Różowe lata - Katarzyna M. Jurkowska - ebook

Różowe lata ebook

Katarzyna M. Jurkowska

4,1

Opis

Autorka trylogii "Gdy ucichną miasta" powraca z nową powieścią - tym razem obyczajową!

JEDNO MIESZKANIE, CZWORO PRZYJACIÓŁ I TRZY LISTY, KTÓRE BURZĄ WSZYSTKO...

Dwudziestoletnia Julia jest właścicielką mieszkania wypełnionego pamiątkami po niegdyś wielopokoleniowej rodzinie. W tygodniu studiuje, w weekendy dorabia w kawiarni, a żeby podreperować domowy budżet, wynajmuje pokoje. Pewnego dnia w pełną chaosu rzeczywistość, którą dzieli z ekstrawertyczną przyjaciółką Anką, wkrada się dwoje nieznajomych: Bee, licealistka mieszkająca z babcią, oraz Mateusz, student rozpaczliwie poszukujący pokoju do wynajęcia. Między Julią i Mateuszem rodzi się uczucie oparte na wzajemnym zrozumieniu, zaufaniu i rosnącym pragnieniu - tym większym, im bardziej starają się je zignorować. Jednak studenckie życie przerywa nadejście trzech listów, a wraz z nimi burzy, która niszczy wszystko. Julia i Mateusz rozstają się w gniewie i tracą ze sobą kontakt.

Czy Julia zdecyduje się zaryzykować i sięgnąć po to, o czym od lat skrycie marzy?
Czy odważy się pokazać światu swój wyjątkowy i skrywany dotąd talent?
I czy niegasnące uczucie między nią i Mateuszem może przetrwać próbę czasu, odległości i kilka impulsywnych decyzji?

Mijają miesiące, które zmieniają się w lata, aż pewnego upalnego popołudnia Julia i Mateusz znów na siebie wpadają...

"Różowe lata" to czuła, rozgrzewająca i poruszająca opowieść pełna sensualnych rytmów, pasji i marzeń. To przygoda, która może przytrafić się każdemu... kto ma odwagę kupić bilet w jedną stronę.

(Opis pochodzi o wydawcy | więcej na: www.kmjurkowska.pl)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (21 ocen)
10
4
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Daga3663

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia 🥹 Nie mogłam się od niej oderwać. Polecam
10
Fruzia78

Nie oderwiesz się od lektury

„RÓŻOWE LATA” Katarzyny M. Jurkowskiej To nie historia przypadkowej miłości. To historia Julki. Dziewczyny, która nigdy nie walczyła o siebie. Która pozwalała, by to inni decydowali. Która milczała, ulegała, znikała. Ale też dziewczyny, która miała ogromne serce. Dzieliła się nim w przyjaźni z Anką - mimo że ta nie zawsze widziała granice. Otaczając opieką Bee - kruchą, zapłakaną i pogubioną. I w końcu… zapisując w nim - niczym felieton - miłość do Mateusza. Tak prawdziwie głęboką, choć przez długi czas ukrytą na dnie. To opowieść o tym, że życie to nie przepis na pad thaia - nie zawsze wychodzi za pierwszym razem, ale warto próbować, aż poczujesz, że to właśnie twój smak. To, co najbardziej mnie poruszyło, to droga. Nie podróże, choć i te tu są. Ale ta wewnętrzna wędrówka Julki - od cichej, niepewnej dziewczyny do kobiety, która zaczyna czuć, że zasługuje. Na miłość. Na życie po swojemu. Na smakowanie świata.  „Ja nie mam tego luksusu. Nie mam niczego, na c...
00
Kathy_W

Dobrze spędzony czas

„Różowe lata” sprawiły mi sporo frajdy, a przyjemny płynny styl pozwalał sunąć przez fabułę. Zaryzykuję stwierdzenie, że mimo iż, wszystko sprowadza się właściwie do wspomnianego wyżej szturchnięcia (całą opinię przeczytasz na blogu strefabooki.blogspot.com) i jego efektów, a po drodze śledzimy urywki z życia Julii to jestem zadowolona z lektury. Dla mnie ta powieść to historia o podróży w poszukiwaniu odwagi do zerwania z przeszłością, ruszenia do przodu i realizacji marzeń. To piękna opowieść o przyjaźni, bezinteresownej pomocy i życzliwości, rozwijającego się, rozczulającego uczucia, a także skomplikowanych relacjach z rodzicami i niekiedy ich destruktywnych oczekiwaniach i działaniach.
00
konrad94s

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna wciągająca historia! Polecam :)
00
KaliAnkka

Całkiem niezła

Cykl: "Gdy ucichną miasta" porwał mnie i chętnie tam wracam. Ta najnowsza książka nie dla mnie
00

Popularność




Tytuł: Różowe lata

Copyright © 2025 by K.M. Jurkowska

Redakcja:

Dominika Kamyszek | @opiekunka_słowa | Studio Ale buk!

Korekta:

K.M. Jurkowska | @k.m.jurkowska

Skład:

Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.tekstu | Studio Ale buk!

Projekt okładki:

Kaja Łaszcz | @studio_kai_warsaw

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwa do osób prawdziwych są przypadkowe.

#różowelata

#kmjurkowska

#kmj

Wydawca: K.M. Jurkowska | KMJ

Kontakt: [email protected]

Instagram: @k.m.jurkowska

Facebook/kmjurkowska

ISBN: 978-83-962440-6-2

Różowa playlista

Ró­żowe lata to moja czwarta opu­bli­ko­wana książka. Jak każda po­przed­nia roz­po­częła się od stwo­rze­nia ide­al­nej play­li­sty – so­und­tracku do po­wie­ści. Tym ra­zem w Wa­sze ręce od­daję trzy­dzie­ści sta­ran­nie wy­bra­nych pio­se­nek, które zna­ko­mi­cie od­dają kli­mat opo­wie­ści. Mam na­dzieję, że i Wy bę­dzie­cie sły­szeć je w tle, czy­ta­jąc ko­lejne roz­działy hi­sto­rii Ju­lii, Ma­te­usza, Anki i Bee.

Do­brej za­bawy!

Wa­sza

KMJ

I za­sada New­tona

Obiekt się nie ru­szy, je­śli inny na niego nie wpad­nie.

CZĘŚĆ 1

ROZDZIAŁ 1

Za każ­dym ra­zem, gdy Ju­lia Dęb­ska tasz­czyła po scho­dach pi­janą w sztok Ankę – i to o czwar­tej nad ra­nem – gdzieś w Kra­ko­wie wy­klu­wał się nowy go­łąb. Nic dziw­nego, że mia­sto miało pro­blem. Czy była dla niego jesz­cze ja­kaś na­dzieja?

Ju­lia zer­k­nęła na swoją przy­ja­ciółkę i współ­lo­ka­torkę.

Anka prze­chy­liła się przez ob­dra­paną ba­lu­stradę. Ja­sne dżinsy były zie­lone od trawy, w któ­rej dziew­czyna ta­rzała się w na­mięt­nym unie­sie­niu z chło­pa­kiem po­zna­nym na fe­sti­walu. Chło­pak był chętny do igra­szek, ale do przy­trzy­ma­nia Ance wło­sów, gdy wy­mio­to­wała za kon­te­ne­rem na śmieci, to już nie­ko­niecz­nie. Dziew­czyna czknęła gło­śno.

Nie. Kra­ków był stra­cony.

– Da­leko jesz­cze? – wy­beł­ko­tała Anka, uwie­sza­jąc się na ba­lu­stra­dzie ni­czym na szyi nie­do­szłego ko­chanka.

– Dwa pię­tra. – Ju­lia po­pra­wiła pa­sek ma­lut­kiej to­rebki prze­wie­szo­nej przez ra­mię.

Pi­jana jęk­nęła i prze­mknęła po niej nie­przy­tom­nym wzro­kiem. Wy­dęła usta i cia­śniej oplo­tła rę­koma ba­lu­stradę. W tym mo­men­cie Ju­lia już wie­działa, co za­raz na­stąpi.

– Nie idę da­lej. – Anka za­parła się i na­wet spró­bo­wała tup­nąć nogą, ale po tylu drin­kach, ile wlała w sie­bie tej nocy, nie miała szans utrzy­mać się w pio­nie.

Ju­lia wes­tchnęła cier­pięt­ni­czo.

– Znasz za­sady. – Wi­dząc nie­ugięty wy­raz twa­rzy przy­ja­ciółki, do­dała bar­dziej sta­now­czo: – Anka, jest wpół do pią­tej nad ra­nem. O dzie­sią­tej mu­szę być w ka­wiarni i spę­dzę w niej na­stępne dwa­na­ście go­dzin. Pra­wie całe dwa­na­ście go­dzin w pio­nie, gdy ty bę­dziesz so­bie słodko od­sy­piać. Po­szłam z tobą na tę im­prezę, jak chcia­łaś. Te­raz ty z ła­ski swo­jej zrób, o co ja cię pro­szę. – Wy­cią­gnęła rękę i wska­zała w górę. – Do wyra!

Anka od za­wsze ro­biła tylko to, na co miała ochotę. Ni­gdy nie kiw­nęła pal­cem pod przy­mu­sem. Dla­tego też mi­nęła ko­lejna go­dzina, w trak­cie któ­rej Ju­lia usil­nie sta­rała się na­mó­wić przy­ja­ciółkę na po­ko­na­nie ostat­niego tu­zina scho­dów, który dzie­lił je od ci­szy i mięk­kiej po­duszki. Ktoś inny na jej miej­scu już dawno mach­nąłby ręką i zo­sta­wił na klatce scho­do­wej tę pi­janą i upartą dziew­czynę, po­zwa­la­jąc jej przy­kleić po­li­czek do za­ku­rzo­nej pod­łogi i upodlić się do reszty, gdy są­sie­dzi za­czną wy­cho­dzić z miesz­kań o po­ranku. Tak, ktoś inny by tak zro­bił. Ale nie Ju­lia.

Znała Ankę przez więk­szość ży­cia. Po­znały się w pia­skow­nicy, gdy miały po pięć lat; Anka trzep­nęła Ju­lię wia­der­kiem, roz­ci­na­jąc jej łuk brwiowy. Już po za­ła­ta­niu szkody przy­nio­sła jej w ra­mach prze­pro­sin lody wa­ni­liowe z po­sypką cze­ko­la­dową. Oznaj­miła wów­czas, że od te­raz są naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Będą mó­wić so­bie wszystko i po­wie­rzać so­bie se­krety. Ju­lia nie miała w tej kwe­stii za wiele do po­wie­dze­nia, więc przy­jaźń trwała przez lata i wy­szła poza ob­ręb pia­skow­nicy; prze­szła przez szkołę pod­sta­wową i li­ceum, aż do­tarła do stu­diów. Przy­ja­ciółki ra­zem po­szły na za­rzą­dza­nie na jed­nej z więk­szych uczelni w Pol­sce. Tu­taj jed­nak ich drogi nieco się ro­ze­szły. Już po trzech mie­sią­cach Anka zde­cy­do­wała się rzu­cić pod­jęte stu­dia z moc­nym po­sta­no­wie­niem, że od no­wego roku ru­szy na pod­bój fi­lo­lo­gii skan­dy­naw­skiej, a do tego czasu po­pra­cuje. Za­trud­niła się więc w stu­diu ta­tu­ażu, gdzie od­bie­rała te­le­fony, przyj­mo­wała re­zer­wa­cje, za­mia­tała pod­łogi, a w wol­nej chwili słu­żyła ra­mie­niem jako dar­mowe płótno dla szko­lą­cego się ta­tu­aży­sty. Wy­trwała tak za­le­d­wie dwa mie­siące, bo wła­śnie wtedy po­sta­no­wiła na­pi­sać książkę, któ­rej bo­ha­te­ro­wie kon­tak­tują się z za­świa­tami. W związku z tym uznała, że musi zro­bić so­lidne ba­da­nia w tym kie­runku, i… za­trud­niła się w domu po­grze­bo­wym. Po­cią­gnę­łaby tak do końca roku aka­de­mic­kiego, gdyby nie za­loty pięć­dzie­się­cio­let­niego mi­strza ce­re­mo­nii. Anka uznała, że to jest ZBYT, na­wet jak na nią.

W tym sa­mym cza­sie Ju­lia roz­po­częła week­en­dową pracę w ka­wiarni nie­da­leko domu. Pra­co­wała po dwa­na­ście go­dzin w so­botę i tyle samo w nie­dzielę, do­ra­bia­jąc do ali­men­tów prze­sy­ła­nych przez miesz­ka­ją­cego w An­glii ojca. Jako że ka­wiar­nia wła­śnie się po­więk­szyła i szu­kano do­dat­ko­wego per­so­nelu, Ju­lia za­pro­po­no­wała sze­fo­wej Ankę, re­ko­men­du­jąc jej wy­bitne zdol­no­ści spo­łeczne.

Anka może i miała wy­bitne zdol­no­ści spo­łeczne, ale zde­cy­do­wa­nie nie obej­mo­wały one dzieci, które wraz z ro­dzi­cami na­le­żały do sta­łej i naj­licz­niej­szej klien­teli ka­wiarni – zlo­ka­li­zo­wa­nej w sercu spo­koj­nego osie­dla.

– Ja mam słuch ab­so­lutny! – oznaj­miła Anka sze­fo­wej na od­chod­nym. – Mu­szę o niego dbać!

Nie żeby grała w ka­peli czy pla­no­wała ka­rierę mu­zyczną…

Zwol­niła się w czwar­tek, a już w so­botę stała za ba­rem kul­to­wej knajpy stu­denc­kiej przy uni­wer­sy­te­cie. Te­raz zbli­żał się ko­niec maja, a Anka wciąż na­le­wała piwo do ku­fli w tym wy­mę­czo­nym przy­bytku.

Na stu­let­nim ze­ga­rze za­wie­szo­nym w przed­po­koju wy­biła szó­sta, gdy Ju­lii udało się w końcu wpro­wa­dzić Ankę do miesz­ka­nia. Drzwi za­mknęły się za nimi, a Ju­lia ode­tchnęła z nie­wy­obra­żalną ulgą, gdy ci­sza wy­peł­niła jej uszy i mózg. Wes­tchnęła i na mo­ment przy­mknęła zmę­czone po­wieki. Pra­wie za­snęła na sto­jąco, oparta ple­cami o ma­sywne drzwi. Wtem z to­rebki roz­nio­sło się kwa­ka­nie kaczki.

Wy­jęła te­le­fon i od­blo­ko­wała ekran. Uśmiech­nęła się na wi­dok SMS-a od Hu­berta – chło­paka, któ­rego po­znała dziś na bi­fo­rze przed fe­sti­wa­lem. Gdy tylko go zo­ba­czyła, po­my­ślała, że ma uro­cze loczki i dołki w po­licz­kach, zwłasz­cza gdy sek­sow­nie uśmie­cha się przez cały po­kój – pro­sto do niej.

Hej, mam na­dzieję, że do­tar­ły­ście bez­piecz­nie? Ja już je­stem u sie­bie. Dzięki za wie­czór, świet­nie się ba­wi­łem! xoxo

Ju­lia wy­szcze­rzyła się sze­roko do drew­nia­nej pod­łogi, kli­ka­jąc w okienko od­po­wie­dzi.

Je­ste­śmy w domu. Dzięki za po­moc w do­tar­ciu do przy­stanku!

Anka niby była kom­plet­nie za­lana, ale gdy dam­sko-mę­skie flu­idy uno­siły się w po­wie­trzu (na­wet w SMS-ach), jej ra­dar uru­cha­miał się i wy­czu­wał to bez pu­dła. Te­raz oparła pi­jany pod­bró­dek na wy­mię­to­szo­nej po­duszce i wbiła za­mglony wzrok w przy­ja­ciółkę.

– Co tam u tego, jak mu tam…?

Ju­lia za­ci­snęła usta.

– Hu­bert. Pyta, czy do­tar­ły­śmy. – Klik­nęła „wy­ślij” i odło­żyła te­le­fon na ko­mo­dzie. Po­de­szła do Anki.

Dziew­czyna z ję­kiem wy­cią­gnęła nogi na ka­na­pie, a Ju­lia bez słowa zdjęła jej buty.

– Jakby wsiadł z nami do noc­nego i od­wiózł nas, jak na dżen­tel­mena przy­stało, nie mu­siałby mar­no­wać po­bu­ziacz­ko­wego SMS-a na py­ta­nie, czy do­tar­ły­śmy. Mógłby od razu za­pro­sić cię na randkę.

Anka miała wy­bitny ta­lent do wy­trą­ca­nia Ju­lii z do­brego sa­mo­po­czu­cia zwią­za­nego z fa­ce­tami. Ale miała też ta­lent do or­ga­ni­zo­wa­nia do­brego sa­mo­po­czu­cia zwią­za­nego z uro­czymi fa­ce­tami. Jedno re­kom­pen­so­wało dru­gie.

– Bez prze­sady. Mieszka po dru­giej stro­nie mia­sta. Bez sensu, żeby się tłukł w tę i z po­wro­tem – sko­men­to­wała i przy­kryła Ankę ko­cem. Przez chwilę pa­trzyła na za­mknięte po­wieki przy­ja­ciółki. Ciemne krę­cone włosy po­kry­wały każdy frag­ment po­duszki. – Śpisz tu­taj czy u sie­bie?

– Tu – mruk­nęła. – I nie. Nic nie jest bez sensu, je­śli ko­muś na­prawdę za­leży.

Ju­lia chciała coś od­fuk­nąć, ale zgod­nie z wie­lo­let­nią tra­dy­cją szybko mach­nęła ręką. Gdy Anka coś so­bie po­sta­no­wiła lub wy­da­wało jej się, że ma ra­cję, ab­so­lut­nie nic i nikt nie był w sta­nie jej tego wy­per­swa­do­wać. W ta­kich spor­nych sy­tu­acjach wal­czyła jak lwica. Na­wet za­lana.

Ju­lia zo­sta­wiła przy­ja­ciółkę na ka­na­pie i po­de­szła na pal­cach do okna wy­cho­dzą­cego na po­dwórko. Od­chy­liła ko­ron­kową fi­rankę i wyj­rzała na traw­nik roz­ja­śniony wscho­dzą­cym słoń­cem. Dwie ławki (zwy­kle za­jęte przez dziad­ków ob­ser­wu­ją­cych młode są­siadki), ro­słe dęby pa­mię­ta­jące wo­jenne czasy, po­letko pełne kwit­ną­cych kwia­tów (sa­mo­wol­nie za­anek­to­wany ogró­dek pani Ja­dzi) oraz pia­skow­nica z pla­sti­ko­wymi za­baw­kami, któ­rych nikt nie za­bie­rał do domu, bo jesz­cze się nie zda­rzyło, żeby w tej sen­nej en­kla­wie po­ja­wił się ja­kiś zło­dziej.

Ju­lia pod­nio­sła oczy na bez­chmurne niebo i przez chwilę po­dą­żała spoj­rze­niem za szy­bu­ją­cymi wro­nami. Gdy w po­koju roz­le­gło się gło­śne chra­pa­nie, wy­pu­ściła fi­rankę spo­mię­dzy pal­ców i cof­nęła się do wnę­trza przy­ku­rzo­nego miesz­ka­nia. Od­wró­ciła się do okna ple­cami.

Sa­lon był usy­tu­owany od wschodu, więc wła­śnie trwał krótki czas w ciągu dnia, gdy do po­miesz­cze­nia wpa­dały wą­skie i ja­skrawe pro­mie­nie. W ciągu naj­bliż­szych dwóch go­dzin po­woli okryją ka­napę, na któ­rej te­raz chra­pała Anka, wy­tarty dy­wan w czer­wone pasy i jo­deł­kowy par­kiet pe­łen smug od ob­ca­sów. Do­trą do re­ga­łów wy­peł­nio­nych książ­kami, por­ce­la­no­wymi fi­gur­kami, pe­ere­low­ską za­stawą sto­łową, szka­tuł­kami w mi­sterne wzory, a także fo­to­gra­fiami w ob­dra­pa­nych ram­kach, na któ­rych prę­żyły się osoby nie­ko­ja­rzone już przez ni­kogo po śmierci babci Ju­lii.

Świa­tło nie do­trze do licz­nych ob­ra­zów gę­sto po­kry­wa­ją­cych ściany w głębi miesz­ka­nia – naj­star­szy zo­stał na­ma­lo­wany tuż po po­wsta­niu stycz­nio­wym. Gdzie nie wi­siał ob­raz, tam stał me­bel – na przy­kład eta­żerka z krysz­ta­ło­wymi kie­lisz­kami. To o nią były oparte trzy nowe ob­razy, wciąż owi­nięte w szary pa­pier. Dwa dni wcze­śniej przy­słała je ku­rie­rem ku­zynka Ju­lii. Ro­dzinna pa­miątka, z którą Róża już nie chciała so­bie ra­dzić, a którą Ju­lia przy­jęła bez ko­men­ta­rza – jak za­wsze.

Pod oknem, w naj­ja­śniej­szym punk­cie po­koju, stało biurko na­le­żące nie­gdyś do pra­dziadka Ju­lii. Pięk­nie rzeź­bione i za­dbane – te­raz za­wa­lone no­te­sami, ka­wiar­nia­nymi ser­wet­kami, za­pi­sa­nymi chu­s­tecz­kami hi­gie­nicz­nymi, pocz­tów­kami i bez­płat­nymi miej­skimi ga­zet­kami, któ­rych mar­gi­nesy po­kry­wały nie­równe, cha­otyczne no­tatki. Tak, po­my­sły na nowe prze­pisy i fe­lie­tony ku­li­narne przy­cho­dziły Ju­lii do głowy w róż­nych mo­men­tach dnia i nocy – zwy­kle mało od­po­wied­nich.

Anka bek­nęła przez sen i prze­wró­ciła się na drugi bok, wy­sta­wia­jąc zie­lony po­śla­dek spod okry­cia. Ju­lia wes­tchnęła, przy­kryła szczel­niej przy­ja­ciółkę ko­cem i ru­szyła do kuchni.

Tę mniej re­pre­zen­ta­cyjną część miesz­ka­nia na­zy­wano po pro­stu gra­ciar­nią. Obej­mo­wała ona sporą ja­dal­nię z kuch­nią, choć bar­dziej przy­po­mi­nała za­po­mniany ma­ga­zyn. Cen­tralną część po­miesz­cze­nia zaj­mo­wał wy­słu­żony dę­bowy stół i pięć po­dob­nych krze­seł – ota­czała je for­teca z odzie­dzi­czo­nych me­bli i bi­be­lo­tów: okrą­głego sto­lika na cien­kich nóż­kach, ko­lej­nej eta­żerki, mo­sięż­nego sto­jaka na pa­ra­sole, gi­gan­tycz­nego ku­fra, prze­szklo­nej szafki peł­nej por­ce­la­no­wych na­czyń, a także ha­fto­wa­nych po­du­szek uło­żo­nych w wieżę, ko­lej­nych ob­ra­zów opar­tych o me­ble i wielu in­nych dro­bia­zgów, tak bar­dzo ubó­stwia­nych przez kurz.

Ju­lia za­trza­snęła ekran lap­topa Anki, który le­żał na stole, i zgar­nęła po dro­dze trzy brudne kubki. Od­sta­wiła je do zlewu, za­sła­nia­jąc nimi rdzawe za­cieki od ka­pią­cej wody, po czym skryła się w ła­zience. Bla­do­ró­żowe ka­felki oto­czyły ją cia­snym ko­ko­nem. Oparła dło­nie na po­pę­ka­nym zle­wie i spoj­rzała w lu­stro.

Roz­ma­zany ma­ki­jaż, nie­wielka ma­linka kwit­nąca nad oboj­czy­kiem, wy­mięta biała su­kienka, po­tar­gany blond war­kocz i roz­myta fe­sti­wa­lowa pie­czątka na we­wnętrz­nej stro­nie nad­garstka. Blada skóra i mi­liony pie­gów po­kry­wa­ją­cych szpi­cza­sty, mały nos. Do tego szum w uszach, trąba po­wietrzna w gło­wie, al­ko­hol bul­go­cący w ży­łach i pa­pie­ro­sowy dym w płu­cach.

Ju­lia za­mknęła oczy i wes­tchnęła z re­zy­gna­cją.

Po­winna czuć się wolna, wy­peł­niona do­brą ener­gią, szczę­śliwa. Anka za­wsze try­skała ży­cio­wym wi­go­rem, na­wet je­śli jej ciało wy­ma­gało po­im­pre­zo­wej re­ge­ne­ra­cji.

Ju­lia pod­nio­sła po­wieki. Ze źre­nic wy­chy­liło się zmę­cze­nie. Zmę­cze­nie, które nie miało nic wspól­nego z nie­prze­spaną nocą.

ROZDZIAŁ 2

Parę mie­sięcy wcze­śniej, ja­koś w po­ło­wie stycz­nia, Anka obej­rzała na TED Talku wy­kład po­świę­cony wy­cho­dze­niu ze strefy kom­fortu. Za­raz po­tem prze­kro­czyła próg po­koju Ju­lii, za­sta­jąc ją po­chy­loną w sku­pie­niu nad no­tat­kami do eg­za­minu, i oznaj­miła uro­czy­ście:

– Jula, dość. Pora na zmiany.

Wy­słu­chaw­szy jej po­my­słów, Ju­lia rzu­ciła przy­ja­ciółce cały ze­staw gbu­ro­wa­tych spoj­rzeń, są­dząc, że to za­ła­twi sprawę. Anka jed­nak nie była taka stra­chliwa i znała ją na wy­lot.

– Mu­sisz po­sze­rzać swoje moż­li­wo­ści! Mu­sisz prze­kro­czyć ba­rierę stra­chu i nie­pew­no­ści! Mu­sisz roz­wi­jać nowe ta­lenty! Stare zresztą też… Po­win­naś z więk­szym en­tu­zja­zmem pod­cho­dzić do roz­woju! Trzeba się roz­wi­jać! W dzi­siej­szych cza­sach gi­niesz, jak się nie roz­wi­jasz!

Od tam­tej pory ata­ko­wała Ju­lię prze­mó­wie­niami (z za­ło­że­nia ma­ją­cymi mo­ty­wo­wać), i to w naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wa­nych mo­men­tach.

– Jak mam roz­wi­jać nowe ta­lenty? – od­wa­żyła się w końcu za­py­tać Ju­lia. Aku­rat sie­działy na ka­na­pie, są­czyły piwo i po raz setny oglą­dały, jak Jack Black kom­po­nuje utwór dla Kate Win­slet w fil­mie Ho­li­day. – Mam stu­dia, pracę. Poza tym te wszyst­kie im­prezy, na które mnie cią­gasz, pod­cho­dzą pod wy­cho­dze­nie ze strefy kom­fortu.

Anka nie zdą­żyła od­po­wie­dzieć, bo jej ko­mórka za­wi­bro­wała pod ko­cem. Po prze­bie­głym uśmie­chu, jaki roz­lał się na jej ustach, Ju­lia do­my­śliła się, kto dzwoni.

– No co tam, jak tam? – Anka ode­brała i mruk­nęła do słu­chawki ni­skim gło­sem. Wstała z ka­napy i wrę­czyła Ju­lii swoją bu­telkę z nie­do­pi­tym pi­wem. Znik­nęła za ścianą w kuchni.

Ju­lia nie­śmiało li­czyła, że to ko­niec dys­ku­sji o stre­fie kom­fortu, ale na­dzieja ta oka­zała się płonna. Te­mat po­wró­cił w maju, gdy Anka oznaj­miła (znów uro­czy­ście), że we wto­rek ru­szają warsz­taty li­te­rac­kie i ona Ju­lię na nie za­pi­sała.

– Wto­rek, dzie­siąta. Wiem, że nie masz wtedy za­jęć, więc bez wy­mó­wek. Tu masz ad­res. – Wrę­czyła ka­wa­łek wy­rwa­nej skądś kartki, w któ­rej Ju­lia roz­po­znała pa­pier z wła­snego no­tesu. – Idź, baw się do­brze, a może przy oka­zji się cze­goś na­uczysz i twoje tek­sty będą jesz­cze lep­sze!

Sie­dząc w to­a­le­cie, Ju­lia spraw­dziła w te­le­fo­nie, co to w ogóle są za warsz­taty. Wy­glą­dały obie­cu­jąco, a i pro­wa­dzą­cym była po­stać znana w światku li­te­rac­kim. Same warsz­taty od­by­wały się w za­byt­ko­wej ka­mie­nicy w cen­trum mia­sta, i to pod­czas wa­ka­cji.

– No do­bra – skwi­to­wała. Wy­ga­siła te­le­fon i tym sa­mym pod­dała się woli przy­ja­ciółki.

Tak wła­śnie Anka za­pla­no­wała Ju­lii ma­jowy wto­rek – dzień, w któ­rym jej ży­cie miało się zmie­nić.

***

W po­nie­dzia­łek Ju­lia za­my­kała ka­wiar­nię. Choć po­cząt­kowo zo­stała za­trud­niona do pracy w week­endy, z cza­sem sze­fowa po­pro­siła ją o dy­żury także wie­czo­rami w dni po­wsze­dnie. W ten kon­kretny dzień w ka­wiarni od­były się uro­dziny ku­zynki sze­fo­wej, więc im­preza prze­su­nęła się do trze­ciej nad ra­nem. Sze­fowa bez skru­pu­łów opu­ściła ka­wiar­nię wraz z so­le­ni­zantką, zo­sta­wia­jąc Ju­lię z klu­czami do lo­kalu i ca­łym ba­ła­ga­nem do po­sprzą­ta­nia, co w do­datku było do zro­bie­nia przed zmianą, która miała się zja­wić w ka­wiarni o ósmej rano. Ju­lia bez słowa za­brała się do pracy, czu­jąc tępy ból w skro­niach. W domu była przed szó­stą, co dało jej mniej niż dwie go­dziny snu.

Tym spo­so­bem spóź­niła się na za­ję­cia ze sta­ty­styki u naj­więk­szego de­spoty na swoim wy­dziale. Pół­to­rej go­dziny męki za­koń­czyła pod ta­blicą, nie ro­zu­mie­jąc ani słowa z py­ta­nia wy­kła­dowcy, a tym bar­dziej nie ma­jąc po­ję­cia, jak po­winna wy­glą­dać od­po­wiedź. Z nie­za­li­czo­nym ćwi­cze­niem wy­szła z bu­dynku wprost w ulewę tylko po to, by pół go­dziny póź­niej wpaść do za­byt­ko­wej ka­mie­nicy, w któ­rej miały od­być się warsz­taty li­te­rac­kie.

Wpa­dła zdy­szana, prze­mo­czona, a w do­datku spóź­niona i… sta­nęła jak wryta.

Na wiel­kiej sali mo­gą­cej po­mie­ścić sto osób sie­działo do­stoj­nie sześć pań, a śred­nia ich wieku wy­no­siła sześć­dzie­siąt lat. (Gdyby pro­fe­sor wy­kła­da­jący sta­ty­stykę stał te­raz obok Ju­lii, od razu za­li­czyłby jej ćwi­cze­nia, po czym po­kle­pał po­krze­pia­jąco po ra­mie­niu i sam uciekł jak naj­da­lej od wnętrz wy­peł­nio­nych pod­nio­słą po­ezją). Ju­lia po­my­ślała, że nie po­winna oce­niać książki po okładce, ale re­cy­to­wany wiersz o wąt­pli­wych ry­mach i pod­nio­słe miny mó­wiły same za sie­bie i po­twier­dzały jej obawy.

Scho­wała głowę w ra­mio­nach i usia­dła w miej­scu naj­bar­dziej od­da­lo­nym od męt­nego świa­tła przy­ku­rzo­nych ża­ró­wek. Skryła się za opar­ciem krze­sła przed sobą i sta­rała znik­nąć. Od czasu do czasu zer­kała na pro­wa­dzą­cego, który – choć wie­kiem bli­żej mu było do pań – naj­wy­raź­niej nie tego ocze­ki­wał, or­ga­ni­zu­jąc warsz­taty li­te­rac­kie, a jego mina mó­wiła wszystko.

Jak ja pana do­sko­nale ro­zu­miem, po­my­ślała Ju­lia.

– Na na­stęp­nym spo­tka­niu po­chy­limy się nad opo­wia­da­niem. Je­śli mają pa­nie w szu­fla­dach ja­kieś swoje utwory, pro­szę przy­nieść. Prze­ana­li­zu­jemy je wspól­nie.

O, nie. Na­stępne spo­tka­nie spę­dzę w domu, od­sy­pia­jąc do­brą wolę, z jaką zga­dzam się na nad­go­dziny w pracy i sza­lone wy­bryki Anki, po­sta­no­wiła Ju­lia z wy­jąt­kową jak na sie­bie aser­tyw­no­ścią.

Cu­dem do­trwała do końca warsz­ta­tów i wy­szła z sali przy akom­pa­nia­men­cie ćwier­ka­nia szczę­śli­wych pań, które gło­śno wy­ra­żały swój za­chwyt nad fak­tem, że po la­tach nie­zro­zu­mie­nia przez śro­do­wi­sko w końcu tra­fiły na ko­goś, kto po­znał się na ich pod­nio­słej twór­czo­ści. Ob­le­piały pro­wa­dzą­cego, który na po­że­gna­nie rzu­cił w stronę Ju­lii jedno bła­galne spoj­rze­nie.

Ju­lia pchnęła z sap­nię­ciem drzwi i wy­szła na wil­gotny chod­nik. Za­rzu­ciła kap­tur na włosy, war­kocz scho­wała pod bluzą, po czym skryła się w tłu­mie tu­ry­stów za­le­wa­ją­cych bru­ko­wany dep­tak. Po­pra­wiła rączkę ma­te­ria­ło­wej torby i ugi­na­jąc się pod cię­ża­rem na­pie­ra­ją­cego zmę­cze­nia, ru­szyła w kie­runku przy­stanku au­to­bu­so­wego. Przed sobą miała jesz­cze dwa wy­kłady i ćwi­cze­nia z ra­chun­ko­wo­ści.

***

Z tru­dem po­wstrzy­my­wała po­wieki, żeby cał­kiem nie opa­dły. Z ta­kim sa­mym tru­dem wpa­try­wała się w białą ta­blicę za­peł­nia­jącą się sło­wami, które rów­nie do­brze mo­gły być hie­ro­gli­fami. Z każdą mi­nutą od­li­czaną przez po­wolny ze­gar za­ma­zy­wały się Ju­lii co­raz bar­dziej – tak samo jak wy­kła­dow­czyni w mię­to­wym ża­kie­cie. Żeby nie czuć na so­bie prze­szy­wa­ją­cego spoj­rze­nia ko­biety, Ju­lia za­jęła od­le­głe miej­sce w przed­ostat­nim rzę­dzie krze­seł. Są­dziła, że jest tam bez­pieczna, lecz nie prze­wi­działa ataku z in­nej strony.

– Sie­manko. – Ni­ski głos roz­legł się tuż przy jej uchu. Po­czuła cie­pło od­de­chu na szyi. – Jak leci?

Jezu, tylko nie on, spa­ni­ko­wała.

Zwró­ciła twarz w stronę Krzyśka. Prze­chy­lał się przez ławkę i na­chy­lał w kie­runku Ju­lii.

Bła­gam, tylko mnie ni­g­dzie nie za­pra­szaj… Nie mam na to siły, po­my­ślała w po­pło­chu. Aser­tyw­ność miała silną tylko w my­ślach i tylko przez pierw­szą mi­nutę. Od­ma­wia­nie rzadko prze­cho­dziło jej przez usta, a Krzy­siek lu­bił wy­ska­ki­wać ze zna­nym już na wy­dziale „Dziś pią­tek, może by tak…”.

– Pią­te­czek pią­tu­nio dziś – za­czął swo­bod­nie, prze­no­sząc wzrok na ener­giczną pro­fe­sorkę. – Masz ja­kieś plany na wie­czór? Adam robi u sie­bie im­prezę. Jak cię tylko zo­ba­czy­łem, po­my­śla­łem, że przy­da­łaby ci się mała od­skocz­nia… – po­wie­dział i ob­li­zał wargi, wpa­tru­jąc się bez­wstyd­nie w jej usta.

Ju­lia ścią­gnęła brwi.

Czyli że co? Co to w ogóle miało zna­czyć?

Zer­k­nęła prze­lot­nie na wy­słu­żony ze­ga­rek.

Może uda mi się uciec przed od­po­wie­dzią? By­łoby naj­le­piej…

Ale czas nie dzia­łał na jej ko­rzyść. Do końca wy­kładu po­zo­stało jesz­cze dwa­dzie­ścia mi­nut.

Prze­cież nie wstanę te­raz i nie wyjdę tak po pro­stu…

Nie miała w so­bie tyle od­wagi. Tak samo jak nie miała od­wagi, by w naj­prost­szy moż­liwy spo­sób od­mó­wić Krzyś­kowi albo choćby skła­mać. Nie po­tra­fiła kła­mać. Brzy­dziła się kłam­stwem. Za dużo go było w jej dwu­dzie­sto­let­nim ży­ciu. Poza tym znała re­ak­cje chło­paka na od­mowę – sta­wał się wtedy cięty, sar­ka­styczny, a na­wet wer­bal­nie bru­talny. Nie chciała mieć z tym do czy­nie­nia.

– No, nie daj się pro­sić – cią­gnął nie­ugię­cie Krzy­siek. Bez wa­ha­nia (i py­ta­nia) owi­nął so­bie ko­smyk ja­snych wło­sów Ju­lii wo­kół palca. Wzdry­gnęła się pod wpły­wem jego do­tyku.

Nie­na­wi­dziła tego tak samo jak do­tyku jego dłoni na swo­jej ta­lii, gdy obej­mo­wał ją niby mi­mo­cho­dem na ko­ry­ta­rzach uczelni. Chło­pak zda­wał się jed­nak tego nie za­uwa­żać.

Może się zgo­dzę, a po­tem od­wo­łam?, roz­wa­żała po­śpiesz­nie, lecz w głębi du­szy wie­działa, że gdy obieca, a póź­niej od­woła, to zje­dzą ją wy­rzuty su­mie­nia.

Z opre­sji wy­ra­to­wał ją wi­bru­jący te­le­fon. Wy­cią­gnęła go z kie­szeni dżin­sów i od­czy­tała wia­do­mość od Anki.

Bę­dziesz dziś w domu wie­czo­rem, prawda? Wra­caj prędko, bo mam za­je­bi­stą nie­spo­dziankę!

Ju­lia za­drżała na samą myśl.

– Kto to? – do­py­ty­wał Krzy­siek, zer­ka­jąc jej per­fid­nie przez ra­mię. Za­pach wody po go­le­niu za­krę­cił ją w no­sie.

– Moja współ­lo­ka­torka. Mam już plany na wie­czór – od­parła po­śpiesz­nie i zgod­nie z prawdą.

Krzy­siek przez chwilę wo­dził wzro­kiem mię­dzy nią a smart­fo­nem, któ­rego odło­żyła obok wciąż za­mknię­tego no­tesu. Nie wy­glą­dał na za­do­wo­lo­nego.

– Prze­pra­szam, może na­stęp­nym ra­zem się uda – do­dała Ju­lia, nie­win­nie i zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie, pod na­ci­skiem jego peł­nego dez­apro­baty spoj­rze­nia.

– Szkoda – od­parł w końcu. – Wiesz, po­win­naś bar­dziej wy­lu­zo­wać. Za dużo się uczysz. I w ogóle. – Trą­cił ją pal­cem w ra­mię. Niby przy­jaź­nie, ale miała wra­że­nie, jakby dźgnął ją czub­kiem ostrego noża, i to pod na­pię­ciem. – Czę­ściej się uśmie­chaj, to po­maga! – Wy­szcze­rzył zęby i bez­sze­lest­nie prze­niósł się na drugi ko­niec rzędu, gdzie ude­rzył z tym sa­mym py­ta­niem do in­nej ko­le­żanki.

Ju­lia znie­ru­cho­miała, wsłu­chu­jąc się w echo, któ­rym roz­nio­sły się po jej mó­zgu słowa Krzyśka.

Wy­lu­zuj.

Uśmiech­nij się.

Taka ładna dziew­czyna po­winna się czę­ściej uśmie­chać.

Ej, nie bądź taka smutna.

Wiesz, mu­sisz my­śleć po­zy­tyw­niej.

Co ty tu sie­dzisz taka sama, chodź się za­ba­wić…

Nie chcesz? Eee, weź wy­lu­zuj, uśmiech­nij się…

Od­blo­ko­wała ekran te­le­fonu i wy­słała do Anki ko­ro­wód SMS-ów, w któ­rych zre­la­cjo­no­wała zde­rze­nie z Krzyś­kiem.

Może i róż­niły się z Anką od sie­bie jak dzień i noc. Jak Enya i Sex Pi­stols. Jak świeżo pa­lona kawa z ko­żusz­kiem śmie­tanki i lura ze sta­cji ben­zy­no­wej. Może i znaj­do­wały się pod wie­loma wzglę­dami – fi­zycz­nym, psy­cho­lo­gicz­nym, świa­to­po­glą­do­wym – na dwóch skraj­nych bie­gu­nach. Ale była jedna ce­cha, która łą­czyła je i ce­men­to­wała ich przy­jaźń – wspar­cie o każ­dej po­rze, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści.

Pa­lant.

Anka od­pi­sała bły­ska­wicz­nie i sto­sun­kowo ła­god­nie jak na sie­bie.

Po­wiedz mu, żeby zgło­sił się do od­po­wie­dzi. Może jak po­stoi chwilę pod ta­blicą, to go mą­drość na­wie­dzi, bo chyba trzyma się od niego z da­leka.

Trzeci SMS był już bar­dziej w stylu Anki:

Niech się pier­doli, a ty wra­caj szybko do domu, bo mam su­prajsa!

Mi­nęła wiecz­ność, nim wy­biła upra­gniona go­dzina i w uszach ze­bra­nych roz­lało się prze­piękne: „Dzię­kuję pań­stwu. Wi­dzimy się za ty­dzień”. Ju­lia pod­nio­sła się z drew­nia­nego krze­sełka i ukrad­kiem roz­ma­so­wała zdrę­twiałe po­śladki. Wrzu­ciła no­tes i dłu­go­pis do torby, zgar­nęła te­le­fon do kie­szeni i na­rzu­ciw­szy kurtkę na ra­miona, wy­szła z sali.

Miała pięt­na­ście mi­nut prze­rwy mię­dzy wy­kła­dem a ostat­nimi za­ję­ciami, więc od­wie­dziła to­a­letę. Szybko umyła ręce, sta­ran­nie uni­ka­jąc pa­trze­nia w po­pę­kane lu­stro nad zle­wem, bo za­miast twa­rzy spo­dzie­wała się tam uj­rzeć nie­otyn­ko­waną ścianę pełną pie­gów.

Gdy we­szła do ma­łej salki zdol­nej po­mie­ścić naj­wy­żej pięt­na­ście osób, od­kryła, że przy­była jako ostat­nia, a wszyst­kie tylne sie­dze­nia zo­stały już za­jęte. Jęk­nęła w du­chu i usia­dła zre­zy­gno­wana w pierw­szej ławce.

To ostat­nie za­ję­cia przed week­en­dem. Ostat­nie na dziś. Po nich czeka mnie już tylko ką­piel, her­bata, pi­żama i długi sen, któ­rego nie prze­rwie na­wet trąba po­wietrzna w po­staci Anki pro­po­nu­ją­cej ja­kiś głupi so­botni wy­pad na za­kupy. O nie.

Uśmiech­nęła się blado.

– O, pani ma chyba ja­kieś cie­kawe prze­my­śle­nia na ten te­mat – roz­legł się głos wy­kła­dow­czyni, który z hu­kiem zwa­lił Ju­lię na zie­mię.

Przez do­brą mi­nutę nie wie­działa, gdzie prze­bywa, jak się na­zywa i które mają stu­le­cie. A tym bar­dziej o co ją py­tali.

– Jaaa… – stęk­nęła i usły­szała chi­chot za ple­cami. Po­ru­szyła nie­spo­koj­nie ję­zy­kiem, żeby zwil­żyć spierzch­nięte usta. Nie mo­gła wy­du­sić słowa. Jej zma­ga­nia ob­ser­wo­wała sa­dy­styczna dok­to­rantka.

Co się po­ro­biło z tym sys­te­mem edu­ka­cji?!

– Prze­pra­szam, ale… czy może pani po­wtó­rzyć py­ta­nie? – wy­du­kała w końcu Ju­lia.

Ko­bieta po­pa­trzyła na nią z po­li­to­wa­niem i zmę­cze­niem jed­no­cze­śnie, jakby wła­śnie zwąt­piła w wy­braną przez sie­bie ścieżkę ka­riery aka­de­mic­kiej, po czym od­wró­ciła się bez ko­men­ta­rza i po­wró­ciła do prze­rwa­nego wątku. Ju­lia czuła, jak ze wstydu płoną jej po­liczki. Odło­żyła dłu­go­pis, z któ­rego i tak nie ko­rzy­stała, wbiła nie­wi­dzący wzrok w pu­stą kartkę no­tat­nika i za­częła od­li­czać se­kundy…

Jedna myśl ją ra­to­wała: nic gor­szego nie mo­gło się już tego dnia przy­tra­fić.

***

Gdy w gło­wie po­ja­wia się myśl, że nic gor­szego nie może się już przy­tra­fić, jedno jest pewne jak śmierć i po­datki: ŻE ZBLIŻA SIĘ GOR­SZE. A na­wet że jest już za ro­giem.

Ju­lia wy­sia­dała z tram­waju i po­tknęła się o wła­sne nogi. Ru­nę­łaby na twarz, gdyby nie młody chło­pak, który ze zdu­mie­wa­ją­cym re­flek­sem zła­pał ją za tył kurtki i uchro­nił przed zde­rze­niem z chod­ni­kiem.

– Wszystko gra? – spy­tał, gdy oby­dwoje sta­nęli bez­piecz­nie pod wiatą przy­stanku.

– Tak, dzięki. To ze zmę­cze­nia. – Przy­sta­nęła na mo­ment dla wy­rów­na­nia od­de­chu.

– Luz. – Chło­pak za­sa­lu­to­wał nie­dbale i od­szedł, nie od­wra­ca­jąc się za sie­bie.

Ode­tchnęła głę­boko i ru­szyła w stronę osie­dla. W miarę jak zbli­żała się do furtki, do jej uszu za­częły do­cho­dzić co­raz gło­śniej­sze rytmy do­bie­ga­jące z od­dali.

O mój Boże, jak do­brze, że z ni­kim się dziś nie umó­wi­łam, po­my­ślała z ulgą, wkle­pu­jąc kod do bramy wej­ścio­wej.

Wsu­nęła się na te­ren osie­dla i po­drep­tała w stronę bloku. Gdy mi­jała ła­weczkę, na któ­rej zwy­kle prze­sia­dy­wało trzech eme­ry­to­wa­nych są­sia­dów, usły­szała:

– Wi­tamy sza­nowną pa­nienkę. – Pa­no­wie ski­nęli gło­wami. Każdy pod­pie­rał się na drew­nia­nej la­sce.

– Do­bry wie­czór – przy­wi­tała się z nie­wy­mu­szo­nym uśmie­chem. Na­prawdę lu­biła tę oso­bliwą gro­madkę, przy któ­rej nie czuła się ni­czym skrę­po­wana.

Skie­ro­wała się w stronę swo­jego bloku. Z co­raz więk­szym tru­dem dźwi­gała torbę wy­peł­nioną książ­kami oraz za­ku­pami, które zro­biła w po­bli­skim skle­pie.

Smells Like Teen Spi­rit Ni­rvany roz­nio­sło się po po­dwórku, przy­ku­wa­jąc uwagę Ju­lii. Przy­sta­nęła na mo­ment i ro­zej­rzała się wo­koło, pró­bu­jąc na­mie­rzyć miesz­ka­nie z otwar­tymi na oścież oknami i ludźmi przy­sia­da­ją­cymi na pa­ra­pe­cie z bu­tel­kami w dło­niach.

Za­marła, gdy jej spoj­rze­nie pa­dło na miesz­ka­nie na­prze­ciwko, na ostat­nim, trze­cim pię­trze, pod nu­me­rem szes­na­stym. Krew od­pły­nęła jej z i tak już bla­dych po­licz­ków, a płó­cienna torba opa­dła z hu­kiem na chod­nik.

– Ju­liaaa! – roz­legł się pe­łen eu­fo­rii okrzyk z ust pi­ja­nej Anki, która sie­działa na pa­ra­pe­cie w sa­lo­nie i pa­liła skręta. Wo­kół niej roz­no­siły się roz­mowy po­zo­sta­łych im­pre­zo­wi­czów i chra­pliwy głos Kurta Co­ba­ina.

Urwę jej łeb. Urwę ra­zem z płu­cami. Wy­walę ją z miesz­ka­nia, mam dość! Ju­lia pro­wa­dziła w my­ślach wście­kły mo­no­log oparty na ma­low­ni­czych wy­obra­że­niach gróźb. Tak nie można! Jak ona mo­gła mi, kurwa, nic nie po­wie­dzieć! Nie uprze­dzić! Gówno, nie su­prajs!

Prych­nęła pod no­sem, wcho­dząc po scho­dach do miesz­ka­nia pod nu­me­rem szes­na­stym. Mu­zyka sta­wała się gło­śniej­sza z każ­dym kro­kiem, a wraz z nią od­głosy roz­mów i prze­krzy­ki­wa­nia świad­czące do­bit­nie o licz­bie osób, jaką Anka spro­wa­dziła do domu.

Pół mia­sta, ja pier­dolę!

– Jula! – wy­darła się Anka z dru­giego końca miesz­ka­nia, gdy tylko uj­rzała w drzwiach swoją współ­lo­ka­torkę. – Je­steś! – Do­bie­gła do niej w trzy se­kundy. – Słu­chaj, jaka afera!

Szyb­kość, z jaką Anka wy­rzu­cała z sie­bie po­tok słów, cał­ko­wi­cie przy­parła Ju­lię do ściany. Ar­gu­menty, któ­rymi pla­no­wała za­lać przy­ja­ciółkę, żal, który roz­pacz­li­wie pra­gnęła wy­ra­zić, ba!, na­wet była go­towa od­wa­żyć się na czy­stą wście­kłość, znik­nęły pod wpły­wem mo­no­logu dziew­czyny, któ­rego Ju­lia nie była w sta­nie prze­rwać.

– No i ro­dzice Wio­letty mu­sieli wró­cić z trasy i za­stali ją w trak­cie przy­go­to­wań do im­prezy, więc wszystko trzeba było od­wo­łać! To­talna ka­ta­strofa! Ale tak mi za­le­żało na tej im­pre­zie… Bo wiesz, po­zna­łam ta­kiego jed­nego, w me­trze… – Gło­śny wy­buch eks­ta­tycz­nego śmie­chu prze­rwał jej na chwilę, a Ju­lia sku­liła się w so­bie pod wpły­wem tego ha­łasu. – I po­my­śla­łam, że można bibę prze­nieść do nas. No bo co nam szko­dzi. Pią­tek jest, trzeba od­sap­nąć od pracy i obo­wiąz­ków…

Po­wie­działa dziew­czyna, która w piąt­kowy wie­czór po­winna sie­dzieć w knaj­pie i wy­peł­niać pi­wem po­obi­jane ku­fle, ale zro­biła so­bie wolne, bo po­znała w me­trze ja­kie­goś ko­le­sia…

– Nie gnie­wasz się, prawda? – Sze­roko roz­warte oczy wpa­try­wały się w Ju­lię tylko przez trzy se­kundy, bo póź­niej uwaga Anki prze­nio­sła się z po­wro­tem do wnę­trza miesz­ka­nia, skąd do­cie­rały do niej fe­ro­mony no­wego fa­ceta. – Do­bra, słu­chaj, ty się ogar­nij, ni­czym się nie przej­muj, baw się do­brze, a ja wra­cam, bo czeka na mnie Diego…

– Kto? – Ju­lii udało się wejść Ance w słowo. Cała złość sku­mu­lo­wała się jej w żo­łądku i skryła mię­dzy że­brami.

– Diego. – Anka wska­zała głową na wy­so­kiego, opa­lo­nego blon­dyna mru­ga­ją­cego do niej spod eta­żerki. – Po­zna­łam go w me­trze. Przy­je­chał z Fran­cji.

Ju­lia przyj­rzała się męż­czyź­nie.

– I na pewno ma na imię Diego? – mruk­nęła z po­wąt­pie­wa­niem. – A nie Ja­cques czy… Lo­uis?

Anka mach­nęła ręką.

– Nie mam stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści – od­parła z po­wagą. – Kiep­sko mówi po an­giel­sku.

– To jak ty się z nim do­ga­du­jesz?

Usta Anki roz­cią­gnęły się w prze­bie­głym gry­ma­sie.

– Ko­chana, roz­mowa z kimś, z kim nie ma się wspól­nego ję­zyka, jest jak gra w ka­lam­bury po­łą­czona z wy­ko­rzy­sta­niem me­tody Bra­ille’a. Je­śli obie strony są kre­atywne, to można po­ga­dać na­wet o fi­zyce kwan­to­wej! – Po­ru­szyła su­ge­styw­nie brwiami.

Ju­lia nie zdą­żyła za­re­ago­wać, bo „Diego” ru­szył w stronę Anki, bez­czel­nie wga­pia­jąc się w jej od­kryte uda. Ona zaś nic so­bie z tego nie ro­biła. Nim znik­nęła w jego ob­ję­ciach, rzu­ciła jesz­cze przez ra­mię:

– W po­koju masz kieckę, którą wy­bra­łam ci na im­prezę u Wio­letty. Że­byś znów nie świe­ciła dżin­sami i prze­po­coną ko­szulką! Idź, prze­bierz się i wra­caj szybko. Bę­dzie cza­dowo!

Ju­lia stała jak słup soli, mru­ga­jąc szybko z nie­do­wie­rza­niem. Spoj­rzała w dół. Fak­tycz­nie, miała na so­bie zno­szone dżinsy i T-shirt, w do­datku miej­scami wciąż mo­kre od desz­czu. W uszach dud­niła jej gło­śna mu­zyka, która prze­ni­kała przez skórę i draż­niła każdy nerw w ciele. Czaszka pul­so­wała tę­pym bó­lem.

– My­ślisz, że coś z tego bę­dzie? – do­biegł do Ju­lii dziew­częcy głos. Roz­po­znała w nim Alę, ko­le­żankę Anki z za­jęć salsy. Głos do­cho­dził z otwar­tej ła­zienki.

– Nie na­grze­wam się – od­po­wie­działa jej Klara, inna zna­joma Anki, tym ra­zem ze stu­diów.

– A umó­wisz się z tym ko­le­siem z klubu?

– No co ty. To ten typ, któ­remu z ust sy­pią się same kurwy. Mój fa­cet może być ar­chi­tek­tem, mieć kli­nikę es­te­tyczną albo sa­lon sa­mo­cho­dowy, ale nie bur­del!

Ju­lia wy­pu­ściła po­wie­trze z płuc i ofi­cjal­nie się pod­dała. Cią­gnąc za sobą nogi, ru­szyła w kie­runku swo­jego po­koju – pla­no­wała po­dą­żyć za po­le­ce­niami Anki. Zła­pała za klamkę i otwo­rzyła drzwi. Sta­nęła jak wryta.

– Hej! Za­jęte! Wy­no­cha! – za­grzmiał nie­znany jej męż­czy­zna z po­tar­ga­nymi wło­sami. Sie­dział na łóżku Ju­lii, i to na ce­ki­no­wej su­kience, którą po­ło­żyła tam Anka. Na ko­la­nach sie­działa mu okra­kiem wy­soka bru­netka z wło­sami spię­tymi w koń­ski ogon, za który fa­cet te­raz po­cią­gał. Drugą dłoń trzy­mał pod bluzką part­nerki, na jej piersi.

Ju­lia zro­biła wiel­kie oczy i prze­łknęła gulę.

– Ale… to mój po…

– SPIER­DA­LAJ! – krzyk­nęła bru­netka, od­wra­ca­jąc się w stronę drzwi. Jej spoj­rze­nie za­bi­jało.

Nie mam na to siły.

Ju­lia odło­żyła torbę na ko­modę, wy­co­fała się i za­mknęła z po­wro­tem drzwi do swo­jego po­koju. Ktoś otarł się o jej bio­dro, mi­ja­jąc ją w dro­dze do kuchni.

– Sorki.

Wciąż czuła ro­snący w skro­niach ból, choć są­dziła, że osią­gnęła już mak­sy­malny po­ziom na skali. W ła­zience wy­tarła w ręcz­nik mo­kre ko­smyki, przy­pu­dro­wała nieco nos, po­liczki i worki pod oczami. Włosy po­now­nie splo­tła w war­kocz. Szyję i nad­gar­stek spry­skała per­fu­mami. Przód be­żo­wej ko­szulki z na­dru­kiem wsu­nęła za pa­sek spodni.

– No do­bra – mruk­nęła do swo­jego wy­cień­czo­nego od­bi­cia w lu­strze. – Wy­du­śmy z tego, ile się da. Skoro mam bar­dziej wy­lu­zo­wać… – Wci­snęła te­le­fon do tyl­nej kie­szeni dżin­sów i do­łą­czyła do co­raz bar­dziej pod­pi­tej ga­wie­dzi.

Wal­czyły w niej dwie emo­cje: ra­dość, że nie bę­dzie mu­siała tłuc się nocną ko­mu­ni­ka­cją miej­ską o pią­tej nad ra­nem, wra­ca­jąc z nie­pla­no­wa­nej im­prezy u Wio­letty, oraz roz­pacz – bo nie miała po­ję­cia, kiedy ostatni go­ście opusz­czą spon­ta­niczną im­prezę Anki, która od­by­wała się – do­słow­nie – na łóżku Ju­lii.

***

W ży­ciu każ­dego czło­wieka przy­cho­dzi taki mo­ment, gdy za­wie­dziony rze­czy­wi­sto­ścią, wy­mę­czony do gra­nic moż­li­wo­ści i zre­zy­gno­wany do cna, zo­staje po­sta­wiony przed jed­nym istot­nym dy­le­ma­tem: jaki al­ko­hol naj­le­piej wy­brać.

W ta­kiej wła­śnie chwili Ju­lia chwy­ciła za bu­telkę wina (pod­sta­wio­nego pod nos przez prze­bie­głą współ­lo­ka­torkę), z któ­rej łap­czy­wie wy­piła kilka ły­ków, i do­piero po fak­cie zdała so­bie sprawę, że pije na pu­sty żo­łą­dek. Nad unie­sio­nym do ust szkłem do­strze­gła oczy wpa­tru­jące się w nią ła­ko­mie z dru­giego końca po­koju. Nie są­dziła, że w obec­nym sta­nie może wy­glą­dać na po­nętną, ale naj­wy­raź­niej była w błę­dzie.

Wła­ści­ciel piw­nych oczu miał za­cze­sane do tyłu ciemne włosy, za­ró­żo­wione po­liczki, ko­szulkę z gra­fiką Stran­ger Things, nie­zwy­kle ku­szące usta i nie był Hu­ber­tem, który nie dość, że nie po­tra­fił od­wieźć dziew­czyny w nocy do domu – jak przy­stało na dżen­tel­mena – to jesz­cze upo­rczy­wie uda­wał, że nie ist­nieje.

– Chrza­nić to – mruk­nęła i rzu­ciła się z roz­ma­chem w wir no­wej zna­jo­mo­ści.

Była w trak­cie oba­la­nia dru­giej bu­telki wina, gdy fan se­rialu Net­fliksa przy­su­nął się bli­żej. Jesz­cze przez chwilę przód głowy pul­so­wał Ju­lii mi­greną, a z tyłu dzwo­niła nie­po­ko­jąca myśl o pracy, którą roz­po­czy­nała na­stęp­nego dnia o dzie­sią­tej. Gdzieś mię­dzy tymi dwiema rze­czami czaił się ob­raz Anki z za­mglo­nym spoj­rze­niem, wy­my­ka­ją­cej się z miesz­ka­nia w to­wa­rzy­stwie po­dej­rza­nego Diega.

Ju­lia wes­tchnęła i po­zwo­liła wszyst­kim nie­po­ko­jom uciec w nie­byt. Za­stą­piła je my­ślą o ku­szą­cych ustach, które po­ru­szały się w zwol­nio­nym tem­pie.

– Co? – Opu­ściła pra­wie pu­stą bu­telkę.

Nowy zna­jomy, Łu­kasz, roz­sze­rzył usta w uśmie­chu peł­nym sa­tys­fak­cji i ko­rzy­sta­jąc z nada­rza­ją­cej się oka­zji, za­to­pił twarz we wło­sach Ju­lii. Szep­nął jej do ucha:

– Mó­wi­łem, że piękny masz uśmiech…

Po skó­rze szyi prze­biegł jej cha­rak­te­ry­styczny dreszcz, który do­tarł gdzieś w oko­licę pod­brzu­sza.

Od­sta­wiła chwiej­nie bu­telkę na po­bli­ski me­bel, two­rząc na za­byt­ko­wym drew­nie ko­lejny mo­kry krąg, i przy­cią­gnęła do sie­bie Łu­ka­sza. Chło­pak nie wa­hał się ani chwili, co wię­cej, gdy tylko wy­czuł brak oporu, chwy­cił Ju­lię za po­śladki i pod­sa­dził ją na ko­modę. Po­usta­wiane na niej pu­ste bu­telki po­wyw­ra­cały się jak strą­cone krę­gle. Ju­lia była zbyt pi­jana, żeby za­re­ago­wać na resztkę piwa są­czącą się z jed­nej z nich. Mięk­kie usta Łu­ka­sza wę­dro­wały po jej pod­bródku, po­licz­kach aż do szyi, gdzie za­trzy­mały się na dłu­żej. Wsu­nęła dło­nie w jego bujną czu­prynę. Za ple­cami chło­paka za­ma­ja­czyło kilka roz­chi­cho­ta­nych dziew­czyn, lecz Ju­lia zi­gno­ro­wała ten nie­miły ob­jaw rze­czy­wi­sto­ści. Wo­lała Łu­ka­sza i jego cie­płe wargi (wła­śnie ro­biące jej ma­linkę) niż nie­znaną parę upra­wia­jącą seks na jej łóżku, co­raz gło­śniej­szą mu­zykę, która po­tę­go­wała ro­snącą mi­grenę, i grupę plot­kar, które dzia­łały szyb­ciej od dżumy na kil­ku­ty­sięcz­nym zgro­ma­dze­niu.

– Masz tu ja­kiś po­kój, w któ­rym mo­żemy się za­de­ko­wać…? – Rwany szept Łu­ka­sza wpełzł Ju­lii do ucha w tym sa­mym cza­sie, gdy jego dłoń wsu­nęła się pod jej ko­szulkę.

– Mam. Ale już ktoś inny się tam za­de­ko­wał.

– Kurwa. To może… – Jed­no­cze­śnie wpił się w jej usta i za­ci­snął dłoń na le­wej piersi. – To może ła­zienka?

Jezu, dziew­czyno… Przez roz­pro­szone my­śli prze­bił się świ­dru­jący głos wy­rzutu su­mie­nia. Seks z nie­zna­nym ko­le­siem w two­jej wła­snej ła­zience? Li­to­ści.

Ju­lia nie miała czasu na roz­wa­ża­nie plu­sów i mi­nu­sów ta­kiego ob­rotu sprawy, bo jej prawy po­śla­dek za­czął wi­bro­wać.

– Cho­lera, cze­kaj. – Od­su­nęła się od Łu­ka­sza, a on z nie­za­do­wo­le­niem wcią­gnął po­wie­trze.

Wy­cią­gnęła z kie­szeni smart­fon i nie na­my­śla­jąc się długo, wci­snęła zie­loną słu­chawkę. Na­wet nie spoj­rzała na wy­świe­tla­jący się nu­mer, bo jej wzrok wy­lą­do­wał na spo­rym wy­brzu­sze­niu w oko­licy roz­porka Łu­ka­sza. Zro­biła wiel­kie oczy.

– Słu­cham? – za­py­tała ni­skim, schryp­nię­tym gło­sem.

Od­po­wie­działa jej ci­sza.

– Halo? – po­wtó­rzyła już nor­mal­nie.

– Do­bry wie­czór. – W słu­chawce roz­legł się mę­ski głos. Był spięty. – Prze­pra­szam, że dzwo­nię o tej po­rze… – Ju­lia zer­k­nęła prze­lot­nie na ze­gar wi­szący nad biur­kiem. Do­cho­dziła dwu­dzie­sta druga.

No, fak­tycz­nie pora taka so­bie.

Łu­kasz zi­gno­ro­wał roz­mowę i przy­ci­snął Ju­lię moc­niej do ściany, jed­no­cze­śnie wra­ca­jąc do swo­jej prze­rwa­nej wę­drówki ustami po jej oboj­czyku.

– …ale to je­dyny mo­ment, gdy mogę – kon­ty­nu­ował roz­mówca.

Ktoś po­gło­śnił mu­zykę. Ni­rvana huk­nęła na ca­łego. Ju­lia pra­wie sły­szała trzesz­czące ze złość szczęki są­sia­dów. Go­rzej, że nie sły­szała, co do niej mó­wił fa­cet w te­le­fo­nie.

– …za­py­tać o po­kój. Czy ogło­sze­nie jest ak­tu­alne?

– Po­kój… – po­wtó­rzyła le­dwo przy­tom­nie. Łu­kasz usil­nie sta­rał się ją roz­pro­szyć. – Jaki po… – Oświe­ciło ją. – Po­kój! Pyta pan o po­kój do wy­na­ję­cia?

Dwa ty­go­dnie wcze­śniej wy­pro­wa­dziła się Aneta, druga współ­lo­ka­torka, która po­sta­no­wiła za­miesz­kać ze swoim chło­pa­kiem. Od tego czasu Ju­lia ogła­szała na­bór na no­wego lo­ka­tora, któ­rego re­gu­larne prze­lewy miały po­móc w utrzy­ma­niu miesz­ka­nia. Od­zew był spory, bo miesz­ka­nie znaj­do­wało się w ci­chej i zie­lo­nej oko­licy, a do tego bli­sko cen­trum i z ła­twym do­jaz­dem na klu­czowe uczel­nie. Były jed­nak z Anką wy­bred­nym jury z wy­śru­bo­wa­nymi wy­ma­ga­niami.

– Aktu… – Ju­lia urwała i jęk­nęła, gdy Łu­kasz za­ci­snął palce na jej sutku.

Jezu, na­wet nie za­uwa­ży­łam, że wsa­dził mi z po­wro­tem dłoń pod bluzkę.

– …alne – do­koń­czyła z tru­dem.

Przez chwilę wy­dało jej się, że fa­cet w te­le­fo­nie prze­łknął gło­śno, ale rów­nie do­brze mógł być to wy­mysł jej wy­obraźni pod­la­nej wi­nem i fe­ro­mo­nami.

Męż­czy­zna mó­wił coś jesz­cze, ale Łu­kasz za­czął do­mi­no­wać w walce o jej uwagę. Stra­ciła cier­pli­wość.

– Wie pan co? – prze­rwała fa­ce­towi w te­le­fo­nie. – Pro­szę wpaść ju­tro i zo­ba­czyć po­kój. Omó­wimy szcze­góły na miej­scu. – Po­dała mu szybko ad­res i roz­łą­czyła się. Odło­żyła te­le­fon byle gdzie i po­świę­ciła Łu­ka­szowi całą uwagę.

Ką­tem oka do­strze­gła dwie rze­czy: Ankę z roz­iskrzo­nymi oczami, a za nią Diega z roz­wi­chrzo­nym wło­sem i krzywo za­piętą ko­szulą, któ­rzy wra­cali do miesz­ka­nia, a także wul­garną parę, która wła­śnie opu­ściła po­kój Ju­lii i ru­szyła do kuchni.

– Do­bra, po­kój wolny – mruk­nęła i wska­zała brodą we wła­ści­wym kie­runku.

Chciała ze­sko­czyć z ko­mody i po­pro­wa­dzić Łu­ka­sza, ale chło­pak prze­jął kon­trolę. Wziął ją w ra­miona, dło­nie kła­dąc na jej po­ślad­kach, i nie­zwy­kle spraw­nie prze­niósł do sy­pialni.

Gdy mi­jali roz­ba­wioną Ankę, Ju­lia po­ka­zała jej sze­reg zę­bów i środ­kowy pa­lec. Anka od­po­wie­działa tym sa­mym ge­stem i mru­gnęła do niej po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Baw się do­brze, skar­bie! – Jej słowa były ostat­nimi, ja­kie do­tarły do Ju­lii, za­nim drzwi po­koju za­mknęły się za nią i Łu­ka­szem.

ROZDZIAŁ 3

Za­snęła o wpół do szó­stej, a już o siód­mej obu­dził ją dźwięk prze­wra­ca­nej bu­telki po pi­wie. Ju­lia po­de­rwała głowę z po­duszki i po­to­czyła zmęt­nia­łym spoj­rze­niem po sy­pialni. Do­strze­gła sta­nik na pod­ło­dze, bu­telkę po nie­swo­jej wódce i wielką plamę od śliny tuż obok twa­rzy. Za to ni­g­dzie nie było Łu­ka­sza.

– Świet­nie. Prze­ści­gnął w nie­wi­dzial­no­ści Hu­berta.

Ze­brała się z łóżka i w lo­cie na­rzu­ciła na sie­bie za dużą mę­ską ko­szulkę, która się­gała do po­łowy uda. Tylko to zo­stało Ju­lii po je­dy­nym związku, na któ­rym na­prawdę jej za­le­żało, a który roz­padł się dwa mie­siące po roz­po­czę­ciu stu­diów. Od tam­tej pory mi­nęło już pół roku, a Ju­lia wciąż nie po­zbyła się ko­szulki. Tłu­ma­czyła to prag­ma­tycz­nie: taka do­bra ba­wełna!

Wy­wle­kła się z po­koju i choć głowa pę­kała od kaca i braku po­rząd­nego snu od po­nad doby, za­marła z pełną świa­do­mo­ścią tego, na co wła­śnie pa­trzy.

Miesz­ka­nie zmie­niło się w po­bo­jo­wi­sko. Bu­telki po al­ko­holu wsze­la­kim, pety w szpa­rach par­kietu, okru­chy na każ­dej po­wierzchni. Prze­mie­rza­jąc sa­lon, na­dep­nęła na chipsa, który roz­kru­szył się jej pod gołą stopą.

– Ja pier­dolę.

Okno wciąż było otwarte na oścież, a chłodne (jak na maj) po­ranne po­wie­trze ro­biło, co mo­gło, żeby opróż­nić miesz­ka­nie z za­du­chu, smrodu zioła, pa­pie­ro­sów, al­ko­holu i potu. Ju­lia z lę­kiem zer­k­nęła na biurko dziadka – je­dyne miej­sce w ca­łym domu, które chro­niła ni­czym ty­gry­sica swoje młode. Gdy po­przed­niego dnia wy­cho­dziła na za­ję­cia, biurko było za­wa­lone no­tat­kami i szki­cami fe­lie­to­nów, które zrzu­cała tam jak nie­odbez­pie­czone gra­naty. Pię­trzyły się w stosy i cze­kały na ma­giczne „po­tem”, kiedy to coś z nimi zrobi.

Ode­tchnęła głę­boko, gdy uj­rzała czy­sty blat, a na nim tylko dwa kubki z nie­do­pi­tymi drin­kami.

Anka mu­siała scho­wać pa­piery do szu­flady, za­nim lu­dzie za­częli się po­ja­wiać.

– Anka! – za­wo­łała, au­to­ma­tycz­nie zgar­nia­jąc kubki z biurka.

Wzięła głę­boki wdech, by po­wstrzy­mać mdło­ści.

– Anka! – po­wtó­rzyła już bar­dziej znie­cier­pli­wio­nym to­nem. Ru­szyła w stronę po­koju przy­ja­ciółki, który znaj­do­wał się na sa­mym końcu miesz­ka­nia, przy kuchni.

Za­stała tam tylko zmię­to­szoną po­ściel, brudne ubra­nia wa­la­jące się po pod­ło­dze, stos na­czyń na biurku, a wszystko po­grą­żone w mroku. Ni­g­dzie nie było Anki. Ju­lia za­trza­snęła drzwi po­koju i roz­po­częła po­szu­ki­wa­nia swo­jego te­le­fonu oraz ostat­niego wspo­mnie­nia, w któ­rym współ­lo­ka­torka się po­ja­wiała. Ro­snący nie­po­kój jesz­cze bar­dziej psuł jej po­ra­nek.

Prze­rzu­ciła po­duszki na ka­na­pie, ro­zej­rzała się po za­gra­co­nych pół­kach, eta­żerce, ko­mo­dzie. Wzrok padł na miej­sce, gdzie ca­ło­wała się z Łu­ka­szem, za­nim za­wę­dro­wali do sy­pialni.

Te­le­fon le­żał za mu­rem zie­lo­nych bu­te­lek. Serce za­biło Ju­lii moc­niej, gdy się­gnęła po smart­fon. Od­blo­ko­wała ekran z za­mia­rem wy­bra­nia nu­meru Anki, ale do­strze­gła nie­prze­czy­ta­nego SMS-a od przy­ja­ciółki.

Idziemy do Diega. Prze­no­cuję u niego, a ju­tro za­biera mnie na go­karty. Wrócę wie­czo­rem, moż­liwe, że po­ju­trze :P

Krew od­pły­nęła Ju­lii z twa­rzy. Po­czuła ro­snące mdło­ści i zo­ba­czyła mroczki przed oczami. Pa­trzyła na go­dzinę wia­do­mo­ści: trzy­dzie­ści mi­nut po pół­nocy.

Od­wró­ciła wzrok od ści­ska­nego kur­czowo te­le­fonu i ro­zej­rzała się po oto­cze­niu. Zde­rzyła się z bru­talną rze­czy­wi­sto­ścią: je­śli nie chciała żyć w stra­chu, że na­tknie się łok­ciem na plamę spermy na ka­na­pie, mu­siała sama wszystko po­sprzą­tać. Co wię­cej, sprzą­ta­nie zaj­mie jej cały po­ra­nek i wie­czór po pracy.

Odło­żyła te­le­fon na biurko i od­gar­nęła włosy z czoła. Z luź­nego war­ko­cza wy­sy­py­wały się ko­smyki. Prze­tarła twarz dło­nią i zer­k­nęła na tar­czę ze­gara. Wska­zy­wał siódmą trzy­na­ście.

Ostry dźwięk dzwonka do drzwi roz­niósł się po miesz­ka­niu.

Ru­szyła do wyj­ścia tak, jak stała. Nie miała siły, serca ani na­stroju do za­cho­wy­wa­nia po­zo­rów. Kto­kol­wiek cze­kał po dru­giej stro­nie, mu­siał jej wi­dok wziąć na klatę. Uchy­liła ostroż­nie drzwi.

Przez wą­ską szparę do­strze­gła nie­wiele od sie­bie wyż­szego chło­paka w nie­bie­skim T-shir­cie, pro­stych prze­tar­tych dżin­sach i w czar­nych tramp­kach. Z ra­mie­nia zwi­sał mu wy­pło­wiały ple­cak.

– Tak?

– Dzień do­bry. Na­zy­wam się Ma­te­usz Jan­czak i przy­sze­dłem obej­rzeć po­kój. Wczo­raj dzwo­ni­łem… – Za­wa­hał się i po­tarł kark w za­kło­po­ta­niu, ale nie uciekł wzro­kiem. Pa­trzył jej pro­sto w oczy. – Dzwo­ni­łem wczo­raj.