Skrzynia w lesie - Maureen Johnson - ebook

Skrzynia w lesie ebook

Maureen Johnson

4,1

Opis

 

Nowa powieść autorki trylogii „Nieodgadniony” („Truly Devious”)

 

Gdyby kolejna część przygód Stevie Bell miała premierę o północy niczym „Harry Potter", otwierałbym kolejkę czekających – Przemek Staroń, psycholog, Nauczyciel Roku 2018

 

NOWA SPRAWA BOHATERKI „NIEODGADNIONEGO”

 

Dla młodej detektywki Stevie Bell nie ma jak morderstwo. Dziewczyna po powrocie z Akademii Ellinghama zaczyna spokojne – i  nudne – wakacje w domu. Niedługo jednak pozostaje bez zajęcia: dostaje wiadomość od właściciela obozu letniego Słoneczne Sosny, znanego wcześniej jako obóz Wodospad Cudów. To miejsce niewyjaśnionej zbrodni z 1978 roku, kiedy w lesie otaczającym obóz zamordowano czworo młodych ludzi. Ich ciała odnaleziono w makabrycznym stanie.

 

Nowy właściciel obozu proponuje Stevie współpracę nad podcastami kryminalnymi dotyczącymi tej sprawy. Stevie zgadza się pod warunkiem, że będzie mogła przyjechać z przyjaciółmi z Akademii Ellinghama. Nic ich tak nie kusi, jak wspólnie spędzone lato i zagadka do rozwikłania.

 

Kiedy Stevie zagłębia się w sprawę sprzed lat, okazuje się, że jest ona co najmniej tak skomplikowana jak zagadka Nieodgadnionego. W lesie nadal czai się zło  i zagrożone są kolejne osoby. Czy Stevie uda się wytropić mordercę i ujść z życiem?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (54 oceny)
17
24
12
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KorienOlven

Dobrze spędzony czas

Młodzieżowa literatura kryminalna, pełna szczegółów, zwrotów akcji i przede wszystkim studiów ludzkiej psychiki.
00
Solind

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna kontynuacja, mam nadzieję, że będą kolejne :) Książkę czyta się szybko i przyjemnie, akurat na wieczór :)
00
Anna-Malgorzata

Dobrze spędzony czas

Młoda detektyw i mroczna tajemnica... "Skrzynia w lesie" to warty uwagi młodzieżowy kryminał z fajnymi bohaterami (grupa z Akademii) , ciekawą fabułą i interesującym śledztwem. To czwarta część perypetii Stevie Bell. Jako że nastolatka zajmuje się nową sprawą, książkę można czytać bez znajomości poprzednich tomów (nie zawiera spoilerów). Ja zaczełam swoją przygodę z tym cyklem właśnie od "Skrzyni w lesie", ale z pewnością sięgnę po trzy pierwsze tomy poświęcone Akademii Ellinghama :). Ania ze Skarbca Książek
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Box in the Woods
Copyright © 2021 by HarperCollins Publishers Published by arrangement with HarperCollins Publishers Translation © by Paweł Łopatka Copyright © for the Polish edition by Poradnia K, 2021
Redaktor prowadząca: MAŁGORZATA WRÓBLEWSKA
Redakcja: JOANNA TARGOŃ
Korekta: MAGDALENA GERAGA
Adaptacja okładki dla polskiej edycji: GRZEGORZ ARASZEWSKI / garasz.pl
Projekt typograficzny serii: JOANNA RENIGER
Łamanie: MONIKA ŚWITALSKA / Good Mood Studio
Ilustracja na okładce: LEO NICKOLLS
Projekt okładki: KATIE FITCH
Mapa: CHARLOTTE TEGEN
Wydanie I
ISBN 978-83-66555-74-7
Wydawnictwo Poradnia K Sp. z o.o. Prezes: Joanna Bażyńska 00-544 Warszawa, ul. Wilcza 25 lok. 6 e-mail: [email protected]
Poznaj nasze inne książki. Zapraszamy do księgarni:www.poradniak.plfacebook.com/poradniaklinkedin.com/company.poradniakinstagram.com/poradnia_k_wydawnictwo
Konwersja: eLitera s.c.

DLA BILLY’EGO JENSENA,KTÓRY ROZWIĄZUJE ZAGADKI PRAWDZIWYCH ZBRODNI

„Śledczy musi pamiętać, że jego obowiązek jest dwojaki – uwolnić niewinnego od podejrzeń i ujawnić winnego. Dochodzi on jedynie faktów – prawdy w pigułce”.

Frances Glessner Lee

.

6 lipca 1978, 23.45

Sabrina Abbott postępowała niezgodnie z prawem.

Niewiarygodne.

Sabrina nie postąpiła tak jeszcze nigdy. W Barlow Corners uchodziła za wzór cnót. Uczyła się celująco. Jako wolontariuszka w bibliotece czytała dzieciom bajki. Raz, gdy niechcący opuściła zajęcia, zbyt pochłonięta kwerendą w szkolnym zbiorze książek – przez dziesięć minut nie mogła z nerwów złapać tchu. Rodzice przykazywali dzieciom: „Jak pójdziesz do liceum, bierz przykład z Sabriny”.

Ciekawe, co by powiedzieli w tym momencie, gdyby ją zobaczyli w osławionym brązowym jeepie Todda Coopera – który, mknąc pełną dziur, wyboistą drogą przez las co rusz podskakiwał i trząsł się jak szalony. Zwisające z lusterka mechate zielone kostki tłukły się o siebie w rytm buchającej z głośników ballady Led Zeppelin. Mrok między drzewami a niebem ze skrawkiem księżyca przecinało tylko światło przednich reflektorów. Todd, kapitan drużyny futbolowej i syn burmistrza, nie cieszył się sympatią ani zaufaniem Sabriny. Był dupkiem. Ale dziś dupkiem przydatnym, ponieważ miał samochód.

Łamiąc regulamin obozu i wypuszczając się do lasu, Sabrina już naruszyła dwa zakazy. Lecz to drobnostka wobec tego, co mieli robić, gdy dotrą na miejsce.

Przywarła do swojego towarzysza. Eric Wilde był jej nowym... „Czy to mój nowy chłopak? W rozmowach aż tak daleko nie zaszliśmy”. Nie miała wątpliwości, że Eric pretenduje do tego miana, a że dopiero co wyrwała się z trzyletniego związku, niezbyt spieszyło się jej do kolejnego. „Nadeszła pora na odmianę; czas pożyć, podziałać i zbytnio się nie martwić”.

Przyzwoita Sabrina potrzebowała wytchnienia. Utwierdziło ją w tym kilka ostatnich tygodni.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Eric, przekrzykując muzykę.

– Tak – odparła. Do ust wleciał jej owad, więc go wyciągnęła.

„Czy się dobrze czuję?”. Obawy dręczyły ją nadal, nie dawały spokoju. Usiłowała je tłumić. Temu służył dzisiejszy wieczór. Odczarowywaniu lęku.

– Na pewno?

– Tyle że mi zimno – odpowiedziała.

Zgodnie z prawdą. Było chłodno – zwłaszcza że jechali z odsłoniętym dachem. Miała na sobie tylko szorty i zielony tiszert z logo Obozu Wodospad Cudów. Zwyczajna Sabrina przygotowałaby się lepiej i wzięła na drogę bluzę, Sabrina nowa stwierdziła jednak, że nie zmarznie. Eric objął ją i przyciągnął do siebie. Kiedy się oparła na ramieniu chłopca, jego jasne loki załaskotały ją w nos.

Jeep zjechał z drogi i zatrzymał się z boku, pod osłoną kępy drzew. Muzyka umilkła i z pojazdu wysiadły cztery osoby.

– To tu? – spytała Sabrina.

– Nie – odrzekła dziewczyna z tylnego siedzenia. – Ale już niedaleko. Teraz trzeba iść na piechotę.

Dziewczyna nazywała się Diane McClure i była świeżo upieczoną absolwentką liceum Liberty. Wysoka, rudowłosa Diane miała ciało usiane piegami. W szkole ona i Sabrina bytowały w dwu różnych sferach. Sabrina była prymuską, a Diane spędzała większość czasu opierając się o szafki i przesiadując w palarni. Należała do osób, jakich rodzice kazali Sabrinie unikać. Ale zła nie była. Sabrina polubiła jej towarzystwo. „Diane jest lojalna i na swój sposób pracowita, no a przecież nie każdy musi lubić naukę”. Diane była dziewczyną Todda i pewnie jedynym jego pozytywnym aspektem.

Sabrina wygramoliła się z jeepa – co wymagało pewnego wysiłku, bo tylne siedzenia załadowali torbami z prowiantem, z których trzy zastawiały jej drogę.

– Tędy – rzekł Eric, biorąc ją za rękę. – Poprowadzę cię, moja miła. Bez obaw, bez obaw. Zapuszczamy się w las!

Diane i Eric mieli mocne latarki, ale ich promienie ledwie przenikały ciemność między drzewami. Sabrina mieszkała w Barlow Corners od urodzenia, więc siłą rzeczy często spędzała czas w lesie, nigdy jednak tak daleko i nigdy po zmroku. Nikt tego nie robił. Las był gęsty i mroczny, pełen rozmaitych stworzeń.

– Daleko? – zapytała, starając się, by zabrzmiało to swobodnie.

– Jesteśmy prawie na miejscu. Zaufaj mi. Przyjeżdżam tu co tydzień. Znam drogę – odpowiedział Eric.

– Ufam ci – odparła.

– Na pewno nic ci nie jest? – dopytywał Eric.

– Na pewno. Czemu pytasz?

– Bo miażdżysz mi rękę.

– Ojoj! – Zwolniła uścisk. – Przepraszam.

– Nie ma za co. Mam dwie. Właściwie to trzy, bo eksperyment się nie udał...

Sabrina roześmiała się. „To jest w nim cudowne. Sprawia, że troski ulatują”. Eric wiedział coś o życiu – coś, czego chciała się nauczyć.

– Nie zdradzę cię – obiecała.

– Super. Nie dam zamknąć laboratorium, gdy jestem tak blisko zakończenia. Moje dzieło wkrótce ożyje!

Ostatnie słowo wykrzyknął, aż coś zerwało się z gałęzi w górze, wystraszone.

– Eric, ty świrze – powiedziała ze śmiechem Diane.

– Chyba nie masz mi tego za złe – odparł. – Iii... jesteśmy na miejscu!

Snopy światła latarek wydobyły z mroku niewielką polanę. Leżało tam kilka kłód drewna – szorstkie siedzisko wokół kręgu z kamieni.

– Okej – rzekł Eric, stawiając torbę na ziemi. – Wy rozbijacie obóz, my pójdziemy po mleko. Tędy, moja miła. Jeszcze parę kroków, o tam.

Znów wziął ją za rękę i poprowadził przez czerń. Weszli do lasu – po drugiej stronie polany.

– Jak się za nią płaci? – zapytała Sabrina, ostrożnie stąpając po plątaninie korzeni. – Jak to właściwie wygląda?

– Dowiesz się wszystkiego, jeśli mnie nie opuścisz w magicznej wędrówce, mały Bilbo.

– Nazwałeś mnie Bilbo?

– To z Hobbita.

– Wiem, kretynku. – Sabrina wybuchnęła śmiechem.

– Nigdy nie sprawdzaj dziewczyny pracującej w bibliotece – powiedział Eric i skłonił się przed nią nisko. – Błagam o wybaczenie.

Nieopodal coś zachrzęściło i Sabrina mimowolnie jęknęła.

– Nic się nie dzieje. – Eric poświecił wkoło. – Pełno tu odgłosów. Na początku zaskakują.

Sabrina nagle zapragnęła być gdzie indziej. Zalała ją fala lęku. Eric wyczuł to chyba i przystanął.

– Wszystko gra – zapewnił.

– Tam coś jest.

– Pewnie tak. Szop. Opos. Skunks. Ale one nie podejdą do polany ani do ognia.

– Jesteś pewien? – zapytała.

– Bywam tu co tydzień. Zawsze coś słyszę. To przecież las. Naprawdę nie chcą się zbliżać do ludzi. Trzymają się z daleka.

– Wiem. Muszę się rozluźnić. Usiłuję.

– Posłuchaj... Usiłujesz się rozluźnić. Wręcz się wysilasz. Wysilasz się za bardzo.

– No wiem. Wiem.

Świat pomału wrócił do pionu. Sabrina wzięła głęboki oddech i się wyprostowała.

– Nie zatrzymuj się – rzekła. – Nic mi nie jest.

Uszli jeszcze kilkadziesiąt kroków, gdy w świetle latarki ukazała się niewielka budowla. Budka w lesie, długości około dwóch i pół metra, wysoka na nieco ponad metr dwadzieścia.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Eric, podchodząc do budki.

– Co to takiego? – zapytała Sabrina.

– Resztki dawnej ambony myśliwskiej – odparł; podał jej latarkę i oburącz podniósł sporą klapę. – Kryli się tu myśliwi, gdy polowali na jelenie. Z boku ma otworki, przez które mogli z niej wyglądać.

– Koszmar. Ale już samo polowanie jest koszmarne. Człowiek zachodzi zwierzę od tyłu, żeby je zabić.

– Racja. W każdym razie tej ambony się od dawna nie używa.

Wszystko na to wskazywało. Nie całkiem jeszcze przegniła budka konsekwentnie zmierzała ku destrukcji. Udręczone wiatrem i deszczami deski powyginały się, a niektóre odpadły. Najprawdopodobniej była schronieniem pająków i węży oraz wszelkich innych stworów, więc Sabina lekko się wzdrygnęła, gdy Eric wlazł do środka i zaczął grzebać w stercie drewna.

Zanotowała w pamięci, by po powrocie do obozu dokładnie sprawdzić, czy nie złapała kleszcza.

– Gdzie ona jest, gdzie jest... Otóż i ona!

Eric wstał z kolan i dumnie uniósł zmiętą torbę z McDonalda.

– To wszystko? – zdumiała się Sabrina.

Eric wylazł z budki i zamknął klapę.

– Przyświeć – poprosił.

Położył torbę na ziemi, otworzył i wyjął pudełko po big macu, dwa papierki po hamburgerach i zużyty kubek – jeszcze ze słomką.

– Widzę, że nie jesteś zachwycona – powiedział. – Ale sięgnij wzrokiem...

Otworzył pudełko po big macu. Było wypełnione wonnymi pąkami marihuany. Podobnie papierki po hamburgerach i kubek. Sabrina widziała już marihuanę – niewielkie ilości, zwykle w formie jointów – ale nigdy dotąd nie widziała jej aż tyle. „Ta ilość marihuany jest strasznie nielegalna. Równa się usunięciu ze szkoły. Oznacza areszt, rejestr karny. Na sto procent”.

– Nikt nie zwraca uwagi na śmieci – stwierdził Eric z uśmiechem. – Zwłaszcza śmieci w środku lasu, w czymś, co samo wygląda jak śmieć. Całkiem sprytnie, nieprawdaż?

– Chyba.

– Chyba? Muszę się bardziej starać. No dalej! Czas się wziąć do roboty.

Na polanie było znacznie weselej i przyjemniej. Płonęło ognisko i świeciła postawiona na jednej z kłód latarnia obozowa. Rozpięli i rozłożyli jak koce dwa śpiwory, do góry lewą stroną – flanelą w szkocką kratę. W aksamitny mrok płynęły z przenośnego kaseciaka jedna po drugiej kolejne pieśni Led Zeppelin. (Ulubionego zespołu Diane. Sabrina go nie znosiła, ale spędzając czas z Diane i Toddem, musiała do niego przywyknąć). Todd z Diane, wyciągnięci na jednym śpiworze, pałaszowali chipsy i wpatrywali się w niebo.

– Uwaga! – zawołał Eric, wymachując torbą. – Nadchodzi mleczarz!

Wolną dłoń przyłożył do ust i triumfalnie zatrąbił. On i Sabrina usiedli na przygotowanym dla nich drugim śpiworze. Eric podał torbę Diane, która ją postawiła na tacy zwędzonej z jadalni. Przysunąwszy sobie trochę latarnię, Diane wysypała zawartość pudełka po big macu i przejrzała ją ze znawstwem.

– No to skręcamy – rzekł Eric, biorąc garść chipsów – bo skręcanie to element planu. Pierwsze zawsze są dla nas. Diane nikt nie pobije. Jest jak maszyna.

Diane wprawnie pokruszyła pąki. W zaledwie kilka chwil skręciła pierwszego jointa, którego podała Ericowi. I skręcała dalej, hipnotycznymi ruchami. Eric wsunął jointa w usta i zapalił, po czym zaciągnął się głęboko i podał go Toddowi. Todd tak samo się zaciągnął i przekazał jointa Diane, która biorąc macha, nawet nie podniosła głowy, zajęta skręcaniem. Gdy na koniec joint trafił do Sabriny, zaczęła go obracać w palcach. Bibułka cicho trzeszczała.

– Nie musisz – powiedział Eric. – Twój wybór.

Sabrina dopraszała się, by ją tutaj zabrali. Chciała spróbować czegoś nowego, a gdyby choć raz w życiu nie zapaliła jointa, na pierwszym roku Columbii czułaby się jak odmieniec. „To idealne miejsce na próbę. Wkoło ani żywej duszy, no i jestem wśród swoich”. Wsunęła jointa w usta i zaciągnęła się. W odruchu wymiotnym z miejsca wszystko wykaszlała. Sądziła, że ją wyśmieją, ale tak się nie stało.

– Każdy tak ma na początku – rzekł Eric. – Spróbuj jeszcze raz. Powoli. Przytrzymaj, ile dasz radę.

Zaciągnęła się znowu. Dym był gryzący i troszkę ją parzył, ale wytrzymała kilka sekund – i znów go wykaszlała, tyle że już nie tak spazmatycznie jak poprzednio. Po chwili odczuła lekką zmianę. Zmniejszenie napięcia. Całą uwagę skupiła na muzyce – nagle zapragnęła czegoś innego.

– Możemy zmienić taśmę? – spytała.

– Jasne – odparł Eric. – Czego chcesz posłuchać?

– Fleetwood Mac.

– Możecie to zmienić? – poprosił Eric. – Włączcie Rumours[1].

Druga para wydała cichy pomruk niezadowolenia.

– Dajcie spokój – rzekł Eric z uśmiechem. – To jej pierwszy raz. Niech sobie sama wybierze muzykę.

Diane niechętnie pogmerała w plecaku i wyjęła kasetę. Zatrzymała tę, która grała, i wymieniła na Rumours. Wśród drzew rozbrzmiały i zmieszały się z trzaskiem ognia przeszywający jęk gitary i ciężki, wolny rytm perkusji. Sabina oparła się o kłodę i poddała muzyce. Był to jej ulubiony album. Słuchała go z tysiąc razy. Teksty, które znała na wylot, dziś odbierała wyraźnie jak nigdy dotąd.

Biegiem przez mrok, chrzań miłość, chrzań kłamstwa.

– Eric – szepnęła.

Pochylił się i spojrzał na nią. „Ma ładną, dobrą twarz. Wisi nade mną jak księżyc”, pomyślała.

– Jak leci? – zapytał.

– Chrzań kłamstwa...

– Masz to jak w banku.

Za nimi, dalej, gdzie nie docierał blask ognia... „Co się tam rusza między drzewami? Sowa? Szop? Wiedźma, co brzęczy jak dzwon tej nocy, duch czy może... Nie. Tylko strzęp torebki po chipsach, który się zapalił i szybuje sobie w górę”.

– Wybaczcie. – Todd i Diane odlepili się od ziemi i zabrali swój śpiwór. Poszli w stronę drzew i rozpłynęli się w ciemnościach.

Sabrina z trudem obróciła się i spojrzała za nimi, po czym skierowała wzrok z powrotem na Erica.

– Spokojnie – powiedział Eric. – Nie ma co się spinać. Posiedzimy, zjemy chipsy, posłuchamy muzyki.

Sabrina odprężyła się i umościła pod ramieniem chłopca, oparła głowę na jego barku.

– Mam sucho w gardle – wyznała.

Odchyliwszy się, Eric wyciągnął puszkę coca-coli, otworzył i podał Sabrinie. Cola – ciepła, ale pożądana, spłynęła jej do gardła, lepka i słodka, rozkleiła wargi. Była bardzo smaczna. Sabrina wypiła jednym haustem pół puszki.

– Jak wrażenia? – spytał Eric.

W odpowiedzi beknęła i zaniosła się śmiechem.

– O to chodzi – rzekł. – Właśnie to lubię słyszeć. Widzisz? Świat nie jest taki zły.

„Świat nie jest taki zły; jest niepojęcie komiczny”.

Czując rozluźnienie mięśni, Sabrina usadowiła się wygodnie na obłoczkach śpiwora.

– To... zjaranie? – spytała.

– Tak – odparł Eric. – Zrelaksuj się, posłuchaj muzyki. Nikt cię nie woła, nie ma nic do roboty. Idę się odlać. Wrócę za chwilę.

Poderwał się z ziemi i skierował ku drzewom. Odchodząc, potknął się teatralnie o kłodę, zachwiał i omal nie upadł – rzecz jasna udawał, aby ją rozbawić, więc znów wybuchnęła śmiechem. Później wkroczył między drzewa.

Sabrina odchyliła się do tyłu, opierając głowę o kłodę. Otaczały ją długie cienie, welon dymu płynął wraz z muzyką jak miód. Wiedziała, że gdy zamknie oczy, wszystko zawiruje i świat straci sens. I tak miał go ledwie, ledwie.

„Basowe bębny w tej piosence przypominają bicie serca”.

Łup. Łup. Łup.

Przerwij milczenie, chrzań ciemność, chrzań światło.

„Należeć do Fleetwood Mac to poważna sprawa”. Ubóstwiała ich. „Ta płyta dała mi w tym roku tyle ukojenia, pomagała przetrwać wszystkie koszmary. Koszmary, o których – upomniała się – nie zamierzam już myśleć. Próbowała coś wypatrzeć poza aureolą ogniska. Gdzieś za nią Todd i Diane robili straszliwy hałas, oddani bez reszty swojemu zajęciu...

Łup. Łup. Łup.

Patrzyła na tacę, pokrytą plamkami z liści i pączków, oraz torebkę chipsów, ognisko i księżyc jak hak. Życie ostatnio nie oszczędzało Sabriny. „Czemu tak się daję ponosić stresom?” – pomyślała. „To Barlow Corners, a sens Barlow Corners polega na tym, że nic się tu nie dzieje”

Dotarło do niej, że piosenka się zmieniła. „Zaraz, przecież to Gold Dust Woman!. Już piąty numer ze strony B płyty”. Nawet się nie zorientowała, kiedy wybrzmiały cztery piosenki. Jak szybko minął czas. Ile to już minut? Pewnie ponad dziesięć? Gdzie on się podział?”

– Eric? – zawołała.

Cisza.

– Eric! – powtórzyła, tym razem głośniej.

Obok była tylko Stevie Nicks – śpiewająca o czarnej wdowie, bladym cieniu i smoku. Stevie Nicks. Muzyka przybrała na sile. Ciało Sabriny było ciężkie, cienie się wydłużały, a kiedy chciała się poruszyć, świat zwalniał, przelewał się jak syrop. Jakoś dobrnęła do kaseciaka i ściszyła go.

Zapanowała głucha cisza.

– Diane! Todd! Eric!

Nikt nie odpowiedział.

Wewnętrzny głos przekonywał ją, że wszystko jest w porządku. „Eric pewnie wrócił do ambony, a Diane i Todd zajmują się sobą”. Lecz drugi głos, bardziej natarczywy, szeptał: „Coś tutaj nie gra, nie gra, nie gra”.

Sabrina postanowiła posłuchać drugiego głosu.

Dźwignęła się na nogi. Ziemia była za blisko i jednocześnie za daleko, a od wpatrywania się to w ogień, to znów w ciemność Sabrinie wirowało przed oczami.

Zamrugała, by odzyskać ostrość widzenia, po czym sięgnęła po latarnię. Czując, że nie powinna przeszkadzać Toddowi i Diane, stwierdziła jednak, że to właśnie zrobi. Uniosła światło, rozejrzała się i niepewnie postąpiła kilka kroków tam, dokąd się według niej udali. Dopiero po chwili macania ręką w mroku, potykania się o korzenie drzew i własne nogi zobaczyła ich na ziemi, splecionych uściskiem.

– Ej! – Znów się potknęła. – Słuchajcie, Eric zni...

Na jej słowa nie poderwali się. Nawet nie drgnęli. W ich ułożeniu było coś nienormalnego. Jakby nagle zepsute, serce Sabriny zaczęło bić tak mocno, że niemal straciła dech i poczuła gulę w gardle.

Z tyłu rozległy się kroki.

Odwróciła się.

Jak przeczuwała – nie był to Eric.

.

Germaine Batt

DETEKTYW Z AKADEMII ELLIGHAMA

Większość uczniów szkół średnich ma hobby. Jedni grają na instrumentach. Inni uprawiają sporty. Jeszcze inni piszą, rysują albo coś tworzą.

Stephanie „Stevie” Bell rozwiązuje zagadki kryminalne.

Stevie uczęszcza do położonej nieopodal Burlington ekskluzywnej Akademii Ellinghama, legendarnej szkoły założonej przez potentata Alberta Ellinghama jako miejsce twórczej, radosnej nauki. Akademia nie pobiera czesnego i nie prowadzi rekrutacji – kryterium przyjęcia stanowi autoprezentacja chętnych, sposób, w jaki mówią o swoich pasjach, zainteresowaniach i zdolnościach. Akademia przyjmuje młodych ludzi, którzy pragną się zajmować czymś szczególnym, a następnie umożliwia im osiągnięcie tego celu. Taka była misja szkoły, gdy ją otwarto w 1936 roku. Wtedy też w szkole doszło do jednej z najhaniebniejszych zbrodni dwudziestego wieku, gdy Iris, żonę Alberta Ellinghama, i jego córkę Alice uprowadzono przy jednej z miejscowych dróg. Ze szkoły zniknęła także uczennica, Dolores „Dottie” Epstein. W kolejnych tygodniach znaleziono ciała Iris i Dottie. Alice Ellingham zaginęła bez śladu. Sprawę upodobali sobie miłośnicy zagadkowych zbrodni. Stała się ona tematem licznych artykułów, książek i filmów dokumentalnych.

Stevie Bell złożyła wniosek o przyjęcie do Akademii, jako cel wyznaczając sobie rozwiązanie sprawy Ellinghamów. Mimo że cel był śmiały i właściwie nieosiągalny, szkoła przyjęła Stevie i pozwoliła jej spróbować. Kilka tygodni po przyjeździe Stevie Bell do Akademii zginął jakoby w wypadku jej kolega z klasy, gwiazda Internetu, Hayes Major. Akademia znów stała się miejscem tragedii.

Stevie Bell, szkolna detektyw, uznała, że śmierć Hayesa nie była przypadkowa. W ciągu kolejnych tygodni zginęły jeszcze dwie osoby związane ze szkołą.

Mimo tylu wypadków i zgonów Stevie nie zniechęciła się, nawet kiedy pewnej nocy morderca wyświetlił na ścianie jej pokoju groźbę. Z pomocą przyjaciół, między innymi autorki tych słów, kontynuowała śledztwo i wykryła winnego. Sprawca [zaloguj się, by czytać dalej]...

I

Morderstwo, rzecz jasna, to zło. Ten pewnik zadecydował o przyszłości Stevie. Chciała wyjaśniać zbrodnie, a nie zbrodnie popełniać. Aby rozwikłać taką sprawę, trzeba się wczuć w psychikę zabójcy, dojść jak on do punktu, z którego nie ma odwrotu. To musi być silny impuls.

– Wezmę... pół kilo... Czy to jest... Macie... szynkę o niskiej zawartości sodu?

– Tak – odparła Stevie, patrząc na kobietę po drugiej stronie lady.

– Która to?

– Ta z oznaczeniem „Szynka o niskiej zawartości sodu”.

– Gdzie?

Stevie wskazała sześcian z zaokrąglonymi brzegami, z kartką z napisem „Szynka o niskiej zawartości sodu”.

– Aha, dobrze. Wezmę... może... Poproszę ćwierć kilo... i kilo... Macie niskotłuszczowy ser szwajcarski?

– Tak.

– Który to?

Stevie wskazała ser oznaczony podobnie jak szynka.

– Hmmm. – Szwajcarski ser niskotłuszczowy chyba zawiódł oczekiwania kobiety, bo zagryzając wargę, poradziła się komórki. – W przepisie jest szwajcarski niskotłuszczowy, ale... macie niskotłuszczowy provolone?

– Nie – odpowiedziała Stevie.

– Aha. Yyy... Hmmm.

„Jak pensylwańskie prawo definiuje morderstwo? Na pewno mówi o klientkach, które podchodzą do lady, sterczą i wypytują o to, co jest wyraźnie opisane, zmuszając do czekania dziesięć osób za sobą. Jest popołudniowa piątkowa zmiana; bierze się wędlinę i coś słodkiego, żeby jak najszybciej znów być w domu. A tu taka baba, zagubiona w gabinecie osobliwości serów, zimnych mięs i gotowych sałatek...”

– Macie... – zaczęła kobieta.

„Za kontuarem jest pełno narzędzi zbrodni. Roi się od noży. Najbardziej niebezpieczna jest krajalnica do mięsa, ale nią zamordować byłoby trudno. Za dużo waży, no i ma blokadę. Choć, gdybym się postarała...”

– Może... – Kobieta zerknęła pod szybę. – Ostatecznie chyba wezmę szwajcarski. Szwajcarski niskotłuszczowy. Z piętnaście deko, nie... zaraz. To chyba za dużo, więc... yyy... piętnaście starczy. A może...

„Trzeba by siłą wpychać delikwentkę do podajnika. Mocno przytrzymując. Dałoby się obciąć palce...”

– Proszę pani?

Stevie odburknęła. Zapatrzona w krajalnicę, wyobraziła sobie, jak wpycha palce baby do otworu.

– Piętnaście deko szwajcarskiego niskotłuszczowego – powtórzyła kobieta.

Wypowiedziała to z lekką irytacją, dając wyraz oburzeniu, że przez Stevie musi czekać kilka sekund. Dziwnym trafem umknęło jej zupełnie, że medytowała nad mięsem tyle czasu. Stevie zaś nie umknęło, jak rzuca komuś w kolejce porozumiewawcze spojrzenie: „Niebywałe, kogo tu zatrudniają!”. Stevie zacisnęła usta i wyciągnęła ciężką bryłę sera.

– Cienko! – wrzasnęła kobieta.

Stevie znów omiotła wzrokiem krajalnicę. „Nie najelegantsze narzędzie, ale podoła”.

Sława – rzecz ulotna. Stevie w jednej chwili była detektywem, opiewanym w sieci za schwytanie mordercy w ekskluzywnej szkole z internatem. Pisano o niej artykuły. Widywała siebie na pierwszych stronach gazet, z rozczochranymi, samodzielnie ściętymi, krótkimi blond włosami, o twarzy zbyt okrągłej do zdjęć, ale w życiu normalnej, w czerwonym winylowym płaszczu vintage, który świetnie się prezentował. Rok szkolny zakończyła jako celebrytka. Bezpieczna dzięki niej szkoła wznowiła działalność. I chociaż świat o tym chyba już zapomniał, rozwiązała najsłynniejszą zagadkę zbrodni minionego wieku.

Po czym zajęła się nową, niecierpiącą zwłoki sprawą.

Jej nazwisko nadal pojawiało się w mediach, ale znacznie rzadziej – i wreszcie z nich zniknęło. Wyjechała do domu na przedmieściach Pittsburgha. Do domów wrócili też jej szkolni koledzy z różnych stron kraju. W galerii handlowej ktoś już ją zastąpił, więc była szczęśliwa, gdy dostała pracę w spożywczym. Cztery dni w tygodniu, od szesnastej do dwudziestej trzeciej.

W zasadzie nie miała nic przeciwko tej pracy. Najgorsze były pierwsze cztery godziny zmiany za ladą. Lubiła układać towar, wypełniać pojemniki, kroić, pakować. Cały czar pryskał, gdy musiała sobie radzić z ludźmi. Pracując z klientami, Stevie wiele się nauczyła. Rozpoznawała, kto będzie z nią non stop gawędził, kto zechce zawłaszczyć jej myśli, bo raz podała mu szynkę. Widziała, jak ludzie z napięciem liczą w głowie, na co ich stać. Przekonała się, że uwielbiają ser amerykański – i że do końca nie wie, co to właściwie za ser.

Drugą połowę zmiany spędzała, ogarniając bar sałatkowy. Był to z pewnością gwóźdź wieczoru. Wtedy już nie musiała rozmawiać z klientami. Choć przy klientach nie mogła nosić słuchawek, nikt się o to zbytnio nie czepiał, zwłaszcza że praca przy sałatkach nie wymaga kontaktu z ludźmi. Wyciągając więc bemary, opróżniając miski z resztek jarzyn i owoców, ścierając lepkie gluty z wielkich butli dressingu, Stevie miała pełne półtorej godziny na słuchanie podkastów. Gdy właśnie zgarniała z tacy krwawe strzępy marynowanych buraczków, zadzwonił telefon.

– Hej – rzekła cicho.

– Co u mojej księżniczki? – przywitał się David.

– Jeszcze żyję. A ty?

– Jestem w... yyy... Nie pamiętam nazwy miasta. Zjedliśmy kolację w Cracker Barrel[2]. A teraz siedzę w miejscowej remizie i pomagam prowadzić loterię dla grupy kandydatów z okolicy. Jak dobrze rozegrasz sprawę, możesz liczyć na zestaw lawendowych kosmetyków do kąpieli. A ty co masz dla mnie?

– Lubisz niedojedzoną sałatkę ziemniaczaną?

Stevie spostrzegła, że przygląda jej się zaciekawiony menadżer.

– Muszę kończyć – szepnęła. – Chyba się zorientowali, że rozmawiam.

– Pogadamy później. I jeszcze jedno: jeśli te podkładki pod kubki nie kłamią, zawsze jest dobra pora, żeby się napić wina. Pomyśl o tym chwilę.

O dwudziestej trzeciej Stevie Bell, szkolna detektyw i niszczycielka barów sałatkowych, odbiła kartę zegarową i wkroczyła w parną noc. Pod sklepem czekał kasztanowy minivan mamy. Stevie nie miała samochodu, bo nabycie go mocno nadwątliłoby budżet Bellów. Co wieczór więc przyjeżdżało po nią któreś z rodziców.

– Jak było? – zapytała mama, kiedy Stevie wsiadła.

– Okej. Wzięłam ten ser, o który prosiłaś.

Rzecz jasna amerykański.

– Rozmawiałaś dziś z Davidem? – spytała mama, gdy wyjeżdżały z parkingu.

– Mhm.

– Jak się miewa?

– Świetnie – odrzekła Stevie.

– To dobry chłopak.

Stevie przez lata nie dogadywała się z rodzicami. Jako córka nie spełniała ich oczekiwań. Chcieli, by jak inne dziewczęta lubiła balowe suknie, fryzjera i zakupy. Nie uważając tych wszystkich rzeczy za coś złego, Stevie nie rozumiała ich – a przynajmniej nie tak, jak powinna. Nigdy w życiu nie miała potrzeby się stroić, układać włosów, malować paznokci, dobierać dodatków. Na instagramowe reklamy nowych palet cieni patrzyła obojętnie, bo wydawały jej się takie same jak inne. Jedynym jej strojem, który naprawdę uwielbiała, był czerwony winylowy płaszcz z lat siedemdziesiątych. Ubierała się głównie na czarno, bo w czerni było jej do twarzy, a poza tym ten kolor zwykle pasował do nastroju. Czasem nachodziła ją myśl, że nie ma chipa albo genu elegancji, ale też nie zaprzątała sobie tym szczególnie głowy.

Przed wyjazdem Stevie do Akademii Ellinghama to wszystko nadal irytowało rodziców, lecz od kilku już miesięcy w domu panował cudowny spokój – i to nie dlatego, że Stevie rozwiązała zagadkę zbrodni.

Powodem był fakt, że Stevie miała chłopaka – i to nie byle jakiego. Tak się złożyło, że ten chłopak – David Eastman – był synem senatora Edwarda Kinga. Rodzice Stevie ubóstwiali Edwarda Kinga. Nawet gdy niedawno wywołał wielki skandal i musiał się wycofać z walki o fotel prezydenta, uczucia Bellów wobec niego nie ostygły. Jak to bywa z zagorzałymi zwolennikami, uważali, że im więcej mu się zarzuca, tym bardziej musi być pewne, że zawinił kto inny.

Rodzicie nie wiedzieli, że to David przyskrzynił ojca. Nie mieli bladego pojęcia o tym, że Stevie widziała na własne oczy dowód przeciwko senatorowi Kingowi.

David został wypisany ze szkoły, gdy King dowiedział się, co ten zrobił. Rok ukończył zdalnie, a później wyjechał z domu, by pracować przy spisie wyborców. Jeździł w tym celu po całym kraju – dlatego dziś nie wiedział, w jakim jest mieście i czemu kręci się po Cracker Barrel z koszami lawendowych soli kąpielowych i podkładek pod szklanki.

Rodzice Stevie nie znali większości szczegółów. Wiedzieli tylko, że David skończył ogólniak poza kampusem i odbywa jakiś staż czy praktykę. Liczyło się tylko to, że Stevie ma chłopaka – w ich oczach wymarzonego – więc wykonała zadanie.

Jak jeszcze nic dotąd Stevie doprowadzało to do szewskiej pasji, ale też zależało jej na utrzymaniu ustanowionego w domu rozejmu, bo chciała jesienią wrócić do Akademii, a później zdawać na studia.

„No i co dalej?” Stevie dostała się do Akademii w konkretnym celu – by rozwiązać sprawę Ellinghamów. I rozwiązała. Było to niemożliwe, lecz osiągnęła cel.

„Czego można dokonać po tak wielkim wyczynie? Jakie to mają być studia? Co będę robiła potem?”

To osobliwe poczucie pustki dopadało ją co noc, gdy – wciąż w obłoku spożywczych woni – odpinała pas bezpieczeństwa i wysiadając z samochodu, gryzła się w język, by nie warknąć na mamę, całą w skowronkach, jakiego to ma chłopca.

Kładąc się, Stevie przeglądała e-maile. Tuż po rozszyfrowaniu wiadomej tajemnicy dostawała ich wiele – zapytania z mediów, dziwne oferty influencingu („Sądzimy, że świetnie wypromuje Pani nasze posiłki paleo”), listy od świrów, a także osób, którym miałaby pomóc w poszukiwaniu zaginionych krewnych albo psów. Zapytania z mediów były w porządku, ale się wyczerpały. Dziwne oferty influencingu się skończyły. Stevie współczuła tęskniącym za krewnymi lub psami, jednak na odległość nie mogła niczego zdziałać. Więc właściwie zostali już tylko szaleńcy. Ci byli jej wierni.

Dziś przyszły: wiadomość o zaginionym kocie i dwie ze słowem „cześć” oraz przypadkowe zdjęcie misia z sercem w ramionach. Była jeszcze jedna, której temat zwrócił jej uwagę: „Obóz Wodospad”.

„Obóz Wodospad Cudów jest tylko jeden” – pomyślała. „Choć niekoniecznie. Miejsc o tej nazwie może być wiele. Ale tylko na jednym Obozie Wodospad Cudów doszło do zbrodni”.

Otworzyła wiadomość.

Stevie,

nazywam się Carson Buchwald, jestem założycielem i właścicielem serwisu Zapakuj (pewnie o nim słyszałaś). Niedawno nabyłem obóz letni w zachodnim Massachusetts pod nazwą Słoneczne Sosny. Dawniej nazywał się Wodospad Cudów. Tak. To ten, o którym myślisz.

Robię dokument o morderstwach w skrzyni w lesie. Czytałem, czego dokonałaś w Akademii Ellinghama. Lubię wychodzić poza schemat (co brzmi trochę przewrotnie, bo przecież pakowanie to porządek)...

(Stevie zmarszczyła brwi)

...więc od razu pomyślałem o Tobie. Miałabyś ochotę przyjechać latem i zająć się ze mną tą sprawą? Na obozie mogłabyś być opiekunką, ale głównie robić to, co uznasz za stosowne dla śledztwa. Pokryję koszty podróży i zapłacę za czas. W ramach premii możesz zabrać przyjaciół. W obozie miejsca nie brakuje.

Jeśli jesteś zainteresowana, skontaktuj się ze mną. Mam nadzieję, że się odezwiesz.

Carson Buchwald

Prezes i założyciel

ZAPAKUJ

„Liczy się to, co jest w środku!”

„No, to jest jakaś zmiana” – pomyślała Stevie Bell.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1]Rumours (Plotki), uważany za wybitny, bestsellerowy album brytyjsko-amerykańskiej grupy rockowej Fleetwood Mac z 1977 roku. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[2] Cracker Barrel Old Country Store, Inc. – amerykańska sieć sklepów z pamiątkami połączonych z restauracjami z jadłospisem opartym na tradycyjnej kuchni Południa USA.