Salt Kiss. Lyonesse. Tom 1 - Sierra Simone - ebook + książka
NOWOŚĆ

Salt Kiss. Lyonesse. Tom 1 ebook

Sierra Simone

0,0

280 osób interesuje się tą książką

Opis

Najpierw pojawiła się obsesja.

Po czterech misjach wojennych Tristan Thomas zna jedynie dyscyplinę, pustkę i mrok. Gdy zatrudnia się jako osobisty ochroniarz Marka Treveny – enigmatycznego i niebezpiecznie pociągającego właściciela elitarnego klubu Lyonesse– nie spodziewa się, że wejdzie do świata, w którym kontrola nie oznacza siły, a uległość staje się wolnością. Lyonesse to miejsce, w którym grzech ma swoje zasady. To tu Tristan odkrywa, że nie potrzebuje rzucać broni, by się poddać – wystarczy jedno spojrzenie Marka.

Później nastąpił upadek.

Jak można nienawidzić kogoś, kogo się nawet nie poznało? W opinii Tristana Isolde odbiera mu Marka – ma przybyć z Irlandii i go poślubić. A Tristan dostał rozkaz ją tu przywieźć, wbrew swojej woli. Kiedy jednak tylko ją widzi, przepada ponownie. Między tym trojgiem rodzi się coś więcej niż pożądanie. Napięcie, którego nie da się zignorować. Zazdrość, której nie da się uciszyć. Uczucia, którym nie da się zaprzeczyć.

Dla Tristana Thomasa nie ma już odwrotu.

Od nich.

I od Lyonesse.

Ta historia jest naprawdę HOT. Sugerowany wiek: 18+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Christy – za pomoc w rozwinięciu skrzydeł

Gdy miałem iść do Lyonnesse –

Daleko to, sto mil –

W gwiazd świetle szron się skrzył

I mój samotny ciemniał los,

Gdy miałem iść do Lyonnesse –

Daleko to, sto mil.

– Thomas Hardy

tłum. Zygmunt Kubiak

Prolog

W Waszyngtonie nawet księżyc wyglądał jak kłamstwo.

Mężczyzna stał na balkonie i wpatrywał się w czerwoną tarczę, która wyglądała jak namalowana na nocnym niebie. Jego siostra podeszła i dołączyła do niego przy balustradzie. Odgłosy weselnego śmiechu i tańca dobiegały zza ich pleców.

– I jak? ‒ zapytała.

– Moje plany się nie zmieniły.

Nie spodziewała się niczego innego. Zastanawiała się, ile on wie. On, człowiek, który zawsze wie, który zrobił z wiedzy swój biznes. Ale też jej interesem było wiedzieć, a że byli bliźniętami, stanowili dla siebie doskonałych przeciwników w tej grze. Nie żeby nieustannie trwali w konflikcie, skądże, ale jej brat grał według własnych zasad, w swoją własną grę, przy stawkach wyższych, niż ktokolwiek rozsądny byłby gotów zaakceptować.

Nie lubiła myśleć o konsekwencjach ewentualnej przegranej. W końcu miała żonę, którą chciała chronić, inteligentną gadułę pragnącą ocalić planetę dzięki turbinom wiatrowym i diecie niskoemisyjnej. Zatrudniała ludzi, którzy na nią liczyli. Musiała myśleć o własnym dziedzictwie.

– To nie może zaszkodzić Blanche – powiedziała w końcu, odwróciwszy się, by spojrzeć na wesele przez otwarte drzwi sali balowej. Ich starsza siostra, Blanche, tańczyła ze swoim nowo poślubionym mężem, jej twarz promieniała radością, a palce zaciskały się na jego marynarce. Zakochała się w Rickerze Thomasie, postawnym generale brygady, choć była tak łagodna i delikatna, jak to tylko możliwe. Pracowała jako pielęgniarka pediatryczna, a weekendy spędzała na socjalizowaniu psów ze schroniska i niewdzięcznym oczyszczaniu rzek. Należała do tego rodzaju troskliwych i wielkodusznych osób, którym po śmierci dedykowano ławki w parkach.

W przeciwieństwie do bliźniaków była dobra, co dostrzegli już we wczesnym dzieciństwie. Zawarli cichy pakt: chronić ją przed brudem tego świata najlepiej, jak tylko się da. Rzadko się zdarza, by młodsze rodzeństwo chroniło starsze, ale Blanche była jak świeca w zimie i bliźniacy byliby gotowi zabić każdego, kto spróbowałby zgasić jej płomień.

Włączając w to siebie nawzajem.

– Blanche będzie bezpieczna.

Nie uwierzyła mu, ale on już to wiedział.

– Twój plan jest głupi – powiedziała mu zamiast tego. – Jeśli synowi Rickera stanie się krzywda, to ona też będzie cierpiała.

Brat odwrócił się do niej. Wiedziała, kogo szuka.

Wysoki, ciemnowłosy, o jasnej skórze, opalonej po czterech wyczerpujących misjach w Karpa­tii. Miał prosty nos, wysokie czoło, ciemne brwi i nieprzyzwoicie wydatne usta. Mimo że był ledwie nieco przed trzydziestką, jego leśnozielone oczy kryły w sobie smutek i gniew całego życia.

Tristan Thomas. Nowy pasierb Blanche. Od dwóch tygodni nie był już żołnierzem. Bohater według mediów. Zdolny i dzielny wojak, sądząc po medalach i wstążkach przypiętych do jego galowego munduru.

Spojrzała na swojego brata bliźniaka, ale nic to nie dało. Jak zwykle nie potrafiła niczego wyczytać z wyrazu jego przystojnej, ale i surowej twarzy.

– Mógłbyś znaleźć kogoś innego – zauważyła.

– To musi być on – stwierdził jej brat.

Nie zawracała sobie głowy kłótnią. I tak wiedziała, co powie.

– A jeśli ci się uda? Jeśli to wszystko zadziała i wbijesz Ys nóż w serce, co wtedy? Co z Tristanem? Co z twoją przyszłą żoną?

Jej brat, Mark Trevena ‒ właściciel najbardziej niegodziwego klubu dla fetyszystów w Waszyngtonie, niegdyś najbardziej przerażający agent CIA ‒ wyprostował się i zapiął guziki smokingowej marynarki.

– Jest jeszcze czas, by o tym pomyśleć. Ślub odbędzie się dopiero za kilka miesięcy.

Zmrużyła oczy.

– Do tego czasu wiele może się wydarzyć.

Mark powinien wiedzieć, że ludzie nie są pionkami. Nie chodzi o to, że nie powinni być wykorzystywani jako pionki, nie, nie, nie to miała na myśli. Była zastępczynią dyrektora CIA, pracowała jako oficerka zbierająca dane wywiadowcze. Ludzie powinni być wykorzystywani.

Kłopot z ludźmi polegał na tym, że nie są bezwładnymi klockami, które pozostaną tam, gdzie się je umieści. Mieli własne myśli, jakkolwiek marne i oklepane, mieli własne czułe serduszka, własne małe lojalności, patriotyzmy i bogów. Mark mógł myśleć, że może przesuwać Tristana Thomasa po planszy jak małego rycerza z wydatnymi ustami, ale sam Tristan mógł mieć inne plany.

Tajemnicza przyszła żona Marka też może mieć inne plany.

Ale Mark by się do tego nie posunął i możliwe, że ona na jego miejscu też by tego nie zrobiła. Tristan był naprawdę piękny. A gdyby to ona straciła to co on, również podpaliłaby cały świat.

– Po prostu obiecaj mi, że to ty będziesz tłumaczyć się przed Blanche, jeśli zdeprawujesz jej nowego pasierba – powiedziała w końcu.

– Ależ, Melody – odparł jej brat bliźniak, a jego zęby błysnęły w ciemności – ja deprawuję wyłącznie tych, którzy sami tego pragną.

1

Na papierze już jestem idealnym kandydatem na to stanowisko.

Wstąpiłem do West Point w wieku siedemnastu lat, a przez następnych osiem służyłem w armii. Pracowałem w środowiskach dyplomatycznych i strefach wojny, a mój ostatni pobyt w Karpatii spędziłem na ochronie nowego prezydenta i uwielbianej byłej pierwszej damy, Lenki Kocur, przed atakami rebeliantów. W pudełku w mojej komodzie, obok symbolu męstwa i kilku metalowych odznaczeń w kształcie liści dębu, znajduje się Krzyż Wybitnej Służby. Jestem przeszkolony w zakresie oceny ryzyka, inwigilacji i kontr­inwigilacji, walki uzbrojonej i nieuzbrojonej, jazdy defensywnej i zaawansowanej pierwszej pomocy.

Nie mam partnera, nie mam kochanki ‒ tylko garstkę przyjaciół, którzy nie wiedzą już, jak ze mną rozmawiać.

Nie mam pracy. Żadnego celu.

Żadnego sensu.

W mailu podano mi adres, krótki i prosty, ale kiedy wjeżdżam skromną amerykańską hybrydą ojca na parking, zdaję sobie sprawę, że miejsce docelowe znajduje się na wyspie na Potomaku. Parkuję i wysiadam z samochodu. Jedną ręką zapinając marynarkę, jednocześnie orientuję się w przestrzeni. Jest tam most ‒ wąski, tylko dla pieszych ‒ prowadzący z brzegu do płaskiego kawałka lądu. Na wyspie znajduje się wysoki pięciopiętrowy budynek, którego zewnętrzną elewację pokrywa szkło. Przypomina coś pomiędzy zam­kiem a statkiem, z ostro nachylonym dachem i frontem w kształcie dziobu.

Słońce odbija się od szkła, gdy kończę przegląd parkingu ‒ pięć samochodów, z których żaden nie jest na tyle ładny, by należeć do mojego ewentualnego przyszłego pracodawcy, kamery bezpieczeństwa zamontowane na słupach oświetleniowych ‒ a potem idę mostem nad wodą do miejsca, gdzie pracuje mój nowy wuj.

Lyonesse.

Tak nazywa się to miejsce.

Według Wikipedii wyspiarskie królestwo, które zatonęło pod falami. Ultraekskluzywna przystań dla światowej elity grzeszników według internetowych plotek. Wiem, jakich gości rzekomo przyjmuje Mark, i nie dziwi mnie, że to miejsce jest chronione jak twierdza.

Kobieta wita mnie zza niskiego biurka. Podchodzę do niej, przypominając sobie, by się uśmiechnąć, ponieważ od dawna uśmiech nie należał do moich obowiązków. Wydaje mi się, że przed pierwszą misją często się uśmiechałem. Teraz już tego nie pamiętam.

Podchodząc do biurka, zwracam uwagę na istotne szczegóły przestrzeni, wąskie drzwi osadzone w wyłożonej jasnym drewnem ścianie za biurkiem ‒ pierwsze to pewnie coś przyziemnego jak szafa na ubrania, drugie prawdopodobnie łączą się z biurem ochrony lub czymś podobnym ‒ oraz metalowe schody prowadzące do przeszklonego korytarza. Jest też winda i kilka niskich, obitych skórą ławek.

Kobieta byłaby ubrana niemal jak typowa recepcjonistka, gdyby nie lateksowa obroża tuż nad wiązaniem fioletowej bluzki. Zatrzymuję się w pół kroku, a puls nagle przyspiesza. Jej szyja jest długa i smukła, błyszczący lateks opina ją gładko, a ona nosi go tak naturalnie, tak swobodnie. Jakby to było coś zupełnie normalnego.

Może tutaj jest.

– Przyszedłem na rozmowę kwalifikacyjną – mówię, odzyskując równowagę. Nie chodzi tylko o obrożę, ale i o to, że jest ładna, ma miękkie włosy, wysokie policzki i jedwabną bluzkę, która zsuwa się z jej ramion bez oporu, a ja nadal nie przywykłem do niczego jedwabistego, miękkiego i dopasowanego. Wciąż nie jestem przyzwyczajony do pięknych rzeczy, drogich rzeczy, przyjemnych rzeczy.

Karpatia była zimna i błotnista, nasze mundury szorstkie, wszyscy w hełmach i okularach ochronnych, nasz świat skurczył się do brudu, plastiku i metalu. Kiedy w zeszłym tygodniu szedłem do ołtarza, aby dołączyć do mojego ojca na przodzie kaplicy, prawie się przewróciłem od zapachu kadzidła unoszącego się w powietrzu. Na przyjęciu gapiłem się na swój kawałek tortu, jakbym myślał, że to kłamstwo, bajkowe jedzenie mające zwabić śmiertelnika do krainy wróżek i zatrzymać go tam na zawsze.

Jestem zażenowany tym, jak łatwo złamały mnie misje. Nawet gdybym nigdy nie strzelał z broni, nigdy nie drżał na zamarz­niętych sosnowych igłach, czekając na strzał, który mnie zabije, i tak zniszczyłaby mnie sama pieprzona monotonia tego wszystkiego. Nuda. Deprywacja.

A oni nazywają mnie bohaterem.

– Oczywiście – odpowiada kobieta, podnosi się i prowadzi mnie do windy w wysokich na półtora kilometra szpilkach. Nie spuszczam z nich wzroku, ale staram się nie gapić.

Wjeżdżamy windą na najwyższe piętro, przechodzimy przez parę oszklonych drzwi do pomieszczenia, które wygląda na poczekalnię. Jedna ściana jest całkowicie przeszklona, reszta z jasnego drewna. Podłoga to wypolerowany beton. Wszędzie widzę swoje odbicia. I nie poznaję tego wysokiego faceta w garniturze. To niby ja, ale jakbym patrzył na kogoś obcego.

– Może pan wejść. – Kobieta wskazuje uchylone drzwi w jednej z drewnianych ścian. – Gdyby pan czegoś potrzebował, będę w lobby. Nazywam się Lim.

– Dziękuję pani – odpowiadam, a ona uśmiecha się, jakbym powiedział coś zabawnego. Następnie przechodzi przez szklane drzwi, a ja zostaję sam i wchodzę do gabinetu Marka Treveny na rozmowę kwalifikacyjną.

Wygładzam marynarkę i biorę wdech. Mój ojciec nie chciałby, żebym tu był, ale jest w podróży poślubnej i nie może mnie powstrzymać. Moja matka też byłaby przeciwna, gdyby nadal żyła ‒ zanim umarła, była szanowaną mieszkanką przedmieść zasiadającą w radzie miasta i zaangażowaną wolontariuszką na rzecz różnych spraw. Nie chciałaby, aby jej syn splamił swoje ważne medale czymś tak tandetnym jak praca dla właściciela klubu kink.

Szczerze mówiąc, sam nie wiem, co o tym myślę. Kiedy kilka dni temu przyszedł mail od Marka z zaproszeniem na spotkanie w sprawie pracy jako jego ochroniarz, nieomal go usunąłem. Nie wiedziałem o tym facecie zbyt wiele poza tym, co powiedział mi ojciec: że jest mordercą, kłamcą i dewiantem. Nie wspominając o tym, że sama myśl o klubie dla fetyszystów sprawiała, że czułem, jakbym nie mógł oddychać.

Ale nie usunąłem tego maila.

Przeczytałem ponownie. Krążyłem po pustym domu ojca tak samo jak przez ostatnie kilka tygodni ‒ bez celu, głodny, jak cień ‒ i zastanawiałem się, ile jeszcze bezsensownych tygodni mnie czeka. Nie mogłem już znieść służby w armii ‒ ani w wojsku, ani za biurkiem, ani gdzieś pomiędzy ‒ ale bezkształtność cywilnego życia powoli budziła grozę. Od czasów West Point nie doświadczyłem tak pustych dni bez rutyny, bez dyscypliny, bez struktury.

Potrzebowałem… czegoś. Czegoś więcej niż pracy. Czegoś więcej niż godzin nudy, po których następowało puste nic na koniec dnia. Czegoś więcej niż skompresowana rzeczywistość cywilnego życia z jego małymi okropnościami i jeszcze mniejszymi stawkami. Potrzebowałem czegoś, co pochłonie mój czas i myśli, da mi zajęcie, nada kształt mojemu bezkształtnemu życiu.

I mail od Marka właśnie to wszystko obiecywał. Długie godziny pracy, niewiele autonomii. Będę cieniem z bronią.

Zdecydowałem się na rozmowę. Zawsze mogę odmówić i pewnie to zrobię. Nie interesowali mnie tacy ludzie jak Mark, którzy zabijają bez konfrontacji z wrogiem. Agent. Szpieg. Zabójca. Niektórzy żołnierze im kibicowali, nawet się nimi stawali, ale nie szanowałem nikogo, kto zabija bez uczciwej walki, kto oszukuje, by dostać to, czego chce, nawet jeśli służy temu samemu krajowi, któremu służę ja.

Gdzie w tym lojalność? Jak można ufać komuś nieuczciwemu, nieprzyzwoitemu?

Ale też… jakie to ma teraz znaczenie?

Wiedziałem od ojca, że Mark od lat nie pracuje w CIA. Wiedziałem z internetowych plotek, że Lyonesse było swego rodzaju klubem BDSM. Przeszedł od śmierci do seksu, a Lyonesse należało do niego. Jeśli miał być wobec czegoś lojalny, to właśnie wobec tego świata, który sam stworzył. Potrafiłem to zrozumieć. Może nawet temu… zaufać.

Wciąż z niepewnością przechodzę przez drzwi jego biura, które mieści się dumnie na froncie budynku. Światło słoneczne oświetla przestrzeń ‒ szkło, beton, jasne drewno ‒ z dwoma krzesłami i dużym szklanym biurkiem. Krzesło jest puste, cały gabinet jest pusty, a ja waham się przez chwilę, niepewny, czy powinienem tu poczekać, czy ponownie poszukać pani Lim.

Ale po bliższym przyjrzeniu się pomieszczeniu dostrzegam zarys drzwi w ścianie za mną i korytarz za nimi. Uznaję, że nie mam wiele do stracenia, otwieram je i wchodzę do środka.

Spodziewałem się kolejnego, wewnętrznego biura, ale szybko się zorientowałem, że drzwi, które mijam, wydają się raczej prowadzić do apartamentów. Widzę drewniane podłogi, niskie sofy i regały z książkami. Może Mark tu mieszka. Albo chce, żeby ludzie myśleli, że tu mieszka.

Moją uwagę przykuwają jednak drzwi na końcu korytarza. Są otwarte bez żadnej podpory, jakby zostały zaprojektowane tak, by pozostawać otwarte w razie potrzeby. Schody prowadzą w górę lśniącego słupa wczesnowiosennego słońca. Wchodzę po nich i wychodzę na dach. Na jednym końcu znajduje się połyskujący basen, a na drugim duży parasol przeciwsłoneczny rozciągnięty nad stołem z dwoma krzesłami. Pod nim siedzi Mark Trevena, mój nowy wuj i potencjalny pracodawca.

Wstaje, gdy podchodzę, i wyciąga do mnie rękę.

– Tristanie, miło cię znowu widzieć – wita mnie chłodnym głosem.

– Dzień dobry – mówię, chwytając jego dłoń.

Ma uścisk na tyle mocny, że moje zakończenia nerwowe iskrzą, a po puszczeniu pozostaje dziwne ciepło. Właśnie wtedy nad dachem unosi się bryza, a ja czuję zapach…

Czystej skóry i…

Może deszczu. Świeży deszcz z piorunami w powietrzu.

Zapach uderza mnie mocniej niż lateks i jedwab pani Lim, niż tort na weselu. Jest taki subtelny… a jednak…

Próbuję się otrząsnąć, gdy Mark gestem każe mi usiąść, a następnie wraca na swoje krzesło ze swobodną gracją muskularnego ciała, ale skłonienie umysłu do pracy staje się trudniejsze, a nie łatwiejsze, gdy wreszcie dobrze mu się przyglądam.

Jest wszystkim tym, czego brakowało mi podczas służby.

Jego granatowy garnitur skrojono tak idealnie, że mogę dostrzec zarys potężnych ramion i bicepsów oraz wąską talię. Jego krawat to jedwab, który połyskuje delikatnie, drogo, podczas gdy koszula jest kremowobiała i niemal błaga o to, by ktoś jej dotknął. Duży zegarek, taki, który odbija światło i może cię zabić podczas misji, błyszczy spod rękawa marynarki. Nawet sposób, w jaki podnosi szklankę z czymś zimnym i przejrzystym, mówi o celebrowaniu chwili luksusu. Zmysłowej przyjemności.

A jego twarz…

Przez chwilę patrzę w dół, na nakryty stół czekający na mnie na dachu, a potem na niego, niemal nie wierząc własnym oczom. Widziałem go już wcześniej, na weselu, wiedziałem już o włosach w kolorze ciemnego blondu i szczęce pokrytej tym samym zmatowiałym złotem. Niebieskie oczy, proste, gęste brwi i mocny nos z subtelną wypukłością, jakby był wcześniej złamany.

Jego usta są szokująco pełne, ale też geometrycznie zarysowane. Hipnotyzujące.

Jestem wdzięczny, gdy ktoś do nas podchodzi: szczupły młody mężczyzna w czarnych spodniach i gorsecie, z rudymi włosami spiętymi w kucyk. Stawia przed nami sałatki, zostawia pucharki z wodą i pyta, czy życzę sobie coś mocniejszego. Odmawiam. Mark gestem prosi o kolejną porcję tego, co pije, a młody mężczyzna zgrabnie kiwa głową.

Instynktownie biorę widelec ‒ żołnierz je, kiedy może ‒ i zamieram. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej sałatki. Zielono-fioletowo-żółta, zaprojektowana tak, by wyglądała jak skrzydła motyla. Dressing ułożono delikatnymi liniami, tworząc czułki wzdłuż wierzchu. Posiekany szczypiorek rozrzucono w łukach, by naśladował powiewy powietrza pochodzące z trzepoczących skrzydeł.

Nie ma potrzeby, aby sałatka była tak piękna, tworzyła tak niesamowicie realistyczny obraz, a kiedy patrzę w górę, przez chwilę wydaje mi się, że rzeczywistość staje się subtelnie nierealna.

To rozmowa kwalifikacyjna w seksklubie z mężczyzną znanym z tego, że ma krew na rękach. Wszystko powinno być tu tandetne, tanie i oblepione brudem. Zamiast tego siedzę w szklanym pawilonie, przede mną rozpościera się widok na stolicę i rzekę, a na stole czeka sałatka bardziej dopracowana niż biżuteria. A mężczyzna naprzeciwko…

Ponowne spojrzenie na niego to błąd. Na ślubie pozostawał postacią w cieniu, tylko raz pojawił się w świetle, by poprowadzić swoją starszą siostrę do ołtarza, do mojego ojca. Byłem jego drużbą i obserwowałem pannę młodą z całą nadzieją, którą tylko byłem w stanie wykrzesać w tamtych dniach. Ten ślub był czymś dobrym. Ale nie czułem już nic dobrego tak, jak powinienem, a w chwili, gdy zobaczyłem Marka w smokingu, z mocną, opaloną szyją nad wyraźnymi liniami kołnierzyka i muszki, z długimi rzęsami okalającymi oczy w kolorze nocy, odwróciłem wzrok, dopóki Blanche nie stanęła przed moim ojcem, a Mark zniknął.

Teraz nie mogę odwrócić wzroku. To rozmowa kwalifikacyjna i muszę się skupić.

Chciałbym tylko nie czuć jego deszczowego zapachu. Chciałbym, żeby sałatka nie była taka piękna. Chciałbym, żeby moje wrażenia co do tego miejsca nie wiązały się ze światłem, wodą, powietrzem. Trudniej będzie mi później odmówić, jeśli zechcę.

– Zapewniam, nie jest zbyt piękna, aby ją zjeść – mówi.

W końcu unoszę na niego wzrok. Słońce bezlitośnie podkreśla jego wyraziste rysy i drobne skazy, które je zaburzają. Ledwo widoczny złocisty zarost, złamany grzbiet nosa z lekkim wybrzuszeniem. Cienka blizna ginąca we włosach.

– Nie spodziewałem się jedzenia – mówię, próbując odzyskać odrobinę normalności. Dziwne, że to właśnie mężczyzna, ładna sałatka i odległe widoki wytrącają mnie z równowagi. To lata spędzone pod odrapanym brezentem, w zimnym, obcym błocie mnie zniszczyły. – Myślałem, że to rozmowa kwalifikacyjna. Proszę pana.

– Można się wiele o kimś dowiedzieć na podstawie tego, jak je – wyjaśnia, unosząc swój widelec. Bokiem srebrnego zęba naciska na jedno ze skrzydełek motyla, aż rozlega się chrupnięcie. Wypływa z niego coś jaskrawoczerwonego, chyba sos z buraków. – Nauczyłem się tego jako żołnierz.

– Był pan w wojsku? – To mnie zaskakuje. Mój ojciec mówił o Marku tak, jakby opuścił Langley w pełni ukształtowany. Wiem, że czasami żołnierzy rekrutuje się do paramilitarnego oddziału CIA, ale nie przyszło mi do głowy, że Mark mógł być kiedyś jednym z nich.

– Byłem.

– A czym zajmował się pan później? – pytam, chyba żeby coś mu udowodnić. Albo nas oddzielić. Pokazać, że jednak nie jesteśmy tacy sami.

Usta Marka poruszają się tak, jakby potrafił odczytać moje myśli. Prawie się uśmiecha.

– Czymś znacznie gorszym.

Ta szczerość mnie niepokoi. I on sam. Siedzenie naprzeciwko niego przypomina mi przemierzanie karpatiańskiego lasu z karabinem gotowym do strzału.

Spuszczam wzrok na talerz, żeby mieć czym się zająć, i sięgam po widelec. Skrzydło motyla łamie się z chrzęstem, gdy je kroję. Biorę kęs i intensywny smak eksploduje na moim języku. Sałatka jest chrupiąca, delikatna i doskonale doprawiona. Jadalne kwiaty są słodkie.

Podnoszę wzrok i widzę, że Mark mi się przygląda.

– A nie mówiłem – mówi z satysfakcją.

– Jest naprawdę dobra – przyznaję.

– Opowiedz mi o swoich obowiązkach w wojsku – zachęca. Odchyla się, sięga po szklankę, ale ani na moment nie odwraca wzroku od mojej twarzy. Obserwuje, jak żuję i przełykam. Przeciągam knykciem po dolnej wardze.

Nagle wydaje mi się, że uczestniczę w czymś innym niż rozmowa kwalifikacyjna, ale nie potrafię powiedzieć dlaczego. Jego twarz jest neutralna, a głos opanowany i uprzejmy.

W końcu to przecież jest rozmowa kwalifikacyjna. Muszę odpowiedzieć, więc odpowiadam. Opowiadam o czterech misjach jak najbardziej obiektywnie, gdzie miały miejsce i jaki był ich cel. Nie wspominam o Medalu Pochwalnym za drugą misję ani o nominacji do Brązowej Gwiazdy po ostatniej. Mark z pewnością to wszystko wie. Zresztą to i tak nie znaczy, że jestem lepszy w tej robocie.

Znaczy tylko, że przeżyłem, podczas gdy inni zginęli.

Nasze sałatki zastępuje zapiekana pierś kaczki i marynowany seler korzeniowy. Obok półksiężyce kremowego purée z pasternaku i ziemniaków – delikatne i kremowe. Najlepsze, co kiedykolwiek jadłem. Do tego podane w szklanym pałacu zbudowanym na rozpuście. Może wszystko smakuje dobrze po tylu miesiącach jedzenia w wojskowych stołówkach, racji żywnościowych w obskurnej bazie, ale nie sądzę, żeby tylko o to chodziło.

Mark cały czas popija, gdy kończę opowiadać mu o swoich obowiązkach i zadaniach. Pije już trzeciego drinka i jest wyjątkowo spokojny. Odnoszę wrażenie, że musi często pić, i zapamiętuję to sobie na przyszłość. Jeśli przyjmę tę pracę, będę musiał znać jego nawyki i stan psychiczny. Łatwiej utrzymać przy życiu trzeźwych ludzi ‒ przekonałem się o tym na własnej skórze podczas służby w eskorcie dyplomatycznej.

Gdy kończę i odkładam widelec, Mark mnie ocenia. A potem odstawia swoją szklankę.

– Powiem krótko. Jesteś jedynym kandydatem. Potrzebuję nowego głównego ochroniarza, kogoś, kto może być ze mną niemal bez przerwy. Oczywiście będziesz miał czas wolny, ale raczej będzie go niewiele. Praca wymaga podróży i mieszkania w moim bezpośrednim sąsiedztwie.

Kelner pojawia się i zabiera nasze talerze. Nie przynosi jednak deseru. Kładzie przede mną cienką skórzaną teczkę, następnie wręcza Markowi grubszą. Do mojej jest dołączony długopis. Drogi, śliski, w niczym nieprzypominający długopisów używanych przeze mnie podczas misji. Tamte były tanie, plastikowe i pakowane w pudełkach po dwadzieścia sztuk.

Otwieram teczkę, a Mark wyjaśnia.

– To umowa o zachowaniu poufności, zanim nasza rozmowa pójdzie dalej. To nie jest zgoda na nic poza milczeniem. To głównie sprawa grzeczności.

Grzeczności. To pięć stron subtelnych, zawoalowanych gróźb prawnych. Ale służba w armii Stanów Zjednoczonych uodporniła mnie na groźby. Kiedy stawką może być sąd wojenny, dobrze jest trzymać gębę na kłódkę.

Zdejmuję skuwkę i podpisuję, obserwując, jak tusz spływa na papier.

– Cudownie – stwierdza. Bierze ode mnie teczkę i wręcza kel­nerowi, nie patrząc na niego. Kładzie przede mną drugą, grubszą.

Otwieram ją i od razu się krztuszę. Witają mnie określenia takie jak „hak analny” i „tortury penisa i jąder”.

Spoglądam na Marka, który odpowiada mi spokojnym spojrzeniem.

– Teraz rozumiem, dlaczego najpierw kazałeś mi podpisać umowę o zachowaniu poufności.

– Nie sądzę, żeby zaskakiwało cię to, co się dzieje w klubie dla fetyszystów – kontynuuje. – Ale niezależnie od tego, lepiej, żebyś wcześniej zapoznał się z możliwymi sytuacjami. Praca w moim zespole ochrony oznacza przebywanie wewnątrz Lyonesse i blisko moich… nawyków. Muszę znać twoje granice co do bycia świadkiem praktyk kink. I na ile są one elastyczne. Nie zawsze mogę przewidzieć, co akurat dzieje się w prywatnych pokojach, gdy przechodzimy korytarzem. Co usłyszysz lub zobaczysz przez okna. Co może mieć miejsce w lożach wokół parkietu.

– A pańskie… nawyki? Sir?

– Byłbyś moim osobistym ochroniarzem – odpowiada, jakby odpowiedź była oczywista. – Nikt nie byłby bliżej mnie.

– Czy to naprawdę konieczne? – pytam. Rozglądam się po dachu pod pogodnym, błękitnym niebem. W naszą stronę zmierza kelner w gorsecie, niosąc talerze z czymś kolorowym i słodkim. – To miejsce służy do uprawiania seksu, prawda? Dlaczego miałby pan być w niebezpieczeństwie, prowadząc klub dla ludzi uprawiających seks?

Szczęka Marka porusza się minimalnie, jakby zastanawiając się, przyciskał język do podniebienia. Potem wyjaśnia:

– Po pierwsze, fetysz i seks to nie zawsze to samo. Po drugie, masz chyba dość naiwny obraz seksu, skoro sądzisz, że sama jego obecność eliminuje ryzyko. A po trzecie, Lyonesse to szczególne miejsce. Zapraszamy jedynie sławnych i wpływowych, a opłaty za członkostwo przyjmujemy tylko w formie informacji.

Potrzebuję chwili, żeby to pojąć. A kiedy już rozumiem, czuję coś pomiędzy obrzydzeniem a podziwem.

– Płatność w informacjach. A potem używacie ich do czego? Do szantażu?

Mark unosi szklankę, gdy obsługa podaje desery. Nie sięgam jeszcze po łyżeczkę, tylko obserwuję, jak kręci drinkiem, a następnie bierze wyćwiczony łyk. Kelner odchodzi, a Mark znów kręci naczyniem.

– Tak, szantaż – przyznaje. – Czasami.

– Czasami.

– Szantaż to siekiera. Nawet największą i najostrzejszą nie osiągniesz tego, co zrobisz skalpelem. Mam o wiele lepsze zastosowania dla posiadanych informacji niż rozłupywanie kłód.

– Ale zarówno siekiery, jak i skalpele potrafią narobić wrogów.

– Dokładnie tak.

Podnoszę teczkę.

– Potrzebuję czasu, żeby to przemyśleć.

– Masz tydzień – odpowiada. On też nie tknął deseru. – Chcę, żebyś to był ty, ale nie mogę czekać dłużej. Niestety.

Kiwam głową i wstaję. On również. Ściska mi dłoń i znowu czuję, jak iskry biegną mi po nerwach. „Spragniony dotyku” ‒ tak powiedziała terapeutka stresu bojowego po mojej ostatniej sesji. „Spragniony skóry”. Zaleciła, żebym przytulił ojca, kupił sobie zwierzę i pobrał aplikację randkową. Wtedy to zignorowałem, ale jeśli muszę złapać oddech po uścisku dłoni, to może rzeczywiście coś w tym jest.

– Dam panu znać – mówię, a potem schodzę w dół przez szklaną twierdzę Lyonesse z teczką pod pachą i głową pełną dźwięku jego widelca rozgniatającego skrzydła motyla.

2

Tej nocy z piwem w ręku, przeglądając zawartość teczki, podczas gdy wokół mnie skrzypi i wzdycha pusta farma mojego ojca w Wirginii, uświadamiam sobie dwie rzeczy.

Po pierwsze, ta praca powinna być wszystkim, czego nienawidzę. Nienawidzę kłamstwa, złodziejstwa, manipulacji ‒ a Mark już nawet nie robi tego dla kraju, robi to dla siebie. To chciwość, egoizm. A do tego dochodzi sposób, w jaki zarabia na życie, jego królestwo występku.

Przerzucam stronę za stroną, natrafiając na opisy seksu, bólu i upokorzenia. Połowę z tego muszę googlować, mimo że do każdego hasła dodano pomocną definicję. Nic nie wiem o tym świecie. O seksie też niewiele, tyle co z pornosów. A jak widać, te, które oglądałem, miały ograniczoną treść, skoro muszę tyle szukać.

Jestem chodzącym żartem: dwudziestodziewięcioletni weteran, który wciąż jest prawiczkiem. I mam zostać ochroniarzem człowieka, który żyje z pieprzenia?

A po drugie – i tego nie da się zakwestionować – nie wytrzymam ani jednego dnia więcej jako Tristan Thomas, bezrobotny były żołnierz.

Nie mogę zostać na farmie ojca, chociaż wiem, że by mi pozwolił, odkąd zamieszkał z Blanche w mieście. Nie mogę godzinami czytać, oglądać telewizji, krążyć po tych nie do końca podmiejskich i nie do końca wiejskich drogach. Biegać, aż płuca będą przypominać potłuczone szkło. Masturbować się po cichu z zaciśniętymi zębami, jakbym wciąż bał się obudzić kolegów z oddziału.

Muszę coś robić.

A raczej ‒ niech Bóg ma w opiece żołnierza, który we mnie pozostał ‒ ktoś musi mi powiedzieć, co mam robić.

Do północy zdążyłem wysłać maila z potwierdzeniem przyjęcia pracy. Nawet nie próbowałem negocjować pensji ani benefitów ‒ po armii obie rzeczy wydają się żenująco dobre. Pewnie w ramach rekompensaty za mało wolnego czasu, ale to mi nie przeszkadza. Nie chcę wolnego.

Po wysłaniu maila biorę prysznic i kładę się spać w moim starym pokoju, który wciąż pachnie tanią wodą kolońską i sflaczałymi piłkami do koszykówki. Zasypiam przy dźwięku zimnego wiatru uderzającego o stary dom, a śni mi się nie to, tylko wiatr poruszający namioty. Długi konwój. Mapa poplamiona kawą. Pociski przecinające paprocie i, tylko raz, tętnicę szyjną.

Mój ja ze snu już wie, że za ten strzał napiszą notę pochwalną. Że nominują mnie do czegoś. Nazwą bohaterem. Będą mówić o odwadze i męstwie, jakby były przejrzyste i nieskazitelnie czyste.

Ale ja ze snu wiem, że to kłamstwo. Tak samo jak wiem to w każdej chwili na jawie.

W zabijaniu nie ma nic prostego. Nigdy. A już zwłaszcza wtedy, gdy chcą ci dać medal za zabicie twojego własnego przyjaciela.

***

W poniedziałek wracam do Lyonesse. Pani Lim – dziś bez obroży, za to z pękiem kluczy przy wąskiej talii – prowadzi mnie za biurko i dalej przez korytarz. Ku mojej satysfakcji rzeczywiście trafiamy do pomieszczenia ochrony, choć jest ono znacznie większe, niż sobie wyobrażałem.

Zostawia mnie z mężczyzną o imieniu Goran – olbrzymem o złocistobrązowej skórze, krótko przyciętych czarnych włosach i z tatuażem ponurego żniwiarza na karku, wystającym ponad kołnierz marynarki. Zanim zdąży się odwrócić, dostrzegam napis wokół emblematów „Pierwszy Batalion, Dziewiąty Pułk Marines, Żywe Trupy”.

– Witaj, świeżaku – mówi z uśmiechem. Jest starszy ode mnie o jakieś dwie dekady, ma siateczkę zmarszczek wokół oczu i gwiaździstą bliznę przy ustach. Ma szeroką twarz, kwadratową szczękę i ciemne, rozbawione oczy. Wygląda jak ktoś, kto rozśmiesza cały bar, i jak ten, którego barman prosi o pomoc, gdy robi się nieprzyjemnie. Ale dostrzegam też szybkie, wprawne spojrzenie, które rzuca w stronę ściany monitorów. Ktoś, kto służył w Dziewiątym Pułku Pierwszego Batalionu z pewnością nie jest tylko łagodnym olbrzymem. A Mark nie wygląda mi na człowieka, który zatrudnia ludzi wyłącznie za ich urok osobisty.

– Tristan Thomas, sir – przedstawiam się, ściskam mu dłoń i siadam obok. – Pani Lim wspomniała, że dzisiaj mnie oprowadzisz.

– Orientacja w klubie kink, jasna sprawa – mruczy, sięgając po plik dokumentów. – Z twoją posadą mamy dość nietypową sytuację.

– Dość nietypową? – pytam, odbierając papiery i długopis. Korzystam z długiego blatu pod monitorami, by zacząć je przeglądać. Umowa o pracę. Kolejna umowa o zachowaniu poufności. Formularz zgody na przelewy. – Wszystko w tym miejscu jest nietypowe.

Goran się śmieje. Miałem rację, jego śmiech wypełnia cały pokój. Prawie się uśmiecham.

– Święta racja. Ale spodoba ci się. Wróciłeś właśnie z Karpatii, prawda? Tu jedzenie jest lepsze, widoki też. A jeśli chodzi o Marka Trevenę, nie znajdziesz bardziej szurniętego sukinsyna. Z nim nie ma nudnych dni.

– Domyślam się – odpowiadam. Zaczynam podpisywać dokumenty, przeglądając je tylko pobieżnie. Jak już mówiłem, wojsko zrujnowało mi życie w momencie złożenia podpisu.

– Ale twoje stanowisko jest nietypowe nawet tutaj. Jestem szefem ochrony Lyonesse, ale jako jego osobisty ochroniarz będziesz podlegać bezpośrednio panu Trevenie. Innymi słowy, on jest twoim szefem, ale ze wszystkimi nudnymi sprawami przychodź do mnie, a ja się nimi zajmę.

– Rozumiem. Czy w zespole ochrony Lyonesse są jeszcze inni ludzie?

Goran odchyla się na krześle.

– Jest nas dziesięciu. Jedenastu, licząc ciebie. Plus zewnętrzny zespół, który pracuje dla nas przy okazji większych wydarzeń. Ponieważ główna rezydencja pana Treveny mieści się tutaj, zespół pracuje zmianowo, gdy pan Trevena przebywa w Waszyngtonie. Kiedy wyjedzie, będziesz pod telefonem dwadzieścia cztery na siedem. Wszystko już załatwione? Nie tracisz zbyt wiele czasu na czytanie drobnego druku, prawda?

Podsuwam mu papiery, a długopis kładę starannie na wierzchu.

– Nie ma nic gorszego niż Karpatia. – Mówię to z wisielczym humorem, jakby żartując: „Ha, ha, śmieszne, nie? Spędziłem ostatnie osiem lat życia, krzycząc, strzelając, przerażony, pogardzany i nieustannie samotny nawet w tłumie sześćdziesięciu innych osób”, ale twarz Gorana zamiera, gdy to wyznaję.

– Tak – potwierdza cicho, a coś w jego głosie sprawia, że zastanawiam się, czy był w Karpatii, gdy prezydent Colchester jeszcze urzędował, kiedy wojna wciąż była wojną, a nie „konfliktem”.

Żywe Trupy wielokrotnie zasłużyli na swój przydomek w Karpatii ‒ najwyższy współczynnik zabitych w akcji ze wszystkich batalionów piechoty morskiej. I przez chwilę różnica między członkiem marines a żołnierzem znika, a my stajemy się po prostu dwoma mężczyznami skrywającymi blizny w głębi swoich myśli, szramy w kształcie gór, lasów i pustych, zbyt cichych wiosek.

– Tak – mówi ponownie, ciężko, po czym wstaje. – Chodź. Znajdziemy kogoś od kamer, a potem zabiorę cię na wycieczkę, zanim przekażę cię szefowi.

***

Dostaję laptopa, słuchawki, pistolet i kaburę. Następnie spotykam dwóch innych członków zespołu ochrony i zapoznaję się z rotacją zmian: załoga podstawowa w ciągu dnia, większa liczba zmian w nocy. W klubie największy ruch panuje od kolacji do drugiej‒trzeciej nad ranem. Piątki i soboty to najbardziej oblegane dni, a członkowie piją, uprawiają seks i korzystają z prywatnych pokoi aż do białego rana. Mam wrażenie, że Goran prowadzi sympatyczną, ale dobrze zorganizowaną ekipę, a dwaj członkowie zespołu, których spotykam, darzą go ogromnym szacunkiem.

Na wyższym piętrze zatrzymujemy się przy przeszklonych biurach i poznajemy menedżerkę klubu, Dinah ‒ szczupłą kobietę o ciemnej skórze z perłowym połyskiem, podciętych fioletowych lokach i z telefonem komórkowym, który nie przestaje dzwonić w sprawach klubowych, gdy się sobie przedstawiamy ‒ oraz Sedge’a, piegowatego młodego mężczyznę o jasnej skórze i prawie bezbarw­nych oczach, który jest asystentem administracyjnym Marka. Poznajemy również bladą kobietę o ostrożnym wyrazie twarzy i ciemnych włosach opadających falami na ramiona. To Andrea, skarbniczka klubu. Nie wiem, czy pilnuje pieniędzy klubu, czy jego informacji. Zastanawiam się, czy pomaga Markowi w pisaniu maili z szantażem.

Wygląda na to, że mnie nie polubiła.

Jednak wesołość Gorana przełamuje wszelkie niezręczności i wkrótce zwiedzamy budynek: dużą, otwartą salę w centrum otoczoną balkonami, ze sceną na przodzie, prywatne pokoje urządzone w najbardziej luksusowym stylu i wyposażone w przyciski alarmowe oraz kamery dla bezpieczeństwa gości i pracowników, wystawny bar w stylu speakeasy na drugim, najwyższym piętrze.

– Powiedzą ci na jakimś korporacyjnym szkoleniu, że możesz mieć tylko jeden priorytet – mówi Goran, gdy zjeżdżamy windą z parteru na niższe piętro. – Ale tak naprawdę w Lyonesse mamy dwa priorytety. Pierwszy to zapewnienie bezpieczeństwa wszystkim, gościom i pracownikom. Drugim jest trzymanie tego piętra pod kluczem za wszelką, kurwa, cenę.

Drzwi windy otwierają się nie na wilgotny, betonowy korytarz, ale na przestronny przedsionek oświetlony niebieskimi światłami. Podwójne szklane drzwi znajdują się naprzeciwko windy, a za nimi widzę kolejne. Zauważam też skaner odcisków kciuków, skaner siatkówki oka i nadmiar kamer.

Goran nie musi mi mówić, co tu jest.

– Informacje.

– Składki członkowskie – mówi Goran, brzmiąc na zadowolonego z mojej dedukcji. – Serwery są tutaj. Mamy różne bajery do chłodzenia i wentylacji. Nie musimy znać się na tych wszystkich technologicznych pierdołach, naszym zadaniem jest dopilnowanie, by nie przychodził tu nikt poza panem Treveną, Dinah i Andreą. Są dość dobrze zabezpieczone przed włamaniem, ale system nie jest niezawodny.

– Zabezpieczone?

Goran kiwa głową, wskazując na zamki.

– Każda próba otwarcia drzwi bez ważnego skanu kciuka i siatkówki uruchomi alarm. Podłoga wokół serwerów jest wyposażona w czujniki wagi. Jeśli ktoś nieupoważniony zbliży się do maszyn, w pomieszczeniu automatycznie zamkną się aluminiowe drzwi, a serwery przestaną działać. Całkowite odcięcie, żadnej drogi wyjścia, dopóki cię nie wypuścimy.

– I to nie jest niezawodne?

Drapie się po szyi.

– Trzeba wyłączyć wiele maszyn, i to we właściwej kolejności, aby nic nie zostało uszkodzone, czy coś w tym rodzaju, nie wiem. W każdym razie ktoś mógłby mieć prawie całą minutę na połączenie się z serwerami i wydobycie czegoś.

– Ale wtedy nadal byłby zamknięty w pomieszczeniu.

– Tak. Chyba że ktoś zdążyłby przeczołgać się pod drzwiami, zanim całkiem się opuszczą, ale od momentu uruchomienia czujnika do całkowitego zamknięcia mija mniej niż sześćdziesiąt sekund. Mało prawdopodobne, żeby ktoś zdołał zdobyć to, czego chce, i jeszcze zdążył się wydostać, ale mało prawdopodobne nie znaczy niemożliwe i lepiej o tym pamiętać.

Spoglądam ponownie przez dwoje drzwi i dostrzegam za nimi większe pomieszczenie, oświetlone jeszcze intensywniejszym niebieskim światłem. Zastanawiam się, jakiego rodzaju informacje ludzie przekazują, kiedy przychodzą – i czy warto to robić, wiedząc, że ktoś może cię w każdej chwili zaszantażować.

Jakby wiedział, gdzie krążą moje myśli, Goran wyjaśnia:

– To nie muszą być informacje o nich samych, wiesz?

Spoglądam na niego zdezorientowany.

– A jakie inne, sir?

– Och, mój słodki wojskowy szczeniaczku – żartuje Goran. – Oczywiście o innych ludziach. Albo zdobyte dzięki pracy czy stanowisku. Mamy na przykład mołdawskiego dyplomatę, który nie opowiada panu Trevenie o tym, jak zdradzał swoją dziewczynę z czasów studiów. Mówi mu o kontraktach na broń, nowych grupach najemników, ministrach, którzy wspierają trwającą rebelię w Karpatii. Tego typu rzeczy.

Patrzę na serwerownię z nowym szacunkiem… i nową ostrożnością. Kiedy Mark i ja rozmawialiśmy o szantażu tamtego dnia, myślałem, ile zdesperowani ludzie mogliby zapłacić, byle tylko ich drobne przewinienia nie wyszły na jaw. Nie o tajemnicach wagi państwowej. Nie o plotkach o ruchach wojsk, zmianach w rządzie i innych ważnych kwestiach, które razem tworzą mozaikę świata wciąż wychodzącego z cienia wojny.

– A teraz – kontynuuje Goran, prowadząc mnie z powrotem do windy – pokażę ci twoje nowe lokum.

W ramach pracy zaoferowano mi mieszkanie w klubie, na co się zgodziłem, bo dojazdy z farmy byłyby uciążliwe, a to miejsce jest darmowe. Mark płaci mi wystarczająco, bym mógł wynająć przyzwoite mieszkanie w pobliżu, ale wydaje mi się to niepotrzebnym wydatkiem, biorąc pod uwagę, że rzadko będę tam przebywał.

Kiedy widzę swoje mieszkanie na trzecim piętrze, wiem, że podjąłem dobrą decyzję. Znajduje się w dziobie budynku, pod biurem Marka, ma przeszklone ściany i widok na rzekę, małą, ale elegancką kuchnię i równie gustowne meble. Podchodzę do jednej ze szklanych ścian, podczas gdy Goran wyjaśnia mi kwestie dotyczące parkingu i kilka innych szczegółów. Dziób nie jest skierowany w stronę miasta, ale Potomaku, mieszkanie jest niczym statek wypływający w morze. Przez chwilę wyobrażam sobie, że tak właśnie jest, że cały budynek płynie w stronę otwartego oceanu z rozpostartymi nad nim szerokimi żaglami.

– …i oczekuje cię w swoim biurze w ciągu godziny. Spodziewam się, że omówicie jego zasady i warunki oraz to, czego będzie od ciebie wymagał.

Kiwam głową, wciąż patrząc na miejsce, w którym rzeka spotyka się z niebem, myśląc o zatoce Chesapeake i Atlantyku.

– …i powinieneś wiedzieć, że nikt nie będzie patrzył na ciebie inaczej. Nie da się pracować w takim miejscu i nie zmienić swojego sposobu myślenia, a gdyby którykolwiek z nas był na twoim miejscu, prawdopodobnie zrobiłby to samo. Mark coś w sobie ma. I to miejsce ma w sobie coś, co przenika do szpiku kości. Sprawia, że budzą się w tobie pragnienia, o które nigdy byś siebie nie podejrzewał. – Chwila przerwy, a potem radośnie kończy: – Ale jego ostatni ochroniarz wydawał się całkowicie zadowolony z tego układu.

Odwracam wzrok i patrzę na byłego żołnierza piechoty morskiej całkowicie zagubiony.

– Przepraszam, sir?

Goran unosi brwi i powoli zamyka usta, podnosząc jednocześnie ręce do góry. Wygląda jak ktoś, kto mówi: „O cholera, nieważne”.

– Wiesz co, nie powinienem był nic mówić. – Urywa, wydając się lekko zakłopotany. – To nic takiego. Jestem pewien, że wszystko sobie wyjaśnicie. Albo i nie. Tak czy inaczej, to nie moja sprawa.

Otwieram usta, bo chcę powiedzieć mu, by przestał, by się wytłumaczył, ale on już żegna się pospiesznie, zaskakująco szybko jak na tak dużego mężczyznę.

„Mark coś w sobie ma”.

„Sprawia, że budzą się w tobie pragnienia, o które nigdy byś siebie nie podejrzewał”.

Może Goranowi chodzi po prostu o pracę tutaj. W miejscu, gdzie to, co przyziemne, jest zrobione z opasek na oczy i lin, a to, co wyjątkowe, zamknięto poniżej linii wody, za podwójnymi szklanymi drzwiami.

Rzucam ostatnie spojrzenie na mój nowy dom i udaję się na górę do Marka. Aby rozpocząć moje nowe życie jako jego cień.

3

– Ach, mój nowy ochroniarz – mówi, gdy pani Lim wprowadza mnie do jego gabinetu.

Wstaje z krzesła. Jego marynarka leży niedbale rzucona na biurko, obok laptopa, teczki i wiecznie obecnej szklanki wódki albo ginu z lodem. Już tamtego dnia na dachu dostrzegłem jego proporcje pod nienagannie skrojonym garniturem, ale teraz, gdy jest bez marynarki, tylko w kosztownej, bawełnianej koszuli, widzę, że ma więcej niż tylko dobrą sylwetkę. Wąska talia zarysowana nad linią spodni oraz krzywizny ramion i barków ‒ to ciało mężczyzny w szczytowej formie. Goran pokazał mi tutejszą siłownię ‒ dostępną dla wszystkich gości i pracowników klubu ‒ ale, co dziwne, nie mogę sobie wyobrazić w niej Marka dbającego o mięśnie na pokaz.

Raczej bieganie i kalistenika. Pompki rano, przysiady i brzuszki później.

Wmawiam sobie, że zauważam to tylko dlatego, że być może będę musiał pomóc w wyszukiwaniu tras biegowych, gdy będziemy podróżować. Jego nawyki to teraz moja sprawa.

– Dzień dobry, proszę pana – witam się, podchodząc do biurka.

– Rozumiem, że Goran zajął się papierkową robotą i najważniejszymi sprawami. Wytłumaczył ci zasady ubioru?

– Tak, proszę pana. – Zasady ubioru nie są zbyt skomplikowane: czarne albo szare garnitury, służbowa broń palna i skórzana kabura naramienna do jej noszenia. Przynajmniej jest dodatek na ubrania.

Mark przygląda się temu, co mam na sobie. Jego wzrok przesuwa się od nieco za krótkich nogawek po napięty materiał w ramionach. To garnitur, który ojciec kupił mi, gdy ukończyłem West Point. Powiedział, że mężczyzna zawsze potrzebuje przynajmniej jednego na okazje, na które nie może założyć munduru. Mam go od ośmiu lat.

– Dam ci namiar na krawca, do którego się udasz. – Unosi rękę, jakby chciał powstrzymać ewentualny protest. – Dopilnuję, żeby klub za to zapłacił. Od teraz należysz do mnie, więc musisz wyglądać, jak należy.

– Tak jest, proszę pana.

– Te wojskowe maniery – mówi – dobrze się tu sprawdzą. Poznałeś już Sedge’a?

– Tak, proszę pana.

– Codziennie będzie ci wysyłał mój harmonogram i plany podróży. Postaram się dawać ci znać z wyprzedzeniem o wyjazdach, żebyś mógł zorganizować niezbędne zabezpieczenia, ale wiele z moich podróży bywa nieplanowanych, więc nie przywiązuj się za bardzo do moich obietnic. Gdy jesteśmy tu, w klubie, większość spotkań odbywa się właśnie tutaj, w biurze. Podczas większości z nich będziesz proszony o czekanie na zewnątrz, by zapewnić prywatności i dyskrecję członkom.

Kiwam głową.

– Wieczorami – dodaje, sięgając po marynarkę z biurka – jeśli akurat nie wyjeżdżam ani nie jem kolacji na mieście, zazwyczaj zostaję w klubie, a potem pokazuję się gościom. Tam też odbywam spotkania, w nieco luźniejszej formie. Chyba że pójdę do prywatnego pokoju albo wyraźnie każę ci odejść. Wówczas oczekuję, że będziesz w pobliżu.

Poprawia mankiety z precyzją i wprawą. Znów widzę ten srebrny zegarek i myślę o tym, jak błyszczałby wśród drzew albo w oknie opuszczonego budynku. Udało mi się kiedyś odpowiedzieć ogniem w ciemnej alejce tylko dlatego, że napastnik miał zegarek dokładnie tego typu.

Jak dziwne jest teraz życie: noszenie czegoś, co odbija światło, wydaje się nie tylko nierozsądne, ale wręcz rażąco lekkomyślne.

Mark opuszcza rękę na teczkę leżącą na biurku i końcówkami palców muska jej wierzch.

– Wysłałeś mailem swoją zgodę na to, czego możesz być świadkiem, oraz informacje o swoich granicach.

Mój wzrok pada na teczkę. Wręczył mi wcześniej papiery z warunkami i wyjaśnieniami. Codziennie widzi rzeczy, których nawet nie potrafię sobie wyobrazić. Co więcej, sam je umożliwia. A jednak wyznaczenie tego, co jestem w stanie znieść w warunkach zawodowych, wydaje się czymś zaskakująco intymnym.

– Żadnego złotego deszczu ani koprofilii – mówi, nie otwierając teczki, jakby już zapamiętał najważniejsze punkty. – To w porządku, u nas w Lyonesse i tak się tym nie zajmujemy. Wygląda na to, że wszystko inne nie stanowi dla ciebie problemu, czego spodziewałem się po kimś z twoim doświadczeniem na misjach zagranicznych. Chyba i tak lepiej patrzeć, jak ktoś z uśmiechem przyjmuje chłostę, niż jak komuś odrywają palce, bo zapalił papierosa po zmroku. Chociaż…

Wiem, co zaraz powie. Gdy wszedłem, instynktownie przyjąłem postawę spoczynku: nogi rozstawione, ręce splecione za plecami. Teraz czuję lekkie napięcie, impuls, by się poruszyć, może potrzeć kciuki. Powstrzymuję się.

– Zaznaczyłeś zabawy woskiem – kontynuuje. – Nie jako twardą granicę, ale jako coś, co może być dla ciebie trudne do oglądania.

Jego niebieskie oczy unoszą się ku moim i czuję siłę jego spojrzenia, przenikliwą i bezpośrednią.

– Normalnie nie dopytywałbym nikogo o granice, ale mamy szczególną sytuację, a zabawa z woskiem jest wyjątkowo powszechna. I – przechyla lekko głowę – to raczej podstawowy poziom, jeśli chodzi o fetysz. Więc przyznaję, że jestem ciekaw. No i służbowo muszę wiedzieć, czy to tylko drobna niechęć, czy coś bardziej bolesnego.

– Nie – odpowiadam, zanim wiem, jak odpowiednio sformułować myśli. – Nie jest to bolesne. I to nie… niechęć.

I wtedy się rumienię. Żenująco, upokarzająco.

Mam dwadzieścia dziewięć lat i gorące policzki na myśl o wosku.

Mark przygląda mi się przez chwilę.

– Rozumiem. A druga rzecz, którą tu zaznaczyłeś, to fetysz zapłodnienia.

Muszę spuścić wzrok na podłogę.

– To też nie jest niechęć – udaje mi się wydukać. Mam zaciśniętą szczękę, a twarz pali mnie żywym ogniem. – Po prostu chciałem zaznaczyć, że mogę mieć problem z zachowaniem profesjonalizmu, jeśli będziemy coś takiego oglądać.

Słyszę kroki. Gdy w końcu zmuszam się, by unieść wzrok, Mark stoi tuż przede mną. Ogolił się od czasu naszej ostatniej rozmowy, a bez zarostu jego twarz wygląda jak z okładki kolorowego czasopisma. Zbyt przystojna, zbyt wyrazista, zbyt hipnotyzująca, by ukrywać ją pod hełmem i okularami ochronnymi. Nic dziwnego, że CIA go zwerbowało i wysłało, by uwodził, kłamał i zabijał.

– Zapłodnienie – mruczy. W jego ustach to słowo brzmi jak grzech.

– Tak, proszę pana.

– Chodzi o ciążę? Prokreację?

Chcę się zapaść pod ziemię.

– Nie chodzi o ciążę. – Muszę wyrwać te słowa z gardła. Mówię o tym po raz pierwszy w życiu. Kiedykolwiek. – Lubię… lubię bliskość – dodaję z trudem. – Samą ideę pozostawienia w kimś części siebie.

– Więc chodzi o sam płyn. Jak creampie.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

4

Dostępne w wersji pełnej

5

Dostępne w wersji pełnej

6

Dostępne w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej

14

Dostępne w wersji pełnej

15

Dostępne w wersji pełnej

16

Dostępne w wersji pełnej

17

Dostępne w wersji pełnej

18

Dostępne w wersji pełnej

19

Dostępne w wersji pełnej

20

Dostępne w wersji pełnej

21

Dostępne w wersji pełnej

22

Dostępne w wersji pełnej

23

Dostępne w wersji pełnej

24

Dostępne w wersji pełnej

26

Dostępne w wersji pełnej

27

Dostępne w wersji pełnej

28

Dostępne w wersji pełnej

29

Dostępne w wersji pełnej

30

Dostępne w wersji pełnej

31

Dostępne w wersji pełnej

32

Dostępne w wersji pełnej

33

Dostępne w wersji pełnej

34

Dostępne w wersji pełnej

O autorce

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa: Sierra Simone, Salt kiss. Lyonesse

Prolog

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

26

27

28

29

30

31

32

33

34

O autorce

Karta redakcyjna

Landmarks

Cover

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Salt Kiss. Lyonesse #1

Redaktorka prowadząca: Ewelina Kapelewska

Wydawczyni: Olga Gorczyca-Popławska

Redakcja: Justyna Yiğitler

Korekta: Katarzyna Sarna

Projekt okładki: Wojciech Bryda

Zdjęcie na okładce: © marinavorona / Stock.Adobe.com

Wyklejka: © marinavorona / Stock.Adobe.com

Copyright © 2023 by Sierra Simone

Published by agreement with Folio Literary Management, LLC and Graal Sp. z o.o.

Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Urszula Musyl, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-430-2

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka