Purtkowe stegny - Jan Piepka - ebook

Purtkowe stegny ebook

Jan Piepka

0,0

Opis

Debiutancki zbiór składa się z dziewięciu opowiadań, które rozgrywają się między połową XIX wieku a końcem I wojny światowej. Autor umiejscowił ich fabuły na pomorskiej prowincji, ukazując różne aspekty walki Kaszubów o własną tożsamość i podmiotowość, portretując jednocześnie zwykłych, prostych mieszkańców kaszubskich wsi. Zagrożeniem dla nich są nie tylko urzędowa germanizacja, ale także przemiany gospodarcze i społeczne II połowy XIX stulecia, zmuszające do trudnych wyborów – do emigracji lub wyrzeczenia się tożsamości za cenę poprawy własnego losu. To opowieści na wskroś tragiczne, bowiem doświadczeniem bohaterów ostatecznie jest klęska – utrata tego, co najważniejsze, samotność i niezrozumienie. Stąd tytułowe „Purtkowe stegny” („Diabelskie ścieżki”), które prowadzą ich do zatracenia. Jak przystało na książkę powstałą w okresie socrealizmu, w opowiadaniach pojawiły się nieco sztucznie wprowadzone wątki walki klasowej i socjalistycznych idei proletariackiej rewolucji lat 1917–1920.

Debiutancki zbiór opowiadań ukazał się na zamówienie wydawnictwa „Iskry”, które w połowie lat 50. poszukiwało nowych autorów i opowieści o „północnych kresach Polski”.

Piepka, korzystając z okazji, postanowił ogólnopolskiemu czytelnikowi przybliżyć tragiczną historię swej małej, kaszubskiej ojczyzny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Purtkowe Stegny

Jan Piepka

Purtkowe stegny

Copyright by © Biblioteka Publiczna Gminy Szemud 2023

Copyright by © Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart 2023

Ilustracja na okładce: Zofia Ząbkiewicz

Korekta: Grzegorz Szczepaniak

Skład i wersja elektroniczna: Ewa Krefft­-Bladoszewska

Okładka: Zofia Ząbkiewicz

Wydawnictwo REGION Jarosław Ellwart

ul. Goska 8, 81-574 Gdynia

www.wydawnictworegion.pl

e­-mail: [email protected]

Partnerzy wydania:

URZĄD GMINY SZEMUD

ul. Samorządowa 1; 84-217 Szemud

www.szemud.pl

e-mail: [email protected]

BIBLIOTEKA PUBLICZNA GMINY SZEMUD

ul. Samorządowa 1; 84-217 Szemud

www.biblioteka.szemud.pl

e-mail: [email protected]

Wydanie I, Gdynia 2023

Treść niniejszej publikacji została oparta na wydaniu z ­roku 1956. Tekst poprawiono zgodnie ze współczesnymi zasadami ­ortograficznymi oraz interpunkcyjnymi.

Wydanie publikacji wsparła finansowo BIBLIOTEKA PUBLICZNA GMINY SZEMUD

ISBN 978-83-7591-880-9 [druk]

ISBN 978-83-7591-945-5 [ePub]

ISBN 978-83-7591-946-2 [mobi]

PURTKOWE STEGNY

Słońce wisiało tuż nad lasem. Zalewało złotymi promieniami wierzchołki młodych chojarek i rozjaśniało unoszące z nizin opary.

Chojny, sterczące pośrodku dzikiej polany, wyzierały z przyziemnej wieczornej mgły niczym ciekawskie baby o rozczochranych łbach. W mroku fruwały rudawe ćmy. Niezgrabnym lotem tłukły się po bagniskach, plątały się w zwieszonych ku ziemi gałęziach. Nad drogą sennie bzykały komary.

— Hooo! Ho! Hiiijeee! — odezwał się gburk* grubym głosem; zajęczał trzask spadającego na grzbiety zwierząt kija.

— Aahaa!

Woły sapały i leniwie robiły nogami, z pysków buchała im para. Ciężka była droga. Piaskiem szło, często pod górę. Wysuszona ziemia jednostajnie sypała się przez szprychy, kola wozu toczyły się powoli.

Jaszka odsunął baranią czapę i podrapał się w głowę. Obejrzał się z niepokojem na woły, na wóz z worami mąki. Górą przeleciały kaczki. Cztery, pięć, sześć… Opadły za las, wprost w gorejące słońcem zarośla. Gdzieś w tyle chichotał ptak­-Lelek:

— Hi, hi, hi, hi! Hu, hu, hu, hu… — huczał jak ten Smantk na błocie.

Jaszka wzdrygnął się.

— Hiiijee!! Na — na!

Znów trzasnęły uderzenia. Woły przyspieszyły, wdrapały się na wzgórze. Jeszcze tylko na dół, do jeziora, potem z dwie zdrowaśki błotnistej drogi, trochę lasu i już będą pola. Chłop poprawił korki, zaparł się nogami w poprzeczną deskę i ściągnął powróz.

— Ho, ho, pomalinku! Ho, ho! Pomału, he, siwy! — wstrzymywał teraz woły, które biegły ze wzgórza, kuśtykając niczym drewniany koń na krzywych kołach, którego Jaszka wystrugał dla swego syna.

Lelek huczał między drzewami. Jaszkę ogarnął mrok zalegający wysoki las. Olbrzymie buki i dęby, rosnące po obu stronach drogi, zdawały się uciekać do tyłu, a te znad jeziora jakby szły z wozem, wyprzedzały go i osaczały. Natrętny mrok wyskoczył już ponad drzewa, pozostawiając jeszcze w spokoju taflę wody, która przeświecała jasnymi plamami poprzez stłoczone pnie.

Chłop spoglądał ukradkiem na boki, ściskając w ręku powróz. Wtulił głowę w kołnierz żakietu, jakby obawiając się, że za chwilę jakieś straszydło sięgnie po niego z plątaniny konarów i powlecze w górę niby kura pędraka. Przeżegnał się kilka razy i zdzielił kijem woły. Prawy szarpnął w bok, a lewy za nim, na dyszel. Jaszka ściągnął lejce, podniósł kij i przyciszonym głosem przyganiał:

— Hiije! Na!

Znowu razy spadły na wystające kości zwierząt, aż echo odezwało się gdzieś w dole, przy jeziorze. Jakby ktoś przedrzeźniał. Jaszka obejrzał się i wóz w tym momencie wpadł w wybój. Woły targnęły, ale wóz po raz drugi zatrzeszczał i siadł tylnim kołem. Prawy wół zachwiał się, potknął i runął w rozbabraną kałużę.

Jaszka zdrętwiał. Na moment, na klaśnięcie w rękę. Zaraz jednak zeskoczył z wozu i podbiegł do dyszla.

— Marija, Józef! Marija, Józef! — mruczał przerażony, rozplątując postronki.

Łysy leżał w błocie i ciężko dyszał. Ręce Jaszki gorączkowo szukały rzemienia. — Przeciąć trzeba będzie, czy jak — medytował.

Naraz wpadł na szczęśliwą myśl. Wyprzągł lewego, przywiązał go postronkami do dyszla, chwycił za pysk i przynaglał:

— Ho, ho! Na­-a!

Lewy pociągnął zwolna, skręcił dyszel ku sobie i ruszył leżącego, który zerwał się na przednie nogi i poczuwszy ciężar na drugim boku, próbował się wygramolić z wyrwy. Z pomocą przyszedł mu znowu lewy, pociągając dyszel jeszcze więcej ku sobie. Łysy wstał. Teraz szło łatwo. Jaszka zaprzągł na nowo, już po ciemku, i ruszyli. Bydlęta same trzymały się suchej strony drogi.

Przy wypadku minęło zaledwie dziesięć minut, a Jaszce zdawało się, że przeszła co najmniej godzina. Las ogarnęła ciemność, blaski przyświecały tylko z jeziora i z góry.

„Marija, Józef! — myślał Jaszka. — Jak Bóg na niebie, ten zły ptak mnie chciał omotać! Jutro bym już nie żył!”

Przebiegły mu po plecach ciarki. Szarpnął powrozem. Batoga już nie brał do rąk.

— Żeby nie wywołać złego — szepnął i lęk znowu złapał go za piersi. Zwidziało mu się, że las pełen jest stworów, że na jeziorze tańczą topielice i że wyciągają po niego oślizłe ręce.

Ledwo żywy ze strachu wyjechał wreszcie z lasu na pole.

2

Wieczorami po checzach szły gadki rozmaite. Najwięcej opowiadał ślepy Trędel:

— Prawdę rzec, to nikt nie wiedział, skąd się wzięło zapadlisko — gadał, mrugając niewidzącymi oczyma. — Stary Wasilka przecież nie wykopał dołu po kryjomku w nocy. Kamieni też nie naznosił ani krzaków jeżyny nie posadził. Za żadne grzechy by tam nikt nie poszedł. W takim gąszczu nawet Purtk się mógł schować. Tak, gdyby nie Purtk, niejeden głowę wsadziłby pod gęstwinę i w głazach dziury poszukał, co to do złota prowadzi. Ha, gdyby nie ten Purtk! Co noc lezie z wywleczonym jęzorem do torfowisk wodę pić. Z gęby ogień pryska, że strach patrzeć! Przeważnie jako koń się pokazuje. Od tego woda w torfach śmierdzi końskim kopytem.

— A skąd się wziął ten skarb i jak się do niego dostać? — ciągnęli Trędla za język sprytni słuchacze.

— Dostać się do skarbu? — odpowiadał starzec. — Każdy może, ale musi to być chłop bez blizny i swój, Kaszeba. Obcy musiałby się nago przedzierać.

— Skąd się pieniądze wzięły?! Skąd złoto?!

Tak z tym było:

Dawno, bardzo dawno temu, na miejscu zapadliska stał piękny zamek, w którym mieszkała królewionka. Służba była wielka u niej i bogato ubrana. Po paciorki z bursztynu do Gdańska każdego roku wóz jechał, strzeżony przez wojaków, żeby zbóje nie okradli. Pola rozległe do zamku należały, łąki i nieprzeniknione lasy. Miał też zamek jeziora bogate w ryby, a i w morze wyjeżdżano na połów. Na polach i łąkach pracowali Kaszubi. Królewionka pilnowała, żeby dobrze im płacono, by sprawiedliwość zawsze była. Żyli sobie Kaszubi szczęśliwie. Domy budowali nowe, sieci sprowadzaliz Gdańska. Na zwierza też mogli polować — byle dla własnej potrzeby. Królewionka chorym pomagała, z dziećmi śpiewała i uczyła ludzi robić haftowane stroje. Rosła tedy kraina bogato, złota było i na zamku dość, i każdy po trochę miał.

Aż pewnego dnia przyjechał rycerz z obcej ziemi, cały w żelazo zakuty. Od razu mu się królewionka uwidziała. A jeszcze bardziej — spokojna kraina. Zaczął tedy koło królewionki się kręcić, różne listy przysyłał do niej i do jej krewnych. Zresztą tak po prawdzie nikt nie wie, jak to się stało.

Niemało się ludzie dziwowali, kiedy rozeszła się wieść, że królewionka zgodziła się rycerzowi być białką. Powiadają, że słońce nie chciało świecić, kryło się w niebo, ptaki przestały śpiewać, pochowały się, drzewa posmutniały i woda stała się w jeziorach i strumieniach mętna, a bydło nie chciało w pole wychodzić. Strach padł na wszystko, co znało swoją królewionkę.

I nie nadaremno. Jakby się słońce zmieniło, tak było z życiem. Przepadł spokój, nowy pan nasprowadzał swoje sługi, ludzi gnał do roboty, bydło męczył, a sam w złoconej karecie jeździł. Odtąd nikt nie mógł polować w lesie ani ryb łowić dla siebie — wszystko zabierał rycerz. Opornych prześladował, do wieży zamykał, a wciąż miał mało i mało złota. Królewionka z rozpaczy chorowała, chorowała, aż w końcu umarła.

Po jej śmierci pan jeszcze gorzej gnębił ludzi. Słudzy jego jeździli od chaty do chaty, zabierali złoto i bili. Zebrane bogactwo pan gromadził w sali strzeżonej przez najwierniejszego pachołka i straszne psy. Robił, co chciał, ten pan, aż w końcu przebrała się miara. Krzywda ludzka ruszyła królewionkę w grobie. Wstała jednej nocy, zaszła do zamku i spotkawszy pana liczącego pieniądze, przeklęła jego i zamek z całym dobytkiem i bogactwem. Wszystko zapadło się w ziemię.

Odtąd co sto lat pan chodzi nagi po krzakach z garściami pełnymi złota. Rani sobie ciało na kolcach jeżyn i dzikich róż tak długo, aż ma tyle ran, co swoim poddanym zadał. Jeśli go ktoś spotka, obmyje mu rany, a na złoto napluje — wybawi go z klątwy razem z całym zamkiem. Dotychczas nikt tego jeszcze nie zrobił. Jedni uciekli, inni sięgnęli po złoto, a jeszcze inni ze strachu pomarli.

— Czemu musi to być swój i bez blizny?! — dziwił się kiedyś pastuszek, patrząc z rozdziawioną gębą na opowiadającego Trędla.

— Aaaa! Bo swoi się dość nacierpieli. Dlatego musi być koniecznie bez blizny. Mogłoby się zdarzyć, że taki z ranami byłby potomkiem tych bitych. Wtedy nic nie pomoże, a pogorszy. Zamek zapadnie się głębiej, a on razem z nim. Przy tym mogłoby to jeszcze królewionce zaszkodzić. Obcy zaś dlatego nago, że musi sobie odkupić prawo do wybawienia. Swoi odkupili krwią starków, a taki musi sam. Przecież jeden nie może być lepszy od drugiego. A że Purtk pilnuje wejścia do skarbów przeogromnych, to też jest prawda.

Trędel tak gadał, a pastuch­-staruch również. Inni różnie gadali. Skąd się jednak wzięło zapadlisko, prawdy nikt nie wiedział.

Albo skąd się wzięły błądzące ognie? Wcale się nie wzięły. Były tu jak świat stary i będą nadal. A co robiły, jak Łebskich Błot jeszcze nie było? Albo przedtem, nim nastały Karwieńskie Błota i Bielawy? Z tym jest gorsza historia. Pewne tylko, że to też Smantkowa sprawka. Ale, zaraz…

Zanim powstały Łebskie Błota, był tam wielki las (po pniach w torfie to jeszcze dziś widać!). Mieszkał w tym lesie olbrzym Stolem. Prześladował on Kaszubów, gdzie tylko mógł i jak mógł. Nawet kominy w domach przez noc przestawiał na inne miejsca. Kiedy dokuczył ludziom już za bardzo, podpalili las ze wszystkich stron. Stolem musiał uciekać. Z zemsty jednak przerwał rękami wydmy nad morzem i zalał płonący las wodą. Tak powstały Łebskie Błota. A Karwieńskie Błota? Chyba też tak.

Błądzące ognie przyszły pewnie z Bielawów spod Ostrowa. Oczarzy taki ognik nieostrożnego człowieka, zmyli mu drogę i zaprowadzi w błotne bezdroża. Purtkowymi stegnami wiedzie, aż go utopi. Kiedy za nieszczęśliwcem zamyka się trzęsawisko, rozlega się wokół chichot. Bajali ludzie, co słyszeli te straszne chichocące sapania. Bajali…

Najwięcej kłopotu było ze Smantkiem. Nikt bowiem dokumentnie nie wiedział, gdzie siedzi, co porabia i co on za jeden. Mieszali go nawet z Purtkiem, ale przecież Purtk jest z piekła. A Smantk?…

A Smantk jest wszędzie; to na strychu dylami gada (stąpa po nich tak sprytnie, że trzeszczą, jakby gadały), to w kominie dym zawraca na dół, krowom mleko cycka, aż wymiona zasychają, owcom wełnę kołtuni i psią ją robi, w kierzonkę lichego powietrza nawiewa i masło potem się parzy. Czasem spod kur jaja wynosi albo zachodzi pod okna i płacze. Pewnie i na niego jest jakaś krzywda, ale nikt nie wie, jaka. Dobrze byłoby wiedzieć, miałby strach i nie lazł tam, gdzie można mu odpłacić pałką za kij.

Mówili też ludzie, że go widzieli we fraku albo po gajowemu obleczonego. Nie wiadomo, czy to prawda, choć po takim gadaniu nastawały zwykle ciężkie dni: podatki trzeba było po kilka razy płacić, a gdy złapaliw lesie, sztrafy spadały na głowę niczym kuropatwy na kartofle. I jeśli to ze Smantkiem się wiązało, tedy prawdą było, że on jest pańskim rządcą. Z panami się kuma.

Nie wszyscy tak samo myśleli: jedni — że jest pańskim rządcą, drudzy — że nie, a inni znów burczeli, że Smantk z piekła przyszedł.

To już nieprawda! Jakże z piekła mógł być Smantk, kiedy jest Purtk?! Po co dwaj?! Jeszcze by się pokłócilii miałby Pan Bóg za swoje! Musiałby jakiegoś nowego Jarchanioła zsyłać, bo ten niebieski stary Jarchanioł drugi raz na pewno by sobie rąk nie brudził takimi brzydactwami. Nie, Smantk z piekła nie jest. Może pomaga Purtkowi, choć prawdę rzec, na własne oczy nikt tego nie widział.

A Purtkową robotę widzieli po starym Sztaumanie, co to Boga nie miał w sobie. Purtk codziennie wieczór po dachu łaził, jak Sztauman chorował. Czatował na duszę. A straszny był! Zamiast oczu dwa węgle miał, ogon zakręcony, aż ktoś pomyślał, że to ten sam wąż, który w raju Jewę skusił. Łaził tak wieczorami po dachu aż do komina i tam ginął. Na Sztaumana duszę czekał, bo musiała kominem wylecieć. Oknem albo przez dwierze nie szło, święcony był kiedyś Sztaumana dom. Ktoś nawet odważył się i w dzień wlazł na dach. Obejrzał wszystko. Nic nie było, tylko przy samym kominie na słomie pełno sierści się walało. To już był powód, żeby do księdza iść. Poszli, ale co z tego, kiedy Sztauman ani nie chciał słyszeć o zbawieniu. Zmarł w nocy. I temu Purtk go zabrał. Od razu wszyscy wiedzieli, bo w tamtej stronie strasznie się koty darły.

No i jeszcze to, że na Purtka jest sposób, a na Smantka nie. Purtka, jak gdzie sobie mieszkanie obierze, można wyświęcić. A Smantka? Nie idzie. Muzowa od Purtka potrafiła się odżegnać, a od Smantka nie. Kiedy u chorego Purtk straszył, święconą kredą wszystkie rogi izby wysmarowała i już. A jak gąsiaki Smantk jej uroczył, zdechły. Przepuszczała je przez rękaw starego żakietu, a te na krzyże się przewracały i łapkami grajdoliły, grajdoliły, aż przestały się ruszać.

Wreszcie to, że Purtka ludzie widzielii z nim się stykali. Ot, po prostu byli tacy, którzy mu swoją duszę zapisywali. Jak na ten przykład młynarz, co to Purtka oszukał. Podpisał z nim cyrograf swoją krwią, ale Purtk musiał spełnić jedno jego życzenie. No i Kusy się zgodził. Wtedy młynarz wsadził go między kamienie młyńskie i rzekł:

— Siedź tu przez dwadzieścia minut. Jak wytrzymasz, przyjdź po mnie za dziesięć lat, a jak nie — musisz siedem lat dołożyć.

Purtk pomyślał, że dwadzieścia minut to nie jest rok, i zrobił się cienki jak papier. Młynarz przykręcił kamienie i puścił na młyńskie koło wodę. Najpierw wszystko się zaczęło kręcić, potem drżeć, aż się wydawało, że cały młyn skacze w fundamentach, po czym rozległ się straszny ryk:

— Młynaaarzuuu! Puść, daruję ci te siedem lat!

Kiedy chłop odkręcił kamienie, świsnęło tylko i już Purtka nie było. Odtąd młynarzowi życie szło jak po maśle. Pieniędzy miał dość, w młynie zawsze było pełno ziarna. Ale w końcu czas umowy minął. Szedł sobie kiedyś młynarz z żoną od krewnego z drugiej wsi i coś w połowie drogi usłyszał naraz ogromny szum. Patrzy w górę, a tu Purtk leci po jego duszę. Zlęknął się, ale że Kusy był jeszcze daleko, rzekł szybko do swojej grubej białki:

— Prędko, Agata, podnieś spódnicę!

Baba patrzy na niego ogłupiała, ale on już ją łapie za kark, przygina do ziemi, podnosi spódnicę i wystawia tyłkiem do góry. Purtk leci wprost na nich ucieszony, że bierze swój dług, aż tu patrzy… i zdrętwiał. Stanął wpół drogi, spojrzał na wypięte pośladki i myśląc, że są to znowu młyńskie kamienie, jak nie zawróci, jak nie czmychnie do piekła — tylko dym się po nim został!

Odtąd młynarzowa zawsze z chłopem razem chodziła. Purtk czekać musiał na śmierć, ale i tu przegrał. Umarli razem, w jednym łóżku, a młynarzowa twarzą na dół i stale podobno była odkryta. Odeszli oboje razem i pewnie go białka za rękę bezpiecznie do czyśćca zaprowadziła, żeby odpokutował, bo potem w młynie był spokój wielki.

Tak to widać, że naprawdę Purtk jest z piekła.

A Smantk nie. Tylko… Tylko tak akuratnie wszystko poplątał, że jeszcze dziś nie wiedzą ludzie, co to za jeden i skąd przyszedł.

Ale wiedzą za to, dlaczego psy się pod ogonem wąchają. Prawda, że i tu gadają dwojako, to jednak nie szkodzi. Przecież pod Słupskiem i Lęborkiem może być inaczej, pod Bytowem, Kartuzami i Kościerzyną inaczej, a pod Wejherowem, Gdańskiem i Puckiem jeszcze inaczej. Psy nie chodzą chyba z jednego końca Kaszub na drugi…

Dlaczego cebula ma krótki ogonek i jest ostra — też ludzie wiedzą. Albo co to jest grzmot, co robi chłop na księżycu, gdzie siedzą krosnioki i co robią. Albo gdzie są syreny i jak wyglądają. I o przesuszaniu pieniędzy wiedzą dużo.

A może nie? No to zaraz:

Z psami jest tak, jak gada stary Mroch. Przygłuchy on już trochę, ale gada rzetelną prawdę:

— Miałe roz pse bal. Zeszło ich sę ze wszestkich strón całe gruńda. Wiolkie, mołe, malinkie. Czorne, bure i bielichne. Psote, Burki, Tósze, Rekse, Muszki, Azore. Jedne kucharzełe, drugie woda noszełe, a jesz jinne czekałe na jedzeni. Wszestko szło jak nolepij, ale kucharzom zabrakło pieprze. To, co jesz w celęcim rogu beło, jeden z nieuwogi wesepoł na zemię. Nie beło tede jinnej rade, le posłac do miasta za pieprzem. Pognoł też jeden z nich chutko, ale nie przeszedł wcale nazod. Czekałe pseska, żdałe nieboroki, a kto nie idze, ten nie idze. Jesz do dzis dnia czekają na brzedola. Chodzą i ckną pod ogoname, bo to je ju baro długo i zaboczełe, kteren to był. Temu ckną. Może po zopochu nalezą tego, co to zeżarł.

Tak mówił stary Mroch. Inni powiadali, że psy posłały swego gońca do Rzymu ze skargą na ludzi o złe obchodzenie się z nimi. Pismo zwinęły w rolkę i podwiązały mu pod ogon. Pies poszedł i nie wrócił. Od tego czasu stale szukają swojego posła z pismem pod ogonem. Może kiedyś znajdą.

Choć ludzie dwojako gadali, to jednak wiedzieli.

Cebula ma krótki ogonek i jest ostra z winy starki świętego Piotra. Szedł sobie raz niebieski klucznik z Panem Bogiem na spacer. Naraz patrzy — dziura, przez którą widać aż do piekła. A tam istna Sadoma z Gamorą! Najgorsze jednak to, że święty Piotr zobaczył tam swoją starkę. Teściowa razem z innymi się smażyła. Żal się tedy jemu zrobiło starki i na jego prośby Bóg pozwolił mu ją wyciągnąć. Była tylko w niebie jedna rzecz, co by się do tego nadała, a to cebula, która miała strasznie długi ogonek. Wpuścił ją Piotr do piekła i teściowa chwyciła się za nią, a święty Piotr ciągnie do góry. Ale, jak to piekielne ludzie, pozazdrościli starce i trzymają się wszyscy za ogonek. W końcu powiesiło ich się za wiele i ogonek się urwał. Piotr starki nie wyratował, a cebula ma krótki ogonek i jest w smaku ostra, bo była kilka chwil w piekielnym ogniu. Tak to było.

A grzmot to jest klin z żelaza. Taki stopiony. Znajdowali go nieraz ludzie po uderzeniu grzmotu i dlatego wiedzą. A chłop na księżycu? Poszedł w niedzielę drzewo kraść, i to jeszcze w las gburka, no i Pan Bóg go z tym drzewem po wieczne czasy na księżyc wsadził. Musi stale drzewo dźwigać na plecach. Po co lazł kraść w niedzielę, i to jeszcze w las takiego samego biedaka? Może gdyby poszedł w pański las, nie byłoby tak źle, a tak ma! Niech siedzi.

Krosnioki mieszkają w lesie, czasem tańczą, a czasem dzieci zamieniają. Ich dzieci są brzydkie i temu mieniają.

Syreny to są pół­-białki, a pół­-ryby. Góra — białka, a dół — ryba. Był ktoś taki, co mówił, że góra jest rybą, a dół białką, ale nie miał racji. Upierał się co prawda, że tak jest, bo dolna ludzka połowa może w wodzie siedzieć, a górna? Górna długo nie może, ale jak nabierze w gębę powietrza, to może. Najważniejsze jednak — jedzenie. Przecież na rybim jedzeniu by umarła! Samą wodę tylko pić?! Eee, to nie jest możliwe. A dolną częścią musi się popychać. Więc ma rybi ogon — i koniec! Syrena kusi czasem młodych ludzi. Albo bieliznę, gdy białki piorą, zabiera. Byli tacy, co ją widzieli.

Więcej niż o psach, krosniokach, syrenach czy grzmocie wiedzą ludzie o przesuszaniu pieniędzy. Oho — ho! Aż im oczy się skrzą od gorączki, kiedy słuchają tych gadek. A co raz to gdzie indziej ktoś widział skarby. Musiało ich być, a musiało. Tylko tutaj znowu Purtk pilnował i to tak, że jak ktoś nie był żelazny, to lepiej nie iść. Poszedł raz jeden chłop i znaleźli go na drugi dzień nieżywego. Serce mu ze strachu pękło.

O przesuszaniu pieniędzy Trędel gadał tak:

— Kiedy widać w nocy gdzieś na polu ogień, to na pewno przesuszają pieniądze. A jak jeszcze wid skacze do góry i na dół, tak do półtora metra nad ziemię, można już zabierać coś święconego i iść. Nie trzeba się oglądać do tyłu ani cofać, tylko zawsze iść naprzód. Choć zaczną drogę zagradzać różne potwory, straszydła, choć z krzykiem i piekielnym wyciem będą skakać do oczu i pluć ogniem, wyszczerzać kły — trzeba naprzód iść, a jak już jest się blisko, wrzucić święconą rzecz w skaczący wid. Od razu wszystko ucichnie i na drugi dzień rano skarb — nieraz całą skrzynię złota! — można zabrać do domu. Ale kto to może wytrzymać…

Ile to ludziska nasłuchali się tych gadek o przesuszaniu pieniędzy. Ile namarzyli. Przecież mając taki skarb, można by żyć jak ten pan we dworze! I bryczką jechać we cztery konie! Jak pan…

A może właśnie pan znalazł skarb? Eee, głupstwo, z dworu i majątku to ma. No, a za skarb nie mógł sobie tego majątku kupić? Hm, może i kupił?…

3

Jaszka nie był tchórzliwy. Cóż miał jednak robić, kiedy wszędzie, za każdym krzakiem, rowem czy drzewem żyło coś straszącego. Pełen stworów był las, i jezioro, i pola, nawet wieś. Chłop drapał się nieraz w głowę i medytował po swojemu o tych rzeczach, choć wiedział, że i tak nic nie wymyślii nie poradzi. Chyba żeby tamte krzaki przy jego łączce spalić i nawet korzenie wykopać i zniszczyć. A tak — to jakoś nieswojo. Gadają, że tam po wieczorach i nocach czarny pies z łańcuchem lata, że coś łazi i stęka. Dobrze im prawić, bo daleko są od tego, ale on musi za każdym razem, gdy wraca do domu, przejeżdżać obok tego czarowiska. To nie byle co! Mógłby zresztą jechać drogą do wsi i wrócić z tamtej strony do chałupy, ale daleko było.

Kiedy po wygramoleniu się z kałuży wyjechał z lasu na pole, od razu odeszła go obawa przed jeziornymi i leśnymi duchami. Zaczął już myśleć o następnym przejściu czekającym go przy krzakach na skraju łączki. Woły kołysały się w szarudze niczym dwie żywe bryły. Wóz skrzypiał, jakby już kilka lat chodził na „ciepłych słowach” zamiast na smarze.

Łączka leżała na skraju lasu, staczając się łagodnym zboczem ku jezioru. W narastającej nocy zlewała się w jedną wielką plamę z krzakami zarastającymi jej górny brzeg. Jaszka widział ją jak na dłoni. O, tam biegł rów, zakręcając za kopcem granicznym i wspinał się ku dworskim łąkom von Banemanna. Za rowem łąka wznosiła się równym klinem i zapierała w krzaki. Jaszka patrzał na nią niby na specjalnie przygotowaną przestrzeń, na którą za chwilę mają wyskoczyć dzikie zwierzęta, by go pożreć. Ciarki łaziły mu po plecach, gdyż zdawało mu się chwilami, że kopiec się rusza, wydyma i rośnie, a z krzaków wychodzi cała zgraja psów. Słyszał nawet jęczenie łańcuchów. Strach szedł za nim aż do chałupy.

A wszystko przez tego Lelka. Tak chichotał w lesie, tak się wydzierał, tak huczał, jakby w róg od tabaki dmuchał. Ile razy ten się pojawiał ze swym szyderczym śmiechem, wszystko zaczynało się dziać na opak; albo w żniwa deszcze się rozpadały, albo wiatry jabłka z ogrodu wytłukły, albo też spotkało człowieka jakieś nieszczęście. Tak jak tym razem, choć Jaszce udało się wydostać z sideł. Bo co by to było, gdyby z jeziora topielice wyszły albo wyjący po moczarach Smantk zęby wyszczerzył? Jaszka pewno by ze strachu zaraz przy wołach trupem padł! Jak amen w kościele! Uf, tym razem na sucho mu uszło!

Woły stanęły przy wrotach. Pies Gniota zaszczekał zjadliwie dwa, trzy razy i znowu nastała cisza. Chłop wygramolił się z wozu i podszedł do przodu.

— Ho, ho­-o! Stójta! — rzucił bydlętom i otworzył wrota. — Ni ma tu nikogo?! — zawołał w kierunku domu. — Anna! Paweł!!

Skrzypnęły drzwi, z checzy wyszedł syn Paweł z kopcącą latarnią w ręku.

— Poświeć, bo do gnoju wjadę! — przynaglił go Jaszka.

Paweł doskoczył, wlazł bosymi nogami na kupę gnoju i podniósł światło do góry. Z nocy wysunęły się ledwo widoczne łby zwierząt. Latarnia drżała, jakby lada moment miała zlecieć na dół i utonąć w brudnym mroku.

Oporządziwszy woły w oborze, Jaszka wziął latarnię z rąk syna i przyświecając sobie w ciemnościach, zmierzał do chałupy po obrok. Dwunastoletni Paweł kroczył w strachu za niską a szeroką postacią ojca. Chwilami nogi się pod nim aż uginały. Wiedział, że tam w kuchni, dokąd zmierzali, ojciec się wszystkiego dowie, że matka powie od razu i że nastaną dla niego przykre chwile. W gardle zaschło mu, a język jakby skołowaciał. Kroki następowały po sobie tak szybko, że na moment zadziwił się. Ale tylko na ułamek sekundy, bo zaraz na nowo zagubił się w swoich rozważaniach. Zbliżali się już do drzwi, jeszcze tylko pozostały dwa, trzy kroki, kiedy chłopiec rzucił się naprzód. Przyskoczył do ojca i chwyciwszy za połę żubraka, powiedział:

— Tata, pan Pribe… Pribe zagnał krowy — zakrztusił się.

Jaszka przystanął:

— Co?!

— Pribe zagnał krowy do dworu — wypalił jednym tchem Paweł.

Jaszka odwrócił się gwałtownie, podniósł do góry latarnię i świecąc nią wprost w twarz syna, z przerażeniem zawołał:

— Co ty pleszczesz?! Krowy?! We dworze?! Mów, co je?! Co się stało?! — szarpał Pawła, aż ten przysiadł ze strachu.

W tej chwiliw progu stanęła matka. Jaszka puścił syna, który wywinął się jednym ruchem i znikł w sieni. Chłop przystąpił do żony i już spokojniej zapytał:

— Prawda to je?

— Co? — odezwała się białka.

— Z tymi krowami… Z Pribą, że je zagnał do dworu?

— A je prawda. Pod sam wieczór to się stało. Szaro już było na ziemi.

Weszli do izby.

— Słońce już było zaszłe? — spytał znowu Jaszka.

— Jak Paweł przyleciał, to już zaszło. Tu za Grzmotnicą pasł, przy strudze.

Jaszka usiadł na ławie, oparł łokieć o stół i zanurzył rękę w pokudłanej czuprynie. Chwilę patrzał tępo w ziemię.

— Ojej! Wiedziałem ja to… Już w lesie… — jęknął.

— Co, Anton? — wystraszona białka podeszła bliżej stołu.

Chłop milczał.

— Co, mówisz, było w lesie? — zapytała ponownie.

— Lelek…

— Jezus, Maria! Anton!

Chłop wstał zdziwiony:

— Co je, co się stało? — spytał. — Czego krzyczysz?

— Gadałeś, że widziałeś…

— Marija, Józef, białko! Nie widziałem go, nie! Kto tobie to?!

Jaszkowa uspokoiła się. Słowa męża, że widział w lesie Lelka, przyprawiły ją prawie o zemdlenie. Tak się jej w żołądku zakręciło, tak ciężko stało, że jeszcze trochę, a byłoby ją całkiem zamroczyło. Już raz świat się próbował zakręcić. Nie dziw, bo co by to było! Toć straszne to jest, gdy taki ptak jak Lelek w swoim chichocie się pokaże; przez siedem tygodni zamiast się rodzić, wszystko zdycha. Kury, gęsi, świnie, krowy i woły. Tak przecież było dwa lata temu, w 1856 roku, kiedy to połowa chowy we wsi wyzdychała. Nawet ludzie czasami w lelkowe sidła wpadają. Chyba że ten, co słyszał, był bez grzechu. A z tym przecież tak trudno; nawet myśl jedna starczy, by mieć już plamę. Choćby dworskiego rządcę ile się naszkaluje człowiek, a swoich, a bydło, a ile to chciwych myśli nachodzi człowieka! Chciałoby się mieć tamten drugi klin łąki, co do dworu należy i co to już żarnowcem zarasta i wrzosami, bo Pribe na nim nie każe paść. Nie opłaci się dworowi, ale gburkowi? Ho, ho! Jeszcze jaką by z tego łąkę zrobił! Albo ile to razy człowiek w niedzielę, jak tylko świtało, bydło puszczał do dworskiego. Toć to wszystko grzech, spowiadać się z tego trzeba i pokutę odprawić. I jak tu wtedy być bez grzechu, kiedy Lelek zachichoce. Chyba prawie po spowiedzi, ale kto by to wtedy Lelka szukał i gdzie go znajdzie. A po co? I tak z tego żadnego wzątku nie ma.

Ale jeśli ktoś Lelka słyszy, lecz go nie widzi, to nie jest tak źle. Pewnym jest tylko, że jakaś bieda się stanie we wsi, deszcze może, posucha albo ogień, albo po prostu coś zdechnie czy zginie.

Ot, jak dziś Jaszce mało brakowało, a byłby miał nieszczęście w lesie. I jeszcze te krowy.

Przy wieczerzy siedzieli bez słowa. Chłop siorbał głośno zacierkę i łamał kawałki suchego, czarnego chleba. Na zacierce pływały duże oka roztopionego masła, które Jaszkowa na końcu noża włożyła chłopu do miski.

Po wieczerzy Jaszka podniósł się, wyszukał wiszący za szafą postronek i skierował się do alkierza. Białka zerwała się i zabiegła mu drogę.

— Nie bij chłopaka! To nie jego wina, on pasł tu, z przodu. Same krowy wlazły. Dajże mu spokój!

— Zostaw! — zamruczał Jaszka. — Chcesz, żeby się zło na nas jeszcze bardziej zawzięło?! Ja wyszedłem z lasu dobrze, a on co?

Jaszkowa przytrzymała chłopa za rękę:

— Nie bij go! — błagała. — Wiesz, ze on je taki słaby, że…

Jaszka odsunął ją stanowczo na bok i otwierając drzwi do alkierza, bąknął:

— Tak trzeba! Zasłużył… Sprowadził drugie zło.

Potem donośnym głosem zawołał:

— Paweł! Ubierz portki i chodź tu! Ale zaraz!

W alkierzu rozległ się cichy płacz i po chwili wynurzył się stamtąd Pawełek. Był blady i trząsł się na całym ciele.

W sieni matka, oparta o mur, szlochała i zatykała palcami uszy.

* Objaśnienia wyrażeń gwarowych kaszubskich i zwrotów niemieckich znajdują się na s. 197.

JASZKOWISZCZE

Leciały lata na bocianich skrzydłach. Razem z bocianami przylatywała wiosna i razem z nimi jesień uchodziła przed zimą.

Rosła liczba krzyży na mogiłach, a wśród nich coraz więcej było z napisem: „Hier ruht im Gott”, a coraz mniej: „Tu spoczywa w Bogu”…

Zmarła stara Jaszkowa i na łożu śmiertelnym prosiła swego chłopa, by nie dał jej na tamtym świecie długo na siebie czekać. Nie minęło też półtora roku, a już stary poszedł w jej ślady. Jest to, prawdę gadać, dobry szmat czasu, ale na ziemi. Tam bowiem, na drugim świecie, półtora roku to bardzo mało. Byli nawet tacy, którzy powiadali, że zaledwie tyle, co mrugnięcie okiem, ale w tym chyba mało jest prawdy. Bo jakże? W takim razie na tym drugim świecie chyba tylko śpią? Zamknąć oczy i dopiero za półtora roku je otworzyć?! Nie, to nie może być prawda. Bolda zamknął oczy po wódce na dwa dni i jak chcieli go obudzić, to pokazało się, że już nie żył…

A w niebie podobno wszyscy żyją. Wiecznie, zawsze. Dziwne to, ale tak samo dziwnie jest na ziemi, bo człowiek musi umierać. Zostawia wszystko: białkę albo chłopa, dzieci, chowę swoją i narzędzia. Wszystko. W niebie chyba znowu musi się dorabiać, bo jakżeby mogło być inaczej. Za darmo nic nie dają. Jank Formelów, co to się na księdza uczył, mówił wprawdzie, że tam wszystko jest, że tam ludzie robią dla rozrywki, bo pracować nie trzeba, tylko się modlić. I tu Jank pewnie dobrze nie wiedział, bo nie zgadzało się coś z tą robotą. Niby tam nie trzeba robić? A z czego żyć? Z duchowej strawy? Toć przecież na ziemi też masz „duchową strawę”, a jednak musisz, człowieku, jeść! Chyba że… Chyba że tam panowie będą robili, a gburkowie będą panami. Wtedy by można było, bo inaczej to Pan Bóg by musiał wszystkich ludzi manną żywić. Tyle ludzi!

Zresztą gburkowie niezwyczajni są żyć po pańsku i jak się trafią czasem dwa, trzy święta, to już im się przykrzy. Nawet w łóżku nie mogą wyleżeć podczas choroby. Białki z połogu też się zrywają, bo nijak nie mogą wytrzymać dłużej niż trzy dni. A podobno trzeba dłużej. Babka Pelowska gada wprawdzie inaczej, ale to nie ma nic do rzeczy — Kaszubi bez roboty nie mogą żyć. I tu na ziemi, i tam w niebie. Tylko Łebianie są inni, bo nie z pracy, a z tego, co morze na strąd wyrzuca.

Ale i po nich widać, że w niebie nierobijoszów nie znoszą. Przyszło kiedyś paru Łebian do bram niebieskich i proszą świętego Piotra, by ich wpuścił do środka. Piotr obejrzał sobie gości przez okienko i zapytał:

— A jakim prawem wy chcecie do nieba?

— Bo dusze z nas uciekły na ziemi i nie mieliśmy już tam co robić; robaki by nas pożarły — odpowiadają trzej Łebianie.

— Jaki jest wasz fach? — pyta znowu Piotr. Łebianie przestępują z nogi na nogę, nie mówią jakiś czas nic, bo co mieli gadać, kiedy żadnego fachu nie mieli. Wreszcie jeden z nich tak powiada:

— Puśćże nas, święty Piotrze, do nieba, bo tam na dole, w piekle, jest strasznie wiele ludzi, a przy tym tak dużo bogaczy i nierobijoszów, że aż strach! A my jesmy Kaszubi, to prosimy ciebie bardzo o wpuszczenie nas choćby do sieni.

Zmiękło pewnie serce świętego, bo wpuścił ich do środka. Przykazał tylko, żeby siedzieli zaraz z przodu i po całych niebiosach się nie wałęsali. Ale Łebianie wnet zaczęli łazić po niebie, szukając zajęcia, bo byli tego z ziemi zwyczajni, gdzie chodzili po strądzie i wypatrywali, czy jakiś okręt się nie rozbił o brzegi. Ze strądowego rabowania żyli bowiem na ziemi, o czym święty Piotr nie wiedział, boby od razu nierobijoszów z kwitkiem do piekła odesłał, a już przynajmniej do czyśćca. Przez tę swoją nieostrożność miał jednak tyle kłopotu, że wnet się pochorował i ze zgrozy włosy mu zbielały. Po prawdzie to było się czym martwić. bo Łebianie straszny hałas i bałagan robiliw niebie, już i karty skądś wyciągnęlii grali na oczach wszystkich dusz. Wreszcie wyratował Piotra z kłopotu inny Łebianin, co to jednego dnia przyszedł prosił świętego o wpuszczenie do środka. Początkowo Piotr nawet słyszeć nie chciał o tym i powiedział mu tak:

— Bracie, idź, gdzie ci się podoba, bo ja cię nie wpuszczę. Już sobie nawarzyłem piwa z tymi trzema. Moja to wina i dlatego teraz mam udrękę.

Kiedy się jednak Łebianin dowiedział, że święty Piotr nie może jego trzech krajanów wydostać z nieba, pomyślał chwilę i powiedział:

— A wpuścisz mnie, święty Piotrze, jeśli ich wydostanę z nieba?

Piotr przyjrzał się Łebianinowi z góry do dołu.

— Jaki jest twój fach? — spytał.

— Rybak — odparł Łebianin, a święty Piotr znowu spytał:

— Czy ty może chcesz zrobić tu z nimi bijatykę? Na wszystko się zgadzam, ale na to nie, bo wiesz, niebo jest miejscem spokoju…

Czas jakiś trwało namyślanie się Piotra, aż wreszcie otworzył bramę. Łebianin wetknął głowę do środka i krzyknął głośno:

— Okręt w strądze!

Mieszkańcy niebiescy obejrzeli się tylko na krzykacza, ale Łebianie, którzy grali akurat w karty, zerwali się na równe nogi i wybiegli przed bramę.

— Gdzie?! Gdzie je okręt? — pytali rozgorączkowani i przeszukiwali horyzont.

Święty Piotr tymczasem złapał Łebianina­-rybaka za kołnierz, wciągnął go do środka i zatrzasnął drzwi. Tamci trzej zostalii może jeszcze dziś wałęsają się gdzieś, bo święty ich już drugi raz do nieba nie wpuścił.

Do piekła pewnie poszli, do nierobijoszów i bogaczy. Bo prawdę powiedziawszy, to żaden bogacz na inne życie tam na drugim świecie sobie nie zasłużył. Za wiele bogactwem nagrzeszył, a to, że najwięcej na kościół daje i że niejeden ksiądz z takim trzyma, nie jest ważne. Szewc Muza powiadał, że obaj tedy pójdą do piekła.

Jeszcze z jedną sprawą mieli ludzie kłopot: co się stanie, jak człowiek umrze, a miał dwie lub nawet trzy białki? Albo białka trzech chłopów?

Tym razem zresztą nie potrzebowali się niepokoić, bo Jaszka miał tylko jedną białkę i on był jej jedynym chłopem.

Umarł tedy półtora roku po białce. Gospodarstwo zapisał starszemu synowi, Pawłowi. Młodszy, Franciszek, który liczył sobie zaledwie siedemnaście lat, miał być przez Pawła spłacony. Po Jaszkach zostało tylko tych dwóch, bo córka Stanisława, dwa lata młodsza od Pawła, zmarła, mając lat czternaście. Pewnie jakiś urok jej zadali, bo poszła się kiedyś kąpać do jeziora i już wróciła z gorączką. Brzuch ją tak rozbolał, że nawet leczenie starego Paszki nic nie pomogło. Mówiono potem, że to zapalenie jakiejś kiszki, ale kto tam mógł wiedzieć, jak było po prawdzie. Jaszkowa była przekonana, że to Smantk z uroczyska zadał dziewczynie jakieś zło, bo inaczej nie mogło być.

To było prawie osiem lat temu. Teraz odszedł i stary Jaszka. Przerwał się pewnie w sobie, bo klęknął od razu przy furze z sianem, która ugrzęzła w dziurze. Więcej już chłop nie wstał. Za mocno chwycił. Trzy godziny potem oddał ducha Bogu i zostawił dwóch synów samych.

Paweł wyrósł był już na chłopa, którego chcieli brać do kajzerowskiego wojska. Naznaczyli go nawet, ale potem widocznie zapomnieli.

Miał skończony dwudziesty trzeci rok i szedł w dwudziesty czwarty. Wzrostem przewyższył nawet matkę i ojca, co uważano za dobry znak. Chłopak był zdrowy i mocny jak żywiczny pień rosnący na moczarach, a że do tego lubił bardzo pracę na roli, stary Jaszka nie martwił się o losy gospodarstwa. Takiemu synowi spokojnie mógł powierzyć dwa konie, kilka krów, zabudowania, osiem hektarów dobrej ziemi i trzy łąk. Dobytku tego dorabiał się Jaszka z uporem, przez całe życie. Byłby więc całkiem spokojnie zamknął oczy i odszedł na wieczny spoczynek, gdyby nie jedna sprawa: Pawła ożenek.

Chłopaka nie ciągnęło jakoś do dziewcząt. Był nieśmiały, zamknięty w sobie, a do wsi mało zachodził. To było największe zmartwienie Jaszki.

„Kto tam wie — myślał nieraz stary — czy kiedyś jakaś sekutnica go nie omota. Smantk nie śpi”.

Kiedy czasem próbował z synem rozmawiać na ten temat, chłopak zamykał gębę na klucz i dopiero gdy ojciec bardziej zaczął go przyciskać, mruczał:

— Co mnie po białce! Po księdzowsku będę żył… — i wychodził z izby.

No i nie żenił się. A Frąck był jeszcze dzieckiem i do tego trochę postrzelonym w rozumie. Gadał coś ciągle o przeróżnych machinach, czasami nie można było poznać, czy z rozwagą prawi, czy też się z tego wszystkiego, co zasłyszał od kowalowego syna, śmieje. A znowu innym razem tak gdzieś z rozumem uciekał daleko, że nawet kuksańcami nie szło go stamtąd przywołać. Oczy wytrzeszczał jak żaba, kark i głowę wciągał w kołnierz i tak mógł siedzieć godzinami. Chyba ogniem dałby się obudzić. Raz nawet Paweł dla żartów to zrobił; przytknął mu do nogi rozżarzony węgiel. Frąck skoczył do góry i tak beknął dziwacznie, jakby nie człowiek był, a Smantk­-cielę, które w lesie czasami się odzywa. Paweł przestraszył się i więcej tego nie próbował.

Co do posłuszeństwa, to nie było z Frąckiem kłopotu; nigdy się nikomu nie sprzeciwił. Gotów był słuchać wszystkich, nawet dzieci, i dlatego Jaszka niewiele we Frącku nadziei pokładał. Z rozmysłem cale gospodarstwo dał Pawłowi. Frąck miał dostać od Pawła swoją część w pieniądzach, gdyby zaś ten chciał żyć po księdzowsku, miał u niego pozostać aż do śmierci.

2

Żniwili sami. Paweł kosił, Frąck wiązał. Żyta było z jedenaście morgów. Paweł obliczył, że jeśli dziennie zetną, zwiążą i postawią dwa morgi, to powinni do przyszłego wtorku z żytem skończyć. Wtedy zaczną od razu wozić.

Zresztą daliby radę i w trzy dni, najwyżej trzy i pół, ale była jeszcze robota w domu. Pomagała im stara Schpingerowa, wdowa po cieśli, co to dobre pięć lat temu przywędrował w te strony i zaraz umarł, ale nie ze wszystkim dawała sobie radę. Na nogi była słabowita i nawet krów nie mogła wygnać na łąkę. Tyle że domu pilnowała, pitrasiła jedzenie, dawała żreć ptactwu.

Schpingerowej dobrze było u „Brueder Jaszka”, jak nazywała Pawła z Frąckiem. Robiła tyle, ile dawała radę, warzyła strawę, jaką chciała, a że wszystkiego zrobić nie mogła, tego jej wcale nie mieli za złe. Przychodziliz pola wcześniej i oporządzali resztę. Nie tak jak Bauer Schroeder, u którego służyła przedtem. Swój był, a tłukł ją, że w końcu wolała pójść sobie.

Poszła do Jaszków i przez to „Brueder Jaszka” mogli sami żniwić. Zawsze to taniej, a najważniejsze, że bez prośby. Bo Paweł jaki był, taki był, ale prosić nikogo nie lubił. Wolał sam nastawić krzyża i pocić się. Hardy był.

Słońce zaczęło już na nowo wydłużać cienie, kiedy skończyliz klinem obok drogi i przeszli na duży kawał zaczynający się za kartoflami. Zbliżała się godzina podwieczorku. Paweł z Frąckiem zamierzali kosić jeszcze z półtorej godziny, potem zestawić i iść do domu.

Pierwszy pokos nowego łanu Paweł składał na miedzę, dzielącą jego pole od pól Sommera. Na Sommerowe wyszło po obiedzie od razu sześciu kosiarzy. Wiązać pewnie chcieli drugiego dnia, bo żadna baba nie pokazała się na polu. Sześciu to co innego! Od razu wezmą pół morga. Trudno, Jaszka to nie Sommer, który jest przecież Grosswirtem. Trzy konie już ma, parobków. I dziewczyny u niego służą. O! Sommer potrafił gospodarować jak mało który z Bauerów, choć żaden z nich nie był partaczem i gospodarstwa nie zmarnował. Często nawet któryś kupił drugie; wtedy z dwóch gospodarstw powstawało jedno, większe.

Tak było z Sommerem. Najpierw dostał gospodarstwo po Kopickim, które ten tak zadłużył, że w końcu oddał do Landratsamtu. Potem Sommer dokupił pola Derca, co to do Słupska się przeniósł.

Pola Sommera przylegały z dwóch stron do ziemi Jaszków. Z góry, od lasu, i z prawej strony, od wsi. Jedna i druga ziemia była dobra, nawet pszenica na niej rosła. Ta tylko była różnica, że Paweł narobił się na swoich jedenastu hektarach, a Sommer na swoich dwudziestu nie, bo mu ludzie obrobili.

Pierwszy pokos szedł ciężko. Paweł musiał jedną nogą deptać w bruździe, tuż przy miedzy, a drugą posuwał po wyżej ułożonej roli. Chwasty utrudniały układanie, tak że i Frąck parskał na poszamotane żyto, zbierając je w snopy. Nadążał wprawdzie za kosiarzem, ale wolał już raczej duże żyto w środku niż to lżejsze na brzegu, bo dalej leżało w równych półkoskach.

Paweł ciągnął kosę i co trzeci raz wykładał. Za każdym wyłożeniem spoglądał, ile jeszcze pozostało do końca. Z boku dochodziło dzwonienie kos ostrzonych przez ludzi Sommera.

Kiedy przeszli już więcej niż połowę łanu, Paweł dojrzał daleko na miedzy jakąś postać. W pierwszej chwili myślał, że to coś w oczach mu się mieni, ale niedługo trwało, a mógł wyraźnie poznać. To Sommerówna szła z podwieczorkiem.

Paweł przyśpieszył kośby. Chciał przed nadejściem Eleonory skończyć z pierwszym pokosem. Niech nie widzi pogmatwanych wiązek.

Obejrzał się na Frącka. Brat był tuż za nim. Dalej w tyle leżały już równo powiązane snopy. Paweł puścił kosę bardziej w poprzek i przygiął się. Ostrze kładło teraz za jednym zamachem zboże na cały krok. Kosiszcze drgało mu w rękach. Co trzeci raz wykładał z całej siły. Zboże szumiało ciężkimi kłosami.

Eleonora doszła ich, gdy Paweł ostrzył kosę, a Frąck, który prawie co związał ostatni snop, stał i gapił się na dziewczynę kroczącą ze sporym koszykiem i blaszanym garnkiem w rękach.

Pozdrowiła ich po niemiecku. Paweł zdjął czapkę i próbował się uśmiechnąć, ale mu nie wyszło. Frąck przymknął gębę i zamruczał coś podobnego do „Bóg zapłać”.

Sommerówna odrzuciła do tylu włosy, które wiatr zwiewał jej na oczy, i zawołała:

— Co, Pawle? Ciężko jednemu kosić, prawda?

Paweł podniósł głowę jeszcze wyżej i ni stąd, ni zowąd palnął:

— No tak, Jaszka to nie Sommer.

Eleonora uśmiechnęła się, lecz jakoś nieswojo. Chciała coś jeszcze rzec, ale Frąck przyskoczył do niej i chwycił za kosz.

— Ja pomogę! — wyrzucił jednym tchem. — Wracamy na tamten koniec, to i tak pójdziemy razem.

Nie broniła mu. Szliw przedzie, a Paweł za nimi. Eleonora nie obejrzała się ani razu do tyłu. Na końcu żyta podziękowała Frąckowi i poszła dalej, trzymając głowę do góry.

Paweł kroczył pomału, naburmuszony.

— Czegoś się tak rozgorzył na Elę? — zapytał go Frąck.

— A co to ciebie obchodzi? — mruknął Paweł i zaczął ciąć żyto.

Frąck rozwarł gębę na nowo:

— Od gniewania zgaga pali, Pawle.

— To co z tego? — rzucił brat między jednym a drugim pociągnięciem kosy.

— Nic, będzie paliła.

— Niech pali, byle nie ciebie.

— Ja się nie gniewam na Eleonorę.

Paweł zmilczał.

— Dużo niosła chleba — zaczął znowu Frąck — ciężki był ten kosz.

— Ona silna jest, dla niej nie ciężki. To tylko ty jesteś taki słabuch — przygryzł Paweł bratu, ale ten się widocznie wcale nie przejął, bo zaraz ciągnął:

— Ale miałem strach…

— Kiedy?

— No, jak niosłem z nią kosz. Coś tak dobrego od niej biło, że mi żal jej było za te twoje słowa.

Paweł znowu milczał. Tym razem jednak i jemu zrobiło się jakoś nieswojo. Poczuł dziwny żal, rósł w nim gniew na samego siebie, a jednocześnie czuł, że dzieje się coś jeszcze innego.

„Co to? — myślał. — Od dziś ją znam?”.

I naprawdę zaczęło mu się zdawać, że zna Eleonorę od dziś. Taką, jak teraz mu się ukazała: z odrzuconymi do tyłu włosami, z tą grzywą ciągle zwiewaną przez wiatr, z oczyma płonącymi, z opalonymi, zdrowymi nogami. Postać jej stanęła przed nim tak nagle i tak wyraziście, aż zatrzymał się.

„Zadała mi urok albo co” — przestraszył się.

Ani się obejrzał, a byliw połowie. Zaczął ostrzyć. Nie zauważył nawet, że stępił kosę. Ciął żyto prawie ze złością. Frąck wiązał za nim zdyszany, nie mogąc dotrzymać kroku.

— Wściekły go ugryzł, jak amen w kościele! — sapał pod nosem i otwartą gębą łykał razem z powietrzem kłęby kurzu, który osiadał naokoło ust, pod nosem i na czole.

A Paweł kosił, zły na cały świat i na samego siebie.

Wyrwał go z rozmyślań głos Frącka:

— Ela idzie od podwieczorku.

Paweł od razu stał się jakiś zwyczajny: powolny i jak gdyby trochę zasmucony. Przynajmniej tak wydało się Eli, która zboczyła z miedzy i podeszła z tyłu.

— Hej, gospodarze! — zawołała po niemiecku. — Chodźcie zjeść! Czas na podwieczorek!

Obaj przerwali robotę. Frąck, jak zwykle w nieoczekiwanych chwilach, otworzył gębę, a Paweł spojrzał na Eleonorę zmieszany.

— Jak to? Co ty… My nie głodni! — bąkał bezradnie i znowu, właśnie z powodu tej bezradności, zaczął w nim narastać gniew.

Ela tymczasem postawiła kosz na ziemi, odchyliła papier i wyjąwszy dwie szklanki, rzekła:

— Nie myślcie, że mam dla was tylko resztki. Ekstra wzięłam, o, tu macie, przyniosłam dwa kubki więcej.

Paweł patrzał jeszcze zmieszany, a Frąck gębę otworzył całkiem szeroko i wybuchnął śmiechem.

— Ty jesteś fajna! — piszczał głośno. — Jakbyś zgadła, że jesteśmy głodni! — zaczął rżeć niczym koń i podszedł do koszyka.

Pawła wprawiło to w jeszcze większe zakłopotanie. Chciał dziewczynę odprawić ostrymi słowami, które cisnęły mu się na język, ale zachowanie brata wstrzymało go. Stał jeszcze chwilę, patrząc wyzywająco na Eleonorę, po czym złapał kosiszcze i wykrztusiwszy ze złością „nie jestem głodny”, zaczął energicznie kosić.

Frąck spojrzał znowu na Eleonorę, otwierając w niepewnym uśmiechu gębę pełną chleba. Ela zarumieniła się i przykucnęła obok Frącka.

— Bądź choć ty mądrzejszy! — powiedziała. — Najedz się.

Frąckowi nie trzeba było powtarzać — jadł za dwóch. Ela skubała wystającą plecionkę i ciągnęła usprawiedliwiająco:

— Wiedziałam, że kosicie. Od nas widać. Wiem też, że nie ma wam kto przyszykować. Jak nie, to nie, nie będę go więcej prosiła. Taki z niego hrabia! — zaczęła się złościć.

Chciała już pójść, ale Frąck wciąż jadł i jadł. Ela czuła, że znalazła się w niemiłej sytuacji.

„Dobrze mi! — myślała. — Co mnie też do głowy strzeliło?! Podwieczorek nieść obcym! Innym…”.

Zła była na siebie za ten nierozważny krok. Idąc do domu, karciła samą siebie:

„Jak ja mogłam?! Co ten Paweł sobie pomyśli?! Głupia jestem jak gęś!”.

Sama nie wiedziała, jak to się stało, że zabrała dla nich jedzenie. Widziała ich z łączki i nie zastanawiając się wiele, zabrała o dwie porcje więcej. W tamtą stronę nie chciała stanąć, boby mogli pomyśleć, że to kosztem tych sześciu kosiarzy. Sądziła, że Paweł i Frąck wezmą to za zwykłą, sąsiedzką przysługę. Tymczasem wyszło tak, że Paweł przyjął jej krok jako chęć przypodobania się.

„Ooo! Głupi on jest i tyle!” — zagryzła wargi.

Paweł tymczasem machał kosą tak zamaszyście, że Frąck musiał zbierać źdźbła po całym półkosku. Pochylał się do przodu i puszczał żelazo w poprzek zboża, które podcinane raptownym pociągnięciem zwalało się, jakby je wiatr zdmuchiwał. Prawa noga deptała tuż za drgającą stalą, jakby ją chciała przynaglić do jeszcze szybszego wrzynania się w łan. Paweł nie czuł, że pot spływa mu po nosie i wgryza się w oczy. Szedł naprzód tak, jak gdyby gdzieś wśród lasu źdźbeł mógł dopaść sprawcę tego niepokoju, który nim zawładnął.

„Co mi się stało? — myślał. — Jak ja mogłem się tak rozzłościć?”.

Nie mógł zrozumieć tego wszystkiego tym bardziej, że nigdy z Eleonorą nawet nie rozmawiał. Zdarzało się, że spotykali się przypadkowo we wsi albo na polu, pozdrawiali się nawzajem, uśmiechalii tyle. Ani Ela, ani Paweł nie wykazywali żadnej chęci pogwarzenia, zapoznania się bliżej. Eleonora o Pawle wiedziała tyle, że jest to dobry gospodarz, uczciwy, ale niemrawy chłopak. Raz tylko, spotykając go we wsi, pomyślała, że właściwie wygląda na kawalera, który przekroczył już trzydziestkę. Eleonora zaś była dla Pawła po prostu Sommerówną.

Była. Teraz zaszło coś, co zmieniło jego dotychczasowe sądy. Wiedział już, że patrzeć będzie na Sommerównę inaczej. Jeśli nie ze złością, to przynajmniej tak, jakby chciał jej rzucić w twarz:

— Jesteś Sommerówna i czego się mnie, Jaszki, czepiasz?!

Jakże świat stał się od razu inny: niespokojny, gwarny jakiś. Nie sposób było już przedrzemać po obiedzie godziny bez niecierpliwych myśli.

3

Żniwa szły swoim porządkiem. Sommerowie zeżniwiliw dwóch dniach; Jaszkowie po pięciu dniach zaczęli wozić to, co skosili na początku.

Choć od tamtego popołudnia uleciało kilka dni pełnych roboty i krzątania, Paweł nie uspokoił się. Stał się jeszcze mniej rozmowny, za to nocą przewracał się w łóżku i