Rosyjska ruletka - Tomasz Grodzki - ebook + audiobook + książka

Rosyjska ruletka ebook i audiobook

Grodzki Tomasz

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Po dramatycznej próbie zamachu na prezydenta Francji bohaterowie akcji uwolnienia profesora Webera z nepalskiej niewoli zostają wplątani w poszukiwania Migmara Dorjee, którego próbę wymordowania milionów ludzi wprawdzie udaremniono, ale który teraz rozpłynął się w powietrzu. Odnajduje się jako ekspert w tajnym laboratorium rosyjskim gdzieś na dalekiej Północy; prowadzi badania nad najnowszymi generacjami broni biologicznej.

Pierwsze próby użycia śmiercionośnych bakterii wobec ludzi podnoszą alarm w służbach wywiadowczych kilku krajów, w tym w USA i Chinach. Gdy okazuje się, że kolejne generacje broni biologicznej Rosjanie wzbogacają o materiał radioaktywny zwiększający jej zdolność zabijania, rządy decydują o zneutralizowaniu zagrożenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 208

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 22 min

Lektor: Sebastian Ryś

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ostrzeżenie

Przed­sta­wiona w książce histo­ria jest fik­cją lite­racką. Boha­te­ro­wie są posta­ciami wymy­ślo­nymi na potrzeby fabuły, a zbież­ność fak­tów z rze­czy­wi­stymi wyda­rze­niami jest przy­pad­kowa.

Prolog

Sierpień 2021

Bum­pler z Lit­tle Gre­giem oraz majo­rem Chon­giem szybko doko­nali oceny sytu­acji i stwier­dzili, że zagro­że­nie naj­praw­do­po­dob­niej minęło. Na wszelki wypa­dek Bum­pler zamó­wił plu­ton sił spe­cjal­nych chi­lij­skiej poli­cji do wzmoc­nie­nia ochrony, gdyż prócz ostrzału z prze­łę­czy oba­wiał się ataku bez­po­śred­niego – nie bar­dzo wie­dział, kto go może prze­pro­wa­dzić. Poin­for­mo­wał ofi­cera dyżur­nego CIA i wpra­wił w ruch całą machinę docho­dze­niową, w którą z oczy­wi­stych wzglę­dów włą­czono fran­cu­ski wywiad DGSE. Prace ruszyły. Z uwagi na pre­zy­denta Melan­chona rzu­cono do dzia­ła­nia spore siły, tak aby jak naj­szyb­ciej dojść do roz­wi­kła­nia zagadki – kto i dla­czego stał za tym zama­chem.

Karetki przy­były, ale rychło się oka­zało, że mają nie­wiele do zro­bie­nia. W powie­trzu wciąż uno­sił się deli­katny zapach pro­chu, jak nie­chciane wspo­mnie­nie kilku minut, które zmie­niły wszystko. Ofi­cer ochrony, który wła­snym cia­łem zasło­nił pre­zy­denta, ratu­jąc mu życie, zgi­nął na miej­scu od postrzału w głowę, drugi, ciężko ranny w płuco, został zabrany do szpi­tala w San­tiago de Chile, ale jak oce­nili doraź­nie, acz fachowo Paul i Weber, na co dzień obcu­jący z postrza­łami klatki pier­sio­wej, rana wlo­towa, sto­pień utraty krwi oraz naj­praw­do­po­dob­niej omi­nię­cie serca przez tor poci­sku dawały nadzieję na ura­to­wa­nie życia. Nie było wia­domo, co trzeba będzie zro­bić z prze­strze­lo­nym płu­cem, ale ponie­waż znali z róż­nych zjaz­dów i sym­po­zjów szefa tora­ko­chi­rur­gii w San­tiago, wie­dzieli, że ranny zosta­nie opa­trzony w naj­lep­szy moż­liwy spo­sób, i byli dobrej myśli, że zra­nione płuco da się ura­to­wać choćby w czę­ści.

Nikomu innemu fizycz­nie nic się nie stało, ale szok psy­chiczny był ogromny. Ponie­waż jed­nak dzięki róż­nym doświad­cze­niom życio­wym, od szczy­tów poli­tyki z udzia­łem Melan­chona przez tajne, ryzy­kowne akcje bojowe w przy­padku Bum­plera, Lit­tle Grega i Chonga po mega­trudne ope­ra­cje wyko­ny­wane przez tora­ko­chi­rur­gów, byli ludźmi twar­dymi i odpor­nymi, dla­tego tuż po obsta­wie­niu willi przez siły poli­cyjne zebrali się w środ­ko­wym salo­nie, w któ­rym przed paroma chwi­lami rado­śnie odda­wali się relak­sowi po nar­tach.

Tym razem nastrój był oczy­wi­ście inny, zale­gło ponure mil­cze­nie. Pierw­szy ode­zwał się Melan­chon:

– To moja wina, przeze mnie zgi­nął ofi­cer, a was wszyst­kich nara­zi­łem na ryzyko utraty życia. Głu­pio zro­bi­łem, że tu przy­je­cha­łem, ale pod­ją­łem się tej misji na prośbę kole­gów z G7, ponie­waż powaga sytu­acji, o któ­rej dono­szą nasze wywiady, a o czym mówi­łem chwilę przed ostrza­łem, tego wyma­gała.

Bum­pler zer­k­nął na Grud­kow­skiego i zoba­czyw­szy lek­kie ski­nie­nie głowy, zabrał głos:

– Pozwoli pan, panie pre­zy­den­cie, albo lepiej Edga­rze – bo tak się prze­cież umó­wi­li­śmy, na pomi­ja­nie tytu­la­tury – że się z tobą nie zgo­dzę. Ofi­cer oddał życie, wyko­nu­jąc swoją pracę, i to jest powód do naj­wyż­szej chwały i uzna­nia. Zakła­dam, że Fran­cja nie zapo­mni o jego hero­izmie i odpo­wied­nio go uho­no­ruje pośmiert­nie oraz zadba o jego bli­skich. Pozo­staje pyta­nie, co się do cho­lery zda­rzyło, kto to zor­ga­ni­zo­wał i dla­czego? Powia­do­mi­łem już cen­tralę CIA, a oni twój wywiad, pew­nie więc z każdą godziną będziemy wie­dzieć coraz wię­cej, teraz możemy snuć jedy­nie hipo­tezy. Pozwól­cie, że doko­nam pew­nej retro­spek­tyw­nej ana­lizy.

Zebra­li­śmy się tu, aby świę­to­wać akcję odbi­cia pro­fe­sora Webera, a jak się oka­zało, także zli­kwi­do­wa­nia taj­nego labo­ra­to­rium ban­dy­tów zamie­rza­ją­cych znisz­czyć ludz­kość. Za tym stał nasz główny wróg, Mig­mar Dorjee, który roz­pły­nął się w powie­trzu. Nie mamy danych, czy żyje, ale też nie mamy danych, że nie żyje. Prze­ży­li­śmy sporo przy­gód, nadep­nę­li­śmy na odcisk paru ludziom, ale intu­icja i doświad­cze­nie ope­ra­cyjne pod­po­wia­dają mi, że Mig­mar – o ile w ogóle żyje – obec­nie nie jest zdolny do takiej akcji. Cho­dzi chyba jed­nak o coś innego, być może zwią­za­nego z tym, o czym mówił Edgar. Poza tym szy­ku­jąc ten wyjazd i wie­dząc o wizy­cie pre­zy­denta Fran­cji – sorry, że musia­łem to trzy­mać w tajem­nicy – zro­bi­łem tro­chę roze­zna­nia: wszyst­kie służby oce­niły ryzyko samej wyprawy jako zerowe, a po pla­no­wa­nym przy­by­ciu Edgara – jako nie­wiel­kie. Naj­wy­raź­niej sporo osób wie­działo o twoim przy­jeź­dzie tutaj, i to z dużym wyprze­dze­niem, skoro zdo­łali zor­ga­ni­zo­wać heli­kop­ter, zba­dać teren, zająć pozy­cje, prze­pro­wa­dzić atak i bez strat się ewa­ku­ować. To wszystko wska­zuje na zawo­dow­ców.

Jestem pewien, że służby naszych kra­jów naj­da­lej jutro lub poju­trze zasy­pią nas danymi i z każdą chwilą będziemy wie­dzieć coraz wię­cej. Teraz jeste­śmy tu bez­pieczni, jutro zor­ga­ni­zu­jemy trans­port do San­tiago, pro­po­nuję więc, byśmy wypili drinka na dobra­noc i udali się do pokoi.

Sły­sząc to, Lit­tle Greg uświa­do­mił sobie, że chyba ni­gdy jesz­cze nie widział Bum­plera wygła­sza­ją­cego tak długą prze­mowę. Dało mu to do myśle­nia. Uznał, że Bum­pler jest bar­dziej prze­jęty, niż to oka­zuje, toteż mimo ochrony sił spe­cjal­nych chi­lij­skiej poli­cji na wszelki wypa­dek wło­żył swego glocka pod poduszkę. Zanim się jed­nak poło­żył, wyj­rzał przez okno – noc była ciemna, nie­mal atra­men­towa, bez jed­nej gwiazdy. Doszedł do wnio­sku, że to dziwne, bo pamię­tał, jak poprzed­niej nocy niebo było roz­świe­tlone. W końcu zasnął.

* * *

Wszy­scy mieli głowy pełne róż­nych spe­ku­la­cji, ale Paula przed wszyst­kim inte­re­so­wało to, czy będąca w zaawan­so­wa­nej ciąży Yang nie ucier­piała w tym skry­to­bój­czym ataku. Kobieta roz­wiała jego wąt­pli­wo­ści, po pro­stu przy­tu­la­jąc się do niego i prze­ka­zu­jąc dobre flu­idy czu­łym doty­kiem.

– Chyba nie­trudno się domy­ślić, że celem był naj­praw­do­po­dob­niej Melan­chon – powie­działa. – Pozo­staje pyta­nie, kto zaata­ko­wał i dla­czego. Mam wra­że­nie, że z Mig­ma­rem nie ma to nic wspól­nego, a jeśli już, to bar­dzo pośred­nio.

– Wiesz co, nie mam już dziś siły nad tym roz­my­ślać – odparł. – Byłem pewien, że nasze poszu­ki­wa­nia i odbi­cie Wal­tera Webera to wspa­niała, lecz jed­no­ra­zowa przy­goda. Raj­czyk zna­lazł – jak dotąd sku­teczne – anti­do­tum na naszą mie­lo­fi­brozę, pod tym więc wzglę­dem sytu­acja została jakoś opa­no­wana, choć nasz drogi Erino Ran­done nie docze­kał tej chwili. Zakła­da­łem, że wrócę spo­koj­nie dokoń­czyć swoją karierę, sku­pia­jąc się na ope­ro­wa­niu naj­trud­niej­szych przy­pad­ków i ucze­niu mło­dzieży chi­rur­gicz­nej, cie­sząc się wspa­niałą żoną i, jako pod­sta­rzały tatuś, swoim małym dziec­kiem, na które z taką rado­ścią cze­kamy. – Paul uniósł dłoń, w któ­rej na­dal czuł cie­pło jej dotyku, i uśmiech­nął się, jakby chciał zawrzeć w tym geście to, czego nie miał siły powie­dzieć. Wes­tchnął. – Po dzi­siej­szym wie­czo­rze mam jed­nak nie­od­parte wra­że­nie, że ta spo­kojna, prze­wi­dy­walna przy­szłość, którą zapla­no­wa­łem, może być bar­dziej burz­liwa, niż dotąd przy­pusz­cza­li­śmy. Będziemy się tym mar­twić póź­niej. Dobra­noc, kocha­nie.

Po tych sło­wach zasnął nie­mal natych­miast.

* * *

Bum­pler leżał w łóżku, a przez głowę prze­la­ty­wały mu prze­różne myśli, mimo to w końcu usnął. Gdyby wie­dział, jakie kosz­mary będą go męczyły, toby wolał nie zasy­piać. Zawie­szony mię­dzy jawą a snem, rzu­cał się w łóżku, cza­sami nie wie­dząc, co jest sen­nym kosz­ma­rem, co zaś kosz­mar­nym wspo­mnie­niem. W dzie­więć­dzie­sią­tym pierw­szym, pod­czas pierw­szej wojny w Zatoce Per­skiej, słu­żył jako porucz­nik w armii ame­ry­kań­skiej i brał czynny udział w wal­kach. Prze­waga koali­cji państw demo­kra­tycz­nych była ogromna, więc ryzyko porażki prak­tycz­nie żadne. Żało­wał jedy­nie, że z powodu zawi­ło­ści poli­tyki odpusz­czono przy­wódcy Iraku Sad­da­mowi Husaj­nowi, co dopro­wa­dziło do dru­giej wojny w Zatoce w dwa tysiące trze­cim. Dopiero wtedy oba­lono irac­kiego dyk­ta­tora.

Po pierw­szej woj­nie Bum­pler został w Iraku jako czło­nek sił nad­zo­ru­ją­cych utrzy­ma­nie pokoju. Wie­dział, że pozo­sta­wie­nie Husajna przy wła­dzy to pro­sze­nie się o kło­poty, ale spe­cjal­nie się tym nie zamar­twiał, cie­sząc się ener­gią i rado­ścią wła­ści­wymi dla mło­dego czło­wieka, słu­żą­cego w kraju, w któ­rym wpraw­dzie nale­żało mieć oczy dookoła głowy, lecz zde­cy­do­wana więk­szość spo­łe­czeń­stwa była jed­nak życz­liwa i pomocna. W ich gar­ni­zo­nie jako tłu­maczka słu­żyła Ira­kijka Samira, piękna, zawsze uśmiech­nięta mimo trud­nych oko­licz­no­ści, do tego zna­ko­mi­cie mówiąca po angiel­sku. Głos miała cie­pły jak przy­prawy z suku – miękki, lekko zachryp­nięty, co go intry­go­wało. Ema­no­wała natu­ral­nym wdzię­kiem i cie­płem, choć nie lubiła mówić o sobie zbyt wiele. Greg zauwa­żył, że chęt­nie z nią roz­ma­wia, czę­sto zabie­rał ją na różne spo­tka­nia z miej­sco­wymi. Cza­sem sia­dali przy pla­sti­ko­wym sto­liku z mię­tową her­batą, któ­rej smak Bum­pler nauczył się doce­niać dopiero tutaj – był gorzki i słodki zara­zem, jak wszystko, co go łączyło z Samirą. Nie był eks­per­tem od rela­cji dam­sko-męskich i poza jedną czy dwiema dziew­czy­nami w Sta­nach nie miał w tych spra­wach doświad­cze­nia, nawet on wszakże zauwa­żył, że Samira zerka na niego życz­li­wym okiem. I tak od słowa do słowa doszło do tego, że pod­czas jed­nego ze służ­bo­wych wyjaz­dów do Mosulu, gdzie ich dele­ga­cję zakwa­te­ro­wano w strze­żo­nym hotelu, zapro­sił ją wie­czo­rem do pokoju pod pre­tek­stem omó­wie­nia jakie­goś trud­nego tłu­ma­cze­nia. Spon­ta­nicz­nie zaczęli się cało­wać, po czym wylą­do­wali w łóżku. Bum­pler był w siód­mym nie­bie. Samira oka­zała się nie tylko wspa­niałą, czułą kochanką, lecz także kimś, z kim mógł prze­ga­dać całą noc. Od tego momentu robił, co mógł w warun­kach służby, by spę­dzać z nią jak naj­wię­cej czasu, co nie umknęło uwa­dze kole­gów i miej­sco­wego per­so­nelu gar­ni­zonu. Wyna­jął jej miesz­ka­nie w bez­piecz­nej dziel­nicy i korzy­stał z prze­pu­stek, gdy tylko się dało. Nawet nie zauwa­żył, kiedy romans zaczął się prze­kształ­cać w coś poważ­niej­szego, co spra­wiało przy­jem­ność obu stro­nom. I wtedy przy­szedł roz­kaz powrotu do Sta­nów. Greg sza­lał, sta­ra­jąc się zała­twić Sami­rze wizę, ale oka­zało się to nie­moż­liwe w tak krót­kim cza­sie. Przy­rzekł jej jed­nak solen­nie, że sta­nie na gło­wie, by jak naj­szyb­ciej spro­wa­dzić ją do Ame­ryki, i zapew­nił – bez for­mal­nych oświad­czyn – że zamie­rza z nią spę­dzić resztę życia.

W Waszyng­to­nie bie­gał mozol­nie po róż­nych depar­ta­men­tach i urzę­dach, aby czym prę­dzej ścią­gnąć Samirę do sie­bie. Był bli­ski suk­cesu, gdy na adres domowy dostał prze­syłkę, która odmie­niła jego życie na zawsze. W koper­cie znaj­do­wało się kilka dra­stycz­nych foto­gra­fii przed­sta­wia­ją­cych mar­twą, okrut­nie oka­le­czoną Samirę oraz kartka o tre­ści:

To kara za romans z Jan­ke­sami.

Zała­mał się wtedy kom­plet­nie. Pew­nego razu pół dnia prze­sie­dział na ławce w parku Lafay­ette, nie widząc ani ludzi, ani drzew – tylko jej oczy, ciemne jak pusty­nia nocą, i usta, któ­rych nie zdą­żył poże­gnać. Gotów był nawet wró­cić do Iraku, by w samo­bój­czej misji zna­leźć opraw­ców Samiry i ich po kolei wymor­do­wać, samemu ginąc tak jak ona. Doszedł do tego, że raz na ulicy w Geo­r­ge­town ude­rzył bez powodu przy­pad­ko­wego mło­dego Araba i musiał się póź­niej gęsto tłu­ma­czyć poli­cji. To nim wów­czas wstrzą­snęło, ale prze­ło­mem oka­zało się dopiero spo­tka­nie z wysłan­ni­kiem CIA, który go prze­ko­nał, że jeśli się chce ode­grać na złych ludziach i nie popaść przy tym w sza­leń­stwo, to Agen­cja zapewni mu odpo­wied­nie szko­le­nie i roz­wój, tak by jego nie­na­wiść do dyk­ta­to­rów, mor­der­ców i wszel­kiej maści zło­czyń­ców zna­la­zła ujście i mogła słu­żyć dużej, potęż­nej orga­ni­za­cji. Bum­pler był w takim sta­nie ducha, że nie­mal bez­wied­nie zgo­dził się pod­pi­sać akces do CIA, po czym wystą­pił z armii i poje­chał na pierw­sze szko­le­nie. Tak zaczęła się jego kariera w Agen­cji. Ni­gdy wię­cej nie zwią­zał się na poważ­nie z inną kobietą. Pozo­stała mu jedy­nie nie­na­wiść do każ­dej postaci fun­da­men­ta­li­zmu i fana­ty­zmu.

Rozdział I

Wrzesień 2021

Uczest­nicy wyprawy do Chile zebrali się w Paryżu, aby wziąć udział w pogrze­bie zabi­tego w zama­chu ofi­cera ochrony pre­zy­denta Melan­chona. Nie zabra­kło nikogo, gdyż wszy­scy uwa­żali za swój święty obo­wią­zek odda­nie ostat­nich hono­rów dziel­nemu czło­wie­kowi, który wła­snym cia­łem zasło­nił pre­zy­denta Fran­cji, poświę­ca­jąc życie dla swego szefa.

Jesienne świa­tło Paryża miało w sobie coś mięk­kiego, deli­kat­nego. Kasz­ta­nowce przy bul­wa­rach gubiły liście w zawrot­nym tem­pie i czło­wiek odno­sił wra­że­nie, że drzewa sta­rzeją się na oczach świata. Na placu przed kościo­łem, w któ­rym odby­wała się cere­mo­nia, począt­kowo pano­wała cisza tak gęsta, że nawet odgłos kro­ków zda­wał się nie na miej­scu.

Pogrzeb miał cha­rak­ter pań­stwowy, z peł­nymi hono­rami, uro­czy­sty i wzru­sza­jący. Zabity ofi­cer for­mal­nie nie był żonaty, ale widok jego part­nerki, a przede wszyst­kim zroz­pa­czo­nych rodzi­ców, wyci­skał łzy z oczu. Były prze­mó­wie­nia, nadany pośmiert­nie Order Legii Hono­ro­wej i cały należny zmar­łemu cere­mo­niał.

Paul zauwa­żył, że nawet Grud­kow­ski – zwy­kle do bólu powścią­gliwy – ści­snął dło­nie tak mocno, że pobie­lały mu kostki. Bum­pler, w czar­nym płasz­czu i z nie­obec­nym wzro­kiem, stał nie­ru­chomo, wypro­sto­wany jak struna.

Po uro­czy­sto­ści Melan­chon, zło­żyw­szy rodzi­com i part­nerce zabi­tego kon­do­len­cje, zapro­sił uczest­ni­ków chi­lij­skich wyda­rzeń do Pałacu Eli­zej­skiego na stypę. Wszy­scy mieli nastrój dość wisiel­czy, a jed­no­cze­śnie cie­ka­wiło ich, kto spro­ku­ro­wał im tak okrutną przy­godę w śnie­gach Ame­ryki Połu­dnio­wej.

Po ruty­no­wych powi­ta­niach i spo­ży­ciu przy­sta­wek głos zabrał Bum­pler. Yang wyobra­żała sobie, jakim stre­sem dla tego nie­zbyt wyga­da­nego ofi­cera, pre­fe­ru­ją­cego zde­cy­do­wa­nie czyny, nie słowa, jest koniecz­ność przy­go­to­wa­nia wystą­pie­nia dłuż­szego niż dwa, trzy zda­nia. Dla­tego posłała mu zachę­ca­jący uśmiech, choć zda­wała sobie sprawę, że jako dyrek­tor ope­ra­cyjny CIA, Bum­pler będzie – chcąc nie chcąc – prze­ma­wiać coraz czę­ściej.

– W poro­zu­mie­niu z pre­zy­den­tem Melan­cho­nem zapro­si­li­śmy was tutaj, by przed­sta­wić to, co udało nam się usta­lić w kwe­stii zama­chu. Mówiąc nam, mam przede wszyst­kim na myśli CIA i DGSE, choć nie tylko. – Zawie­sił głos nieco tajem­ni­czo. – Nie będę was zanu­dzał szcze­gó­łami pracy ope­ra­cyj­nej, powiem jed­nak, że bez więk­szych wąt­pli­wo­ści zama­chu doko­nało dwóch wyszko­lo­nych zabój­ców Spec­nazu, uży­wa­jąc do tego fiń­skich kara­bi­nów snaj­per­skich Sako, które zostały dostar­czone do Chile na pokła­dzie rosyj­skiego statku rybac­kiego. Sami zabójcy przy­le­cieli z Moskwy przez Bogotę i Buenos Aires jako tury­ści posłu­gu­jący się pasz­por­tami Turk­me­ni­stanu. Posia­dali wszyst­kie wyma­gane doku­menty. Wychwy­ciły ich kamery lot­ni­skowe w Buenos, nie mamy nie­stety tych osob­ni­ków w naszej bazie danych, można więc domnie­my­wać, że do tej pory ope­ro­wali w Rosji lub któ­rejś z byłych repu­blik sowiec­kich. – Prze­rwał na moment, wodząc wzro­kiem po zebra­nych. – Roz­po­zna­nie terenu naj­praw­do­po­dob­niej prze­pro­wa­dzili wcze­śniej pra­cow­nicy rosyj­skiej amba­sady, któ­rzy kilka dni przed ata­kiem korzy­stali pod wła­snymi nazwi­skami z hoteli poło­żo­nych w oko­licy jako ama­to­rzy nar­ciar­stwa. I też musieli być dobrze przy­go­to­wani, gdyż pre­cy­zyj­nie wybrali miej­sce do przy­zie­mie­nia śmi­głowca, na nie­wiel­kiej półce skal­nej tuż za prze­łę­czą, z któ­rej padły strzały. Żoł­nie­rze Spec­nazu wyna­jęli śmi­gło­wiec w sto­licy Chile, by sko­rzy­stać z heli­skiingu, czyli pod­wózki heli­kop­te­rem na ośnie­żony stok, z któ­rego można zje­chać w dzie­wi­czym tere­nie poza trasą. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że przy­naj­mniej jeden z nich potra­fił pilo­to­wać ten typ śmi­głowca.

– Skąd ta pew­ność?! – Głos z końca sali brzmiał ostro, z nutą nie­do­wie­rza­nia.

Bum­pler uniósł wzrok, zawie­sił go na mówią­cym i odrzekł spo­koj­nie, choć dość surowo.

– Ano stąd, że naj­praw­do­po­dob­niej przed ostrze­la­niem nas, a dokład­niej tuż po wylą­do­wa­niu, pilo­towi pode­rżnięto gar­dło i wyrzu­cono go z kok­pitu, a jak pamię­tamy, śmi­gło­wiec odle­ciał nie­mal natych­miast po akcji. Nie wró­cił do sto­licy, tylko wylą­do­wał na plaży w oko­licy Val­pa­ra­iso i dla zatar­cia śla­dów został pod­pa­lony. Zabójcy zostali zapewne ewa­ku­owani pon­to­nem na któ­ryś z rosyj­skich stat­ków łowią­cych ryby na boga­tych łowi­skach, już poza zasię­giem chi­lij­skich wód tery­to­rial­nych.

– No dobrze – ode­zwał się Paul. – Wszystko to jest dość jasne, ale wciąż nie daje odpo­wie­dzi na pod­sta­wowe pyta­nie: dla­czego?

– Przy­po­mnę ci histo­rię por­tiera z klasz­toru w Nepalu, fran­ko­fila, który marzył o podróży do Fran­cji. – Melan­chon uśmiech­nął się lekko. – Dostar­czył nam cen­nych infor­ma­cji o poten­cjal­nym miej­scu pobytu Mig­mara Dorje­ego, ale po powro­cie do Pokhary zapła­cił za to życiem, bo został bru­tal­nie zamor­do­wany. Nie potra­fi­li­śmy zna­leźć racjo­nal­nego wyja­śnie­nia, kto i dla­czego go zabił. Podej­rze­wa­li­śmy zemstę Mig­mara, ale w świe­tle wyda­rzeń w Chile nasi ana­li­tycy doszli do wnio­sku, że musiał to być jeden ze spo­so­bów wywa­bie­nia mnie w słabo chro­niony teren w celu doko­na­nia zama­chu.

– Czyli od któ­re­goś momentu w naszej wypra­wie ratun­ko­wej „uczest­ni­czył” ktoś jesz­cze, kto ją sta­ran­nie moni­to­ro­wał? – pod­su­nął Grud­kow­ski.

– Na to wygląda – odparł Bum­pler. – Po pierw­sze, nasza wyprawa dość szybko prze­stała być sekretna, o czym mogli­śmy się prze­ko­nać, napad­nięci w dro­dze do hotelu w Kat­mandu. Po dru­gie, trzeba pamię­tać, że siatka rosyj­skich agen­tów jest sto­sun­kowo dobrze roz­bu­do­wana, a fakt znisz­cze­nia taj­nego labo­ra­to­rium nukle­ar­nego, nie­kon­tro­lo­wa­nego przez żaden rząd, z pew­no­ścią nie uszedł ich uwa­dze, podob­nie zresztą jak naszej.

– No dobrze – ode­zwała się Yang. – Zakła­damy, że ktoś chciał wcią­gnąć Fran­cję w bli­żej nie­okre­śloną rela­cję z naszą grupą, wie­dział, że jedziemy poszu­so­wać do Chile, ale skąd zdo­był infor­ma­cje, że odwie­dzi nas pół inco­gnito sam pre­zy­dent Fran­cji, skoro nawet my nie mie­li­śmy o tym poję­cia? No i skąd ten Spec­naz?

Melan­chon spoj­rzał na Bum­plera, a ten wes­tchnął i obrzu­cił wzro­kiem zebra­nych.

– Mam nadzieję, że wszy­scy pamię­tają, że ta roz­mowa ma klau­zulę taj­no­ści – mówił powoli, cedząc słowa. – Jak sobie przy­po­mi­na­cie, pre­zy­dent odwie­dził nas nie tylko po to, by poroz­ma­wiać o rodza­jach śniegu i wyż­szo­ści jed­nych nart nad innymi, ale wspo­mniał także o rodzą­cym się poważ­nym zagro­że­niu, przy któ­rym COVID-19 to igraszka. Nie dokoń­czył swo­jej wypo­wie­dzi z powodu zama­chu. Ana­li­tycy obu naszych wywia­dów suge­rują dwa moż­liwe motywy próby zabi­cia pre­zy­denta. Pierw­szy jest lokalny i spro­wa­dza się do zbli­ża­ją­cych się wybo­rów pre­zy­denc­kich we Fran­cji, które odbędą się w dwa tysiące dwu­dzie­stym dru­gim roku. Naj­po­waż­niej­szą kontr­kan­dy­datką Edgara wydaje się repre­zen­tantka skraj­nej pra­wicy Anita Le Briand. Wyeli­mi­no­wa­nie pre­zy­denta Melan­chona uła­twi­łoby jej zwy­cię­stwo. Trzeba wie­dzieć, że jest hołu­biona przez wiele zorien­to­wa­nych pra­wi­cowo, popu­li­stycz­nie, anty­eu­ro­pej­sko i – cza­sem jaw­nie, a cza­sem skry­cie – pro­ro­syj­sko rzą­dów, w tym pol­ski czy węgier­ski. Za tym przy­pusz­cze­niem idzie następne, poparte solid­nymi danymi wywia­dow­czymi. Otóż nie mamy poję­cia, co knuje Mig­mar, wiemy jed­nak z nie­mal stu­pro­cen­tową pew­no­ścią, że w ciągu naj­bliż­szych mie­sięcy Rosja zbroj­nie zaata­kuje Ukra­inę, pla­nu­jąc jej cał­ko­witą anek­sję. Powia­do­mi­li­śmy przez kanały wywia­dow­cze naszych sojusz­ni­ków z NATO, ale uczci­wie trzeba przy­znać, że nasze dane nie zostały potrak­to­wane z nale­żytą powagą, że tak to łagod­nie ujmę. Więk­szość się łudzi, że Rosja tylko pręży muskuły, aby znowu coś wyne­go­cjo­wać. Klu­czowa będzie Pol­ska, jako poten­cjalny szlak prze­rzutu uzbro­je­nia dla Ukra­iny, gdy doj­dzie do otwar­tej wojny. Jeśliby więc wybory wygrała pro­ro­syj­ska Le Briand, poten­cjalna koali­cja kra­jów wol­nego świata byłaby nie­pełna i osła­biona bra­kiem Fran­cji.

– To zatem Rosja? – Paul zawie­sił głos. Była to raczej kon­sta­ta­cja niż pyta­nie. Zupeł­nie jakby znał odpo­wiedź, ale cze­kał, aż ktoś inny ją wypo­wie, by nabrała real­no­ści.

– Wszystko na to wska­zuje – spu­en­to­wał krótko Bum­pler. – Nasza wie­dza na temat rosną­cej agre­sji Rosji pogłę­bia się z dnia na dzień, wciąż jed­nak mamy za mało danych, by pre­cy­zyj­nie okre­ślić zagro­że­nia dla wol­nego świata. Oba­wiam się, że o ile pre­zy­dent Rosji Putin­cew nie odważy się zaata­ko­wać NATO zbroj­nie, bo w zakre­sie broni kon­wen­cjo­nal­nej jest trzy­krot­nie słab­szy, o tyle będzie kom­bi­no­wał, jak nam mak­sy­mal­nie doku­czyć bez jed­nego wystrzału.

– Okej, ale jak my możemy być pomocni w tym zwar­ciu tyta­nów? – Po raz pierw­szy ode­zwał się Weber. – Jeste­śmy zwy­kłymi chi­rur­gami klatki pier­sio­wej, w dodatku cho­rymi na mie­lo­fi­brozę. Dzięki Raj­czy­kowi i jego anti­do­tum szczę­śli­wie żyjemy i mamy się dobrze, ale pamię­tajmy, że nasz przy­ja­ciel Erino Ran­done nie docze­kał sku­tecz­nego lecze­nia.

Tym razem Bum­pler się lekko uśmiech­nął.

– Pełna zgoda. Nikt nie wymaga, byście zaj­mo­wali się czymś innym niż wasza pro­fe­sja, dla­tego życzę wszyst­kim bez­piecz­nego powrotu do domów i odda­nia się tym zaję­ciom, które spra­wiają im przy­jem­ność, Yang Town­send zaś życzę szczę­śli­wego porodu i opieki nad małym Erino, gdyż jak pamię­tam, tak chło­piec ma mieć na imię na część zmar­łego pro­fe­sora Ran­done.

– W isto­cie. – Paul kiw­nął głową. – Ale jak cię znam, Greg, chciał­byś coś dodać.

Bum­pler uśmiech­nął się sze­rzej.

– Wybacz­cie mój uśmiech, zapewne tro­chę nie­sto­sowny na sty­pie, ale nie mogę wyjść z podziwu nad waszymi zdol­no­ściami dia­gno­stycz­nymi. Rze­czy­wi­ście, życzę wam powrotu do spo­koj­nej, ulu­bio­nej pracy, choć muszę dodać, że my też będziemy pra­co­wać, nie mogę więc wyklu­czyć, że za jakiś czas zapro­simy was – tu czy do Sta­nów, a może do jesz­cze innego miej­sca – by ponow­nie poroz­ma­wiać, gdy będziemy mieli coś istot­nego do prze­ka­za­nia. Przy­po­mi­nam raz jesz­cze o pouf­no­ści naszego spo­tka­nia. Potrak­tuj­cie to poważ­nie, bo wła­śnie zbyt sze­roki obieg infor­ma­cji – inten­cjo­nalny czy nie – dopro­wa­dził do tego dra­ma­tycz­nego wie­czoru w Chile.

Raj­czyk, który przez całe spo­tka­nie nie ode­zwał się ani sło­wem, burk­nął pod nosem:

– Intu­icja mi pod­po­wiada, że będę miał jesz­cze coś do zro­bie­nia.

Kie­liszki napeł­niono zna­ko­mi­tym fran­cu­skim winem i podano główne danie. Była to woło­wina po bur­gundzku, ser­wo­wana z ziem­nia­cza­nym gra­tin i mło­dymi warzy­wami. Zapach był głę­boki i inten­sywny, jakby chciał przy­po­mnieć, że życie – mimo wszystko – toczy się dalej.

Za oknami roz­cią­gał się wie­czorny Paryż, mgli­sty i mokry, z reflek­sami świa­tła odbi­ja­ją­cymi się od bru­ko­wa­nych ulic.

Rozdział II

Listopad 2021

Stan psy­chiczny Mig­mara był daleki od ide­ału, a szcze­rze mówiąc, balan­so­wał na gra­nicy total­nej depre­sji.

Na doda­tek ta pogoda. Zimą w górach Turk­me­ni­stanu wiał suchy, szar­piący wiatr. Pył wni­kał wszę­dzie: w oczy, w ubra­nia, w myśli. Mig­mar sie­dział godzi­nami przy zaku­rzo­nym stole, ście­ra­jąc bez­wied­nie łok­ciem dro­biny pia­sku, które osia­dały nawet w zamknię­tym pomiesz­cze­niu.

Jego mor­der­cze zamiary legły w gru­zach, próba zmiany pla­nów i wej­ścia w dzie­dzinę mate­ria­łów nukle­ar­nych zakoń­czyła się spek­ta­ku­larną klę­ską i bom­bar­do­wa­niem taj­nego labo­ra­to­rium Guo Tanga, a jego drugi spon­sor, Rahul Kovin­dra, prze­padł bez śladu i nie dało się nawią­zać z nim żad­nego kon­taktu, cho­dziły tylko słu­chy, że gnije w chiń­skim wię­zie­niu gdzieś w inte­rio­rze. Mig­mar usi­ło­wał dociec, co spo­wo­do­wało jego upa­dek, i cho­ciaż koja­rzył – głów­nie z mass mediów – sekwen­cję zda­rzeń, to wciąż podej­rze­wał, że za jego klę­ską stały inne, potęż­niej­sze siły. Ta smutna kon­sta­ta­cja nie doda­wała mu otu­chy, wie­dział, że droga powrotu do oto­cze­nia dalaj­lamy jest przed nim defi­ni­tyw­nie zamknięta.

Wyko­rzy­stał stare kon­takty i zaszył się w zapa­dłej wio­sce gdzieś w Turk­me­ni­sta­nie, gdzie twardo i nie­po­dziel­nie rzą­dził były sekre­tarz komu­ni­stycz­nej par­tii Turk­meń­skiej Repu­bliki Radziec­kiej, który po roz­pa­dzie Związku Sowiec­kiego i powsta­niu Turk­me­ni­stanu kazał się tytu­ło­wać Turk­men­pa­szą, na dzie­siątki lat pogrą­ża­jąc kraj w odmę­tach fasa­do­wej i w pełni kon­tro­lo­wa­nej pseu­do­de­mo­kra­cji.

Mig­mar spę­dzał teraz całe dnie na leże­niu w łożu z bal­da­chi­mem dla ochrony przed insek­tami, rzad­kich wędrów­kach po oko­licy i pró­bach przy­po­mnie­nia sobie reguł świata medy­ta­cji, w któ­rym kie­dyś wzra­stał po tra­gicz­nym dzie­ciń­stwie. Humoru nie popra­wiało mu nara­sta­jące prze­ko­na­nie, że już do końca życia będzie ska­zany na taką wege­ta­cję, choć jego chory umysł wciąż kar­mił się zbrod­ni­czymi wizjami zemsty na Chiń­czy­kach. Nie­stety, wyglą­dało na to, że jego nie­chlubna rola w histo­rii ludz­ko­ści dobie­gła końca i pozo­sta­nie wyłącz­nie w jego gło­wie.

Przez pierw­sze tygo­dnie nie odzy­wał się nie­mal do nikogo. Jadał mało, głów­nie ryż z chle­bem lepio­nym na bla­sze. Palił lokalne papie­rosy o gry­zą­cym zapa­chu i prze­glą­dał stare notatki, któ­rych zna­cze­nie sam już ledwo rozu­miał.

Wszystko się zmie­niło pew­nego mroź­nego poranka, kiedy powie­trze tak się ochło­dziło, że z ust wydo­by­wały się obłoczki pary. Gdy Mig­mar usły­szał skrzyp­nię­cie zawia­sów, doszedł do wnio­sku, że to pew­nie sąsiad, ale wtedy do chaty wkro­czyło trzech rosłych męż­czyzn, z daleka już wyglą­da­ją­cych na agen­tów służb bez­pie­czeń­stwa, któ­rzy bez­ce­re­mo­nial­nie i bez wyja­śnie­nia naj­pierw go obez­wład­nili, a następ­nie uśpili chlo­ro­for­mem przy­tknię­tym do nosa i ust. W ostat­nim momen­cie świa­do­mo­ści prze­mknęła mu myśl, że to agenci Turk­men­pa­szy, któ­rzy z nie­wia­do­mych przy­czyn chcą go dokądś wywieźć, a już zupeł­nie ostat­nią myślą było, że jed­nak karma wraca i Mig­mar podzieli los pro­fe­sora Webera, potrak­to­wa­nego przez jego ludzi w nie­mal iden­tyczny spo­sób. Poczuł meta­liczny posmak w ustach i pie­kący chłód w nosie. Świat skur­czył się do wąskiego tunelu. Reszt­kami świa­do­mo­ści zdą­żył jesz­cze zare­je­stro­wać, że jeden z napast­ni­ków miał brudne paznok­cie – rodzaj detalu, który zostaje w pamięci cał­ko­wi­cie bez sensu.

Obu­dził się w tłu­ką­cym się po wer­te­pach gaziku. Sil­nik war­czał nie­równo, a Mig­mar obi­jał się o meta­lową burtę jak worek kar­to­fli. W kabi­nie uno­siła się woń sta­rego oleju i wil­goci. Było mu nie­do­brze – nie tylko z powodu jazdy, lecz także ze stra­chu, który ści­skał mu gar­dło. W końcu wje­chali na teren ogro­dzony dru­tem kol­cza­stym. Oka­zało się, że to lot­ni­sko, naj­praw­do­po­dob­niej woj­skowe. W zasięgu wzroku stał nie­duży odrzu­to­wiec bez ozna­czeń. Mig­mar widział to wszystko, gdyż nie zasło­nięto mu oczu. Wszel­kie próby – podej­mo­wane w róż­nych języ­kach – zagad­nię­cia eskor­tu­ją­cych go trzech osił­ków o rysach nie­pa­su­ją­cych do żad­nego ple­mie­nia, choć raczej azja­tyc­kich, speł­zały na niczym, bo tamci po pro­stu mil­czeli. Mig­mar doszedł w końcu do wnio­sku, że skoro ma lecieć samo­lo­tem, to zapewne raczej poza Turk­me­ni­stan, ponie­waż wiel­kość tego kraju naka­zy­wa­łaby raczej trans­port dro­gowy.

Bez słowa, sta­now­czo, acz bez prze­mocy został wsa­dzony do samo­lotu, który nie­mal natych­miast roz­po­czął koło­wa­nie i wystar­to­wał. W kabi­nie Mig­mar zoba­czył liczne napisy po rosyj­sku, lecz nie przy­kła­dał do tego wagi, jako że w tym rejo­nie świata rosyj­ska tech­no­lo­gia domi­no­wała. Gruba war­stwa chmur nie pozwa­lała obser­wo­wać ziemi, po poło­że­niu słońca zorien­to­wał się jed­nak, że lecą na pół­noc. Przy­po­mniaw­szy sobie coś nie­coś z geo­gra­fii, zaczął podej­rze­wać, że wylą­dują w Bisz­keku w Kir­gi­sta­nie, w Ałma­tach lub Asta­nie (chwi­lowo zwa­nej Nur­suł­ta­nem na cześć post­ko­mu­ni­stycz­nego kacyka) w Kazach­sta­nie albo jesz­cze gdzieś dalej, w któ­rymś z miast Rosji. Zma­ga­jąc się z jało­wymi spe­ku­la­cjami co do celu podróży i – zwłasz­cza – powo­dów jego porwa­nia, zapadł w sen, z któ­rego obu­dziło go dopiero pod­cho­dze­nie do lądo­wa­nia. Kiedy poko­nali war­stwę chmur i zoba­czył zie­mię, nie­wiele mu to dało, gdyż samo­lot ewi­dent­nie zmie­rzał do jakie­goś lot­ni­ska poło­żo­nego w środku bez­kre­snego lasu, gdzie rze­czy­wi­ście wylą­do­wał.

Mig­mar nie roz­po­znał żad­nego punktu orien­ta­cyj­nego. Nawet linie kole­jowe – zwy­kle pomocne – zda­wały się tu cien­kimi kre­chami prze­ci­na­ją­cymi nie­koń­czącą się ścianę drzew. Jego straż­nicy, choć na­dal obce­sowi, acz nie bru­talni, tym razem nało­żyli mu na głowę nie­prze­zierny czarny worek i popro­wa­dzili do samo­chodu, który sądząc po wyso­ko­ści wsia­da­nia, był SUV-em, a po cichym i dość szla­chet­nym dźwięku sil­nika – raczej luk­su­so­wym. Pomy­ślał, że to musi być dobry znak, bo gdyby chcieli go skrzyw­dzić czy zabić, pew­nie posłu­ży­liby się jakimś pry­mi­tyw­nym pojaz­dem woj­sko­wym. Po chwili zasta­no­wie­nia uznał te przy­pusz­cze­nia za nie­do­rzeczne. Jeśli chcą mnie uka­tru­pić, to mogą to zro­bić w naj­droż­szym hotelu w bia­łych ręka­wicz­kach, pomy­ślał.

Po zatrzy­ma­niu samo­chodu i zdję­ciu kap­tura jego oczom uka­zał się oto­czony lasem, samotny kil­ku­pię­trowy budy­nek z pła­skim dachem, typowy dla socja­li­stycz­nego budow­nic­twa. Bez zbęd­nych cere­gieli popro­wa­dzono go przez brzydki hol nad­zo­ro­wany przez trzech uzbro­jo­nych straż­ni­ków do jed­nego z pokoi na dru­gim pię­trze, wypo­sa­żo­nego w małą, lekko obskurną łazienkę z prysz­ni­cem, tele­wi­zor, czaj­nik i mini­lo­dówkę. Zlew prze­cie­kał, kafelki miały odpry­ski, a lustro było wąskie, zamglone i z pęk­nię­ciem w lewym gór­nym rogu. Mig­mar przez chwilę wpa­try­wał się w swoje odbi­cie – posta­rzał się, i to mocno. Siwi­zna zazna­czała się na jego skro­niach o wiele moc­niej niż jesz­cze parę mie­sięcy temu.

W sza­fie zna­lazł kilka zmian pro­stych ubrań i cie­płą kurtkę oraz buty, ręcz­niki i przy­bory toa­le­towe. Po raz pierw­szy usły­szał głos jed­nego z eskor­tu­ją­cych go straż­ni­ków, który w miarę poprawną angielsz­czy­zną poin­for­mo­wał go zwięźle, że ma się roz­go­ścić, trzy razy dzien­nie dosta­nie posi­łek, może opusz­czać budy­nek, cho­ciaż będzie stale pil­no­wany, a przede wszyst­kim ma cze­kać na dal­sze instruk­cje. Mig­mar spoj­rzał na niego uważ­nie. Męż­czy­zna miał krótką brodę i wyraźną bli­znę nad łukiem brwio­wym. Mówił płyn­nie, lecz bez emo­cji. Ton był wyuczony – jak u auto­matu infor­mu­ją­cego o godzi­nach otwar­cia.

Przez głowę prze­mknęła mu kolejna prze­wrotna myśl: nie jest to może klasz­tor Mate­nari Gongka, ale sytu­acja wypisz wyma­luj bliź­nia­cza z sytu­acją Webera. Został porwany, nie wie, gdzie jest, ma pewien zakres swo­body – wła­ści­wie więk­szy niż Weber, choć to się jesz­cze pew­nie okaże – no i przede wszyst­kim nie ma poję­cia, o co w tym wszyst­kim cho­dzi, co z nim zro­bią i czy znaj­dzie się grupa przy­ja­ciół, która go odszuka i odbije z rąk pory­wa­czy. Co do tego ostat­niego prze­peł­niały go naj­więk­sze wąt­pli­wo­ści, dobrze bowiem wie­dział, że nie ma przy­ja­ciół, a jedyni dwaj ludzie, któ­rzy spon­so­ro­wali jego dzia­łal­ność, znik­nęli z hory­zontu. Tanga sam zamor­do­wał, Kovin­dra zaś prze­padł bez śladu. Zresztą ich też trudno by było uznać za przy­ja­ciół. Nawet gdyby żyli i byli aktywni, zapewne by się go wyparli, uda­jąc, że go nie znają.

Tele­fonu nie było, ale włą­czył tele­wi­zor. Miał do dys­po­zy­cji zale­d­wie kilka kana­łów – wszyst­kie w języku rosyj­skim. Na jed­nym zoba­czył pre­zy­denta Rosji Putin­cewa oto­czo­nego roz­en­tu­zja­zmo­wa­nym tłu­mem. Dyk­ta­tor ści­skał dłoń sta­ruszce w chu­stce, dzieci machały cho­rą­giew­kami, a spi­ker prze­ma­wiał tonem nie­malże lirycz­nym. Mig­mar odło­żył pilota i prze­su­nął pal­cem po stole. Nabrał prze­ko­na­nia, że jest w Rosji, ale za żadne skarby nie potra­fił się domy­ślić dla­czego. Przy­mknąw­szy oczy, przy­po­mniał sobie pierw­sze słowo, jakiego się nauczył w klasz­to­rze: „cisza”. Teraz zro­zu­miał, że nie zawsze ozna­czała ona spo­kój.

Rozdział III

Grudzień 2021

Mig­mar nudził się jak mops w swoim miej­scu odosob­nie­nia, zabi­ja­jąc czas czy­ta­niem kla­sycz­nej lite­ra­tury euro­pej­skiej, którą dotych­czas znał tylko pobież­nie. Książki były stare, wysłu­żone, w mięk­kich okład­kach, z biblio­tecz­nymi pie­cząt­kami w cyry­licy i zakład­kami zro­bio­nymi z porwa­nych opa­ko­wań po her­ba­tach. Naj­czę­ściej czy­tał wie­czo­rami, przy lampce, któ­rej świa­tło pła­tało nie­kiedy figla. Wiele pozy­cji zro­biło na nim wra­że­nie, ale naj­więk­sze chyba Zbrod­nia i kara, która wręcz nim wstrzą­snęła. Spa­ce­ro­wał po nie­cie­ka­wej oko­licy wokół budynku, zawsze pod nad­zo­rem, choć trzeba przy­znać, że dość dys­kret­nym.

Zimą ścieżki wokół pokryte były lodem. Bro­dził po kolana w śniegu lub szu­rał butami po przy­mar­z­nię­tym bło­cie. Z cza­sem poznał każdą gałąź, każdy pień. Z nie­ja­kim zdu­mie­niem skon­sta­to­wał, że w ogóle nie myślał o żad­nej for­mie medy­ta­cji. Zamiast tego coraz czę­ściej zasy­piał w ubra­niu, z pilo­tem w dłoni i budził się w środku nocy z uczu­ciem trud­nego do opa­no­wa­nia lęku. Pomy­ślał, że powi­nien się tym zmar­twić, póź­niej wszakże doszedł do wnio­sku, że czas spę­dzony w oto­cze­niu dalaj­lamy to już led­wie mgli­sty epi­zod, do któ­rego nie warto wra­cać. Zaczął się uczyć rosyj­skiego, co przy jego nie­wąt­pli­wych zdol­no­ściach języ­ko­wych przy­cho­dziło mu z łatwo­ścią. Bły­ska­wicz­nie zapa­mię­ty­wał słowa. Na jed­nym z kana­łów ktoś z emfazą cyto­wał Cze­chowa. Mig­mar zano­to­wał w myślach wymowę. Wie­czo­rami ćwi­czył into­na­cję, powta­rza­jąc zda­nia bez­gło­śnie, jakby tre­no­wał zaklę­cia. Głów­nie korzy­stał wła­śnie z tele­wi­zji, straż­nicy bowiem – nawet jeśli się udało pod­słu­chać ich roz­mowy – byli raczej lako­niczni. Nie pro­sił o pod­ręcz­niki do nauki języka, gdyż intu­icja mu pod­po­wia­dała, że lepiej się sta­nie, jeśli nie będzie się przy­zna­wał do coraz więk­szej bie­gło­ści w języku swo­ich gospo­da­rzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki