Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Po dramatycznej próbie zamachu na prezydenta Francji bohaterowie akcji uwolnienia profesora Webera z nepalskiej niewoli zostają wplątani w poszukiwania Migmara Dorjee, którego próbę wymordowania milionów ludzi wprawdzie udaremniono, ale który teraz rozpłynął się w powietrzu. Odnajduje się jako ekspert w tajnym laboratorium rosyjskim gdzieś na dalekiej Północy; prowadzi badania nad najnowszymi generacjami broni biologicznej.
Pierwsze próby użycia śmiercionośnych bakterii wobec ludzi podnoszą alarm w służbach wywiadowczych kilku krajów, w tym w USA i Chinach. Gdy okazuje się, że kolejne generacje broni biologicznej Rosjanie wzbogacają o materiał radioaktywny zwiększający jej zdolność zabijania, rządy decydują o zneutralizowaniu zagrożenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 208
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 5 godz. 22 min
Lektor: Sebastian Ryś
Przedstawiona w książce historia jest fikcją literacką. Bohaterowie są postaciami wymyślonymi na potrzeby fabuły, a zbieżność faktów z rzeczywistymi wydarzeniami jest przypadkowa.
Bumpler z Little Gregiem oraz majorem Chongiem szybko dokonali oceny sytuacji i stwierdzili, że zagrożenie najprawdopodobniej minęło. Na wszelki wypadek Bumpler zamówił pluton sił specjalnych chilijskiej policji do wzmocnienia ochrony, gdyż prócz ostrzału z przełęczy obawiał się ataku bezpośredniego – nie bardzo wiedział, kto go może przeprowadzić. Poinformował oficera dyżurnego CIA i wprawił w ruch całą machinę dochodzeniową, w którą z oczywistych względów włączono francuski wywiad DGSE. Prace ruszyły. Z uwagi na prezydenta Melanchona rzucono do działania spore siły, tak aby jak najszybciej dojść do rozwikłania zagadki – kto i dlaczego stał za tym zamachem.
Karetki przybyły, ale rychło się okazało, że mają niewiele do zrobienia. W powietrzu wciąż unosił się delikatny zapach prochu, jak niechciane wspomnienie kilku minut, które zmieniły wszystko. Oficer ochrony, który własnym ciałem zasłonił prezydenta, ratując mu życie, zginął na miejscu od postrzału w głowę, drugi, ciężko ranny w płuco, został zabrany do szpitala w Santiago de Chile, ale jak ocenili doraźnie, acz fachowo Paul i Weber, na co dzień obcujący z postrzałami klatki piersiowej, rana wlotowa, stopień utraty krwi oraz najprawdopodobniej ominięcie serca przez tor pocisku dawały nadzieję na uratowanie życia. Nie było wiadomo, co trzeba będzie zrobić z przestrzelonym płucem, ale ponieważ znali z różnych zjazdów i sympozjów szefa torakochirurgii w Santiago, wiedzieli, że ranny zostanie opatrzony w najlepszy możliwy sposób, i byli dobrej myśli, że zranione płuco da się uratować choćby w części.
Nikomu innemu fizycznie nic się nie stało, ale szok psychiczny był ogromny. Ponieważ jednak dzięki różnym doświadczeniom życiowym, od szczytów polityki z udziałem Melanchona przez tajne, ryzykowne akcje bojowe w przypadku Bumplera, Little Grega i Chonga po megatrudne operacje wykonywane przez torakochirurgów, byli ludźmi twardymi i odpornymi, dlatego tuż po obstawieniu willi przez siły policyjne zebrali się w środkowym salonie, w którym przed paroma chwilami radośnie oddawali się relaksowi po nartach.
Tym razem nastrój był oczywiście inny, zaległo ponure milczenie. Pierwszy odezwał się Melanchon:
– To moja wina, przeze mnie zginął oficer, a was wszystkich naraziłem na ryzyko utraty życia. Głupio zrobiłem, że tu przyjechałem, ale podjąłem się tej misji na prośbę kolegów z G7, ponieważ powaga sytuacji, o której donoszą nasze wywiady, a o czym mówiłem chwilę przed ostrzałem, tego wymagała.
Bumpler zerknął na Grudkowskiego i zobaczywszy lekkie skinienie głowy, zabrał głos:
– Pozwoli pan, panie prezydencie, albo lepiej Edgarze – bo tak się przecież umówiliśmy, na pomijanie tytulatury – że się z tobą nie zgodzę. Oficer oddał życie, wykonując swoją pracę, i to jest powód do najwyższej chwały i uznania. Zakładam, że Francja nie zapomni o jego heroizmie i odpowiednio go uhonoruje pośmiertnie oraz zadba o jego bliskich. Pozostaje pytanie, co się do cholery zdarzyło, kto to zorganizował i dlaczego? Powiadomiłem już centralę CIA, a oni twój wywiad, pewnie więc z każdą godziną będziemy wiedzieć coraz więcej, teraz możemy snuć jedynie hipotezy. Pozwólcie, że dokonam pewnej retrospektywnej analizy.
Zebraliśmy się tu, aby świętować akcję odbicia profesora Webera, a jak się okazało, także zlikwidowania tajnego laboratorium bandytów zamierzających zniszczyć ludzkość. Za tym stał nasz główny wróg, Migmar Dorjee, który rozpłynął się w powietrzu. Nie mamy danych, czy żyje, ale też nie mamy danych, że nie żyje. Przeżyliśmy sporo przygód, nadepnęliśmy na odcisk paru ludziom, ale intuicja i doświadczenie operacyjne podpowiadają mi, że Migmar – o ile w ogóle żyje – obecnie nie jest zdolny do takiej akcji. Chodzi chyba jednak o coś innego, być może związanego z tym, o czym mówił Edgar. Poza tym szykując ten wyjazd i wiedząc o wizycie prezydenta Francji – sorry, że musiałem to trzymać w tajemnicy – zrobiłem trochę rozeznania: wszystkie służby oceniły ryzyko samej wyprawy jako zerowe, a po planowanym przybyciu Edgara – jako niewielkie. Najwyraźniej sporo osób wiedziało o twoim przyjeździe tutaj, i to z dużym wyprzedzeniem, skoro zdołali zorganizować helikopter, zbadać teren, zająć pozycje, przeprowadzić atak i bez strat się ewakuować. To wszystko wskazuje na zawodowców.
Jestem pewien, że służby naszych krajów najdalej jutro lub pojutrze zasypią nas danymi i z każdą chwilą będziemy wiedzieć coraz więcej. Teraz jesteśmy tu bezpieczni, jutro zorganizujemy transport do Santiago, proponuję więc, byśmy wypili drinka na dobranoc i udali się do pokoi.
Słysząc to, Little Greg uświadomił sobie, że chyba nigdy jeszcze nie widział Bumplera wygłaszającego tak długą przemowę. Dało mu to do myślenia. Uznał, że Bumpler jest bardziej przejęty, niż to okazuje, toteż mimo ochrony sił specjalnych chilijskiej policji na wszelki wypadek włożył swego glocka pod poduszkę. Zanim się jednak położył, wyjrzał przez okno – noc była ciemna, niemal atramentowa, bez jednej gwiazdy. Doszedł do wniosku, że to dziwne, bo pamiętał, jak poprzedniej nocy niebo było rozświetlone. W końcu zasnął.
Wszyscy mieli głowy pełne różnych spekulacji, ale Paula przed wszystkim interesowało to, czy będąca w zaawansowanej ciąży Yang nie ucierpiała w tym skrytobójczym ataku. Kobieta rozwiała jego wątpliwości, po prostu przytulając się do niego i przekazując dobre fluidy czułym dotykiem.
– Chyba nietrudno się domyślić, że celem był najprawdopodobniej Melanchon – powiedziała. – Pozostaje pytanie, kto zaatakował i dlaczego. Mam wrażenie, że z Migmarem nie ma to nic wspólnego, a jeśli już, to bardzo pośrednio.
– Wiesz co, nie mam już dziś siły nad tym rozmyślać – odparł. – Byłem pewien, że nasze poszukiwania i odbicie Waltera Webera to wspaniała, lecz jednorazowa przygoda. Rajczyk znalazł – jak dotąd skuteczne – antidotum na naszą mielofibrozę, pod tym więc względem sytuacja została jakoś opanowana, choć nasz drogi Erino Randone nie doczekał tej chwili. Zakładałem, że wrócę spokojnie dokończyć swoją karierę, skupiając się na operowaniu najtrudniejszych przypadków i uczeniu młodzieży chirurgicznej, ciesząc się wspaniałą żoną i, jako podstarzały tatuś, swoim małym dzieckiem, na które z taką radością czekamy. – Paul uniósł dłoń, w której nadal czuł ciepło jej dotyku, i uśmiechnął się, jakby chciał zawrzeć w tym geście to, czego nie miał siły powiedzieć. Westchnął. – Po dzisiejszym wieczorze mam jednak nieodparte wrażenie, że ta spokojna, przewidywalna przyszłość, którą zaplanowałem, może być bardziej burzliwa, niż dotąd przypuszczaliśmy. Będziemy się tym martwić później. Dobranoc, kochanie.
Po tych słowach zasnął niemal natychmiast.
Bumpler leżał w łóżku, a przez głowę przelatywały mu przeróżne myśli, mimo to w końcu usnął. Gdyby wiedział, jakie koszmary będą go męczyły, toby wolał nie zasypiać. Zawieszony między jawą a snem, rzucał się w łóżku, czasami nie wiedząc, co jest sennym koszmarem, co zaś koszmarnym wspomnieniem. W dziewięćdziesiątym pierwszym, podczas pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, służył jako porucznik w armii amerykańskiej i brał czynny udział w walkach. Przewaga koalicji państw demokratycznych była ogromna, więc ryzyko porażki praktycznie żadne. Żałował jedynie, że z powodu zawiłości polityki odpuszczono przywódcy Iraku Saddamowi Husajnowi, co doprowadziło do drugiej wojny w Zatoce w dwa tysiące trzecim. Dopiero wtedy obalono irackiego dyktatora.
Po pierwszej wojnie Bumpler został w Iraku jako członek sił nadzorujących utrzymanie pokoju. Wiedział, że pozostawienie Husajna przy władzy to proszenie się o kłopoty, ale specjalnie się tym nie zamartwiał, ciesząc się energią i radością właściwymi dla młodego człowieka, służącego w kraju, w którym wprawdzie należało mieć oczy dookoła głowy, lecz zdecydowana większość społeczeństwa była jednak życzliwa i pomocna. W ich garnizonie jako tłumaczka służyła Irakijka Samira, piękna, zawsze uśmiechnięta mimo trudnych okoliczności, do tego znakomicie mówiąca po angielsku. Głos miała ciepły jak przyprawy z suku – miękki, lekko zachrypnięty, co go intrygowało. Emanowała naturalnym wdziękiem i ciepłem, choć nie lubiła mówić o sobie zbyt wiele. Greg zauważył, że chętnie z nią rozmawia, często zabierał ją na różne spotkania z miejscowymi. Czasem siadali przy plastikowym stoliku z miętową herbatą, której smak Bumpler nauczył się doceniać dopiero tutaj – był gorzki i słodki zarazem, jak wszystko, co go łączyło z Samirą. Nie był ekspertem od relacji damsko-męskich i poza jedną czy dwiema dziewczynami w Stanach nie miał w tych sprawach doświadczenia, nawet on wszakże zauważył, że Samira zerka na niego życzliwym okiem. I tak od słowa do słowa doszło do tego, że podczas jednego ze służbowych wyjazdów do Mosulu, gdzie ich delegację zakwaterowano w strzeżonym hotelu, zaprosił ją wieczorem do pokoju pod pretekstem omówienia jakiegoś trudnego tłumaczenia. Spontanicznie zaczęli się całować, po czym wylądowali w łóżku. Bumpler był w siódmym niebie. Samira okazała się nie tylko wspaniałą, czułą kochanką, lecz także kimś, z kim mógł przegadać całą noc. Od tego momentu robił, co mógł w warunkach służby, by spędzać z nią jak najwięcej czasu, co nie umknęło uwadze kolegów i miejscowego personelu garnizonu. Wynajął jej mieszkanie w bezpiecznej dzielnicy i korzystał z przepustek, gdy tylko się dało. Nawet nie zauważył, kiedy romans zaczął się przekształcać w coś poważniejszego, co sprawiało przyjemność obu stronom. I wtedy przyszedł rozkaz powrotu do Stanów. Greg szalał, starając się załatwić Samirze wizę, ale okazało się to niemożliwe w tak krótkim czasie. Przyrzekł jej jednak solennie, że stanie na głowie, by jak najszybciej sprowadzić ją do Ameryki, i zapewnił – bez formalnych oświadczyn – że zamierza z nią spędzić resztę życia.
W Waszyngtonie biegał mozolnie po różnych departamentach i urzędach, aby czym prędzej ściągnąć Samirę do siebie. Był bliski sukcesu, gdy na adres domowy dostał przesyłkę, która odmieniła jego życie na zawsze. W kopercie znajdowało się kilka drastycznych fotografii przedstawiających martwą, okrutnie okaleczoną Samirę oraz kartka o treści:
To kara za romans z Jankesami.
Załamał się wtedy kompletnie. Pewnego razu pół dnia przesiedział na ławce w parku Lafayette, nie widząc ani ludzi, ani drzew – tylko jej oczy, ciemne jak pustynia nocą, i usta, których nie zdążył pożegnać. Gotów był nawet wrócić do Iraku, by w samobójczej misji znaleźć oprawców Samiry i ich po kolei wymordować, samemu ginąc tak jak ona. Doszedł do tego, że raz na ulicy w Georgetown uderzył bez powodu przypadkowego młodego Araba i musiał się później gęsto tłumaczyć policji. To nim wówczas wstrząsnęło, ale przełomem okazało się dopiero spotkanie z wysłannikiem CIA, który go przekonał, że jeśli się chce odegrać na złych ludziach i nie popaść przy tym w szaleństwo, to Agencja zapewni mu odpowiednie szkolenie i rozwój, tak by jego nienawiść do dyktatorów, morderców i wszelkiej maści złoczyńców znalazła ujście i mogła służyć dużej, potężnej organizacji. Bumpler był w takim stanie ducha, że niemal bezwiednie zgodził się podpisać akces do CIA, po czym wystąpił z armii i pojechał na pierwsze szkolenie. Tak zaczęła się jego kariera w Agencji. Nigdy więcej nie związał się na poważnie z inną kobietą. Pozostała mu jedynie nienawiść do każdej postaci fundamentalizmu i fanatyzmu.
Uczestnicy wyprawy do Chile zebrali się w Paryżu, aby wziąć udział w pogrzebie zabitego w zamachu oficera ochrony prezydenta Melanchona. Nie zabrakło nikogo, gdyż wszyscy uważali za swój święty obowiązek oddanie ostatnich honorów dzielnemu człowiekowi, który własnym ciałem zasłonił prezydenta Francji, poświęcając życie dla swego szefa.
Jesienne światło Paryża miało w sobie coś miękkiego, delikatnego. Kasztanowce przy bulwarach gubiły liście w zawrotnym tempie i człowiek odnosił wrażenie, że drzewa starzeją się na oczach świata. Na placu przed kościołem, w którym odbywała się ceremonia, początkowo panowała cisza tak gęsta, że nawet odgłos kroków zdawał się nie na miejscu.
Pogrzeb miał charakter państwowy, z pełnymi honorami, uroczysty i wzruszający. Zabity oficer formalnie nie był żonaty, ale widok jego partnerki, a przede wszystkim zrozpaczonych rodziców, wyciskał łzy z oczu. Były przemówienia, nadany pośmiertnie Order Legii Honorowej i cały należny zmarłemu ceremoniał.
Paul zauważył, że nawet Grudkowski – zwykle do bólu powściągliwy – ścisnął dłonie tak mocno, że pobielały mu kostki. Bumpler, w czarnym płaszczu i z nieobecnym wzrokiem, stał nieruchomo, wyprostowany jak struna.
Po uroczystości Melanchon, złożywszy rodzicom i partnerce zabitego kondolencje, zaprosił uczestników chilijskich wydarzeń do Pałacu Elizejskiego na stypę. Wszyscy mieli nastrój dość wisielczy, a jednocześnie ciekawiło ich, kto sprokurował im tak okrutną przygodę w śniegach Ameryki Południowej.
Po rutynowych powitaniach i spożyciu przystawek głos zabrał Bumpler. Yang wyobrażała sobie, jakim stresem dla tego niezbyt wygadanego oficera, preferującego zdecydowanie czyny, nie słowa, jest konieczność przygotowania wystąpienia dłuższego niż dwa, trzy zdania. Dlatego posłała mu zachęcający uśmiech, choć zdawała sobie sprawę, że jako dyrektor operacyjny CIA, Bumpler będzie – chcąc nie chcąc – przemawiać coraz częściej.
– W porozumieniu z prezydentem Melanchonem zaprosiliśmy was tutaj, by przedstawić to, co udało nam się ustalić w kwestii zamachu. Mówiąc nam, mam przede wszystkim na myśli CIA i DGSE, choć nie tylko. – Zawiesił głos nieco tajemniczo. – Nie będę was zanudzał szczegółami pracy operacyjnej, powiem jednak, że bez większych wątpliwości zamachu dokonało dwóch wyszkolonych zabójców Specnazu, używając do tego fińskich karabinów snajperskich Sako, które zostały dostarczone do Chile na pokładzie rosyjskiego statku rybackiego. Sami zabójcy przylecieli z Moskwy przez Bogotę i Buenos Aires jako turyści posługujący się paszportami Turkmenistanu. Posiadali wszystkie wymagane dokumenty. Wychwyciły ich kamery lotniskowe w Buenos, nie mamy niestety tych osobników w naszej bazie danych, można więc domniemywać, że do tej pory operowali w Rosji lub którejś z byłych republik sowieckich. – Przerwał na moment, wodząc wzrokiem po zebranych. – Rozpoznanie terenu najprawdopodobniej przeprowadzili wcześniej pracownicy rosyjskiej ambasady, którzy kilka dni przed atakiem korzystali pod własnymi nazwiskami z hoteli położonych w okolicy jako amatorzy narciarstwa. I też musieli być dobrze przygotowani, gdyż precyzyjnie wybrali miejsce do przyziemienia śmigłowca, na niewielkiej półce skalnej tuż za przełęczą, z której padły strzały. Żołnierze Specnazu wynajęli śmigłowiec w stolicy Chile, by skorzystać z heliskiingu, czyli podwózki helikopterem na ośnieżony stok, z którego można zjechać w dziewiczym terenie poza trasą. Nie ulega wątpliwości, że przynajmniej jeden z nich potrafił pilotować ten typ śmigłowca.
– Skąd ta pewność?! – Głos z końca sali brzmiał ostro, z nutą niedowierzania.
Bumpler uniósł wzrok, zawiesił go na mówiącym i odrzekł spokojnie, choć dość surowo.
– Ano stąd, że najprawdopodobniej przed ostrzelaniem nas, a dokładniej tuż po wylądowaniu, pilotowi poderżnięto gardło i wyrzucono go z kokpitu, a jak pamiętamy, śmigłowiec odleciał niemal natychmiast po akcji. Nie wrócił do stolicy, tylko wylądował na plaży w okolicy Valparaiso i dla zatarcia śladów został podpalony. Zabójcy zostali zapewne ewakuowani pontonem na któryś z rosyjskich statków łowiących ryby na bogatych łowiskach, już poza zasięgiem chilijskich wód terytorialnych.
– No dobrze – odezwał się Paul. – Wszystko to jest dość jasne, ale wciąż nie daje odpowiedzi na podstawowe pytanie: dlaczego?
– Przypomnę ci historię portiera z klasztoru w Nepalu, frankofila, który marzył o podróży do Francji. – Melanchon uśmiechnął się lekko. – Dostarczył nam cennych informacji o potencjalnym miejscu pobytu Migmara Dorjeego, ale po powrocie do Pokhary zapłacił za to życiem, bo został brutalnie zamordowany. Nie potrafiliśmy znaleźć racjonalnego wyjaśnienia, kto i dlaczego go zabił. Podejrzewaliśmy zemstę Migmara, ale w świetle wydarzeń w Chile nasi analitycy doszli do wniosku, że musiał to być jeden ze sposobów wywabienia mnie w słabo chroniony teren w celu dokonania zamachu.
– Czyli od któregoś momentu w naszej wyprawie ratunkowej „uczestniczył” ktoś jeszcze, kto ją starannie monitorował? – podsunął Grudkowski.
– Na to wygląda – odparł Bumpler. – Po pierwsze, nasza wyprawa dość szybko przestała być sekretna, o czym mogliśmy się przekonać, napadnięci w drodze do hotelu w Katmandu. Po drugie, trzeba pamiętać, że siatka rosyjskich agentów jest stosunkowo dobrze rozbudowana, a fakt zniszczenia tajnego laboratorium nuklearnego, niekontrolowanego przez żaden rząd, z pewnością nie uszedł ich uwadze, podobnie zresztą jak naszej.
– No dobrze – odezwała się Yang. – Zakładamy, że ktoś chciał wciągnąć Francję w bliżej nieokreśloną relację z naszą grupą, wiedział, że jedziemy poszusować do Chile, ale skąd zdobył informacje, że odwiedzi nas pół incognito sam prezydent Francji, skoro nawet my nie mieliśmy o tym pojęcia? No i skąd ten Specnaz?
Melanchon spojrzał na Bumplera, a ten westchnął i obrzucił wzrokiem zebranych.
– Mam nadzieję, że wszyscy pamiętają, że ta rozmowa ma klauzulę tajności – mówił powoli, cedząc słowa. – Jak sobie przypominacie, prezydent odwiedził nas nie tylko po to, by porozmawiać o rodzajach śniegu i wyższości jednych nart nad innymi, ale wspomniał także o rodzącym się poważnym zagrożeniu, przy którym COVID-19 to igraszka. Nie dokończył swojej wypowiedzi z powodu zamachu. Analitycy obu naszych wywiadów sugerują dwa możliwe motywy próby zabicia prezydenta. Pierwszy jest lokalny i sprowadza się do zbliżających się wyborów prezydenckich we Francji, które odbędą się w dwa tysiące dwudziestym drugim roku. Najpoważniejszą kontrkandydatką Edgara wydaje się reprezentantka skrajnej prawicy Anita Le Briand. Wyeliminowanie prezydenta Melanchona ułatwiłoby jej zwycięstwo. Trzeba wiedzieć, że jest hołubiona przez wiele zorientowanych prawicowo, populistycznie, antyeuropejsko i – czasem jawnie, a czasem skrycie – prorosyjsko rządów, w tym polski czy węgierski. Za tym przypuszczeniem idzie następne, poparte solidnymi danymi wywiadowczymi. Otóż nie mamy pojęcia, co knuje Migmar, wiemy jednak z niemal stuprocentową pewnością, że w ciągu najbliższych miesięcy Rosja zbrojnie zaatakuje Ukrainę, planując jej całkowitą aneksję. Powiadomiliśmy przez kanały wywiadowcze naszych sojuszników z NATO, ale uczciwie trzeba przyznać, że nasze dane nie zostały potraktowane z należytą powagą, że tak to łagodnie ujmę. Większość się łudzi, że Rosja tylko pręży muskuły, aby znowu coś wynegocjować. Kluczowa będzie Polska, jako potencjalny szlak przerzutu uzbrojenia dla Ukrainy, gdy dojdzie do otwartej wojny. Jeśliby więc wybory wygrała prorosyjska Le Briand, potencjalna koalicja krajów wolnego świata byłaby niepełna i osłabiona brakiem Francji.
– To zatem Rosja? – Paul zawiesił głos. Była to raczej konstatacja niż pytanie. Zupełnie jakby znał odpowiedź, ale czekał, aż ktoś inny ją wypowie, by nabrała realności.
– Wszystko na to wskazuje – spuentował krótko Bumpler. – Nasza wiedza na temat rosnącej agresji Rosji pogłębia się z dnia na dzień, wciąż jednak mamy za mało danych, by precyzyjnie określić zagrożenia dla wolnego świata. Obawiam się, że o ile prezydent Rosji Putincew nie odważy się zaatakować NATO zbrojnie, bo w zakresie broni konwencjonalnej jest trzykrotnie słabszy, o tyle będzie kombinował, jak nam maksymalnie dokuczyć bez jednego wystrzału.
– Okej, ale jak my możemy być pomocni w tym zwarciu tytanów? – Po raz pierwszy odezwał się Weber. – Jesteśmy zwykłymi chirurgami klatki piersiowej, w dodatku chorymi na mielofibrozę. Dzięki Rajczykowi i jego antidotum szczęśliwie żyjemy i mamy się dobrze, ale pamiętajmy, że nasz przyjaciel Erino Randone nie doczekał skutecznego leczenia.
Tym razem Bumpler się lekko uśmiechnął.
– Pełna zgoda. Nikt nie wymaga, byście zajmowali się czymś innym niż wasza profesja, dlatego życzę wszystkim bezpiecznego powrotu do domów i oddania się tym zajęciom, które sprawiają im przyjemność, Yang Townsend zaś życzę szczęśliwego porodu i opieki nad małym Erino, gdyż jak pamiętam, tak chłopiec ma mieć na imię na część zmarłego profesora Randone.
– W istocie. – Paul kiwnął głową. – Ale jak cię znam, Greg, chciałbyś coś dodać.
Bumpler uśmiechnął się szerzej.
– Wybaczcie mój uśmiech, zapewne trochę niestosowny na stypie, ale nie mogę wyjść z podziwu nad waszymi zdolnościami diagnostycznymi. Rzeczywiście, życzę wam powrotu do spokojnej, ulubionej pracy, choć muszę dodać, że my też będziemy pracować, nie mogę więc wykluczyć, że za jakiś czas zaprosimy was – tu czy do Stanów, a może do jeszcze innego miejsca – by ponownie porozmawiać, gdy będziemy mieli coś istotnego do przekazania. Przypominam raz jeszcze o poufności naszego spotkania. Potraktujcie to poważnie, bo właśnie zbyt szeroki obieg informacji – intencjonalny czy nie – doprowadził do tego dramatycznego wieczoru w Chile.
Rajczyk, który przez całe spotkanie nie odezwał się ani słowem, burknął pod nosem:
– Intuicja mi podpowiada, że będę miał jeszcze coś do zrobienia.
Kieliszki napełniono znakomitym francuskim winem i podano główne danie. Była to wołowina po burgundzku, serwowana z ziemniaczanym gratin i młodymi warzywami. Zapach był głęboki i intensywny, jakby chciał przypomnieć, że życie – mimo wszystko – toczy się dalej.
Za oknami rozciągał się wieczorny Paryż, mglisty i mokry, z refleksami światła odbijającymi się od brukowanych ulic.
Stan psychiczny Migmara był daleki od ideału, a szczerze mówiąc, balansował na granicy totalnej depresji.
Na dodatek ta pogoda. Zimą w górach Turkmenistanu wiał suchy, szarpiący wiatr. Pył wnikał wszędzie: w oczy, w ubrania, w myśli. Migmar siedział godzinami przy zakurzonym stole, ścierając bezwiednie łokciem drobiny piasku, które osiadały nawet w zamkniętym pomieszczeniu.
Jego mordercze zamiary legły w gruzach, próba zmiany planów i wejścia w dziedzinę materiałów nuklearnych zakończyła się spektakularną klęską i bombardowaniem tajnego laboratorium Guo Tanga, a jego drugi sponsor, Rahul Kovindra, przepadł bez śladu i nie dało się nawiązać z nim żadnego kontaktu, chodziły tylko słuchy, że gnije w chińskim więzieniu gdzieś w interiorze. Migmar usiłował dociec, co spowodowało jego upadek, i chociaż kojarzył – głównie z mass mediów – sekwencję zdarzeń, to wciąż podejrzewał, że za jego klęską stały inne, potężniejsze siły. Ta smutna konstatacja nie dodawała mu otuchy, wiedział, że droga powrotu do otoczenia dalajlamy jest przed nim definitywnie zamknięta.
Wykorzystał stare kontakty i zaszył się w zapadłej wiosce gdzieś w Turkmenistanie, gdzie twardo i niepodzielnie rządził były sekretarz komunistycznej partii Turkmeńskiej Republiki Radzieckiej, który po rozpadzie Związku Sowieckiego i powstaniu Turkmenistanu kazał się tytułować Turkmenpaszą, na dziesiątki lat pogrążając kraj w odmętach fasadowej i w pełni kontrolowanej pseudodemokracji.
Migmar spędzał teraz całe dnie na leżeniu w łożu z baldachimem dla ochrony przed insektami, rzadkich wędrówkach po okolicy i próbach przypomnienia sobie reguł świata medytacji, w którym kiedyś wzrastał po tragicznym dzieciństwie. Humoru nie poprawiało mu narastające przekonanie, że już do końca życia będzie skazany na taką wegetację, choć jego chory umysł wciąż karmił się zbrodniczymi wizjami zemsty na Chińczykach. Niestety, wyglądało na to, że jego niechlubna rola w historii ludzkości dobiegła końca i pozostanie wyłącznie w jego głowie.
Przez pierwsze tygodnie nie odzywał się niemal do nikogo. Jadał mało, głównie ryż z chlebem lepionym na blasze. Palił lokalne papierosy o gryzącym zapachu i przeglądał stare notatki, których znaczenie sam już ledwo rozumiał.
Wszystko się zmieniło pewnego mroźnego poranka, kiedy powietrze tak się ochłodziło, że z ust wydobywały się obłoczki pary. Gdy Migmar usłyszał skrzypnięcie zawiasów, doszedł do wniosku, że to pewnie sąsiad, ale wtedy do chaty wkroczyło trzech rosłych mężczyzn, z daleka już wyglądających na agentów służb bezpieczeństwa, którzy bezceremonialnie i bez wyjaśnienia najpierw go obezwładnili, a następnie uśpili chloroformem przytkniętym do nosa i ust. W ostatnim momencie świadomości przemknęła mu myśl, że to agenci Turkmenpaszy, którzy z niewiadomych przyczyn chcą go dokądś wywieźć, a już zupełnie ostatnią myślą było, że jednak karma wraca i Migmar podzieli los profesora Webera, potraktowanego przez jego ludzi w niemal identyczny sposób. Poczuł metaliczny posmak w ustach i piekący chłód w nosie. Świat skurczył się do wąskiego tunelu. Resztkami świadomości zdążył jeszcze zarejestrować, że jeden z napastników miał brudne paznokcie – rodzaj detalu, który zostaje w pamięci całkowicie bez sensu.
Obudził się w tłukącym się po wertepach gaziku. Silnik warczał nierówno, a Migmar obijał się o metalową burtę jak worek kartofli. W kabinie unosiła się woń starego oleju i wilgoci. Było mu niedobrze – nie tylko z powodu jazdy, lecz także ze strachu, który ściskał mu gardło. W końcu wjechali na teren ogrodzony drutem kolczastym. Okazało się, że to lotnisko, najprawdopodobniej wojskowe. W zasięgu wzroku stał nieduży odrzutowiec bez oznaczeń. Migmar widział to wszystko, gdyż nie zasłonięto mu oczu. Wszelkie próby – podejmowane w różnych językach – zagadnięcia eskortujących go trzech osiłków o rysach niepasujących do żadnego plemienia, choć raczej azjatyckich, spełzały na niczym, bo tamci po prostu milczeli. Migmar doszedł w końcu do wniosku, że skoro ma lecieć samolotem, to zapewne raczej poza Turkmenistan, ponieważ wielkość tego kraju nakazywałaby raczej transport drogowy.
Bez słowa, stanowczo, acz bez przemocy został wsadzony do samolotu, który niemal natychmiast rozpoczął kołowanie i wystartował. W kabinie Migmar zobaczył liczne napisy po rosyjsku, lecz nie przykładał do tego wagi, jako że w tym rejonie świata rosyjska technologia dominowała. Gruba warstwa chmur nie pozwalała obserwować ziemi, po położeniu słońca zorientował się jednak, że lecą na północ. Przypomniawszy sobie coś niecoś z geografii, zaczął podejrzewać, że wylądują w Biszkeku w Kirgistanie, w Ałmatach lub Astanie (chwilowo zwanej Nursułtanem na cześć postkomunistycznego kacyka) w Kazachstanie albo jeszcze gdzieś dalej, w którymś z miast Rosji. Zmagając się z jałowymi spekulacjami co do celu podróży i – zwłaszcza – powodów jego porwania, zapadł w sen, z którego obudziło go dopiero podchodzenie do lądowania. Kiedy pokonali warstwę chmur i zobaczył ziemię, niewiele mu to dało, gdyż samolot ewidentnie zmierzał do jakiegoś lotniska położonego w środku bezkresnego lasu, gdzie rzeczywiście wylądował.
Migmar nie rozpoznał żadnego punktu orientacyjnego. Nawet linie kolejowe – zwykle pomocne – zdawały się tu cienkimi krechami przecinającymi niekończącą się ścianę drzew. Jego strażnicy, choć nadal obcesowi, acz nie brutalni, tym razem nałożyli mu na głowę nieprzezierny czarny worek i poprowadzili do samochodu, który sądząc po wysokości wsiadania, był SUV-em, a po cichym i dość szlachetnym dźwięku silnika – raczej luksusowym. Pomyślał, że to musi być dobry znak, bo gdyby chcieli go skrzywdzić czy zabić, pewnie posłużyliby się jakimś prymitywnym pojazdem wojskowym. Po chwili zastanowienia uznał te przypuszczenia za niedorzeczne. Jeśli chcą mnie ukatrupić, to mogą to zrobić w najdroższym hotelu w białych rękawiczkach, pomyślał.
Po zatrzymaniu samochodu i zdjęciu kaptura jego oczom ukazał się otoczony lasem, samotny kilkupiętrowy budynek z płaskim dachem, typowy dla socjalistycznego budownictwa. Bez zbędnych ceregieli poprowadzono go przez brzydki hol nadzorowany przez trzech uzbrojonych strażników do jednego z pokoi na drugim piętrze, wyposażonego w małą, lekko obskurną łazienkę z prysznicem, telewizor, czajnik i minilodówkę. Zlew przeciekał, kafelki miały odpryski, a lustro było wąskie, zamglone i z pęknięciem w lewym górnym rogu. Migmar przez chwilę wpatrywał się w swoje odbicie – postarzał się, i to mocno. Siwizna zaznaczała się na jego skroniach o wiele mocniej niż jeszcze parę miesięcy temu.
W szafie znalazł kilka zmian prostych ubrań i ciepłą kurtkę oraz buty, ręczniki i przybory toaletowe. Po raz pierwszy usłyszał głos jednego z eskortujących go strażników, który w miarę poprawną angielszczyzną poinformował go zwięźle, że ma się rozgościć, trzy razy dziennie dostanie posiłek, może opuszczać budynek, chociaż będzie stale pilnowany, a przede wszystkim ma czekać na dalsze instrukcje. Migmar spojrzał na niego uważnie. Mężczyzna miał krótką brodę i wyraźną bliznę nad łukiem brwiowym. Mówił płynnie, lecz bez emocji. Ton był wyuczony – jak u automatu informującego o godzinach otwarcia.
Przez głowę przemknęła mu kolejna przewrotna myśl: nie jest to może klasztor Matenari Gongka, ale sytuacja wypisz wymaluj bliźniacza z sytuacją Webera. Został porwany, nie wie, gdzie jest, ma pewien zakres swobody – właściwie większy niż Weber, choć to się jeszcze pewnie okaże – no i przede wszystkim nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, co z nim zrobią i czy znajdzie się grupa przyjaciół, która go odszuka i odbije z rąk porywaczy. Co do tego ostatniego przepełniały go największe wątpliwości, dobrze bowiem wiedział, że nie ma przyjaciół, a jedyni dwaj ludzie, którzy sponsorowali jego działalność, zniknęli z horyzontu. Tanga sam zamordował, Kovindra zaś przepadł bez śladu. Zresztą ich też trudno by było uznać za przyjaciół. Nawet gdyby żyli i byli aktywni, zapewne by się go wyparli, udając, że go nie znają.
Telefonu nie było, ale włączył telewizor. Miał do dyspozycji zaledwie kilka kanałów – wszystkie w języku rosyjskim. Na jednym zobaczył prezydenta Rosji Putincewa otoczonego rozentuzjazmowanym tłumem. Dyktator ściskał dłoń staruszce w chustce, dzieci machały chorągiewkami, a spiker przemawiał tonem niemalże lirycznym. Migmar odłożył pilota i przesunął palcem po stole. Nabrał przekonania, że jest w Rosji, ale za żadne skarby nie potrafił się domyślić dlaczego. Przymknąwszy oczy, przypomniał sobie pierwsze słowo, jakiego się nauczył w klasztorze: „cisza”. Teraz zrozumiał, że nie zawsze oznaczała ona spokój.
Migmar nudził się jak mops w swoim miejscu odosobnienia, zabijając czas czytaniem klasycznej literatury europejskiej, którą dotychczas znał tylko pobieżnie. Książki były stare, wysłużone, w miękkich okładkach, z bibliotecznymi pieczątkami w cyrylicy i zakładkami zrobionymi z porwanych opakowań po herbatach. Najczęściej czytał wieczorami, przy lampce, której światło płatało niekiedy figla. Wiele pozycji zrobiło na nim wrażenie, ale największe chyba Zbrodnia i kara, która wręcz nim wstrząsnęła. Spacerował po nieciekawej okolicy wokół budynku, zawsze pod nadzorem, choć trzeba przyznać, że dość dyskretnym.
Zimą ścieżki wokół pokryte były lodem. Brodził po kolana w śniegu lub szurał butami po przymarzniętym błocie. Z czasem poznał każdą gałąź, każdy pień. Z niejakim zdumieniem skonstatował, że w ogóle nie myślał o żadnej formie medytacji. Zamiast tego coraz częściej zasypiał w ubraniu, z pilotem w dłoni i budził się w środku nocy z uczuciem trudnego do opanowania lęku. Pomyślał, że powinien się tym zmartwić, później wszakże doszedł do wniosku, że czas spędzony w otoczeniu dalajlamy to już ledwie mglisty epizod, do którego nie warto wracać. Zaczął się uczyć rosyjskiego, co przy jego niewątpliwych zdolnościach językowych przychodziło mu z łatwością. Błyskawicznie zapamiętywał słowa. Na jednym z kanałów ktoś z emfazą cytował Czechowa. Migmar zanotował w myślach wymowę. Wieczorami ćwiczył intonację, powtarzając zdania bezgłośnie, jakby trenował zaklęcia. Głównie korzystał właśnie z telewizji, strażnicy bowiem – nawet jeśli się udało podsłuchać ich rozmowy – byli raczej lakoniczni. Nie prosił o podręczniki do nauki języka, gdyż intuicja mu podpowiadała, że lepiej się stanie, jeśli nie będzie się przyznawał do coraz większej biegłości w języku swoich gospodarzy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
