkwitła w spadochron i stało się jasne, że pilotowi udało się ujść z życiem. Wiatr niósł lotnika w ich stronę, a „Kogut” MacNeice chwycił jeden z karabinów tych Cypryjczyków, kaliber .303, i zaczął mierzyć do pilota. Dorrigo odepchnął lufę i powiedział MacNeice’owi, żeby nie był, kurwa, taki głupi.
A Burrows?!, wrzasnął MacNeice. Na ustach miał drobny żwir, jego oszalałe oczy przypominały białe kulki. Czy to też było, kurwa, takie głupie? A ten dzieciak? Też?
Miał na pozór przystojną twarz, która jednak, zdaniem Jacka Rainbowa, wyglądała z bliska jak wykonana z części zapasowych. Przylgnęła też do niego opinia nieudolnego żołnierza, więc kiedy podrzucił znów karabin do ramienia, wymierzył i wystrzelił, wszyscy się zdumieli, że trafił w cel. Spadochroniarz drgnął, jak gdyby owiał go nagły, gwałtowny wiatr, i w jednej chwili zwisł bezwładnie.
Później tego dnia, kiedy wreszcie jedli wystygłą już owsiankę z podgrzewacza, który niósł im rano Burrows, nikt z oddziału nie chciał usiąść obok „Koguta” MacNeice’a.
I szli dalej – dowcipy, opowieści, wspomnienia o tych biednych sukinsynach, którzy nie wrócą do domu, zarekwirowany pałac w Trypolisie przekształcony w ośrodek wypoczynkowy dla australijskich żołnierzy, gra w orła i reszkę, gra w kości, piwo i kumple, pracujące dziewczyny w sąsiednim pokoju, schodzące na dół, na plac, żeby grać z nimi w orła i reszkę i sprawdzić, czy mają szczęście, gra w rugby w górskich wioskach przeciwko syryjskim chłopakom. A potem Jawa, kiedy się poddała, kobiety w przemoczonych sarongach zbierały herbatę, widzieli je czasem, gdy szli po drewno na opał, były takie piękne, kiedy wkładały czyste sarongi i iskały sobie nawzajem wszy z włosów… Chryste Panie, powiedział Gallipoli von Kessler, gdy je mijali, przechodzić tak obok nich to prawdziwa męczarnia.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Epigraf
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
Kolofon
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
Okładka