Dziewięcioro kłamców - Maureen Johnson - ebook

Dziewięcioro kłamców ebook

Maureen Johnson

4,0

Opis

 

Siedmioro podejrzanych. Dwie zbrodnie. Zabójca, który wciąż prowadzi śmiertelną grę. Kolejny tom serii „Truly Devious”

 

 

 

Ostatni rok w Akademii Ellinghama nie jest dla Stevie Bell najlepszy. Jej chłopak David studiuje w Londynie, a przyjaciół bez reszty pochłania pisanie podań na wyższe uczelnie. Nie mając nowej zagadki do rozwiązania, Stevie pogrąża się w dręczących myślach: o studiach, o miłości i o życiu w ogóle. Na szczęście David zaprasza ją do Anglii, gdzie Stevie dowiaduje się o tajemniczej podwójnej zbrodni sprzed lat…

 

 

 

Pewnego dnia latem 1995 roku dziewięcioro studentów Cambridge wybrało się do wiejskiej posiadłości i tam po pijanemu bawiło się w chowanego. Nazajutrz dwoje z nich znaleziono w drewutni, zamordowanych siekierą. Policja uznała zabójstwa za efekt nieudanego włamania, lecz jedna z siedmiu pozostałych osób widziała wtedy coś dziwnego. I nie była to próba rabunku.

 

Bo gdy wszyscy kłamią, ktoś ginie…

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (26 ocen)
9
10
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BorsuczaNora

Nie oderwiesz się od lektury

.
00
Lusia5

Nie oderwiesz się od lektury

Mam nadzieję, że będzie ciąg dalszy
00
KorienOlven

Całkiem niezła

Tym razem Stevie stara się rozwiązać zagadkę kryminalną z przeszłości, popełnioną, jakże klasycznie, na angielskiej wsi w szlacheckie ej rezydencji. Presja czasu, brak danych i emocjonalne rozpraszacze nie pomagają jej w ty zadaniu. Efekt jej śledztwa, choć jak zwykle błyskotliwie łączący fakty, był dla mnie nieco rozczarowujący - nie w pełni jestem w stanie zrozumieć zbrodniczy umysł...
00
leavemartawithbooks

Całkiem niezła

Pierwsze książki opisujące przygody Stevie naprawdę mnie wciągnęły. Niestety w przypadku tej książki czegoś mi zabrakło. Sama zagadka była naprawdę ciekawa, ale ogólnie książka naprawdę przeciętna. Pewnie sięgnę po kolejne książki z serii, bo naprawdę polubiłam bohaterów. Może ta część to tylko taki 'wypadek przy pracy' i seria wróci do świetności :)
00
Solind

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłam oderwać się od lektury do tego stopnia, że skończyłam czytać przed 4 nad ranem. Pod względem zagadki ta część jest rewelacyjna, pod względem przeżyć bohaterów już trochę mniej, a zakończenie jednak łamiące serducho. Mam ogromną nadzieję, że dostaniemy kontynuację 😊
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Nine Liars
Co­py­ri­ght © 2022 by Har­per­Col­lins Pu­bli­shers Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Har­per­Col­lins Pu­bli­shers Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Pa­weł Ło­patka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Re­dak­tor pro­wa­dząca: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Re­dak­cja: JO­ANNA TAR­GOŃ
Ko­rekta: JO­LANTA KU­CHAR­SKA, AGNIESZKA ADA­MIAK
Ilu­stra­cja na okładce: © by Leo Nic­kolls
Pro­jekt okładki: KA­TIE FITCH
Mapa: CHAR­LOTTE TE­GEN
Ad­ap­ta­cja okładki: GRZE­GORZ ARA­SZEW­SKI / ga­rasz.pl
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny se­rii: JO­ANNA RE­NI­GER
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-10-8
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DLA GIL­LIAN PEN­SA­VALLE I PA­TRICKA HINDSA, KTÓ­RZY NI­GDY NIE WY­BRA­LIBY SIĘ DO WIEJ­SKIEJ RE­ZY­DEN­CJI, GDZIE PO­PEŁ­NIONO MOR­DER­STWO

.

23 czerwca 1995 roku21.30

– Ju­lian to du­pek – stwier­dziła Sooz. – To­talny du­pek świa­to­wej klasy.

Sooz Ril­ling­ton – metr osiem­dzie­siąt trzy wzro­stu – w pełni wy­ko­rzy­stała przed­nie sie­dze­nie vo­lva. Wy­cią­gnięta prę­żyła wszem wo­bec sze­ścio­pak, spryt­nie pod­kre­ślony uda­ją­cym bluzkę spor­to­wym biu­sto­no­szem. Lecz ak­tu­al­nie nie miała żad­nej wi­downi, wy­jąw­szy sie­dzące na drze­wach wzdłuż drogi wró­ble i grzy­wa­cze – rzecz ja­sna te, które in­te­re­suje ludzki brzuch.

Wy­je­chali z Cam­bridge z opóź­nie­niem, ale let­nie dni w An­glii cią­gną się w nie­skoń­czo­ność. Choć zbli­żał się wie­czór, wiej­ską drogę w hrab­stwie Glo­uce­ster na­dal za­le­wał zło­ci­sty blask słońca. Niebo było czy­ste, jed­nak w od­dali wi­siały pa­sma sta­lo­wo­sza­rych chmur. Nie­ba­wem miało za­cząć pa­dać.

Taka to już jest An­glia. Wiecz­nie za­nosi się tam na deszcz.

– Du­pek ka­li­bru Ti­ta­nica – cią­gnęła Sooz. – Każ­dego po­śle na dno.

Uwagi te były ad­re­so­wane do Ro­sie Mor­ti­mer. Bez reszty za­jęta sobą Ro­sie wy­glą­dała przez otwarte okno sa­mo­chodu, mu­ska­jąc pal­cami przy­drożne ży­wo­płoty. Ło­po­czące na wie­trze blond ku­cyki sma­gały jej twarz. Zda­wała się wcale tym nie przej­mo­wać. Ro­sie nie na­le­żała do osób szcze­gól­nie skry­tych, więc jej mil­cze­nie i nie­obecny wy­raz twa­rzy tro­chę za­kłó­cały che­mię łą­czącą ją z to­wa­rzy­stwem.

– Wia­domo – rzekł Yash. Yash Varma był mniej wię­cej wzro­stu Sooz, a jako że od­zna­czał się nie­na­gan­nymi ma­nie­rami, od­dał jej przed­nie sie­dze­nie. – Skoro taki z niego du­pek, czemu zno­si­łaś go pra­wie dwa lata? – zwró­cił się do Sooz.

– Bo poza wszyst­kim ma ty­łek świa­to­wej klasy.

Znad kie­row­nicy przy­tak­nął jej Se­ba­stian Holt-Ca­rey.

– Nie­pod­wa­żalne we wszel­kich aspek­tach – po­wie­dział. – Nasz Ju­lian jest dupą, i to pod każ­dym wzglę­dem.

Se­ba­stian zer­k­nął w lu­sterko wsteczne, by spraw­dzić, czy nie traci z pola wi­dze­nia zde­ze­lo­wa­nego volks­wa­gena golfa, który je­chał za nimi. Golf znik­nął mu na mo­ment z oczu, ale nie­ba­wem znów się po­ja­wił. Wli­cza­jąc Se­ba­stiana, vo­lvem je­chało pięć osób, gol­fem cztery. Łącz­nie więc mknęła wśród ży­wo­pło­tów dzie­wiątka. Nie byle jaka. Je­dyna w swoim ro­dzaju. Więk­sza niż suma jej czę­ści. Se­ba­stian, The­odora, Yash, Pe­ter, Sooz, An­gela, Ju­lian, Ro­sie i Noel.

Na­le­ża­łoby ich przed­sta­wić. Oto oni:

Se­ba­stian Holt-Ca­rey: przy­szły szó­sty wi­ceh­ra­bia Holt-Ca­rey. Pan na wło­ściach. Bły­sko­tliwy i wiel­ko­duszny, z upodo­ba­niem do kli­ma­tów gla­mowo-go­tyc­kich, jak rów­nież chłop­ców, któ­rych kręcą te kli­maty.

Przez Cam­bridge prze­śli­zgnął się za po­mocą czer­wo­nego wina, uroku oso­bi­stego i ty­tułu. Na eg­za­mi­nie koń­co­wym omal nie ob­lał che­mii, bo za­le­żało mu na naj­gor­szej no­cie. Na­wet gdy wy­da­wał się nie­przy­tomny, po­tra­fił ze­lek­try­zo­wać wi­dzów jedną ba­nalną kwe­stią. Wy­bit­nie wcie­lał się w mocne i mroczne po­staci, jak nikt też umiał na­pra­wić sy­piącą się sy­tu­ację sce­niczną. Se­ba­stia­nowi ni­gdy nie bra­ko­wało słów.

Ro­sie Mor­ti­mer: fi­li­gra­nowa stu­dentka z Ir­lan­dii, za­le­d­wie metr pięć­dzie­siąt wzro­stu, lecz ob­da­rzona tu­bal­nym gło­sem. Cha­ry­zma­tyczna, o śmie­chu, który po­tra­fił wstrzą­sać mu­rami. Istny wul­kan ener­gii. Nieco na­de­kspre­syjna, co jed­nak w te­atrze jest mile wi­dziane. Za­wsze go­towa wspiąć się na naj­wyż­szy dia­pa­zon emo­cji. Kie­dyś na­wet ci­snęła kub­kiem her­baty w po­li­cjanta.

Sooz Ril­ling­ton: sar­nio­oka, o nie­bo­tycz­nie dłu­gich no­gach i rów­nie nie­bo­tycz­nej pew­no­ści sie­bie. Stwo­rzona do ról szek­spi­row­skich, mi­strzyni pa­ro­dii. Im­pul­sywna. Nie trzeba było jej spe­cjal­nie pod­pusz­czać, a już zrzu­cała ciu­chy i go­lu­sieńka bie­gła drogą, śmie­jąc się do roz­puku, nie­po­wstrzy­mana.

Noel Bu­tler: wy­soki i chudy, ner­wowy, mi­zerny, na­miętny pa­lacz. Fan ubrań z lat sie­dem­dzie­sią­tych – wy­łącz­nie z lum­peksu. Ko­szule z sze­ro­kim koł­nie­rzem i wiel­kie oku­lary. Ma­ry­narki ze sztruksu w bar­dzo gruby prą­żek. Nie­za­stą­piony w ro­lach sztyw­nia­ków.

Pe­ter El­more: uro­dzony spor­to­wiec, lecz obo­jętny na fut­bol czy wio­sła. Szczu­pły, o ja­sno­ru­dych wło­sach i opa­da­ją­cych po­wie­kach, z fry­zurą za­wsze nieco za długą. For­mal­nie stu­dent no­wo­żyt­nej my­śli po­li­tycz­nej, re­al­nie – cho­dząca en­cy­klo­pe­dia żar­tów i te­atru ko­me­dio­wego. Z ca­łej grupy chyba naj­bar­dziej zde­cy­do­wany do­stać się do branży. Go­towy spa­lić kuch­nię, ile­kroć usi­ło­wał zro­bić grzanki.

Yash Varma: drugi ma­niak ko­me­dii. Już od dziecka fa­na­tyk wszyst­kiego co za­bawne. Sie­dział przed te­le­wi­zo­rem, no­tu­jąc sceny i dia­logi, by zgłę­bić za­sady i na­uczyć się pi­sać. Jako je­dyny w gru­pie mógł kon­ku­ro­wać z Pe­te­rem pod wzglę­dem wie­dzy na te­mat ko­me­dii, dla­tego po­sta­no­wili po­łą­czyć siły jako sce­na­rzy­ści. Naj­więk­szy w gru­pie ro­man­tyk, wraż­liwy na od­rzu­ce­nie.

Ju­lian Rey­nolds: piękny, o smut­nych oczach i dłu­gich rzę­sach. Ten wy­gląd był kło­po­tliwy: tu­ry­ści pro­sili, aby Ju­lian po­zo­wał z nimi do zdjęć – tylko dla­tego, że stu­diuje w Cam­bridge, jest An­gli­kiem lub dla­tego, że po pro­stu jest. Iry­tu­jąco uzdol­niony. Miał wszystko, co trzeba – świetny ak­tor­sko, śpie­wał i grał na gi­ta­rze. Ni­gdy nie pod­niósł głosu. Zresztą nie mu­siał, bo wszy­scy bacz­nie go słu­chali. Am­bitny, źle czuł się w ma­łej mie­ści­nie na pół­nocy, skąd po­cho­dził. Cała dzie­wiątka przy­zna­łaby pew­nie z go­ry­czą, że tylko on przy­ciąga wi­dzów na spek­ta­kle.

An­gela Gill: stu­dentka hi­sto­rii z Le­eds. Opa­no­wana – do czasu. Pierw­sze trzy noce w Cam­bridge pła­kała z tę­sk­noty za do­mem, lecz smu­tek mi­nął, gdy na im­pre­zie po­znała Sooz. Pi­sała ske­cze sa­mot­nie, pa­ląc jed­nego pa­pie­rosa za dru­gim i są­cząc z kubka gin z to­ni­kiem. Sta­ranna i dba­jąca o szcze­góły. Jako je­dyna umiała ko­rzy­stać z pralki wła­ści­wie.

The­odora Ba­iley: bez wąt­pie­nia naj­bar­dziej in­te­li­gentna z ca­łej grupy. Stu­dentka me­dy­cyny z lon­dyń­skiej dziel­nicy Not­ting Hill. Ta, która chciała zro­bić uży­tek z ma­gi­ste­rium. Ta, która przy­wra­cała prze­pi­tych do stanu uży­wal­no­ści. Re­ży­serka. Ta, która nad wszyst­kim pa­no­wała. Ta, która jako czar­no­skóra ko­bieta w Cam­bridge mu­siała sta­wiać czoło nie­chęt­nym spoj­rze­niom, a także drwi­nom za­równo ukrad­ko­wym, jak i rzu­ca­nym jej pro­sto w twarz. Nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zana z Se­ba­stia­nem.

Ta oto dzie­wiątka pew­nego czerw­co­wego wie­czoru je­chała na pełną przy­gód ostat­nią swoją wy­prawę.

– Pro­blem z Ju­lia­nem pole... – cią­gnęła Sooz.

– Rany bo­skie! – Yash ukrył twarz w dło­niach. – Wy­star­czy. Od trzech lat non stop mó­wimy o Ju­lia­nie. Od tego ty­go­dnia da­jemy so­bie z tym spo­kój, do­bra?

– Jak mamy o nim nie mó­wić, skoro jest?

– Tu, te­raz, w au­cie go nie ma.

– Ja tylko chcę, aby Ro­sie wie­działa, że po­stą­piła słusz­nie. Wiesz o tym, prawda, Ro­sie? Gdy mnie to zro­bił, za­cho­wa­łam się tak samo. Ju­lian to krę­tacz. Jest ze­psuty. Już dawno temu któ­raś z nas po­winna była go wy-koń­czyć.

Wciąż nie­obecna Ro­sie zmarsz­czyła czoło w za­du­mie.

– Już nie­da­leko, prawda? – za­py­tała The­odorę.

Theo wci­śnięta mię­dzy Yasha a Ro­sie była czwar­tym pa­sa­że­rem. Jak zwy­kle w cen­trum wy­da­rzeń. Ta próba zmiany te­matu nie zwio­dła ni­kogo, ale po­skut­ko­wała.

– Jesz­cze ja­kieś dzie­sięć mi­nut, ko­chani – od­rzekł Se­ba­stian.

Sooz uznała, że de­batę o Ju­lia­nie od­ro­czono, się­gnęła więc do to­rebki chip­sów se­rowo-ce­bu­lo­wych. Stwier­dziw­szy, że zo­stały w niej już tylko okru­chy, zmięła ją i wło­żyła do kie­szeni spodni dre­so­wych. Czy­ich, nie wia­domo. Moż­liwe, że Pe­tera, bo miały dłu­gie no­gawki, a Pe­ter był wy­soki, po­nadto jako je­den z nie­wielu lo­ka­to­rów domu miał spor­towe ciu­chy. W ich domu w Cam­bridge pra­nie wciąż się mie­szało, to­też ubra­nia stop­niowo stały się wspólne. Czło­wiek mu­siał zdej­mo­wać ko­szulę z su­szarki w po­śpie­chu, ina­czej ktoś za­raz ją so­bie przy-własz­czał.

– Spójrz­cie. – Sooz wy­jęła z torby pięć du­żych czar­nych ko­pert. – Za­po­mnia­łam je wam po­ka­zać. To zdję­cia z ze­szłych dwóch ty­go­dni. Ode­bra­łam je wczo­raj.

Po­dała zdję­cia pa­sa­że­rom na tyl­nym sie­dze­niu.

– Ten fa­cet z Bo­otsa wciąż wy­wo­łuje ci gra­tis? – za­py­tała Theo.

– Tak to się te­raz na­zywa? – do­dał Se­ba­stian.

Sooz żar­to­bli­wie pac­nęła go w ra­mię, aż omal nie wje­chał w ży­wo­płot.

– Nor­mal­nie mnie lubi. Co na to po­ra­dzę? Zresztą oszczę­dzi­łam dwa­dzie­ścia fun­tów.

Zdję­cia wy­rwały Ro­sie z sen­nego roz­ma­rze­nia. Się­gnęła po jedną z ko­pert. Roz­mowa umil­kła na kilka mi­nut, bo pa­sa­że­ro­wie z tyłu prze­glą­dali zdję­cia, Se­ba­stian pro­wa­dził wiel­kie vo­lvo przez kręte uliczki, a Sooz maj­stro­wała przy ra­diu. W bla­sku za­cho­dzą­cego słońca grała mu­zyka i śpie­wały ptaki, a gdzieś w sa­mo­cho­dzie pew­nie było wię­cej pa­czek chip­sów, na świe­cie za­pa­no­wała więc ab­so­lutna har­mo­nia. Skrę­ciw­szy, Se­ba­stian le­d­wie prze­je­chał przez w wą­ski otwór w ży­wo­pło­cie, po czym ru­szył pełną dziur po­lną drogą wśród drzew. Do­tarli do wy­so­kiej że­la­znej bramy, je­dy­nego punktu ce­gla­nego muru, któ­rego nie ob­rósł bluszcz.

– Kto wy­sią­dzie i otwo­rzy? – rzu­cił Se­ba­stian.

– Ja – od­po­wie­dział Yash, otwie­ra­jąc drzwiczki.

– Kod to dzie­więt­na­ście trzy­sta osiem­dzie­siąt sie­dem. Lekko przy­cią­gnij bramę do sie­bie. Lubi się za­ciąć. Przy­trzy­maj. Za­myka się szybko.

Yash po­stą­pił zgod­nie z in­struk­cją. Przy­trzy­mał bramę, by prze­pu­ścić vo­lvo i golfa. Po­mknęli za­ciszną aleją pod bal­da­chi­mem ga­łęzi. Po­przez li­sto­wie prze­zie­rały ni­kłe pro­mie­nie słońca. Wo­kół roz­ta­czała się An­glia w naj­lep­szym wy­da­niu – Stu­mi­lowy Las, cza­ro­dziej­ski za­ką­tek, zie­lona, uro­cza kra­ina z za­mierz­chłych lat.

– Mu­simy zwol­nić – po­wie­dział Se­ba­stian. – Che­ster nie­do­sły­szy. Ty­dzień za­cząłby się nam fa­tal­nie, gdy­bym przy­pad­kiem prze­je­chał na­szego uko­cha­nego ogrod-nika.

– Byłby z tego do­bry skecz – za­uwa­żył Yash. – Prze­je­chać ogrod­nika i jakby ni­gdy nic ba­lo­wać cały week­end.

– To nie byłby do­bry skecz – orze­kła Theo.

– Fak­tycz­nie – przy­znał Yash po chwili na­my­słu. – Pew­nie by się po­winno go tro­chę pod­ra­so­wać. Przy­po­mnij­cie mi, abym pod­rzu­cił to Pe­te­rowi. Mu­simy na­pi­sać jesz­cze je­den skecz na Edyn­burg...

– W tym ty­go­dniu nie pra­cu­je­cie – po­wie­działa Sooz.

– Mu­simy – od­rzekł Yash. – Przy­naj­mniej odro­binę. Pi­szemy na fe­sti­wal Fringe[1], a nie dla byle kre­ty­nów w pu­bie. Pe­ter są­dzi, że...

– Mam gdzieś, co są­dzi Pe­ter. W tym ty­go­dniu nie ma mowy o pracy. Se­ba­stian, zrób coś.

– Je­śli ci się wy­daje – od­po­wie­dział Sooz Se­ba­stian – że mógł­bym po­wstrzy­mać Pe­tera i Yasha przed dą­że­niem do sławy, to wie­rzysz we mnie bar­dziej, niż na to za­słu-guję.

– Theo?

– Je­stem tylko ko­bietą – od­parła Theo. – Nie po­tra­fię czy­nić cu­dów.

Wresz­cie skrę­cili z alei i wy­do­stali się z lasu. Nie­spo­dzie­wa­nie oto­czyły ich ściany hor­ten­sji w urze­ka­ją­cych od­cie­niach błę­kitu i pur­pury. Mi­jali per­gole i ścieżki ople­cione przez wi­ste­rię oraz kwit­nące ło­so­siowo krzewy róż. Po­wie­trze wy­peł­niała chłodna, słod­kawa woń bzu po desz­czu.

Przed sobą mieli Mer­ry­we­ather[2]. Roz­le­głe do­mo­stwo z ka­mie­nia w ko­lo­rze pia­sku, z da­chem o czte­rech spa­dach, pła­ską fa­sadą i por­ty­kiem. Po ścia­nach pięły się bu­gen­willa i bluszcz – na­tu­ralne okry­cie ma­jące zmięk­czać su­rową bryłę. Dom oko­lony był ka­mien­nym ta­ra­sem, wzdłuż któ­rego stały po­sągi i urny. Do naj­dal­szego krańca bu­dynku przy­le­gała prze­szklona oran­że­ria pełna drze­wek do­nicz­ko­wych. Przed do­mem ście­lił się długi traw­nik wio­dący do stawu z al­taną. Po­zo­stałą po­łać ziemi zaj­mo­wały ogrody oto­czone mu­rami z ce­gły – i ścieżki.

– Znów mi się nie mie­ści w gło­wie, że to twój dom – rze­kła Sooz.

– Cały je­stem nie­zwy­kły – od­po­wie­dział Se­ba­stian. – Tak czy ina­czej w po­ło­wie się wali. Musi pod­pie­rać go służba.

Po­dróż do­bie­gła końca na żwi­ro­wa­nym pod­jeź­dzie przy ga­rażu z boku domu. Ro­sie wy­sko­czyła z sa­mo­chodu i ode­szła kilka kro­ków. Sooz i Se­ba­stian wy­sie­dli, by się roz­cią­gnąć i za­pa­lić, tym­cza­sem Theo i Yash za­częli roz­pa­ko­wy­wać ba­gaż­nik.

– Ro­sie prze­cho­dzi trudny okres – szep­nął Se­ba­stian.

– Mhm – po­twier­dziła Sooz, bio­rąc pa­pie­rosa, któ­rym ją po­czę­sto­wał. – Za­uwa­ży­łeś, jak Yash ode­pchnął Pe­tera, by je­chać z nami?

– Trudno by­łoby tego nie spo­strzec. My­ślisz, że w tym ty­go­dniu któ­ryś z nich wresz­cie wy­kona ruch? Te­raz albo ni­gdy. Może by trzeba coś zro­bić. Za­mknąć ich ra­zem na stry­chu.

– Nie­zły po­mysł – od­parła Sooz, pa­trząc, jak Yash omal się nie prze­wraca, pró­bu­jąc unieść naj­cięż­szą torbę, tym­cza­sem Theo idzie to wy­jąt­kowo spraw­nie. – Szkoda, że nie masz lo­chu.

– Loch mam wy­łącz­nie na wła­sne po­trzeby, moja droga. Ale w słusz­nej spra­wie może zro­bił­bym wy­ją­tek.

– Gdyby Yash za­jął się bzy­ka­niem, nie dałby rady pra­co­wać.

– Nie bądź taka pewna – od­po­wie­dział Se­ba­stian. – Poza tym Pe­ter pi­sałby da­lej. Wiesz, że nasz am­bitny chło­piec jest nie­po­wstrzy­many. Sie­działby z no­te­sem przy drzwiach sy­pialni i za­pi­sy­wał każdą nie­zręczną uwagę Yasha o sek­sie.

– O Boże! Tak mo­głoby być. Prze­ro­bi­liby to na skecz.

– Ma­cie za­miar kie­dyś po­móc?! – za­wo­łał Yash, wy­cią­ga­jąc z auta wa­lizkę Sooz.

– Nie – od­rze­kli chó­rem Sooz i Se­ba­stian.

– Tak tylko py­tam. – od­parł Yash, ki­wa­jąc głową.

Z golfa, który wolno wje­chał na pod­jazd, wy­ta­ra­ba­niły się jesz­cze cztery osoby, o wiele bar­dziej wy­mięte niż pa­sa­że­ro­wie prze­stron­nego vo­lva. Pe­ter, który je­chał obok kie­rowcy z mapą, w ra­zie gdyby za­błą­dzili, wy­siadł i we­soło po­kle­pał dach. Kie­rowca, Noel, wy­gra­mo­lił się po nim. Wsu­nął w usta ko­lej­nego z nie­koń­czą­cej się se­rii pa­pie­ro­sów, za­pa­lił i się prze­cią­gnął.

– Ja­sna cho­lera – po­wie­dział, lecz nie roz­wi­nął te­matu. Słowa mo­gły do­ty­czyć jazdy, po­sia­dło­ści roz­ta­cza­ją­cej się wkoło albo też ży­cia w ogóle.

Ju­liana i An­gelę trzeba było uwol­nić z tyl­nego sie­dze­nia, gdzie upa­ko­wano ich wśród wa­li­zek i wszel­kiego ro­dzaju to­reb. An­gela wy­peł­zła ucze­piona to­rebki, jej po­mięte ubra­nie było prze­po­cone. Po dru­giej stro­nie wy­ło­nił się Ju­lian, tak samo zgrzany i mo­kry, ale pot mu pa­so­wał, a cie­pło go roz­luź­niało. Na­tura dała mu oczy jak la­zur i wą­ską prze­rwę mię­dzy zę­bami, za sprawą któ­rej roz­czu­lał uśmie­chem. Ciało miał har­mo­nij­nie zbu­do­wane, sło­wem – piękne. Na­wet naj­dłuż­sza po­dróż pod stertą ba­gaży na tyl­nym sie­dze­niu w naj­mniej­szym stop­niu nie na­ru­szy­łaby jego urody.

– Szybko do­tar­li­śmy – oznaj­mił Ju­lian. – Uwi­nę­liś-my się.

An­gela, która opa­dła na pod­jazd i wa­chlo­wała się bluzką dla ochłody, jęk­nęła w od­po­wie­dzi.

– Zdję­cie! – za­wo­łała Sooz. – Zdję­cie, zdję­cie, no da­wać! Zro­bimy so­bie tu­taj.

Ode­zwały się głosy sprze­ciwu, lecz Sooz je zi­gnoro-wała.

– Chcę zdjęć z ca­łego tego ty­go­dnia. Zdjęć każ­dej chwili. To na­sze zdję­cie z przy­jazdu. Chodź­cie tu wszy­scy.

Ski­nęła na przy­ja­ciół, by do­łą­czyli do niej na skraju pod­jazdu przy ni­ja­kim bu­dynku go­spo­dar­czym.

– Przed dre­wut­nią? – za­py­tał Se­ba­stian. – Ma­low-ni­czo...

– Tu mogę usta­wić apa­rat na sa­mo­cho­dzie. Prę­dzej, bo za­raz stra­cimy świa­tło!

Gdy się szy­ko­wali, Sooz usta­wiła apa­rat na da­chu auta i na­ci­snęła gu­zik ti­mera. Pod­bie­gła do nich, by zna­leźć się w ka­drze. Kiedy już zdję­cie zo­stało zro­bione, po­wle­kli torby przez wa­rzyw­nik ze­wnętrz­nym pa­sa­żem zbu­do­wa­nym, by służba mo­gła wno­sić drewno, wę­giel i inne ar­ty­kuły, nie za­kłó­ca­jąc spo­koju w ogro­dzie z tyłu domu. Wiel­kie po­sia­dło­ści przy­po­mi­nają Di­sney World – wy­glą­dają zja­wi­skowo, lecz za tą piękną fa­sadą się pra­cuje. Kiedy do­tarli do tyl­nych drzwi, Se­ba­stian otwo­rzył je i wpuś-cił przy­ja­ciół do ob­szer­nego przed­sionka peł­nego ka­lo­szy i płasz­czy prze­ciw­desz­czo­wych.

– Naj­pierw po­koje, za­bawa póź­niej! – za­wo­łał Se-ba­stian.

Yash pierw­szy rzu­cił torby i ru­szył bie­giem. Za­czął się wy­ścig o po­koje. An­gela, Pe­ter, Ju­lian, Sooz i Theo przedarli się przez kuch­nię i la­bi­rynt ma­łych po­miesz­czeń na za­ple­czu. Nie­któ­rzy po­szli scho­dami ku­chen­nymi, inni skie­ro­wali się do głów­nego holu. Stam­tąd wspięli się po wiel­kich scho­dach, nie zwa­ża­jąc na miny przod­ków Se­ba­stiana, któ­rzy ob­ser­wo­wali ich z por­tre­tów. W Merry-we­ather było szes­na­ście sy­pialń – nie­które miały łoża z bal­da­chi­mem, a nie­które ła­zienki. Przy­ja­ciele ubó­stwiali grać i ry­wa­li­zo­wać, więc mknęli przez ko­ry­ta­rze, śli­zga­jąc się po ide­al­nie wy­fro­te­ro­wa­nych par­kie­tach, bez­tro­sko po­py­cha­jąc na­wza­jem, aby za­jąć po­koje, któ­rych być może wcale nie chcieli.

Se­ba­stian nie biegł, bo był w swoim domu – po­kój cze­kał na niego. Zo­sta­wiw­szy ba­gaż w przed­sionku, chwilę się po­prze­cią­gał, a póź­niej po­szedł do kuchni, wy­jął z lo­dówki i otwo­rzył szam­pana, który chło­dził się tam jak zwy­kle. Wlał cały do ku­fla i wyj­rzał przez okno nad zle­wem. Roz­ta­czał się stam­tąd wi­dok na ogród wa­rzywny, gdzie kępy mięty two­rzyły ko­smaty dy­wan, błę­kit­nie kwitł ogó­recz­nik, a krzaki tru­ska­wek ugi­nały się pod cię­ża­rem kar­mi­no­wych owo­ców. Oprócz in­spek­tów i buj­nych ro­ślin Se­ba­stian zo­ba­czył w ogro­dzie coś jesz­cze. Pod mu­rem na­ra­dzali się Ro­sie i Noel. Jesz­cze nie we­szli do domu i przy­wie­rali do sie­bie. Wy­soki Noel po­chy­lał się, przy­bli­ża­jąc ucho do jej ust. Po­chy­lał się tak ni­sko, że co rusz mu­siał wsu­wać wiel­kie oku­lary z po­wro­tem na nos. Naj­wy­raź­niej nie chcieli, aby ktoś ich usły­szał, bo Ro­sie co chwilę zer­kała w stronę okien.

„In­try­gu­jące” – po­my­ślał Se­ba­stian. „Trzeba to bę­dzie po­ob­ser­wo­wać”.

Usły­szał, jak na gó­rze prze­wraca się duży przed­miot.

„To nie szafka, bo nic nie spa­dało z ło­sko­tem. A więc któ­ryś sto­lik, pew­nie ten ma­ho­niowy z mar­mu­rową in­kru­sta­cją. Jest so­lidny. Wy­trzyma”.

Z bło­go­ścią są­cząc szam­pana, stwier­dził, że w ten week­end na pewno coś pój­dzie nie tak.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Yash ma na my­śli Edin­burgh Fe­sti­val Fringe – fe­sti­wal ar­ty­styczny or­ga­ni­zo­wany w Edyn­burgu od 1947 roku (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­ma­cza).
[2] Mer­ry­we­ather (ang.) – piękna po­goda.