Ręka na ścianie - Maureen Johnson - ebook + książka

Ręka na ścianie ebook

Maureen Johnson

4,3

Opis

Wielowarstwowa, nowoczesna powieść detektywistyczna. Jeśli szukasz morderstwa, morderstwo znajdzie Ciebie...

Akademia Ellinghama musi być przeklęta. Nie żyją już trzy osoby, które znalazły się w złym miejscu o niewłaściwym czasie. I to wszystko w momencie wielkiego triumfu Stevie, która wie już, kim jest Nieodgadniony. Rozwikłała tajemnicę. Największą zagadkę stulecia.

A przynajmniej tak się jej wydaje. Jak to, co się dzieje teraz, jest powiązane z przeszłością? W tym miejscu zagadek i tajemnic muszą być też odpowiedzi...

Jak zachowa się Stevie, kiedy Akademii zagrozi ewakuacja? Czy zostanie na posterunku, by zetknąć się oko w oko z mordercą? Czy rozwiąże zagadkę zabójstw sprzed 75 lat?

Finał trylogii zapowiada się równie intrygująco i emocjonująco, co dwie poprzednie części!

Ten bestseller „New York Timesa” i „USA Today” sprawi, że Wasz puls gwałtownie przyspieszy!

Czytelnicy, trzymajcie się mocno: przed Wami jeszcze jedna runda i wszystkie znaki na ziemi i na niebie wskazują, że dacie się za nią pokroić — „Publishers Weekly”

(...) wielowarstwowa, nowoczesna powieść detektywistyczna — „New York Times Book Review”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (99 ocen)
45
40
13
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Solind

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki Pani Maureen 😊 Dla fanów zagadek jak znalazł 😉
00

Popularność




The Hand on the Wall Copyright © 2020 by Maureen Johnson Copyright ©2020 by HarperCollins Publishers Published by arrangement with HarperCollins Children’s Book, a division of HarperCollins Publishers.
Translation ©2020 Paweł Łopatka Copyright © for the Polish edition by Poradnia K, 2020 Wydanie I
Redaktor prowadzący: PAULINA POTRYKUS-WOŹNIAK
Redakcja: JOANNA TARGOŃ
Korekta: MAGDALENA GERAGA
Adaptacja okładki dla polskiej edycji oraz projekt typograficzny: JOANNA RENIGER
Łamanie: MONIKA ŚWITALSKA / Good Mood Studio
Jacket art by Leo Nickolls Jacket design by Katie Fitch
ISBN 978-83-66005-89-1
Wydawnictwo Poradnia K Sp. z o.o. Prezes: Joanna Bażyńska 00-544 Warszawa, ul. Wilcza 25 lok. 6 e-mail: [email protected]
Poznaj nasze inne książki. Zapraszamy do księgarni:www.poradniak.plfacebook.com/poradniakinstagram.com/poradnia_k_wydawnictwo
Konwersja: eLitera s.c.

Danowi Sinkerowi, dzięki któremu zrozumiałam istotę tworzenia, nauczyłam się walczyć, odkryłam punk, Disneyland i tacos.

Do zobaczenia w Nawiedzonym Domu, bracie.

FEDERALNE BIURO ŚLEDCZE

Fotografia listu, który nadszedł do rezydencji Ellinghamów

8 kwietnia 1936 roku

.

15 grudnia 1932 roku

Od kilku godzin sypał śnieg. Omiatał okna i, osiadając na parapetach, tworzył maleńkie krajobrazy, imitujące widoczne w oddali góry. Albert Ellingham siedział na krześle wyściełanym ciemnofioletowym aksamitem. Na stoliku naprzeciw niego tykał z zadowoleniem zegar z zielonego marmuru. Poza tykaniem i trzaskiem ognia nie było słychać niczego. Śnieg izolował od świata.

– Najwyższy czas na jakieś wieści – rzucił Ellingham.

Adresatem jego słów był Leonard Holmes Nair, który leżał wyciągnięty na sofie po drugiej stronie pokoju, okryty futrzanym pledem i pochłonięty lekturą francuskiej powieści. Wysoki, chudy jak tyczka Leo – zaprzyjaźniony z Ellinghamami malarz i pożeracz kobiecych serc – miał na sobie bonżurkę z błękitnego aksamitu. Zaszyci od dwóch tygodni w prywatnym szpitalu w Alpach, Albert i Leo patrzyli na śnieg, pili grzane wino, czytali i czekali... czekali na to, co miało się stać w środku nocy. Lekarze i pielęgniarki już przystąpili do akcji, umieszczając przyszłą matkę w luksusowej izbie porodowej. Kiedy jest się jednym z najbogatszych ludzi w Stanach, na urodzenie potomka można mieć do wyłącznej dyspozycji cały taki szwajcarski szpital jak ten.

– Te zagadkowe zjawiska natury wymagają czasu – odparł Leo, nie podnosząc wzroku znad książki.

– Niedługo już minie dziewięć godzin.

– Zamiast patrzeć na zegar, Albercie, lepiej byś się czegoś napił.

Albert wstał i wsunął ręce do kieszeni. Podszedł do najbliższego, a później najdalszego okna, po czym wrócił do pierwszego. Widok był fantastyczny – śnieg, góry, spiczaste dachy alpejskich chat w dolinie.

– Napij się czegoś – powtórzył Leo. – Zadzwoń po drinka. Zadzwoń... dzwonidłem. Zadzwoń dzwonidłem. Gdzież ono jest?

Albert podszedł do kominka i pociągnął za złotą gałkę na końcu jedwabnego sznura. Gdzieś daleko rozległ się cichutki dzwonek. Po chwili drzwi się otworzyły i do pokoju weszła młoda kobieta w niebieskiej wełnianej sukience, wykrochmalonym na sztywno fartuchu pielęgniarskim i białym czepku.

– Tak, Herr Ellingham? – spytała.

– Wiadomo coś?

– Niestety nie, Herr Ellingham.

– Trzeba nam Glühwein – zwrócił się do niej Leo. – Er braucht etwas zu essen. Wurst und Brot. Käse[1].

– Ich verstehe, Herr Nair; Ich bringe Ihnen etwas, einen Moment bitte[2]. – Pielęgniarka wycofała się z pokoju i zasunęła za sobą drzwi.

– Może coś jest nie tak – rzekł Albert.

– Albercie...

– Idę na górę.

– Albercie – powtórzył Leo. – Kazałeś mi usiąść ci na kolanach, gdybyś się tam wybierał. Wprawdzie nie jestem zbyt wysportowany, ale ważę więcej niż ty, więc naprawdę niezły ze mnie balast. Włączmy radio. A może w coś zagramy?

Propozycja gry zwykle usadzała Alberta w jednej chwili, tym razem jednak przestał kręcić się po gabinecie dopiero gdy pielęgniarka pojawiła się ponownie – wnosząc na tacy dwa rubinowe kieliszki napełnione grzanym winem oraz kiełbasę pokrojoną w plastry, chleb i ser.

– Usiądź – zakomenderował Leo. – Zjedz to.

Albert nie usiadł, tylko wskazał zegar.

– Ten zegar... – rzekł. – Kupiłem go kilka dni temu, gdy byliśmy w Zurychu, u antykwariusza. To osiemnastowieczny antyk. Ponoć należał do Marii Antoniny. – Objął zegar dłońmi i spojrzał na niego, jakby czekając, że ten coś mu powie. – To pewnie ekstrawagancja. – Albert podniósł zegar. – A biorąc pod uwagę cenę, ekstrawagancja pierwszej wody. Ma też pewną zabawną tajemnicę – zmyślnie ukrytą w podstawie szufladkę. Gdy się go odwróci do góry nogami, widać wklęśnięcie, które się przyciska...

Nad ich głowami nastąpiło poruszenie. Rozległ się krzyk. Pospieszne kroki. Wrzask bólu. Albert odstawił zegar z łoskotem.

– Wygląda na to, że półsen minął – powiedział Leo, patrząc na sufit. – Rety.

Hałas nasilił się – z góry dochodziły przeszywające krzyki rodzącej. Albert i Leo przenieśli się z przytulnego gabinetu do znacznie chłodniejszej poczekalni przy schodach. Obaj stali.

– Tak strasznie cierpi – rzekł z troską Leo, spoglądając w górę ciemnych schodów. – Nie wierzę, żeby się nie dało rodzić z mniejszym bólem.

Krzyki umilkły i na chwilę zapadła głucha cisza, po czym rozległ się płacz noworodka. Albert pognał na górę, przeskakując po dwa stopnie, a na półpiętrze pośliznął się z pośpiechu. W korytarzu pod drzwiami izby porodowej czekała już na niego ta sama młoda pielęgniarka.

– Momencik, Herr Ellingham – powiedziała z uśmiechem. – Trzeba odciąć pępowinę.

– Mów! – rzekł bez tchu.

– To dziewczynka, Herr Ellingham.

– To dziewczynka. – Albert zakręcił się w kółko, omal nie przewracając przyjaciela.

– Tak – odparł Leo. – Słyszałem.

– Dziewczynka. Dziewczynka, tak jak czułem. Wiedziałem, że to będzie dziewczynka. Dziewczyneczka! Sprawię jej największy dom dla lalek na świecie, Leo. Taki, że można by w nim zamieszkać!

Drzwi uchyliły się. Albert bez namysłu przecisnął się obok pielęgniarki i wbiegł do środka. W pokoju panowała ciemność, bo okna zasłonięto przed oślepiającym śnieżnym blaskiem. Aromat życia – zapachy krwi i potu – mieszał się z ostrą wonią środka odkażającego. Lekarz odwiesił maskę oddechową na haczyk na ścianie i wyrównał poziom gazu w zbiorniku. Jedna pielęgniarka wylała do zlewu różową wodę z białej emaliowanej miednicy. Kiedy druga zdjęła z łóżka mokrą pościel, trzecia błyskawicznie zastąpiła ja świeżą. Biegały tam i z powrotem, odsłaniając okna i zastępując tace z przyrządami dzbanami pełnymi kwiatów. Był to wdzięczny, świetnie opanowany balet; w ciągu kilku minut izba porodowa zmieniła się w pogodny apartament hotelowy. I nic dziwnego, bo wszystko to się działo w najlepszym prywatnym szpitalu na świecie.

Albert utkwił wzrok w swojej żonie, Iris, która trzymała zawinięte w żółty kocyk dziecko. Roznosiła go taka euforia, że niemal zatracił poczucie rzeczywistości; belki pod sufitem chyliły się, aby go wesprzeć, gdy ruszył w stronę Iris i dziecka w jej ramionach.

– Jest piękna – stwierdził Albert. – Jest nadzwyczajna. Jest...

Głos mu się załamał. Różowiutka dziewczynka zaciskała piąstki, przymykała oczy i oznajmiała donośnym płaczem swoje istnienie. Była samym życiem.

– Jest nasza – wyszeptała Iris.

– Mogę ją potrzymać? – odezwał się ktoś na drugim końcu pokoju. Albert i Iris odwrócili się do leżącej na łóżku kobiety. Jej rozpalona twarz lśniła od potu.

– Naturalnie! – odparła Iris. – Naturalnie, kochanie. Oczywiście.

Iris delikatnie ułożyła niemowlę w ramionach Flory Robinson. Flora była osłabiona, wciąż jeszcze pod wpływem leków. Jasne włosy lepiły jej się do czoła. Pielęgniarki starannie okryły kocami ją i dziecko. Mrugała, zdumiona osóbką, którą wydała właśnie na świat.

– Mój Boże – rzekła, patrząc na twarzyczkę małej. – Czy to moje dzieło?

– Spisałaś się na medal. – Iris odgarnęła wilgotne loki z czoła przyjaciółki. – Skarbie, byłaś wielka. Byłaś fenomenalna.

– Dalibyście mi jeszcze chwilę? – poprosiła Flora. – Żebym ją potrzymała.

– To dobry pomysł – stwierdziła pielęgniarka. – Niech potrzyma. To służy dziecku. Wkrótce będzie musiała karmić piersią. Może, Herr Ellingham, Frau Ellingham, wyjdziecie? Tylko na moment.

Iris i Albert wycofali się z pokoju. Leo zszedł już na dół, więc zostali na korytarzu sami.

– Ani słowa o ojcu, dziwne, prawda? – spytał cicho Albert. – Sądziłem, że choć o nim napomknie podczas tych dziewięciu godzin – dodał, mając na myśli poród.

– Rzeczywiście – odszepnęła Iris.

– Nieważne. Nieważne. Poradzimy sobie z nim, jeśli się pojawi.

Na korytarz wyszła pielęgniarka z masą spiętych klipsem urzędowych formularzy.

– Przepraszam – rzekła. – Mają państwo imię dla dziecka?

Albert spojrzał na Iris, która kiwnęła głową.

– Alice – odpowiedział Albert. – Nazywa się Alice Madeleine Ellingham. I będzie najszczęśliwszą dziewczynką na świecie.

Fragment książki dr Irene FentonNieodgadniony: Zbrodnie w posiadłości Ellinghamów

Od porwania żony i córki i zamordowania Dolores Epstein, a także w trakcie procesu Antona Vorachka Albert Ellingham prowadził poszukiwania. Jego starań nie spowolniła nawet śmierć Vorachka na schodach sądu, mimo że przypuszczalnie był on jedyną osobą, która mogła znać miejsce pobytu Alice. Przekonany, że ktoś jednak musi coś wiedzieć, Albert Ellingham nie szczędził kosztów. Występował w programach radiowych. Niestrudzenie rozmawiał z politykami. Był gotów pójść wszędzie i spotkać się z każdym, kto by mu wskazał, gdzie może znaleźć córkę.

Pierwszego listopada 1938 roku funkcjonariusze policji i Federalnego Biura Śledczego przeczesywali jezioro Champlain w poszukiwaniu Alberta Ellinghama i George’a Marsha, którzy wybrali się na popołudniową przejażdżkę jachtem Ellinghama „Kraina czarów”. Krótko przed zachodem słońca spokojny vermoncki zmierzch zakłóciła potężna eksplozja na jeziorze.

Gdy miejscowi rybacy udali się łodziami na miejsce wybuchu, znaleźli tam szczątki zniszczonego jachtu – zwęglone kawałki drewna, osmalone poduszki, fragmenty mosiężnych okuć, strzępy liny. Znaleźli też coś znacznie bardziej zatrważającego: ludzkie zwłoki w stanie nie lepszym niż łódź.

Mimo że ciał Alberta Ellinghama i George’a Marsha nie odtworzono w całości, udało się ustalić, że śmierć ponieśli obaj.

Niezwłocznie rozpoczęto śledztwo. Hipotez na temat przyczyn śmierci jednego z najbogatszych i najbardziej znanych Amerykanów było wiele – jednak ostatecznie nie doszło do procesu. Najbardziej prawdopodobna wydawała się teoria, że Albert Ellingham padł ofiarą ataku anarchistów – zwłaszcza że do zabójstwa przyznawały się trzy różne ugrupowania. Wraz ze śmiercią Alberta Ellinghama zapał osób odpowiedzialnych za sprawę Alice zaczął stygnąć. Zabrakło dopingu: wypowiadającego jej imię głosu wpływowego ojca, morza gotówki i niezliczonych telefonów. Gdy rok później wybuchła wojna w Europie, rodzinny dramat w górskiej posiadłości zbladł w obliczu tego bezmiaru nieszczęść.

Przez długie lata na policję zgłaszały się dziesiątki kobiet podających się za Alice Ellingham. Wiele z nich odprawiano z kwitkiem z uwagi na wiek lub brak fizycznego podobieństwa do zaginionej. Te zaś, które spełniały podstawowe kryteria, indagował Robert Mackenzie, osobisty sekretarz Ellinghama. Mackenzie skrupulatnie badał każde roszczenie. Wszystkie jednak okazały się fałszywe.

Z upływem czasu ożyło zainteresowanie sprawą – nie tylko samą Alice, ale też porwaniem i tym, co zaszło na jeziorze Champlain owego strasznego wieczoru. Biorąc pod uwagę obecne postępy w analizie DNA i rozwój nowoczesnych metod kryminalistycznych, rozwiązania mogą być w zasięgu ręki.

I może jeszcze uda się odnaleźć Alice Ellingham.

TRAGICZNA ŚMIERĆ WYKŁADOWCZYNIMIEJSCOWEJ UCZELNI W POŻARZE DOMUWiadomości Burlington Online4 lipca

W wyniku pożaru, do którego doszło wczoraj wieczorem w domu przy Pearl Street, zginęła doktor Irene Fenton, wykładowczyni na tutejszym wydziale historii Uniwersytetu Vermonckiego. Doktor Fenton, pracownica wydziału od dwudziestu dwóch lat, opublikowała kilkanaście książek, między innymi Nieodgadnionego: Zbrodnie w posiadłości Ellinghamów. Przypuszcza się, że pożar, który ogarnął dom około dwudziestej pierwszej, wybuchł w kuchni. Siostrzeniec doktor Fenton, który u niej mieszkał, odniósł niewielkie obrażenia...

1

Na stole leżał kościotrup, nagi, kredowobiały. Puste oczodoły i rozwarta szczęka zdawały się mówić: „Mhm, to ja. Pewnie myślicie, skąd się tu wziąłem. A to naprawdę ciekawe...”.

– Jak zobaczycie, panu Nelsonowi brakuje w prawej ręce pierwszej kości śródręcza, którą zastąpiono modelem. Za życia oczywiście miał...

– Pytanie – rzekł Mudge, podnosząc rękę. – Jak ten koleś został szkieletem? Znaczy: tu? Wiedział, że skończy w szkolnej sali?

Pix – doktor Nell Pixwell, antropolog sądowy, nauczycielka anatomii i wychowawczyni w Domu Minerwy – przerwała wykład. Jej dłoń była lekko spleciona z dłonią pana Nelsona, jakby szykowali się do wspólnego tańca na balu.

– Pana Nelsona – odparła Pix – ofiarowano szkole tuż po jej otwarciu. Jeśli się nie mylę, trafił tu za sprawą jednego z przyjaciół Alberta Ellinghama, związanego z Uniwersytetem Harvarda. Dróg, jakimi zwłoki trafiają do różnych instytucji, aby służyć jako pomoce naukowe, jest bardzo wiele. Jak wiecie, ludzie przekazują swoje ciało na potrzeby nauki. Choć oczywiście nie jest to wykluczone, nie wydaje mi się, by tak było w tym przypadku. Opierając się na pewnych materiałach i metodach, których użyto do połączenia kości, przypuszczam, że pan Nelson pochodzi z drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Zasady pozyskiwania zwłok do celów naukowych wtedy właściwie nie istniały. Zwykle wykorzystywano zwłoki więźniów. Pan Nelson odżywiał się właściwie. Był wysoki. Miał wszystkie zęby, co nietypowe w tamtych czasach. Nie miał żadnych złamań. Przypuszczam – podkreślam, że to tylko domysł...

– Ma pani na myśli obrabowanie grobu? – spytał Mudge z zaciekawieniem. – Wykradziono go, tak?

Mudge – partner Stevie Bell na zajęciach laboratoryjnych – dwumetrowy deathmetalowiec, nosił fioletowe wężowe soczewki i czarną bluzę z kapturem obwieszoną znaczkami z postaciami z filmów Disneya, w tym bardzo rzadkimi, o których z dumą opowiadał Stevie, gdy dla dobra nauki kroili oczy krowy i inne paskudne narządy. Mudge wielbił Disneya jak żadna ze znanych Stevie osób i pragnął zajmować się animatroniką. W szkole Ellinghama tacy jak on zapaleńcy czuli się mile widziani i rozumiani.

– Było to powszechne – odpowiedziała Pix. – Studenci medycyny potrzebowali zwłok. Więc zwłoki wykradali i sprzedawali adeptom sztuki medycznej „wskrzesiciele” – wskrzeszenie umarłych; rozumiecie, prawda? Jeżeli pan Nelson to dawny model anatomiczny z Harvardu, to rzeczywiście mógł pochodzić ze zrabowanego grobu. Co mi przypomina, że muszę go oddać do renowacji. Trzeba mu wymienić kość śródręcza i naprawić drut między kością haczykowatą, trójgraniastą i główkowatą. Szkielety nie mają łatwego życia. – Uśmiechnęła się, ale zaraz skrzywiła i potarła brzoskwiniowy meszek na głowie. – To tyle, jeśli chodzi o kości śródręcza – rzekła. – Pomówmy o innych kościach ręki i ramienia...

Stevie nie zdziwiło, że Pix przerwała żarty. Akademia Ellinghama przestała być miejscem, w którym można swobodnie dowcipkować o szkieletach.

Kiedy Stevie wyszła na dwór, w twarz uderzyło ją zimne powietrze. Wspaniały płaszcz czerwieni i złota opadł nagle z lasu, jakby drzewa postanowiły zrobić striptiz.

„Las. Leśne drzewa. Striptiz. Leśny striptiz... Boże, jaka jestem zmęczona”.

Przed budynkiem czekał na Stevie Nate Fisher. Siedział na ławce przygarbiony, wpatrzony w ekran telefonu. Ochłodziło się, więc mógł radośnie – choć w jego przypadku „radość” to zbyt mocne słowo – chodzić w luźnych swetrach, workowatych sztruksach i wielkich szalikach, co go zmieniało w bezkształtną kopę naturalnych i syntetycznych tworzyw.

– Gdzieś ty była? – zapytał w ramach powitania.

Wsunął Stevie do ręki kubek kawy i pączek z lukrem klonowym. Stevie uznała, że musi być klonowy – jak większość potraw i napojów w Vermont. Łyknęła haust kawy i ugryzła pączka, po czym odparła:

– Musiałam pomyśleć. Przed zajęciami spacerowałam.

– Wczoraj miałaś te same ciuchy.

Zmieszana, Stevie spojrzała po sobie. Była w obszernych spodniach dresowych, czarnych trampkach Converse i wyciągniętym swetrze oraz cienkim, czerwonym winylowym płaszczu.

– Spałam w tym – odrzekła, sypiąc okruchami pączka.

– Od dwóch dni nie pojawiasz się w stołówce. Nigdzie cię nie ma.

Istotnie – już drugi dzień nie zjadła nic konkretnego i żyła o garści płatków śniadaniowych, które wybierała z dozowników w kuchni w środku nocy. Stojąc po ciemku przy kontuarze, z dłonią pod maleńkim zsypem, pociągała dźwignię, by zaspokoić głód płatkami Froot Loops. Miała mgliste wspomnienie banana, którego skombinowała i zjadła wczoraj, siedząc wśród stosów książek na podłodze biblioteki. Unikała ludzi, unikała rozmów, starała się nie zaprzątać myśli komunikatami, bo był ich nadmiar i wymagały uporządkowania. Samotny, koczowniczy tryb życia Stevie wyniknął z trzech nader znaczących wydarzeń.

Po pierwsze: jej (przypuszczalnego) chłopaka, Davida Eastmana, zbito po twarzy w Burlington. Doprowadził do tego on sam – płacąc napastnikowi. Później wstawił filmik z pobiciem do internetu i ulotnił się jak kamfora. David był synem senatora Edwarda Kinga. Senator King pomógł Stevie wrócić do Akademii pod warunkiem, że Stevie pomoże Davidowi wziąć się w garść.

Co jej się nie udało.

Sprawa ta zapewne pochłonęłaby Stevie bez reszty, gdyby nie fakt, że tego samego dnia wieczorem zginęła w pożarze domu jej konsultantka, doktor Irene Fenton. Stevie nie była zaprzyjaźniona z doktor Fenton (albo Fenton, jak ta wolała być nazywana). Straszne zdarzenie miało jeden aspekt pozytywny – pożar wybuchł w Burlington, a nie w Akademii Ellinghama, o Fenton mówiono więc jako o wykładowczyni Uniwersytetu Vermonckiego, a jej śmierć nie została powiązana z Akademią. Szkoła pewnie by nie przetrwała, gdyby kojarzono ją z kolejnym zgonem. W świecie Stevie zwykle wszystko szło na opak, więc śmierć konsultantki w pożarze poza kampusem rozjaśniła jej pogmatwane nowe życie. Choć takie podejście było strasznie samolubne, Stevie stwierdziła, że musi działać pragmatycznie. Jeśli chce się rozwiązać zagadkę zbrodni, bezwzględnie trzeba się wyzbyć sentymentów.

Spraw do ogarnięcia miała więc Stevie aż nadto wiele. Ale kardynalną, o której myśli nie opuszczały jej ani na chwilę...

– Nie sądzisz, że powinniśmy pogadać? – zapytał Nate. – O tym, co się toczy? O tym, co się dzieje teraz?

„Nieliche pytanie. Co się teraz dzieje?”

– Chodź – odparła.

Odwróciła się i ruszyła przed siebie, żeby się oddalić od szkolnych zabudowań, od ludzi, od zamontowanych na słupach i drzewach kamer. Żeby nikt nie mógł ich podsłuchać, ani zobaczyć, jak pochłania pączka. Była głodna.

– Szałam... we... mów – oznajmiła, z wielkim kęsem pączka w ustach.

– Chciałaś bez cukru? A...

Przełknięcie kęsa zajęło Stevie dobrą chwilę.

– Rozwiązałam – odparła. – Sprawę Ellinghamów.

– Wiem. I właśnie o tym musimy porozmawiać. O tym, o pożarze i o reszcie. Jezu, Stevie!

– Zgadza się to – rzekła Stevie, nieco zwalniając. – George Marsh, człowiek z FBI, który chronił Ellinghamów... który znał rozkład domu, terminarze, pory przywożenia gotówki, rodzinne zwyczaje... który z łatwością zorganizowałby porwanie. Wyglądało to tak...

Lekko chwyciła Nate’a za ramię i zmieniła kierunek, prowadząc go z powrotem w stronę Wielkiego Domu. Wielki Dom – perła w koronie kampusu – był w latach trzydziestych siedzibą Ellinghamów, a dziś służył jako ośrodek administracyjny szkoły i miejsce na zabawy taneczne i imprezy. Za Domem mieścił się ogrodzony murem ogród. Stevie bez zastanowienia podeszła do znajomych drzwi w murze i otworzyła je. Zatopiony ogród nazwano tak, ponieważ niegdyś było to sztuczne jezioro i olbrzymi basen pływacki Iris Ellingham. Albert Ellingham osuszył jezioro po zniknięciu córki, gdy ktoś zasugerował, że jej zwłoki leżą na dnie. Nie znaleziono ich tam, ale jeziora już nie napełniono. I tak zostało – porośnięte trawą wielkie wgłębienie w ziemi. Pośrodku niego, na osobliwym wzgórku, czyli dawnej wyspie na jeziorze, stała szklana kopuła obserwatorium. W kopule tej dokonała żywota Dottie Epstein – a pod kopułą zginął Hayes Major.

– Więc – podjęła Stevie, wskazując kopułę. – Dottie Epstein siedzi w środku i czyta o Sherlocku Holmesie. Nagle pojawia się facet. George Marsh. Spotkanie jest zaskoczeniem dla obojga. Ciekawe, że spośród masy uczniów Akademii George Marsh napotyka akurat najbardziej błyskotliwą, której wujek jest na dodatek nowojorskim policjantem. Dottie wie, kim jest Marsh. Cały plan z miejsca się sypie, bo George Marsh wpadł w obserwatorium na Dottie. Dottie przeczuwa, że zaraz stanie się coś złego, więc robi w książce znak, starając się przekazać, na kogo patrzy. Później ginie. Ale wsypuje mordercę. Przeskok w przyszłość... – Stevie odwróciła się w stronę domu, w stronę wybrukowanego patia i przeszklonych drzwi do pokoju, który dawniej był gabinetem Alberta Ellinghama. – Albert Ellingham poświęca następne dwa lata na poszukiwanie córki, gdy któregoś dnia... coś mu się przypomina. Rozmyśla o Dottie i o znaku w książce. Wyciąga nagranie jej wypowiedzi, które zrobił – a wiemy to, bo szpulka leżała na biurku w jego gabinecie w dniu, gdy zginął – i słucha. Słuchając, uzmysławia sobie, że Dottie mogła rozpoznać George’a Marsha. Zastanawia się... – Stevie zobaczyła, jak Albert Ellingham przemierza gabinet, chodzi po skórach zwierząt, które upolował, między biurkiem a skórzanym krzesłem, wpatrzony w zegar z zielonego marmuru na kominku, stara się dociec, czy jego domysły są słuszne. – Pisze łamigłówkę, może by się sprawdzić, żeby zobaczyć, czy wierzy w to do końca. „Gdzie jest ten, kogo jakby nie ma? Na stopniu nigdy; na schodach szukać trzeba”. Rozmyśla na głos: „Na schodach... bo stale w biegu, zajęty. Kogo jakby nie ma? Detektywa. Człowieka, którego wynająłeś do prowadzenia śledztwa, który ci towarzyszył. O którym nie pomyślałeś nawet, ani nie zauważyłeś...”.

– Stevie...

– A później, tego dnia po południu, wypływa na jezioro z George’em Marshem i jacht wybucha. Powszechnie sądzono, że to sprawka anarchistów, którzy próbowali zabić Ellinghama już wcześniej, poza tym anarchistę oskarżono o porwanie Alice. Ale to bez sensu. Eksplozję jachtu spowodował jeden z nich: albo George Marsh zrozumiał, że to koniec, no i wysadził w powietrze obu, albo zrobił to, po konfrontacji z nim, Albert Ellingham. Tak czy inaczej, tam nastąpił finał. Wiem też, że na sto procent Alice nie porwał Nieodgadniony, bo wiem, że ten list napisali uczniowie stąd – pewnie dla żartu. Wszystko to było tylko zbiegiem niepowiązanych ze sobą sytuacji, które wymknęły się spod kontroli. List był dla hecy, potem porwanie poszło nie tak, no i zginęli ci wszyscy ludzie...

– Stevie – przerwał Nate, przywołując przyjaciółkę do rzeczywistości, na zimną trawę, na której stali.

– Według Fenton – ciągnęła Stevie – Albert Ellingham uzupełnił testament o kodycyl, zgodnie z którym majątek miał przypaść osobie, która znajdzie Alice. Krążyły takie pogłoski, a ona w nie wierzyła. Twierdziła, że ma dowody, ale ja ich nie widziałam. Była stuknięta – przechowywała tylko dokumenty papierowe. Notesy trzymała w starych pudłach po pizzy. Miała całą ścianę obwieszoną zdjęciami, mapami. Mówiła, że szykuje coś sensacyjnego. Gdy zadzwoniłam do niej, żeby powiedzieć, co ustaliłam, odparła, że nie może rozmawiać i że jest tam dzieciak. Potem spalił jej się dom.

Nate potarł głowę ze znużeniem.

– Dopuszczasz wypadek? – zapytał. – Odpowiedz, że tak.

– Co o tym myślisz? – spytała cicho Stevie.

– Co myślę? – odpowiedział, siadając na jednej z kamiennych ławek na skraju zatopionego ogrodu.

Stevie usiadła przy nim. Ubranie jej przenikał chłód kamienia.

– Myślę, że nie wiem, co myśleć. Szczerze mówiąc, nie do końca wierzę w spiski, bo ludzie rzadko są tak zorganizowani, by doprowadzić zawiłą intrygę do końca. Ale z drugiej strony myślę, że skoro dziwne rzeczy dzieją się w jednym miejscu i o tej samej porze, to może te rzeczy jednak się ze sobą wiążą. Hayes zginął, kiedy kręciliście wideo o sprawie Ellinghamów. A potem Ellie zginęła, uciekając, kiedy wykryłaś, że była scenarzystką filmu Hayesa. I nagle teraz ginie twoja konsultantka – na której zlecenie robiłaś research dotyczący sprawy – akurat gdy odkrywasz, kto popełnił przestępstwo stulecia. To straszne wypadki, czy może nie wypadki, ale skończyły mi się już pomysły, a muszę oszczędzać siły, żeby skuteczniej świrować. Daje ci to coś?

– Nie – odparła Stevie, patrząc na szaroróżowe niebo.

– A gdybyś teraz, posłuchaj, Stevie, przekazała wszystko, co wiesz, władzom, i odpuściła sobie to dochodzenie?

– Ale ja nic nie wiem – odrzekła. – W tym cały szkopuł. Muszę się dowiedzieć więcej. A jeśli to wszystko jest powiązane? No bo jak inaczej? Iris, Dottie i Alice; Hayes, Ellie i Fenton.

– Czyżby?

– Muszę się zastanowić. – Stevie przeczesała palcami krótkie jasne włosy. Stanęły na sztorc. Nie przejmowała się ich długością od powrotu do Akademii na początku września. Raz tylko przycięła je trochę w łazience o drugiej w nocy; trochę, bo już ledwo widziała. Przerośnięty jeż opadał jej z jednej strony na oko i nieraz stroszył się jak czub zdenerwowanej kakadu. Paznokcie miała poobgryzane do żywego mięsa i mimo że w szkole była pralnia, codziennie nosiła tę samą brudną bluzę z kapturem. Zaczęła tracić poczucie własnego ciała.

– Więc co zamierzasz? Łazić tak w kółko, nie jeść i z nikim nie gadać?

– Nie – odparła. – Muszę coś przedsięwziąć. Potrzebuję więcej informacji.

– Okej – poddał się Nate. – Skąd weźmiesz informacje, które nie są groźne albo mylne?

Stevie w zadumie przygryzła kciuk. „Niezłe pytanie”.

– Wracając do teraźniejszości – zauważył – dziś wieczorem Janelle ma próbny pokaz działania swojej maszyny. Martwi się, że nie przyjdziesz.

„Wiadomo”. Gdy Stevie wędrowała przez zakamarki swego umysłu, życie toczyło się dalej. Janelle Franklin, jej najlepsza przyjaciółka tutaj i sąsiadka zza ściany, cały czas w szkole spędziła na budowaniu maszyny Rube’a Goldberga na konkurs Waxmana. Wreszcie ją skończyła, więc chciała pokazać najbliższym znajomym. W natłoku myśli Stevie zdołała zapamiętać tylko: dziś o ósmej spojrzeć na maszynę.

– Przyjdę – obiecała. – Jasne, że przyjdę. A teraz muszę jeszcze trochę pomyśleć.

– Może lepiej idź do siebie i się prześpij. Albo weź prysznic. Bo chyba coś z tobą nie tak.

– Otóż to – Stevie potrząsnęła głową. – Coś ze mną nie tak.

– Chwila, słucham?!

– Potrzebuję pomocy – odpowiedziała z uśmiechem. – Muszę pogadać z kimś, kto uwielbia wyzwania.

.

Luty 1936 roku

– Nie przyszła, kochanie – rzekł Leonard Holmes Nair, wycierając pędzel o szmatkę. – Musimy być cierpliwi.

Naprzeciw niego, na jednym z czekających na lepszą aurę wiklinowych krzeseł, siedziała Iris Ellingham. Drżała pod białym mohairowym płaszczem, Leo jednak domyślał się, że nie z zimna. Dzień był pogodny jak na połowę lutego w górach, na tyle ciepły, że nad portretem rodziny dało się pracować przed domem. Wokół biegali z zajęć na zajęcia uczniowie nowo otwartej Akademii Ellinghama, opatuleni w płaszcze, w rękawiczkach i czapkach, z książkami pod pachą. Gwar ich pogawędek wdzierał się w krystaliczną kiedyś ciszę górskiej posiadłości. Leonard nie mógł wyjść ze zdumienia, że ten pałac – dzieło architektury i ogrodnictwa krajobrazowego, cud inżynierii i poświęcenia – przeobrażono w szkołę. Jego zdaniem było to jak przygotowanie niebiańskich potraw tylko po to, by zaraz je wynieść i patrzeć, jak padają łupem wygłodniałych szopów.

– Na pewno masz trochę – odpowiedziała Iris, wiercąc się na siedzeniu. – Zawsze coś masz.

– Powinnaś uważać. Lepiej, by cukierek nad tobą nie zapanował.

– Dość moralizowania, Leo. Daj trochę.

Wzdychając, Leo sięgnął do głębokiej kieszeni fartucha i wyjął emaliowane puzderko w kształcie buta. Wyskrobał z niego szczyptę proszku na jej dłoń.

– To naprawdę wszystko, muszę zaczekać na dostawę – powiedział. – Dobry towar idzie z Niemiec, a to wymaga czasu.

Iris schyliła się i lekko pociągnęła nosem. Gdy znów spojrzała na Leo, jej uśmiech był pogodniejszy.

– Już lepiej – rzekła.

– Żałuję, że ci to pokazałem. – Leo schował puzderko do kieszeni. – Odrobina od czasu do czasu nie zaszkodzi. Ale gdy to będziesz brała regularnie, zawładnie tobą. Widziałem, jak to wygląda.

– Muszę jakoś zabić czas – odpowiedziała, patrząc na dzieci. – Od otwarcia tego sierocińca nie zajmujemy się niczym innym.

– Pomów o tym z mężem.

– Więcej by mi dała rozmowa z tą górą. Co tylko chce Albert...

– Albert kupuje. Straszna sytuacja. Ale niejeden chciałby się w niej znaleźć, wierz mi. Tym bardziej, że panuje kryzys.

– Wiem – warknęła. – Ale powinniśmy wrócić do Nowego Jorku. Mogłabym otworzyć kuchnię. Mogłabym dziennie karmić tysiąc osób. A co robimy? Uczymy trzydzieścioro dzieci? Z których połowa to dzieci znajomych? Skoro rodzice chcą się ich pozbyć, mogą je posłać do każdej innej szkoły z internatem.

– Niestety nie umiem wytłumaczyć twego męża. Jestem tylko nadwornym malarzem.

– Jesteś idiotą.

– Owszem, ale twoim idiotą – odparł Leo. – Teraz się nie ruszaj. Podbródek wygląda nieziemsko.

Iris zastygła, ale poruszyła się po chwili, rozluźniona pod wpływem białego proszku. Idealny zarys jej podbródka przepadł.

– Powiedz mi – zaczęła. – Znam wprawdzie twoje stanowisko, jednak... Alice jest coraz starsza. W którymś momencie warto byłoby wiedzieć...

– Dobrze wiesz, że nie powinnaś mnie o to pytać. – Leo musnął pędzlem paletę i zmienił na płótnie żywy błękit w szary. Iris właściwie przestała już pozować, mógł więc teraz patrzeć na kamienne elementy dachu, stapiające się z niebem. – Ofiarowałem ci coś pięknego. Nieładnie mi się odpłacasz, Iris.

– Wiem, kochanie. Masz rację. Tylko...

– Gdyby Flora chciała, żebyś wiedziała, kto jest ojcem, powiedziałaby ci przecież, nie sądzisz? Ja nie mam pojęcia.

– Ale tobie by to zdradziła.

– Wystawiasz moją przyjaźń na próbę – odrzekł Leo. – Nie domagaj się tego, czego nie mogę dać.

– Mam dosyć na dzisiaj. – Iris wyjęła srebrną papierośnicę. – Idę do domu, wziąć gorącą kąpiel.

Wstała i, zamiatając za sobą połami płaszcza, poszła zamaszystym krokiem przez kraniec skweru do drzwi. Leo dawał jej proszek dla uśmierzenia nudy – niewielkie dawki, z rzadka, takie jakie wciągał sam. Ostatnio jednak stwierdził, że zachowanie Iris się zmienia. Stała się kapryśna, niecierpliwa, skryta. Zdobywając narkotyk na własną rękę, brała go częściej, a gdy go nie miała, wpadała w gniew. Uzależniała się. Albert rzecz jasna o niczym nie wiedział, co tylko pogarszało sprawę. Kiedy więc on zarządzał swoim królestwem i się bawił, znudzona Alice czuła się z każdym dniem coraz gorzej.

Pewnie mógłby wrócić do Nowego Jorku. Razem z Florą, Iris i Alice. Była to jedyna rozsądna opcja. Zawieźć Iris z powrotem do miasta, które ją inspiruje, zabrać do znajomego lekarza przy Piątej Alei, świetnego specjalisty od tego typu problemów.

Albert wahałby się. Nie zniósłby jednej nocy z dala od Iris i Alice. Jego oddanie żonie i córce było godne podziwu. Co drugi mężczyzna z jego pozycją miał dziesiątki romansów, kochanki w każdym mieście. Albert Ellingham wyglądał na wiernego, niewykluczone więc, że miał tylko jedną. Pewnie w Burlington.

Leo ogarnął wzrokiem obiekt przed sobą, ponury dom, za którym wznosił się kamienny mur jak kurtyna. Na horyzoncie, w bladolawendowym przedwieczornym słońcu, obnażone drzewa rysowały się jak wielkie tajemnicze stwory. Dotknął pędzlem płótna i lekko się cofnął. Trzy postaci na obrazie wpatrywały się w niego wyczekująco. „Jest w nich niepojęta groza”, pomyślał.

Przekonanie, że bogactwo daje szczęście, jest mylne. Zazwyczaj bowiem przynosi coś przeciwnego. W przypadku wielu potęguje uczucie głodu; im więcej jedzą, tym bardziej są nienasyceni. Harmonia zaburza się... W nagłym olśnieniu Leo zobaczył to w gasnącym blasku słońca, w twarzach portretowanych i barwie horyzontu. Zapatrzony na błękit pruski na palecie, dumał, jak przeobrazi nim niebo w złowróżbne.

– Pan Holmes Nair?

Gdy Leo patrzył w skupieniu na obraz, podeszło do niego dwoje uczniów, chłopiec i dziewczynka. Chłopiec był piękny – miał szczerozłote włosy, jakie niegdyś opiewali poeci. Uśmiech dziewczynki skrywał ryzykowne pytanie. Leo uderzyła witalność obojga. W przeciwieństwie do otoczenia byli weseli i promienni. Na czole i pod oczami perliły im się kropelki potu. Ubrania i fryzury mieli w lekkim nieładzie.

Kombinowali coś – nie przejmując się zbytnio, że to widać.

– Pan jest Leonard Holmes Nair, prawda? – spytał chłopiec.

– Tak – odparł Leo.

– W zeszłym roku widziałem w Nowym Jorku pańskiego Orfeusza Jeden. Bardzo mi się podobał, nawet bardziej niż Herkules.

„Ma chłopak gust” – pomyślał Leo.

– Interesujesz się sztuką? – zapytał.

– Jestem poetą.

Ogólnie rzecz biorąc, Leo szanował poetów, ale uważał, że by nie stracić serca do poezji, nie powinno się pozwalać im opowiadać o tym fachu.

– Miałby pan coś przeciwko, gdybym zrobił panu zdjęcie? – poprosił chłopiec.

– Chyba nie – z westchnieniem zgodził się Leo.

Kiedy chłopiec ustawiał aparat, Leo przyjrzał się jego towarzyszce. Chłopiec był śliczny, dziewczynka interesująca. Miała bardzo bystre spojrzenie. Przyciskała do piersi notes tak mocno, jakby zawierał coś cennego czy nawet zakazanego. Nadwrażliwy, czujny jak to malarz, Leo poznał, że to ona rządzi w tym związku. „Skoro w Akademii są tacy uczniowie – stwierdził – to eksperyment być może nie jest klapą”.

– Ty też piszesz wiersze? – uprzejmie spytał dziewczynkę.

– Gdzie tam – odrzekła. – Ale niektóre lubię. Lubię na przykład Dorothy Parker.

– Miło mi to słyszeć. Przyjaźnię się z Dorothy.

Chłopiec nadal majstrował przy aparacie. „Co innego czekać na sesję z Cecilem Beatonem albo Manem Rayem, a co innego czekać na tego chłopca. Nawet jeśli ma wyborny gust”. Dziewczynka wyczuła, że Leo się denerwuje, i sama zaczęła tracić cierpliwość.

– No rób, Eddie – ponagliła.

Chłopiec natychmiast zrobił zdjęcie.

– Nie chciałbym być niegrzeczny. – Leo spiął się, by zabrzmiało to niegrzecznie. – Ale tracę światło.

– Pospiesz się, Eddie, już musimy wracać – rzekła dziewczynka, uśmiechając się do Leo. – Bardzo panu dziękujemy, panie Nair.

I oddalili się, każde w inną stronę. Leo przez moment śledził dziewczynkę wzrokiem, gdy biegła do budyneczku zwanego Domem Minerwy. Zapisał w myśli, by wspomnieć o niej Dorothy, lecz zaraz wypadło mu to z przeciążonego umysłu. Przetarł oczy rąbkiem szmatki do pędzli. Stracił wizję domu i jego tajemnic. Chwila uleciała.

– Czas na koktajl – powiedział do siebie. – Na dziś wystarczy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1]Glühwein – niem. grzane wino. Er braucht etwas zu essen. Wurst und Brot. Käse. – niem. Powinien coś zjeść. Chleb z kiełbasą. Ser. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[2]Ich verstehe, Herr Nair; Ich bringe Ihnen etwas, einen Moment bitte – Rozumiem, panie Nair; za chwilę coś przyniosę.