Rozstanie z tożsamością - Čolović Ivan - ebook + książka

Rozstanie z tożsamością ebook

Čolović Ivan

4,0

Opis

Rozstanie z tożsamością” jest trzecią książką Ivana Čolovicia z cyklu esejów antropologicznych o tożsamości. Pierwsza to „Polityka symboli. Eseje o antropologii politycznej” (1997, wyd. pol. 2001), druga „Bałkany - terror kultury. Wybór esejów” (2008, wyd. pol. 2007). Tożsamością w rozumieniu narodowej Čolović zainteresował się jednak wcześniej, badając związki między folklorem, polityką i jugosłowiańskimi wojnami końca XX wieku. Temu poświęcona jest jego książka „Bordelj ratnika” (1993, „Burdel wojownika”), przede wszystkim zamieszczony w niej tekst „Tożsamość tożsamości” mówiący o różnych znaczeniach i interpretacjach tego terminu.

Dopiero w wydawanym obecnie, zamykającym cykl tomie, którego głównym tematem jest polityka tożsamości, tożsamościowy dyskurs, odejścia i powroty tożsamościowe w służbie różnych systemów politycznych, termin ten znalazł się w tytule, ale w zestawieniu z rozstaniem, pożegnaniem. Čolović bowiem uważa, że jako kategoria identyfikacyjna pojęcie to niczemu już nie służy, ponieważ nie można stworzyć modelu tożsamości narodowej lepszego, niż proponuje nacjonalizm. Takiego, który uwzględniałby złożoność, pluralizm, hybrydyczność i dynamikę tożsamości, a tym samym pomógł jej, by stała się tolerancyjna, szanująca różnice między ludźmi. Nie da się sprawić, by przestała być  nieusuwalnym, mocnym  „klejem”, łączącym wspólnotę. Tożsamość narodowa, etniczna i kulturowa w wydaniu serbskim pochodzi z XIX wieku. I jako taka się wyczerpała.
Tom „Rozstanie z tożsamością” zawiera 14 esejów o różnym charakterze - teoretycznych i eseistycznych, naukowych i literackich, powstałych w latach 2010–2013. Kilka z nich to komentarze do przykładów dyskursu tożsamościowego, przywołującego tożsamość narodową i sławiącego ją jako zrozumiałą samą przez się, czyli świętą, w innych jest ona domyślną, niepodważalną osią życia politycznego. Čolović, jak we wszystkich swoich pracach, opiera się na przykładach znalezionych w mediach, cytuje liderów politycznych, dziennikarzy, pisarzy, duchownych i zbrodniarzy wojennych. Z tych tekstów, niekiedy pełnych ironii, sarkazmu i bólu, niekiedy będących precyzyjną analizą antropologiczną, wyłania się droga, jaką w imię „obrony” własnej tożsamości, niezależności, swojej wspaniałej kultury i historii Serbia przeszła przez wojnę do miejsca, w którym jest dzisiaj na politycznej mapie Europy.
Książkę Čolovicia czyta się tak, jakby opowiadała nie tylko o Serbii. Nacjonalizm silnie związany z takim rozumieniem i taką praktyką tożsamości narodowej jest ostrzeżeniem dla wielu innych społeczeństw i państw. Także dla nas.
Poprzednie książki Čolovicia  z tego cyklu, które zostały wydane w Polsce, weszły do lektur na wydziałach humanistycznych wielu polskich uczelni, autor był wielokrotnie zapraszany na wykłady gościnne i debaty. Jest u nas szanowany i bardzo popularny wśród badaczy, studentów i czytelników intersujących się kulturą i historią. Jesteśmy przekonani, że „Rozstanie z tożsamością” zostanie przyjęte w Polsce tak gorąco, jak jego poprzednie książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 227

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Rastanak s identitetom. Ogledi o političkoj antropologiji Wydanie polskie na podstawie: Biblioteka XX vek, Beograd 2014
WydawcaBożena Kućmierowska
Redakcja i korektyJoanna Pomorska
Redakcja technicznaDanuta Przymanowska-Boniuk
Projekt okładki, stron tytułowych i opracowanie typograficzneJanusz Fajto
Konwersja: eLitera s.c.
Tłumaczenie książki zostało dofinansowane przez Ministerstwo Kultury i Mediów Republiki Serbii
The translation was kindly supported by the Fund for Central and East European Book Projects, Amsterdam
Copyright by Ivan Čolović Copyright for the Polish translation by Magdalena Petryńska Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o. Warszawa 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone Kopiowanie, przedrukowywanie i rozpowszechnianie w całości lub we fragmentach jakąkolwiek techniką bez pisemnej zgody wydawcy zabronione
ISBN 978-83-7963-126-1
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o. 00-696 Warszawa ul. J. Pankiewicza [email protected]

Przedmowa

Tożsamość narodowa jako niezbywalna, święta wartość przyszła do nas wraz z wojną lat dziewięćdziesiątych XX wieku i była jedną z jej głównych zdobyczy. Trafiła też do folklorystycznych wersji opowieści o polityce i wojnie. Pierwszy raz spotkałem się z nią w tym formacie, kiedy zainteresowałem się relacjami między folklorem, polityką i wojną, co jest tematem mojej książki Bordelj ratnika [Burdel wojowników]. Skłoniło mnie to do szukania w literaturze naukowej informacji o pochodzeniu terminu, jego różnych znaczeniach i interpretacjach, co przedstawiłem w tekście zatytułowanym Identitet identiteta [Tożsamość tożsamości]. W następnej książce, Polityka symboli, dałem tożsamości jeszcze więcej miejsca, ponieważ, badając tym razem nowe serbskie mity polityczne, stwierdziłem, że jest ona tutaj jeśli nie głównym, to na pewno jednym z głównych tematów. Amerykański wydawca zastąpił tytułowe symbole tożsamością (Politics of Identity in Serbia [Polityka tożsamości w Serbii]). Podobna zamiana miałaby sens także w tytule mojej kolejnej książki Bałkany – terror kultury. Tu na miejscu kultury znalazłaby się tożsamość, bo w Bałkanach piszę o kulturze jako twierdzy tak zwanego bytu narodowego, której należy bronić, jeśli trzeba, także zbrojnie.

Jednakże mimo stałego zainteresowania tożsamością nie udało mi się dotychczas umieścić jej w tytule żadnej z moich książek, ponieważ miałem wrażenie, że widzę ją na okładce co drugiej publikacji o współczesnej polityce i kulturze. Tym razem nie chciałem przeszkadzać jej w wybiciu się na to ważne miejsce, nie dlatego jednak, że w zebranych tu tekstach jeszcze więcej i w sposób jeszcze bardziej dosłowny niż w poprzednich książkach piszę o polityce tożsamości i terrorze tożsamości, o jej strażnikach i szafarzach, o tożsamościowym dyskursie i tożsamościowej panice... Główny powód, dla którego wpuściłem tożsamość do tytułu, wskazuje drugie stojące obok słowo: rozstanie.

Dojrzała we mnie bowiem myśl, w ostatnich czasach często wyrażana przez niektórych antropologów i politologów, że tożsamość jako kategoria identyfikacyjna niczemu już nie służy i że badacz kultury i społeczeństwa może używać tego terminu tylko w cudzysłowie. Ja także już nie uważam, że można dziś przedstawić teoretyczny model tożsamości narodowej lepszy od tego, który proponuje nacjonalizm, na przykład uwzględniający jej złożoność, pluralizm, relacjonalność, hybrydyzm czy dynamikę, i pomóc w ten sposób praktykom polityki tożsamości poprowadzić ją drogą tolerancji i poszanowania różnic między ludźmi. Przekonałem się, że takie dążenia, dopóki odnoszą się do tożsamości narodowej i dlatego, że odnoszą się właśnie do niej, nie kwestionują tego, na czym opiera się jej uwodzicielska moc i co czyni ją trudno usuwalnym politycznym „superklejem”, czyli wiary, że tożsamość (narodowa, etniczna, kulturowa) naprawdę istnieje i trzeba się wobec niej jakoś określić. Teraz i ja chcę odejść od tego teologicznego w istocie dyskursu i powiedzieć tożsamości: żegnaj, nasze drogi się rozchodzą. Umieszczając ją w tytule tej książki, chciałem to rozstanie przeprowadzić na widocznym miejscu i szczególnie podkreślić.

W niektórych zamieszczonych tu tekstach, zwłaszcza pierwszym i ostatnim, są tak zwane elementy autobiograficzne, ale i w tych pisanych w stylu zdystansowanego akademickiego wykładu nie unikałem pokazania, że tortura tożsamości narodowej dotyka również mnie, toteż – jak powiedziała o jednym ze swych antropologicznych esejów Dunja Rihtman-Auguštin – „moje nastroje i lęki nie zostaną przed czytelnikiem ukryte” (Rihtman-Auguštin 2000: 8). Co więcej, jestem przekonany, że te osobiste świadectwa może bardziej niż argumentacja teoretyczna przyczynią się do wiarygodności tezy, którą reprezentuję. Tego samego działania oczekuję od fragmentów, w których, komentując jakieś wydarzenie z naszego malowniczego życia politycznego, nie powstrzymałem się przed ironią i humorem. Nie lekceważę suchej wiedzy, wiedzy bez ironii, ale nie mogę jej sobie wyobrazić w eseju antropologicznym, medium, do którego należą teksty zebrane w tym tomie.

Kilka tekstów poświęciłem skomentowaniu przykładów dyskursu tożsamościowego explicite, przywołującego tożsamość narodową i sławiącego ją jako słowo tajemnicze, a zarazem zrozumiałe samo przez się, czyli święte. W innych zajmuję się przykładami dyskursu, w którym tożsamość jest obecna tylko implicite, jako domyślna i niekwestionowana oś życia politycznego. Wszystkie je znalazłem w mediach, najczęściej w gazetach codziennych i na stronach internetowych, a wśród ludzi, których słowa ku chwale tożsamości cytowałem i interpretowałem, najliczniejsi są liderzy polityczni, dziennikarze, pisarze, duchowni, zbrodniarze wojenni i kibice piłkarscy.

Mimo iż jestem przekonany, że teksty te łączy jeden temat, a więc zamieszczenie ich tutaj razem było uzasadnione, trzeba je czytać nie jako rozdziały monografii naukowej rozwijające stopniowo tezy autora, tylko jako eseistyczne wariacje wokół tematu tożsamości narodowej. Starałem się przybliżyć go czytelnikowi, posługując się wiedzą i metodą analityczną, jakimi dysponuję, ale przede wszystkim chciałem wyczerpać temat tożsamości i ostatecznie się z nim pożegnać.

Większość tekstów powstała między rokiem 2010 a 2013. Znacznie starsza jest tylko Tożsamość czy image? z 2001 roku, przedrukowana tu dlatego, że w niej pierwszy raz włączyłem się do dyskusji o polityce tożsamości w Serbii, wówczas jeszcze przekonany, że nie trzeba jej w pełni dyskredytować jako uprawnionej dziedziny polityki, że wystarczy tę politykę zmienić. Jest to jeden z wniosków, do których, uczestnicząc w tej dyskusji, doszedłem w napisanych później tekstach zamieszczonych w tej książce. Publikowane w Rozstaniu z tożsamością eseje podaję w pierwotnej postaci, czasem nieznacznie zmienionej, a od wersji pierwotnej najbardziej różnią się dwa z nich: Gdzie są teraz herosi lat dziewięćdziesiątych?, skrócona wersja wstępu do mojej książki Za njima smo išli pevajući [Za nimi szliśmy z pieśnią na ustach], oraz Dyskurs bałkanistyczny i jego krytycy, który uzupełniłem o rozdział Nawet Foucault nie zrobi wszystkiego sam.

Książkę tę poświęcam mojemu przyjacielowi Dragoljubowi Todoroviciowi, który od dawna mi przypomina, że już czas, żebym opublikował coś nowego.

Belgrad 2014

Kłopoty z tożsamością

„Lubię cię, ale cię nie rozumiem”. Te słowa skierował do mnie pewien belgradzki pisarz, kiedy usłyszał moje zdanie o nacjonalizmie w Serbii. Było to latem 1991 roku, kryzys pogłębiał się coraz bardziej i o pierwszych starciach zbrojnych w Chorwacji między tamtejszymi Serbami a chorwacką policją pisano już na tytułowych stronach gazet. Pisarz, o którym mówię, w latach poprzedzających tę rozmowę był jednym z najostrzejszych przeciwników reżimu Tity i jako młody człowiek spędził dwa lata w więzieniu. Poznałem go w latach osiemdziesiątych XX wieku, kiedy obydwaj byliśmy członkami Komitetu Obrony Swobód Twórczych stworzonego przy Stowarzyszeniu Pisarzy Serbii. Był to dla mnie wielki zaszczyt, że znalazłem się tam razem z autorem książek, które wysoko ceniłem, z człowiekiem wielkiej odwagi. Kiedy jednak Milošević doszedł do władzy, pisarz ten, wraz z wieloma innymi, stanął po jego stronie i zaczął wypowiadać się publicznie w radykalnie nacjonalistycznym duchu.

Po spotkaniu w 1991 roku przestałem się z nim widywać i rozmawiać. Ale często przypominałem sobie to, co wówczas powiedział: że mnie lubi, ale mnie nie rozumie. Był bowiem tylko jednym z dawnych kolegów i przyjaciół, których przestałem widywać, których straciłem z powodu mojej złej opinii o serbskim nacjonalizmie i występowania publicznie przeciw niemu albo, można i tak powiedzieć, z powodu ich pozytywnego zdania o serbskim nacjonalizmie i podjęcia u niego służby. I nie była to jedyna niespodziewana strata, która budziła we mnie żal i domagała się wyjaśnienia. Nie mogłem pojąć, dlaczego pewni ludzie, którzy w przeszłości, w czasach komunizmu, wykazali się dużą odwagą i inteligencją polityczną, byli dla innych wzorem walki o wolności obywatelskie i prawa człowieka, teraz nie widzą w nacjonalizmie nowego zagrożenia dla tych wolności i praw.

To był mój osobisty powód, by na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku zająć się badaniem nacjonalizmu, posługując się przede wszystkim metodami i technikami analizy stosowanymi w naukach społecznych, zwłaszcza w etnologii i antropologii politycznej. Przekonałem się, że nacjonalizm to zło, główny powód katastrofy, w jakiej w tamtych czasach znalazł się mój kraj, ale chciałem się dowiedzieć nieco więcej o naturze tego zła. I zacząłem odkrywać, że nacjonalizm jest swego rodzaju świecką religią, religią polityczną, że ma swoje kulty, rytuały, wierzenia, swoje święte teksty i święte miejsca, a także swoich kapłanów, męczenników, mesjaszy i bogów.

Takie widzenie nacjonalizmu nie było nowe, nie było moim odkryciem. Przeciwnie, analiza religijnych aspektów nacjonalizmu w czasach, kiedy się nim zainteresowałem, znalazła już swoje miejsce w naukach społecznych i filozofii politycznej. Na przykład w latach siedemdziesiątych uwagę amerykańskich kręgów naukowych i politycznych przyciągnęły prace socjologa Roberta Bellaha o amerykańskiej „religii obywatelskiej”. Mnie podejście do nacjonalizmu jako czegoś w rodzaju religii pomogło zrozumieć, co dzieje się ze mną, wokół mnie, co dzieje się z moimi przyjaciółmi w chwili, kiedy w Serbii i innych jugosłowiańskich republikach do władzy dochodzili nacjonaliści, kiedy zaczęło się rytualne oddawanie czci i składanie przysiąg staremu, a dziś odrodzonemu idolowi, Nacji, i kiedy wielu intelektualistów w moim kraju – wśród nich niektórzy z moich wczorajszych przyjaciół, zaślepieni ożywioną jeszcze raz nacjonalistyczną religią – zaczęło pokazywać nowe, zniekształcone oblicze. Zrozumiałem, że nacjonaliści pojmują naród jako wspólnotę wierzących, zamkniętych we własnym kręgu, przepojonych jednym duchem, opartą na zrozumiałych same przez się „prawdach”, która jednoczy ludzi dzięki rytuałom autokomunikacji, przypominającym obrzędy religijne w wąskim znaczeniu słowa.

Kiedy osoba uważana za członka „naszego” narodu, tak zwanego korpusu narodowego, wyrazi wątpliwość w „naszych” idoli i okaże skłonność do samodzielnego myślenia, jej postępowanie zostaje uznane przez wspólnotę za świętokradztwo, za rzecz niewybaczalną. Taki „wyskok” z narodowej zbiorowości traktowany jest jako coś niebywałego, niepojętego, jako szaleństwo. Dlatego kapłani kultu narodu – a najwięcej jest wśród nich pisarzy – starają się jakoś wytłumaczyć ten nonsens. Ich wyjaśnienie jest bardzo proste i sprowadza się do takiej oto konkluzji: osoba, która myśli, która wątpi, a tym samym przeszkadza, nie robi tego z własnej inicjatywy, na własną rękę, lecz w interesie naszych nieprzyjaciół, nie jest to więc żaden wariat, tylko zawsze jedno i to samo: sprzedawczyk, zdrajca, w najlepszym razie konwertyta.

Subtelniejszy wariant wyjaśnienia takiej postawy niektórych „naszych ludzi” polega na odkryciu i ujawnieniu, że ktoś, kto nie chce uczestniczyć w rytuałach naszej zbiorowości, powołując się na prawo do samodzielnego myślenia, w istocie nie należy do naszej wspólnoty, tylko do jakiegoś innego, najczęściej wrogiego nam narodu. W ten sposób strażnicy narodowych świętości mogą – jakby dysponowali jakimś specjalnym czujnikiem wymyślonym dla ich potrzeb – każde zbuntowane, heretyckie Ja zmienić w nieprzyjacielskie My. Mój były przyjaciel powiedział mi – dziś trochę lepiej rozumiem jego słowa – że nie mieści mu się w głowie, by ktoś, kto jego zdaniem należy do narodu serbskiego i jako taki godzien jest jego braterskiej miłości, mówił rzeczy, których żaden Serb nie mógł sam wymyślić.

„Nie będę cię mniej lubić, nawet jeśli staniesz po stronie swoich”. To jeszcze jedno wyznanie, w którym miłość do mnie niegodnego powiązana jest z moją – dokładniej, przypisaną mi – przynależnością narodową. „Nie będę cię mniej lubić, jeśli staniesz po stronie swoich”, powiedziała mi pewna koleżanka, etnolożka z Chorwacji, podczas ostatniego spotkania w Zagrzebiu na początku listopada 1994 roku. Byłem w grupie ludzi z Serbii i Czarnogóry, dziennikarzy, członków niektórych organizacji pozarządowych i osób publicznych, która jechała autobusem z Belgradu do Tuzli jedyną możliwą wówczas drogą: przez Suboticę, Baję, Zagrzeb, Split i Mostar, aby uczestniczyć w tym mieście w manifestacji przeciwko wojnie w Bośni i w Chorwacji. Zatrzymaliśmy się na kilka godzin w Zagrzebiu i wykorzystałem przerwę w długiej podróży, żeby zadzwonić do przyjaciół i kolegów, między innymi do koleżanki etnolożki. Łączyło nas zainteresowanie tak zwaną etnologią miasta, oboje uczestniczyliśmy w kilku projektach badawczych. Dwa lata przed konfliktem zbrojnym w naszym kraju etnolożka ta była inicjatorką pomysłu, abym przeniósł się z moją pracą do Chorwacji i zajął się semiologią tradycyjnej kultury wyspy Cres. Kiedy jednak ją w tamto listopadowe popołudnie zobaczyłem, wiedziałem od razu, że mojej drogiej koleżance już na mnie nie zależy. Jej „nie będę cię mniej lubić, nawet jeśli staniesz po stronie swoich” znaczyło, że przestała mnie lubić. Po prostu dlatego, że w tamtej chwili byłem nie tam, gdzie powinienem być, czyli w Belgradzie, po stronie Miloševicia i jego ludzi, tylko tutaj, w Zagrzebiu, z nią, Serb obok Chorwatki, całkiem nie na miejscu, zbędny, jak cyrylicka litera w łacińskim alfabecie. „Ależ, moja droga, w twoim towarzystwie czuję się jak wśród swoich”. Ona także nie mogła – albo nie chciała – zrozumieć, że kiedy Serbia i Chorwacja toczą wojnę, pewien Serb i pewna Chorwatka mogą robić także coś innego, a nie tylko udzielać tak zwanego politycznego poparcia „swoim”. Stąd paradoksalna propozycja, którą w to dawne listopadowe popołudnie skierowała do mnie niegdysiejsza przyjaciółka: zgódź się być moim wrogiem, żebym dalej mogła cię lubić.

„Pan, który jest Serbem”. Tak rozpoczął rozmowę ze mną pewien prezenter dziennika France 2. Było to w roku 1992 i kraj, w którym żyłem, wciąż jeszcze nazywał się Jugosławia. Ale ów francuski dziennikarz już słyszał – bo francuskie media w tamtych czasach obszernie informowały o Jugosławii i walkach, jakie się w niej rozpętały – że nazwa kraju, z którego przybywa jego gość, nie mówi o nim nic specjalnego i telewidzowie nie dowiedzą się nic ważnego o tym panu, jeśli przedstawi go jako Jugosłowianina. Mój gospodarz słyszał, że w tej Jugosławii, kraju piekielnie skomplikowanym, nie mieszkają tak zwani Jugosłowianie, że była to narzucona, a teraz odrzucona nazwa żyjących tu i rzeczywiście istniejących narodów, których członkowie naprawdę nazywają się Serbowie, Chorwaci, Słoweńcy, Muzułmanie, Macedończycy i kto ich tam jeszcze wie. Chciał, aby widzowie jego programu usłyszeli, co o konfliktach między tymi narodami myśli człowiek, który należy do jednego z nich, Serb, i to Serb, który jest przeciw wojnie, czyli taki, jakich publiczność francuskiej telewizji w tamtych czasach nie miała okazji często oglądać i słuchać.

Prawdę mówiąc, przypuszczenie owego dziennikarza co do mojej tożsamości (etno)narodowej nie było całkiem błędne. Ja naprawdę mam serbską tożsamość, a obok niej także jugosłowiańską. Ale i do jednej, i do drugiej przywiązuję małe znaczenie. Na przykład moje poglądy polityczne nie są zbudowane na tych tożsamościach, co więcej, pozycja wyjściowa mojej polityki, jeśli coś takiego w ogóle istnieje, to niezgoda na to, bym tożsamości narodowe uznał za naturalną podstawę każdej polityki. Jedną z rzeczy, o jakie walczyłem wtedy w Serbii, była właśnie la lutte continue – jak mówili w 1968 roku francuscy studenci – ciągła walka o demistyfikację wyzwalającego na pozór dyskursu w imię narodu i jego tłamszonej rzekomo w czasach komunizmu tożsamości. Starałem się pokazać, że cena idei narodu na rynku politycznym jest przesadnie wysoka, i zidentyfikować odpowiedzialnych za tę przesadę, za ten „narodowy egoizm”, o którym pisała Latinka Perović w tekście Beg od modernizacije [Ucieczka od modernizacji] (Perović 1996: 129).

Ale tym, co najbardziej dotknęło mnie w „pan, który jest Serbem”, była łatwość, z jaką ten dziennikarz określił moją tożsamość narodową, łatwość typowa dla serbskich nacjonalistów, którzy zawsze pretendują do tego, żeby lepiej od was wiedzieć, kim jesteście. Kiedy tę samą łatwość klasyfikowania według przynależności narodowej zobaczyłem u francuskiego dziennikarza, pomyślałem, że możliwe, iż redukowanie rzeczywistości społecznej i politycznej do danej z góry i niekwestionowanej przynależności (etno)narodowej nie jest zarezerwowane wyłącznie dla nacjonalistów, z którymi mam do czynienia w Serbii, lecz niestety powszechnie przyjęte jako neutralny, by tak rzec, obiektywny pogląd na konflikty na Bałkanach i oczywiście również inne wojny i kryzysy etniczne na całym świecie.

„Pewien «filozof» z Belgradu”. I tutaj mowa o mnie, ja jestem tym filozofem, filozofem w cudzysłowie. Tak mnie wyszydził hiszpański pisarz Juan Goytisolo w artykule poświęconym wojnie w Bośni, opublikowanym jesienią 1993 roku. Czym zasłużyłem na taką dyskwalifikację? Ano tym, że i ja opublikowałem artykuł na ten temat. Hiszpański pisarz przeczytał francuski przekład mojego artykułu i doszedł do wniosku, że proponuję w nim filozoficzne usprawiedliwienie czystek etnicznych, że jestem ich „filozofem”[1].

Dzięki esejowi Tzvetana Todorova Le siècle de Germaine Tillion wiem, że Tillion, etnolożka i członkini ruchu oporu podczas drugiej wojny światowej, kiedy była więźniarką obozu koncentracyjnego Ravensbrück, napisała satyryczną operetkę. „Bardzo ucieszyło to – mówi Todorov – inne więźniarki” i dodaje: „Dała im w ten sposób okazję do śmiechu, a jednocześnie zaproponowała błyskotliwą analizę warunków w obozie” (Todorov 2007: 314). Nie trzeba nawet mówić, że warunki, w jakich ja żyłem w Belgradzie podczas wojny w byłej Jugosławii, w żadnej mierze nie przypominały życia w nazistowskim obozie – choć około dwustu kilometrów od Belgradu istniały obozy podobne do nich. Ale i ja, podobnie jak Germaine Tillion, sięgałem czasem do satyry, parodii, pastiszu, aby zadrwić z nowych serbskich rasistów i poprawić trochę humor moim przyjaciołom.

Do tego rodzaju tekstów należy satyryczny artykuł Čista Srbija. Napisałem go, żeby wyśmiać odnowienie rasistowskiego dyskursu na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku i odczytałem w maju 1992 roku na jednej z sesji Belgradzkiego Kręgu, który powstał na początku tego roku. Artykuł ma formę anonsu zapowiadającego wydanie książki pod tytułem Czysta Serbia. Nowa praktyka eugenetyczna. Czytelnik natychmiast się zorientuje, że taki anons, a także książka, nie istnieją. Na wydawcę na przykład wybrałem Wojskowy Instytut Etnohigieniczny, a autorów przedstawiłem jako naszych etnogenetyków, etnopatologów, kraniologów, antropogeografów, migracjonistów, minerów, lotników i artylerzystów. Wymieniłem też tytuły rozdziałów: Praktyczne problemy identyfikacji etnicznej – jak się nawzajem rozpoznać w nieczystym etnicznie środowisku; Serbskie fizicum – wzrok, krok, spojrzenie, woń; Rozpoznawanie innego, obcego etnicznie, mieszańca i innowiercy na ulicy, w pracy i w domu; Nowa technologia eugenetyczna, elektroniczny ksenodetektor i etnometr ręczny; Etnogenitalny test wyboru partnera seksualnego; Miłość z obcym, oszustwo natury czy błąd ideologiczny? Któż rozsądny by uwierzył, że coś takiego rzeczywiście wydano?

Mój krytyk, znany hiszpański pisarz, jakimś cudem wywnioskował, że ta „praktyka eugenetyczna” naprawdę istnieje, co mnie zdziwiło, bo pisarzowi z natury rzeczy powinna być oszczędzona tak poważna pomyłka. Jemu udało się jednak popełnić jeszcze jedną, poważniejszą i prawie niepojętą: nie tylko uwierzył, że książka Czysta Serbia istnieje, ale też że ja jestem jej autorem, oczywiście godnym jedynie pogardy, ponieważ – zacytuję, jak hiszpański pisarz mnie oczernił – „przedstawia się jako ojciec chrzestny czystej Serbii, opartej na eugenice, na tej nauce higieny rasowej i etnicznej”. I żeby nie było żadnych wątpliwości w sprawie prawdziwego źródła natchnienia autora tej przerażającej książki, dodaje: „Wszelkie podobieństwo do książki Hitlera Mein Kampf, zrozumieliśmy to, jest absolutnie przypadkowe” (Goytisolo 1993: 85).

Czym można wyjaśnić taką pomyłkę, takie nieporozumienie? W moim przekonaniu odpowiada za nią przesąd mówiący, że tożsamość narodowa jest kluczem, który „otwiera” jakąś osobę, umożliwia dotarcie do prawdziwych motywów jakichś postaw politycznych i pozwala przeczytać jakiś tekst we właściwy sposób. Hiszpański pisarz czytał mój tekst jako coś, co na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku napisał pewien Serb, „filozof z Belgradu”, i znalazł w nim dokładnie to, czego od kogoś takiego oczekiwał. Daleki był od myśli, by jakiś Serb w Belgradzie w 1992 roku, a więc w chwili, gdy jego kraj walczy o terytoria rzekomo należące do niego w myśl „prawa etnicznego”, mógł w satyrycznym tonie pisać o tej wojnie i tym prawie, by mógł napisać libretto satyrycznej operetki podobnej do tej, którą Germaine Tillion usiłowała dać trochę rozrywki więźniarkom w Ravensbrück.

Wiem, mówili mi koledzy, sławny hiszpański pisarz później zrozumiał, że mnie, Bogu ducha winnego, oczernił. Jak myślicie, czy co rychlej przeprosił albo w innym artykule uznał swój błąd i go naprawił? Gdyby to zrobił, może w zapiskach o moich kłopotach z tożsamością narodową nie byłoby hiszpańskiego epizodu albo miałby on przyjemniejsze zakończenie. Na przykład przeprosiny wielkiego pisarza może sprawiłyby, bym uwierzył, że moje kłopoty z powodu tożsamości i w innych przypadkach są tylko pomyłką, nieporozumieniem, skutkiem nieuwagi, czymś, co da się łatwo skorygować, a jeśli już się stało, naprawić. A tak nie mam innego wyjścia, muszę myśleć, że moje kłopoty z tożsamością, o których tu piszę, są w istocie nie do naprawienia. Ponieważ pisarz, który postawił mnie obok Hitlera, myśli prawdopodobnie, że sam jestem temu winien, bo napisałem coś, czego się od Serba nie oczekuje, i że nie stanąłem po stronie „swoich”. Może wtedy i on lepiej by mnie takiego, zaliczonego do „swoich”, rozumiał, jeśli nie bardziej lubił.

2008

Tożsamość czy image?

W Serbii od końca lat osiemdziesiątych XX wieku termin „tożsamość narodowa” i jego synonimy „specyfika narodowa”, „duchowość narodowa”, „oryginalność narodowa”, „byt narodowy” zajmują coraz ważniejsze miejsce w języku polityki. Odwoływanie się do determinującego wpływu pierwotnej tożsamości narodu serbskiego służy wyjaśnieniu powodów wydarzeń politycznych w przeszłości oraz usprawiedliwieniu i legitymizacji działań sił politycznych sprawujących władzę. Politycy i inni działacze „sprawy narodowej” coraz częściej przedstawiają się przede wszystkim jako strażnicy i obrońcy tożsamości.

I tak Milošević, zwłaszcza pod koniec swoich rządów, często występował w obronie specyfiki narodu serbskiego, rezerwując w ten sposób dla siebie rolę wojownika o jej zachowanie. W wypowiedzi, jakiej udzielił pewnemu indyjskiemu dziennikarzowi (opublikowanej w dzienniku „Politika” z 21 czerwca 1999), ostrzegł, że w naszych czasach „siłą likwiduje się specyfikę narodów i państw”. Jest to zagrożenie dla całego świata, na który według Miloševicia składają się „narody i ludzie różni etnicznie, religijnie, a także politycznie. Różnice te są ich bogactwem i pięknem, a nie powodem do napięć, konfliktów i wojen”. Należy tu dodać ważną uwagę: do specyficznych cech narodów stanowiących bogactwo świata Milošević zaliczył różnice polityczne. Jak wszystko wskazuje, znalazły się one tutaj, aby podkreślić, że specyfika polityki Miloševicia i serbskiego państwa pod jego rządami ma tak samo głębokie źródła i tak samo niezbywalną wartość jak inne – kulturowe, etniczne i religijne – specyficzne cechy narodu serbskiego. Nieporozumienie świata z Miloševiciem polega na niezrozumieniu specyficznego bogactwa i piękna, którymi serbski przywódca wzbogacił jego polityczne dziedzictwo.

Tożsamość narodowa jest wartością stałą, lecz zagrażają jej wewnętrzne podziały i rozłamy. Dlatego w języku polityków często od wychwalania różnic i cech specyficznych przechodzi się do podkreślania potrzeby wypierania ich na rzecz zgody narodowej i jedności. Przemawiając na zjeździe Diaspora 99, minister spraw zagranicznych Jugosławii Živadin Jovanović powiedział, że w minionych miesiącach „zostały usunięte różnice polityczne, ideologiczne i wszelkie inne w naszym bycie narodowym [...]. Ta jedność pozostanie najświatlejszym przykładem historii naszego narodu i kraju, kiedy to w obronie naszych świętych wartości oraz sprawiedliwych interesów i celów pokazaliśmy, że myślimy i działamy jednakowo” („Politika”, 2 sierpnia 1999). Jedność narodowa jest tutaj czymś w rodzaju ponadpolitycznej i ponadpartyjnej zgody. Jest to niepolityczny patriotyzm, wyobrażony jako biologiczna albo mistyczna solidarność rodu, którą polityka i partie mogą tylko zepsuć. Taka jest również opinia prezesa Serbskiej Akademii Nauk i Sztuk Dejana Medakovicia. W otwierającym tę uroczystość wystąpieniu, zatytułowanym „Zorganizowane działanie na rzecz utrzymania tożsamości narodowej, kulturowej i duchowej”, powiedział on: „Naszej zgody, nie politycznej, ale tej, która rodzi się ze świadomości źródeł powstania naszego narodu, nie mogą opóźniać niekończące się i niemal zawsze bezowocne dyskusje [...]. Dziś także duchowa jedność może i musi nam zastąpić polityczną, której urzeczywistnienie, jak widać, musi poczekać na inne, bardziej sprzyjające czasy”[2]. Wygląda na to, że Medaković najbardziej by chciał, żeby te czasy nigdy nie nadeszły. Bo, jak mówi, polityka zawsze przynosiła Serbom zło. „Zawsze na nowo wybuchają nasze polityczne spory i podziały, one zaś, nie należy w to wątpić, rozcieńczają żywą tkankę naszego narodu”. Polityka nie jest sposobem budowania tożsamości narodowej, lecz przeciwnie, hamuje jej manifestowanie, jest powodem narodowego „nierozpoznawania i wyobcowania” (tamże).

Również Serbska Cerkiew Prawosławna chce być ostoją tego niepolitycznego gromadzenia się wokół samego siebie narodu, powodowanego danym od Boga dążeniem do jedności. Na zjeździe Diaspora 99 przemawiał władyka Irinej Bulović. Potępił postchrześcijańskich przywódców świata, rządzących „bez żadnych wartości religijnych”, osądzając w ten sposób każdą świecką politykę, politykę bez Boga, i zaproponował odrzucenie jej i zastąpienie Cerkwią. „Dlatego – powiedział – diaspora i ludność kraju, przenikając się i współpracując pod macierzyńską pieczą Cerkwi, bez żadnych wpływów politycznych, partyjnych czy państwowych, tworzą przestrzeń, w której najłatwiej, najszybciej można doznać poczucia wspólnoty. Cerkiew to pełne łask ramy i ciepłe macierzyńskie objęcia jedności, trwała ostoja, forma i sposób trwałego spotkania z ziemią ojczystą, z korzeniami, z których pochodzimy” (tamże).

Dążenie do „bycia tym, kim jesteśmy” bywa niekiedy przedstawiane jako niepowtarzalna, ekskluzywna, tylko nam dana potrzeba. Stąd dzisiaj problem z komunikacją Serbów ze wspólnotą międzynarodową. „Jak pokazać to duchowe znaczenie Kosowa dla Serbów – zapytała w minionym roku pewna dziennikarka – skoro w dziejach świata analogicznego przykładu nie ma?” („Politika”, 6 maja 1998). Jakże naród, który dba o swoją oryginalność, o swoje specyficzne wartości, mógłby nawiązać kontakt z innymi narodami, którym ponoć na swojej oryginalności nie zależy albo jej nie mają, bo nie mają korzeni, nie mają historii, nie mają tradycji. Nawet jeśli przyjąć, że istnieją inne narody, którym na tym zależy, pozostaje problem wzajemnego zrozumienia gruntownie odmiennych mentalności, kultur i religii. No i odmiennej polityki, dodałby Milošević.

Prowadzi nas to do tak zwanej wojny medialnej, w której zwycięża ten, komu udaje się stworzyć najkorzystniejszy obraz siebie, czyli image. Sądząc po tym, jak przedstawia się u nas wojnę medialną, można by powiedzieć, że sprowadza się ona do umiejętności fałszywego przedstawiania, czyli mydlenia oczu. Sprawy naszego narodu, naszego bytu narodowego, naszej tożsamości można bronić, jedynie rezygnując z bezpośredniego ich reprezentowania, z reprezentowania ich wprost. Bogactwo i piękno, które podobno są naszymi specyficznymi wartościami narodowymi, można przedstawić światu tylko przyodziane w akceptowalną dla tego świata formę. To opinia niejakiego Marka Gašicia, Brytyjczyka pochodzenia serbskiego, który mieszka w Londynie. Stał się on naszym bohaterem w wojnie medialnej prowadzonej na ekranach telewizorów w czasie bombardowania Jugosławii w 1999 roku. Sławę zyskał dzięki temu, że z niebywałym powodzeniem przedstawiał sprawę serbską, to jest politykę Miloševicia, jako gość różnych angielskich stacji telewizyjnych. Udało mu się to – mówią specjaliści – nie dlatego, że podawał przekonujące argumenty, ale dlatego, że mówił i zachowywał się tak jak wykształceni Brytyjczycy. Istny Anglik, można by powiedzieć. „Doprawdy – pisze jeden z autorów artykułów o nim – Gašić ani trochę nie odpowiada wyobrażeniu Serba, jakie mają Anglicy, a nawet temu, jak widzimy siebie sami. Jakby wyszedł na chwilę z konferencji brytyjskiego Królewskiego Towarzystwa Geograficznego” („Politika”, 8 sierpnia 1999).

Sam Gašić opowiedział autorowi tego artykułu, jak pracowicie i wytrwale doskonalił umiejętność stawania się Brytyjczykiem. „Przed wojną w Kosowie – mówi – analizowałem nawet fonetykę poszczególnych sformułowań i ich melodykę. Wszystkie te kombinacje słów przyjemne dla ucha przeniosłem z kontekstu muzycznego do politycznego. Przez pewien czas chodziłem też na lekcje śpiewu klasycznego, na których ćwiczy się techniki oddychania, rozluźniania mięśni twarzy oraz budowania absolutnej harmonii ciała i ducha, co pomogło mi stworzyć arsenał technik, by pokazać Serba, zwycięskiego rozmówcę, który obali przesądy o satanizacji jego narodu”. Najbardziej dumny jest z uznania, jakie okazała mu pewna Angielka: „Jakże irytujesz nas Anglików – zaminowujesz nas od środka. Bo z twoim angielskim, takim samym jak nasz, uważamy cię za część naszej wewnętrznej kultury, brytyjskiej liberalnej debaty o przyszłości świata. To nie żaden cudzoziemiec, żaden dziki Serb”. Zachęcony swymi sukcesami Gašić proponuje teraz serbskim władzom, żeby całkowicie zrezygnowały z klasycznej wojny i wszystkie siły przerzuciły na teren medialnej. „Po co nam czołgi, są drogie. Teraz trzeba walczyć z mózgami Zachodu”. On, powiada, chętnie podjąłby się tego zadania, gotów jest przygotować Serbów do tej wojny, być „kreatorem nowego serbskiego image’u” (tamże).

Główną strategią tej wojny byłoby niewątpliwie wtargnięcie w głąb przestrzeni medialnej nieprzyjaciela i „zaminowanie” ośrodków jego medialnej mocy, czyli głównych zachodnich stacji telewizyjnych. Żeby tego dokonać, trzeba oszukać wroga, przeobrazić się w osobę należącą do jego kultury, mówić jego językiem, zachowywać się i pod każdym względem wyglądać jak on, a kiedy nasz medialny bohater dzięki tym podstępom wedrze się do namiotu nieprzyjaciela, wtedy znienacka ujawni swoją prawdziwą tożsamość i wykrzyknie swoje bohaterskie imię, które rozlegnie się jak wybuch i w drobny mak rozniesie całą konstrukcję zachodniego medialnego obrazu Serbów jako złych chłopców.

Choćby ta opowieść o czynach bohatera medialnej wojny wydawała się daleka od wojennych dziejów jego mitycznych przodków, bohaterów bitwy na Kosowym Polu, w niektórych punktach jednak do nich nawiązuje. W opowieści o wojnie Gašicia przeciw mózgom Zachodu można znaleźć niektóre opracowane w nowy sposób motywy pieśni o bitwie kosowskiej, jak przechytrzanie wroga, podstępne używanie jego języka, naśladowanie jego obyczajów, przebieranie się za nieprzyjacielskiego żołnierza w celu szpiegowania albo wdarcia się do jego sztabu i zabicia wodza. Banović Strahinja mógł przeniknąć w szeregi tureckiego wojska, które ściągnęło na Kosowe Pole, i zabić swego nieprzyjaciela dzięki znajomości tureckiego i innych języków wrogiej armii. On także, jak dziś Gašić, chwalił się swymi umiejętnościami:

Ja z Turkami mogę porozmawiać,

po turecku mogę i manowsku,

a arabski język też rozumiem

i słów parę powiem po arnaucku[3].

I sam Miloš Obilić, główny bohater bitwy kosowskiej, zna wyższość wojowania za pomocą wiedzy i mądrości, czyli wojowania z mózgami Wschodu, jak by powiedział Gašić. Wyposażony w taką wiedzę Miloš pojawia się w Lazaricy, epopei ludowej w 24 pieśniach, którą „z pieśni ludowych i ich fragmentów ułożył” i opublikował w Belgradzie w 1903 roku Sr. J. Stojković. Doradza tu Ivanowi Kosančiciowi, jak skutecznie szpiegować tureckie wojsko:

Pięknie wielki Miloš mu doradzał:

Kiedy, Ivo, już do hordy przyjdziesz,

Spytają cię: ktoś ty i skąd jesteś?

Wtedy powiedz, żeś ty jest woj cara

Hen, z dalekiej ziemi arbanaskiej[4],

Żeś był w środku arbańskiego kraju

I że dobrze znasz ich obyczaje.

Będziesz wiedział, co ci czynić trzeba,

Ruszaj mądrze i nie zgiń szaleńczo.

Rozumienie samej istoty politycznego marketingu i budowania image’u państwa, którą we własnej osobie uosabia serbski bohater medialny Marko Gašić, opiera się na oddzieleniu przedmiotu od obrazu, przy czym przedmiotem byłaby tu rzeczywista tożsamość serbska jako coś niezmiennego. My jednak wiemy dzisiaj, że i tożsamość jest sprawą wyboru, woli politycznej, konstrukcji i strategii. Nie jest ona zbiorem fatalnych ograniczeń, ale raczej szerokim pasmem możliwości, jakie mają do dyspozycji kraje, ich narody i ich przywódcy, kiedy stoją przed pytaniem, jak się przedstawić. Zatem stosunek między tożsamością i image’em nie musi być stosunkiem między przedmiotem i obrazem, prawdą i złudzeniem. Bo żaden, nawet najlepszy marketing nie upiększy i nie zapewni akceptacji polityki opartej na nienawiści narodowej, wyłączności i samowystarczalności, polityki, która przedstawia swój naród jako męczennika rozpiętego na krzyżu dla zbawienia ludzkości. Nawet sprytny Gašić nie zdołał stworzyć takiego image’u Serbów. Zaskoczył Brytyjczyków tylko w pierwszej chwili, dopóki nie zrozumieli, że naprawdę jest Brytyjczykiem pochodzenia serbskiego. Serbów musi jednak bronić kto inny. Ten ktoś zamiast image’u za granicą – albo przynajmniej wcześniej niż ten image – będzie musiał zmienić wiele innych rzeczy, wśród nich sposób, w jaki sami Serbowie powołani zostali, żeby myśleć o sobie jako o na przykład nowych Żydach, jako o narodzie mającym szczególną lub boską misję, narodzie najstarszym albo najbardziej żywotnym. A zmiany tego sposobu, czyli strategie tożsamościowe, są tylko częścią całościowych przemian politycznych, które sprawiłyby, że obywatele tego kraju wrócą między ludzi.

2001

Tako rzecze Milošević

Serbowie wyobrażenina Gazimestanie w 1989 roku

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych jedna z wersji serbskiej tożsamości narodowej stała się w Serbii szczególnie widoczna. W promowanym wówczas wizerunku narodu wyróżniały się cechy wyprowadzone z mitycznej opowieści o bitwie na Kosowym Polu, która rozegrała się 28 czerwca 1389 roku między wojskiem Murada a chrześcijańskimi wojownikami pod wodzą księcia Lazara. Od połowy lat osiemdziesiątych Serbowie, o których mówiło się w przestrzeni publicznej, mieli cechy tożsamości pierwszy raz ujawnione w bitwie kosowskiej. Utrzymanie reżimu komunistycznego w Jugosławii, a także samego państwa, było już bardzo niepewne i elity narodów jugosłowiańskich w pośpiechu rekonstruowały ich tożsamości, teraz jednak każdemu przypisując charakter w pełni autonomiczny i – czego szczególnie broniono – niemający nic wspólnego z charakterem innych narodów jugosłowiańskich. Dotyczy to też ówczesnych dążeń do rekonstruowania serbskiej tożsamości narodowej.

Nie było wcale zaskoczeniem, że działania na rzecz odnowienia i zaktualizowania samoświadomości Serbów doprowadziły do ożywienia mitu kosowskiego. Przede wszystkim dlatego, że zgodnie z tradycją liczącą ponad dwa wieki serbska polityka, ilekroć dojdzie do budzenia i mobilizacji świadomości narodowej, rusza drogą wiodącą na mityczne Kosowe Pole i przemawia językiem kosowskich symboli. Do szukania w tym micie również w latach osiemdziesiątych „źródeł” tożsamości Serbów przyczyniła się okoliczność, że w ciągu tego dziesięciolecia w Autonomicznej Prowincji Kosowo coraz bardziej rozwijał się separatystyczny ruch Albańczyków i wzrastała liczba starć między nimi a tamtejszymi Serbami, co skłoniło nacjonalistów do przedstawiania konfliktów jako ponownego zaboru serbskiej ziemi, a nowych cierpień Serbów – jako nowej bitwy kosowskiej.

Odnowa polityki oparta na recyklingu mitu kosowskiego rozpoczęła się natychmiast po śmierci Tity (1980) i w pierwszym okresie była projektem nacjonalistów w serbskich kręgach kulturalnych i cerkiewnych, którzy przewodzili najbardziej wpływowej części opozycji przeciw władzy komunistycznej. Kiedy we wrześniu 1987 roku szefem serbskich komunistów, a tym samym reżimu, został Milošević, który tymczasem zbliżył się do nacjonalistycznej opozycji i przyjął najważniejsze punkty jej programu, odnowa serbskiej tożsamości narodowej jako narodowej samoświadomości zrodzonej w bitwie na Kosowym Polu stała się jednym z głównych elementów oficjalnej polityki.

Dokumentem może najlepiej ukazującym wyobrażonych Serbów zrodzonych z kosowskiego mitu, których obraz przejęła od opozycji i wyretuszowała na swój sposób tożsamościowa polityka ówczesnego reżimu, oraz o sposobie, w jaki ci Serbowie byli ożywiani, jest sławna mowa, którą Milošević wygłosił podczas obchodów sześćsetlecia bitwy kosowskiej stoczonej na Gazimestanie. Zaczął od zwyczajowego w komunistycznym świecie zwrotu „Towarzysze i towarzyszki”[5], ale powitani tą apostrofą Serbowie już w pierwszym zdaniu usłyszeli coś, czego komunistyczni liderzy dotąd im nie mówili: że serce kraju, w którym żyją, znajduje się w jednej z jego prowincji, w Kosowie:

„W tym miejscu, w sercu Serbii, na Kosowym Polu, przed sześciu wiekami, przed równo sześciuset laty, rozegrała się jedna z największych bitew tamtych czasów. Tak jak wszystkim wielkim wydarzeniom, i temu towarzyszą liczne pytania i tajemnice, i ono jest obiektem nieustannych badań naukowych i zwyczajnej ludzkiej ciekawości” (Milošević 2009: 253).

Taka Serbia, z sercem w Kosowie, mogła być tylko krajem narodu, który nosi Kosowo w sercu i pamięci jako źródło i symbol swojej tożsamości. Ale Milošević, zanim wróci do przywoływania kosowskiej tożsamości Serbów i powie nieco więcej o cechach, jakie się na nią składają, przypomni słuchaczom, że warunki, aby Serbowie na nowo odkryli w sobie tę tożsamość, zaistniały dopiero niedawno, że Serbia po długim czasie trwania w swego rodzaju otępieniu i chaosie, i to w roku, kiedy obchodzi się sześćsetną rocznicę bitwy na Kosowym Polu, doszła do siebie, pozbierała się i na nowo znalazła swoje kosowskie serce:

„Zbiegiem okoliczności społecznych ten wielki sześćsetletni jubileusz bitwy kosowskiej przypada w roku, kiedy Serbia po wielu latach, wielu dziesięcioleciach, odzyskała swoją państwową, narodową i duchową integralność. Nie jest nam zatem trudno odpowiedzieć dziś na stare pytanie: z czym staniemy przed Milošem. Gra historii i życia sprawiła, że Serbia właśnie w tym roku, roku 1989, odzyskała swoje państwo i swoją godność, aby uczcić w ten sposób sławne wydarzenie o wielkim historycznym i symbolicznym znaczeniu dla jej przyszłości” (tamże).

Było jasne, że Milošević miał w tym momencie na myśli poprawki do Konstytucji Serbii przyjęte w parlamencie republikańskim 28 marca 1989 roku, znacznie ograniczające autonomię dwóch prowincji autonomicznych, Wojwodiny i Kosowa. Ta i inne zmiany polityczne, nazwane „rewolucją antybiurokratyczną”, które przeprowadziła partia pod jego kierownictwem, były w ciągu dwóch poprzednich lat w Serbii głównym tematem. Nowa integralność Serbii i jej nowa godność są rezultatem tych zmian, czyli ustanowienia centralistycznej władzy na całym terytorium Serbii i opartego na zasadzie przynależności narodowej połączenia Serbów w tak scentralizowanym państwie, co Milošević skromnie przypisuje „zbiegowi okoliczności społecznych”, chociaż dla wszystkich, którzy go słuchali, było jasne, że ów „zbieg okoliczności” jest w największej mierze jego zasługą. Te przemiany były rzekomo tak wielkie i tak wspaniale naświetlały cnoty Serbów, że wódz mógł dumnie poprowadzić ich na przegląd przed pomnik kosowskich bohaterów, to jest stanąć z nimi przed Milošem, jak powiedział, cytując sławne zdanie z Górskiego wieńca[6].

Konkretnie, integralność i wolność przywrócone zostały Serbii nie tylko dzięki odważnej „antybiurokratycznej” polityce i odpowiednim zapisom konstytucyjnym, ale też, i to przede wszystkim, dzięki przezwyciężeniu tradycyjnych i fatalnych wad serbskiego charakteru, jak skłonność do niezgody, konformizm, poddańcza mentalność wasali i niedocenianie siebie. Niezgoda wciąż jeszcze istnieje, ale właśnie w roku sześćsetnej rocznicy bitwy na Kosowym Polu, która jest, podkreśla Milošević, „symbolem niezgody i zdrady”, Serbowie zobaczyli, że muszą z tym skończyć, pojęli, że konieczne jest międzyserbskie braterstwo i jedność:

„Naród serbski w tym roku uświadomił sobie konieczność wzajemnej zgody jako niezbędnego warunku teraźniejszego życia i dalszego rozwoju. Przekonany jestem, że zrozumienie tego pozwoli Serbii nie tylko funkcjonować jako państwo, ale jako państwo odnoszące sukcesy. Dlatego myślę, że ma sens powiedzenie tego właśnie tutaj, w Kosowie, gdzie niezgoda już raz tragicznie i na wieki zagroziła Serbii i zahamowała jej rozwój i gdzie odnowiona zgoda może przyspieszyć jej rozwój i przywrócić godność” (tamże: 255).

Inne serbskie słabości również nie zostały jeszcze do końca wykorzenione, ale i one znikają, skutecznie leczy je nowa świadomość potrzeby wszechserbskiej zgody. Dotyczy to skłonności do konformizmu, mentalności wasali wśród serbskich polityków, pokornej, uniżonej postawy wobec innych i narzuconego serbskiemu narodowi poczucia winy dlatego jedynie, że jest większy i silniejszy od narodów sąsiednich. Odrodzony entuzjazm, jakim państwo i naród natchnęła nowa władza, sprawił, że nadszedł koniec wszystkich tych fatalnych słabości, które nie przystoją serbskiemu narodowi, a z którymi żył wskutek niezgody i złego charakteru swoich przywódców. Tym samym ujawniły się jego od dawna wyparte, by tak rzec, inkryminowane, autentyczne wartości: umiłowanie wolności, solidarność ze wszystkimi uciskanymi narodami, jego wielkość. Tak oto Milošević na Gazimestanie pokazał Serbom, jak odchodzi w niepamięć pokorny, przez dziesięciolecia źle wychowywany i źle prowadzony, ogłupiony naród, a na jego miejscu objawia się naród-siłacz, Prometeusz wśród bałkańskich narodów.

„Ustępstwa, na jakie szło wielu serbskich polityków ze szkodą dla swego narodu, pod względem historycznym i etycznym byłyby nie do przyjęcia dla każdego narodu na świecie. Zwłaszcza że Serbowie w całej swojej historii nigdy nie podbijali ani nie wyzyskiwali innych. Ich duch narodowy i historyczny w ciągu całej swej historii i podczas dwóch wojen światowych był, tak jak i dzisiaj, wyzwoleńczy. Wiecznie wyzwalali siebie, a kiedy mieli okazję, pomagali innym. A to, że są na tym obszarze narodem wielkim, nie jest ich grzechem ani hańbą. To wyższość, której nie wykorzystywali przeciwko innym. Ale muszę powiedzieć tutaj, na wielkim legendarnym Kosowym Polu, że Serbowie tej swojej wyższości, tego, że są wielcy, nigdy nie wykorzystali dla siebie. To dzięki swym wodzom i politykom o poddańczej mentalności wasali czuli się winni przed innymi, a i przed sobą. Tak było przez lata, przez dziesiątki lat. I oto stoimy na Kosowym Polu, żeby powiedzieć – już tak nie jest” (tamże: 254).

Naród serbski, uwolniony od kompleksu winy, może dziś dumnie pokazać swoją wielkość, swego miłującego wolność ducha, swoje bohaterstwo, w którym ten duch, to umiłowanie wolności się wyraża. W ten sposób staje się godzien kosowskich bohaterów i miejsca, w którym heroicznie polegli, bo Kosowo, mówi Milošević, jest nie tylko symbolem niezgody, ale i bohaterstwa.

„Bitwa na Kosowym Polu zawiera w sobie jeszcze jeden wielki symbol. To symbol bohaterstwa. Poświęcone mu są pieśni, sztuki, literatura i historia. Bohaterstwo kosowskie już sześć wieków inspiruje naszą twórczość, karmi naszą dumę, nie daje nam zapomnieć, że kiedyś byliśmy wojskiem wielkim, odważnym i dumnym, jednym z niewielu, które i w klęsce pozostało niezwyciężone” (tamże: 255).

Pokonawszy niezgodę, poddańczą pokorę, kompleks niższości i poczucie winy, Miloševiciowska Serbia dostała nowe skrzydła. Pamięć wielkości, odwagi i dumy serbskiego wojska sprzed sześciu wieków, ukryta w archiwach folkloru, literatury i historiografii, wychodzi na światło dzienne, staje się motorem sprawczym historycznych wydarzeń, siłą napędową działań politycznych nowego serbskiego wodza. Kosowskie bohaterstwo nie tylko nabiera innej wartości, ale aktualizuje się, przenosi z pieśni ludowych do serc dzisiejszych Serbów skupionych wokół Miloševicia, od których oczekuje się, że niby nowi kosowscy bohaterowie ruszą na nowe bitwy i bohaterstwo odziedziczone po przodkach znowu będzie im potrzebne. Co prawda u Miloševicia słowo „bitwa” ma też znaczenie metaforyczne, jakie często nadaje się mu w retoryce politycznej komunistycznych liderów tamtej epoki (Jović 2008: 60), ale puentą jego przemówienia o przyszłych bitwach jest zdanie, w którym zapowiada możliwość „walk zbrojnych”, a te z trudem można uznać za bitwy w sensie przenośnym, toteż istniały powody, by zrozumieć i interpretować ten fragment jako wezwanie do zemsty i grożenie wojną (Pešić 1996: 41–42).

„Sześć wieków później, dziś, znowu toczymy bitwy i znowu nas czekają nowe. Nie zbrojne, ale i takie nie są jeszcze wykluczone. Niezależnie jednak od tego, jakie są, nie można w nich zwyciężyć bez stanowczości, odwagi i ofiarności. Bez tych dobrych cech, które wtedy, dawno, były obecne na Kosowym Polu. Nasza główna bitwa dzisiaj dotyczy realizacji dobrobytu gospodarczego, politycznego, kulturowego i w ogóle społecznego” (Milošević 2009: 255).

Nowa samoświadomość ma zjednoczyć Serbów, i to dwojako, w przemówieniu Miloševicia widzimy ich więc nie tylko jako naród synchronicznie homogeniczny, ale i powiązany wertykalnie, czyli jako wspólnotę narodową, która zjednoczyła się i w aktualnym składzie, i jako wspólnota potomków i przodków, żywych i martwych. I jedno, i drugie, szczególnie zaś drugie, zachęciło Miloševicia, by poprosił Miloša Obilicia o audiencję. Co więcej, można by powiedzieć, że myślał, iż będzie to spotkanie równego z równym, bohatera z bohaterem, ponieważ nowy serbski wódz tak wyolbrzymił znaczenie swojego obrachunku z oponentami w partii, zniesienia autonomii prowincji i homogenizacji narodowej w Serbii w roku 1989, że wszystkie te akcje w jego przemówieniu wyglądają jak dokonania równe bohaterskiemu czynowi zabójcy Murada.

Jedno miejsce we wspomnieniach Momira Bulatovicia, przywódcy zwolenników Miloševicia w Czarnogórze podczas „rewolucji antybiurokratycznej” i wiecu na Gazimestanie, świadczy, że jest całkiem możliwe, iż Milošević postrzegał siebie jako nowego kosowskiego bohatera. Kiedy Bulatović usiłował go namówić, żeby przemawiał zza osłony ze zbrojonego szkła, Milošević odpowiedział: „Ech mój Momo, nie mam tyle szczęścia, żeby mnie zabili na Kosowym Polu”. Bulatović nie widział w tym pozy, tylko kalkulację Miloševicia, że zabicie go w tym świętym dla Serbów miejscu – a zabójcą byłby, co rozumiało się samo przez się, Albańczyk – stanowiłoby wielką szansę na zwycięstwo sprawy serbskiej. „Bo wyobraź sobie, że zabiją prezydenta Serbii na Kosowym Polu, kiedy jest tam milion Serbów – mówił nieświadom, jak chore i dwuznaczne są jego słowa. – Nie byłoby to dobre dla Albańczyków, ale byłoby dobre dla Serbów” (Bulatović 2009: 102).

Milošević najwyraźniej chciał, by jego przemówienie i jako tekst, i jako performans było nie tylko formalnym złożeniem hołdu kosowskim bohaterom, wstępem do aktualnych tematów politycznych jedynie na pozór dotyczących obchodów jubileuszowych. Widoczny był jego wysiłek, żeby siebie i swoją politykę mocniej połączyć z Kosowem, tchnąć w nią kosowską duszę, czyli wprowadzić na scenę wyobrażonych Serbów, przywiązanych do Kosowa i duchowo z nim zrośniętych. Powiedział to sam, kiedy politycznym zmianom, które przeprowadził, nadał wymiar metafizyczny, pochwaliwszy się, że poprzez te zmiany Serbia jest zjednoczona nie tylko politycznie i narodowo, ale też jako całość duchowa, że „odzyskała swoją integralność państwową, narodową i duchową” (Milošević 2009: 253).