Szumiące wrzosy - Jan Piepka - ebook

Szumiące wrzosy ebook

Jan Piepka

4,0

Opis

Powieść Jana Piepki rozgrywa się w dwóch przenikających się przestrzeniach czasowych. We współczesnej (lata 60. XX wieku) bohater w sztormową noc czuwa przy żonie kaszubskiego rybaka z Jastarni. Jej mąż i jego przyjaciel najprawdopodobniej zginął na morzu. Mieszają się tu rozpacz, bezsilność i wciąż tląca się nadzieja, że może jednak nie stało się najgorsze. Długa jesienna noc jest także okazją do wspomnień, w których bohater/narrator powraca do dramatycznych wydarzeń II wojny światowej, okrucieństwa radzieckiego „wyzwolenia” w 1945 roku i trudów powojennej odbudowy. Te wszystkie wypadki są z nim bezpośrednio związane i oglądane jego oczami  – stąd fabuła ogranicza się do północnych Kaszub. Choć nigdzie w powieści nie wybrzmiewa jednoznacznie słowo „miłość”, to wokół niej zbudowane są historie głównych bohaterek  – rybaczki Marii, młodzieńczej miłości narratora  – Elżbiety i Niemki Margot, która mimo doznanych krzywd i obcości, pozostaje w rodzinnych, kaszubskich stronach.

 

Tytułowe wrzosy mają w powieści wymiar symboliczny  – towarzyszą bohaterom w kluczowych momentach ich życia  – łącząc to, co dobre (zapach, słodycz, ciepło jesieni) z tym, co złe (chłód, ból związany ze stratą najbliższych i gorycz porażki).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



szumiące wrzosy

Jan Piepka

Szumiące wrzosy

Copyright by © Biblioteka Publiczna Gminy Szemud 2023

Copyright by © Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart 2023

Ilustracja na okładce: Zofia Ząbkiewicz

Korekta: Ewa Krefft-Bladoszewska

Skład i wersja elektroniczna: Ewa Krefft-Bladoszewska

Okładka: Zofia Ząbkiewicz

Wydawnictwo REGION Jarosław Ellwart

ul. Goska 8, 81-574 Gdynia

www.wydawnictworegion.pl

e-mail: [email protected]

Partnerzy wydania:

URZĄD GMINY SZEMUD

ul. Samorządowa 1; 84-217 Szemud

www.szemud.pl

e-mail: [email protected]

BIBLIOTEKA PUBLICZNA GMINY SZEMUD

ul. Samorządowa 1; 84-217 Szemud

www.biblioteka.szemud.pl

e-mail: [email protected]

Wydanie I, Gdynia 2023

Treść niniejszej publikacji została oparta na wydaniu z ­roku 1967. Tekst poprawiono zgodnie ze współczesnymi zasadami ­ortograficznymi oraz interpunkcyjnymi.

Wydanie publikacji wsparła finansowo BIBLIOTEKA PUBLICZNA GMINY SZEMUD

ISBN 978-83-7591-936-3 [druk]

ISBN 978-83-7591-955-4 [ePub]

ISBN 978-83-7591-956-1 [mobi]

Czwarty dzień wicher rzucał fale o brzeg i rwał drzewa z korzeniami. Wicher z północy, szalony sztorm, szedł w kraj, przewalał się nad przymorzem, nad wsiami i miastami. Gdzie zdołał przerwać druty linii elektrycznej, gdzie nie wytrzymał słup przerzucający tę linię nad polami, ciemność spadała na moją krainę; w takie wieczory i noce dziękowałem w duchu temu, który w oknach rozewskiej latarni zdjął przesłonę od strony lądu. I czekałem niecierpliwie świtu.

Tym razem to był już czwarty dzień, czwarta noc. Miałem dość ryku morza i wichury, która spychała z drogi.

Przyznam, że nie cierpiałem Jastarni w czas tego długiego sztormu. Za jej latarnię z niemym światłem: krótkie, krótka przerwa — dłuugie, dłuuga przerwa i znowu krótkie, krótka przerwa — dłuugie, dłuuga przerwa. To tak jakby ktoś sobie kpił z ludzkiego zniecierpliwienia, z bezradności i strachu.

Strachu również, bo czwarta noc z rzędu zwalała się wichrem na pas helskiej mierzei, jakby za wszelką cenę — i tej właśnie nocy! — miało się stać to, czego nie dokonała żadna nawałnica w latach, które pamiętam, jakby to teraz poczwórna siła miała oderwać tę smugę mojej krainy od lądu. Bo w dwóch miejscach sztormowa fala przelewała już wodę z Wielkiego Morza do Zatoki. Siedem miejsc obsiedli ludzie — rybacy, robotnicy, żołnierze — wpijając się w piasek, palami. Worki z piaskiem, faszyna, kamienie…

Worki, faszyna, kamienie. I nad tym ludzie, machający ramionami, wołający ponad wicher i morze, gdy trzeba było scalić wysiłek i stanąć w poprzek huczącej fali nową palisadą.

Ludzie. Beze mnie. Choroba zachodziła mi drogę, bywało, że świat ciemniał w środku dnia. A w szpitalu powiedziano, że tylko czasem będę musiał płakać…

— Co mnie czeka? — pytałem spokojnie.

— Gdy spotka was mrok na jasnej drodze, zamknijcie oczy, bo potem może być źle — powiedział lekarz, patrząc na mnie jakoś odmiennie niż w czasie poprzedniego badania. — Pamiętaj: z oczami twoimi nie będzie już nigdy lepiej.

Nie pytałem, czy „nigdy lepiej” to znaczy, że będzie gorzej. Nigdy lepiej, to akurat tyle, że drogi stają się mniej pewne, a przez to właśnie bardziej upragnione i wiatr już nie taki, jaki był. Ech, wiatr, wiatr. Gdyby nie sztormowa fala, wicher zwałbym śpiewem.

A latarnia w Jastarni stała spokojna, milcząca i obojętna na wszystko prócz ciemnicy, w którą wdzierała się uparcie. Może tylko wtedy gdy na stację wtaczał się pociąg, gdy razem z nim przychodziło dudnienie gdzieś w głębi ziemi, aż pod dno morza się wpychające, latarnia odsuwała się w las. Bo pociąg przywoził spokój, jego dudnienie ten spokój zwielokrotniało; kursował, jechał, był. Więc nieprawdą było, że morze przerwało, że nie ma połączenia, że tory zawisły, że…

Prawda: w pierwszą noc utonął Budzisz, „rewski”. Paweł, ten, co to w wojnie hitlerowców wyprowadził w las. O tym później, teraz muszę dopowiedzieć, że Paweł Budzisz to ten, który Marię wziął za żonę. Pięcioro dzieci. Trzech chłopców i dwie dziewczynki, trzech synów i dwie córki. Ale chcieli tylko czworo. Najprzód był chłopiec. Potem drugi syn. Oczywiście, miała już być córka, tylko że ludzie nie nauczyli się jeszcze zmuszać natury do spełniania takich marzeń.

Teraz już na pewno. Jednak rzecz się stała niezwyczajna, bo urodził się trzeci syn.

— Trzech reboków to je załoga na kuter — mówili ludzie i życzyli córki.

Stało się, dwa lata później, i też niezwyczajnie: bliźniaczki…

— Jesz no jeden roz, a mosz wyrównani — radzili kamraci z kutra.

Paweł Budzisz nie martwił się swoją piątką:

— Bialkę móm zaradną. Choć z kraju — jak inni rybacy określał pochodzenie żony spoza półwyspu — ale rozmieje rybacką noc i dzeń.

Powiadał mi, że…

Ta myśl, przypomnienie słów Pawła rewskiego, było tym, co zdecydowało o tej mojej nocy, czwartej nocy sztormu: „Śmierć bliskiego, który zginął na morzu, trzeba opłakiwać tylko przez jeden poranek”. Wiedziałem, że teraz nie powtórzył tych słów Paweł, bo go nie było, ale zdawało mi się, że je słyszę i omalże nie rzekłem czegoś głośno. Wszystko jedno do kogo, jeżeli nie mogłem przytaknąć jemu.

Szedłem więc drogą, przysłaniając ręką oczy. Byłem pewny, że wiatr cichł w miarę moich kroków. Czyżby więc zakończyć się wnet miała walka?

W kraju, na kraju — jak mówił Paweł, jak powiadali inni rybacy — dzień, który miał teraz nastać po paru godzinach, byłby dniem pogrzebu. Tu nie. Na półwyspie często nie wiedziano, kiedy to wydarzenie się spełni. Morze wkraczało w sprawy swoich ludzi głęboko, nie tylko do śmierci, ale aż za jej granice. Wiele żądało za to, że pozwalało — bywało — upić się do szaleństwa swym bogactwem. A przecież żądało już tyle razy, ile krótkich-długich świateł latarni w jedną noc. Tyle razy, albo i więcej, żądało nadludzkiej zapłaty… I często wcale nie oddawało ludziom drogich im zwłok.

Ludzie powiadali też: „To jego dobroć, lżej znieść przychodzi ten ciężar.” Że niby to dobroć morza. Czy dobroć może mieszkać tam, gdzie tyle bezwzględności i obojętnego trwania?

Paweł widział to tak:

— Chcesz, żeby było żywe? Żeby czuło jak człowiek? Albo chociaż jak zwierzę? Miej rozum. Tej boleści by nikt nie ogarnął: każda fala by umierała.

Nie z dobroci morze zatrzymywało człowieka, gdy już nie żył, nie, nie. Wiem, że Maria Budziszowa będzie teraz chodzić na morski brzeg. Może ktoś nawet usłyszy rozmowę rybaczki z jej chłopem? Może…

Chciałbym w taki czas być gdzieś między wydmami. Żeby miała ciszę w okrąg siebie, żeby nie mącono jej spokoju.

Stałem w progu i widziałem ją. Siedziała na opuszczonych na dół, do połowy, drzwiczkach piekarnika.

— Spokój tobie, Mario, i twojej checzy — powiedziałem.

Widziała mnie, patrzyła na mnie, ale tylko skinęła głową. Byłem pewny, że poznała, lecz nie miałem odwagi, by wejść.

— Mario, czemu jes sama w kuchni?

Za wiele powiedziałem, poczułem to w piersiach, lecz Budziszowa siedziała nadal nieruchomo jak kobiety odmawiające w kruchcie różaniec. Z dworu, oknem na wprost niej, wdzierał się wiatr, falując zasłonę. Poprzez oddalony szum morza słyszałem rozmowę synów Pawła dochodzącą z sąsiedniej izby. Nie wiedziałem, o czym rozmawialii nie chciałem wiedzieć. Chyba że ich słowa pomogłyby ocucić Marię.

Już odchodziła bezradność, powoli odnajdywałem w płynących chwilach swoje miejsce. Spytałem:

— Nikt z twoich nie przejachol?

Skinęła potakująco głową, nie podnosząc tym razem na mnie wzroku.

— Spią ju? — mimowolnie zdziwiłem się.

Przytaknęła jak przedtem. Spytałem, dlaczego ona nie śpi. Wtedy usłyszałem jej słowa:

— Nie mogę… Paweł ni miol kluczy. Dwierze muszą bec odemkle…

Wrześniów przeżyłem już dwa razy po dwadzieścia pięć. Dobrze pamiętam ten, który był moim pierwszym dwudziestym piątym.

Zboczami wzgórz spływały wrzosy. Nie wiedziałem i nigdy mi to nie przychodziło do głowy, że karabinowe kule mogą siec wrzos jakby noże. Zobaczyłem to w ostatnie popołudnie mojej wielkiej wojny. Okopaliśmy się na pagórku, niedaleko Żukowa. Z mojej kolebki, jak zwaliśmy wykopy, widziałem dwie wieże: kościelną i tę klasztorną, kryjącą się w drzewach. Wiedzieliśmy, że pójdą na nas z czołgami i gniew stawał się gorzki od bezradności. Nie mogliśmy, choćby tylko butelkami z benzyną, stawić im czoła.

Cisza wisiała nad nami, nad wioską z dwiema wieżami, tylko czasem mieszały się z tą ciszą dalekie grzmoty. Właśnie gdy zamykałem oczy, byłem pewny, że za jakiś czas na ziemię spadną ciężkie krople, pierwsze krople nadciągającej burzy. Wystarczyło jednak unieść powieki, a widziało się świat zalany słońcem, jakby to ono przez trzy dni wzniecało ognie i dymami znaczyło drogę wojny.

Byłem w środku wrzosów. Rozlały się po całym wzgórzu, obsiadły je kępami, a miejscami osaczały krzaki jałowca. Z lat chłopięcych pamiętałem słowa ojca, który trzymał pszczoły w ogrodzie i czasem wywoził ule i słomiane koszki z pszczołami do stryja, na wrzosy: „Gdy wrzos sypnie, dobroć kwitnie”. A jednak… Tego lata, wojennego lata, wrzos kwitł jak może nigdy. Chyba że ojciec wiązał te słowa z miodem.

Seria z karabinu maszynowego poszła po wzgórzu, jakby to złość nagle zapragnęła wgnieść nas w rozgrzaną ziemię. Gdaczący charkot i nic więcej. A wrzosy rwało rozszalałą smugą na strzępy, na zwariowane, wściekłe zygzaki. Widziałem to, mogłem patrzeć. Strzelanie wżerało się w zbocze z prawej strony, ukosem. Miałem po prawej kopiec i byłem bezpieczny. Dlatego patrzyłem.

Strzelali długo, nie wiem, ile czasu potrzebowały kule, by zmieść szeroką na parę dłoni smugą wrzosy. Trzy, może cztery metry przede mną, trochę niżej. I w którejś chwili poczułem, że opanowuje mnie chęć zerwania się z wykopu, by skoczyć przed siebie i zgarnąć do ręki garść skoszonych wrzosów. Ta chęć nie była spokrewniona ze złością; razem z nią przyszedł żal, żal do ludzi, których nie rozumiałem z powodu tych wrzosów.

Nim wieczór nadciągnął znad morza, było po wszystkim; cofaliśmy się do szosy, moi towarzysze broni — tak nas nazywał porucznik — ciągnęliz sobą bezużyteczny granatnik; bez amunicji stał się balastem, kulą u nogi. Dobrze, że choć zabrali ze sobą z ostatniej opuszczonej przez nas wioski dwukołowy wózek.

Dopadliśmy do szosy razem z samolotami. Zatrzęsło ziemią, drzewa uciekły na chwilę, skryły się może w jeziorze, które nagle zobaczyłem. Potem wszystko znieruchomiało. Drzewa wróciły, ale z nimi zjawiła się cisza tak ogromna, że zdało mi się, iż stoję na czymś, co przed chwilą stało się ołowiem. Spojrzałem dookoła. Jeden z towarzyszy broni leżał na środku szosy, obok granatnika. Dyszel wózka sterczał przy jego głowie. Jak krzyż bez ramion. Zdaje mi się, że chciałem podejść i zrobić coś z tym dyszlem. Reszty moich nie widziałem, pewnie zdążyli przeskoczyć szosę, dalej było kartoflisko i pełen krzaków rów spadający do jeziora. Wiem, że parę razy oblizałem wargi, nadaremnie szukając wilgoci. Ziemia była ciężka, a na szosie na pewno twarda. Jak mógł wbić się w nią dyszel?! Wciąż jednak widziałem w tym drzewcu połowę krzyża. Żeby tylko nie podszedł ktoś z ramionami, na które starczyłby o połowę przecież krótszy drążek!

Zdobyłem się na wysiłek, który nie przestał być tylko chęcią: nie ruszyłem nawet nogą, choć przecież chciałem. Spojrzałem na dół, tuż pod stopy. Jakaś siła zerwała znad szosy ciszę, słyszałem warkot samolotów, za mną panoszył się grzmot czołgów. Gdzieś wołano o pomoc, za wzgórzem terkotał karabin maszynowy, a ja jeszcze stałem. Jak to się stało? Dlaczego ziemia podeszła tak blisko? Zdawało mi się, że mogę ją dosięgnąć ręką, nie nachylając się: miałem ziemię na wysokości kolan. Spróbowałem poruszyć nogą — daremnie. Poruszyłem sobą i tym poruszeniem zdołałem odsunąć zaledwie trochę ziemi od kolan. I zacząłem krzyczeć…

Gdy nadjechał samochód z naszymi, pomogli mi wyjść z rowu. Tego z szosy zabrali też na samochód. Żył jeszcze, a ja nie wiem do dziś, dlaczego płakałem. Jeden taki, który jechał z nami i miał opaskę z czerwonym krzyżem na ramieniu, powiedział, że to od bomby i z tego przysypania, ale ja nie chciałem wierzyć, bo przecież nic mi się nie stało. Przecięta skóra nad uchem i zadrapane ramię, jakby je kto przypiekł, to było wszystko.

Drugie stało się w jarze: samolot był nad nami już wtedy, gdy kierowca zahamował. Wybuchy, jazgot, krzyki a potem fioletowy ogień. Jak kwitnące wrzosy. Utonąłem we wrzosach, a gdy się zbudziłem, usłyszałem obcą mowę: niemiecką. Ktoś chciał kogoś przekonać, że najlepiej dobić albo zostawić w rowie. Porwałem się, żeby wstać. Widziałem już ich, stali przy nasypie, jeden palił fajkę. Jakby nie wojna, a polowanie. Bolała mnie noga, huczało w głowie. Stanąłem wreszcie i rozejrzałem się dookoła. Szczątki samochodu, wśród nich ten, co miał opaskę z czerwonym krzyżem, ja i pięciu Niemców w mundurach koloru wrzosów na wiosnę.

Niewiele pomogło to, że pokazałem ranną nogę: kazali iść razem z kilku innymi. Z powrotem, szosą na zachód. Tam były Niemcy. Słyszałem w czasie marszu, że powiadano coś o Francji i Anglii, myślałem, że niemieckie wojska też tak nagle na te kraje spadły, wprawdzie ze słów rozmawiających półgłosem współjeńców miało niby wynikać coś innego, ale mnie było wszystko jedno; ból nogi ograniczył rozumienie tego, co słyszałem i co się działo. Szedłem, nie wiedząc gdzie jestem i dokąd zajdę. Czasem zdawało mi się, że pola i lasy idą ze mną, że wrzosy ciągną się smugami tuż nad ziemią, że uniosły się trochę, troszkę nad nią po to, by mogły nam towarzyszyć.

Bo wszystko, co się tego września stało złego, przyszło z Niemiec, z kraju, w którym potem przez następne dni widziałem wiele wrzosowych wzgórz. A te wzgórza były przecież niemieckie, musiały być, skoro wyznaczono nam na miejsce pobytu wieś leżącą daleko na zachodzie, za Berlinem, ale wrzosy?! Starałem się podtrzymać w sobie wiarę w to, że przyszły ze mną.

— Mario — powiedziałem po długiej chwili milczenia — Mario, czy móm ju isc swoją drogą?

Oddychała jakoś tak, że zdawało się, iż jest nieruchoma. Były takie chwile, kiedy myślałem, że odeszła, że stała się martwym pomnikiem. Czekałem wtedy, aż westchnienie utonie w szumie morza i Budziszowa poruszy wargami. Robiła to czasem, jakby rozmawiała. Mogła to być też szeptana modlitwa, ale wtedy robiłaby to dłużej i równiej.

Nie odpowiedziała mi. Czekałem. Spokojnie było w izbie, którą Paweł był zamienił po urodzeniu się córek na kuchnię, tę przeznaczając na spiżarnię.

— Mario, nie chcesz, żebem sobie szedł?

Zaczynałem sądzić, że zjawiłem się w czas, w którym ona musiała być tylko z sobą. Po raz trzeci zadałem jej to samo pytanie. Pokręciła wtedy głową. A więc coś się stało, taki ruch uczyniła podczas mojej gościny dopiero teraz.

Wstałem i poszedłem dwa kroki w stronę okna. Tylko dwa, bo Budziszowa spytała:

— Co chcesz zrobic?

Siedziała, jak przedtem, nieporuszona, z twarzą odwróconą ode mnie, w bok, akurat tam, gdzie szedłem.

— Zamknę okno — powiedziałem. — To je wiater, może sę stac chłodno.

— Ostaw.

Nie prosiła, a broniła się, jakby otwarte okno było jej przywilejem.

Usiadłem.

— Jes głodny?

— Nie — skłamałem i zaraz pożałowałem tego; byłem głodny, od obiadu minęło więcej niż sześć godzin. — Tak po trzecej…  — chciałem powiedzieć, że od trzeciej nic nie jadłem, ale Maria ręką wskazała szafę:

— Wez sobie, tam je chleb i masło.

Czemu po pół roku zwolniono mnie z obozu i posłano do domu, tego do dziś nie wiem. Czułem, że coś się na mnie czai, ale nie mogłem pojąć, dlaczego. Wołano mnie parę razy do pisarni — tak jeńcy nazwali kancelarię obozową — przyglądali się mi, jakbym krył w sobie coś ważnego. Wreszcie miałem w ręku zwolnienie i bilet kolejowy do „Reda bei Neustadt in Westpreussen”.

Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że Wejherowo zwało się Neustadt, a Reda znalazła się w „prowincji Westpreussen”. Zresztą najważniejsze, że jedna nazwa brzmiała po mojemu: Reda.

Dlaczego dotąd nie wspomniałem o Elżbiecie? Gdyby mnie był ktoś o to spytał tam, w obozie, opowieść o człowieku, który był dla mnie połową całego świata, nie miałaby końca…

Elżbieta. Szła drogą, a mnie się zdawało, że nie ma drogi; rozwieszała bieliznę za ogrodem, a ja mógłbym przysiąc, że przeciągnęła sznur od lasu, przez niebo aż tam, gdzie zachodziło słońce. Śpiewała często, jakby to, co było w niej, najlepszą drogę do mnie znajdywało przez ten śpiew.

Poznałem ją dwa lata przed wojną i już wiedziałem, że nie zapomnę nigdy tych ramion uniesionych wysoko. Pomagałem mierniczemu. Nosiłem sprzęt do pomiarów, ustawiałem paliki. Tamtego dnia, było to po południu, musiałem się cofnąć przez łąkę aż do ogrodu. Ustawiłem czerwono-biały słupek tak, jak chciał inżynier i usiadłem na murawie. Wtedy to usłyszałem jej śpiew. Nuciła coś po swojemu, nie rozumiałem słów, a może śpiewała nawet bez nich. Musiałem się obejrzeć, chociaż bałem się, że moje poruszenie może ten śpiew przerwać. Siedziałem, bardzo długo siedziałem, na pewno tak długo, aż skończyła. Zrobiło się od razu inaczej, jakby człowiek przestał naraz słyszeć. Wstałem i dopiero potem się obejrzałem — nikogo nie zobaczyłem. Białe płachty i ręczniki leniwie poruszały się na wietrze, bo las stał niedaleko, a mnie się zdawało, że ten las dlatego objął półkolem kawał pola i łąkę z sadem, żeby nie mogło uciec to, co słyszałem przed chwilą.

Usiadłem z powrotem! Chciałem, by wrócił śpiew i żeby przyszła dziewczyna. Nie patrzyłem na łąkę i pole przy lesie, ale w ogród. Płachty wisiały z prawej, w lewo lina była pusta.

Najpierw zobaczyłem ramiona, bo tam gdzie teraz wieszała chustki, rosły krzaki i te ręce znalazły się nad nimi. Nie wiedziałem, że kolor nieba i ludzkie ręce mogą tak należeć do siebie. Gdy zauważyła mnie, ręce jej stały się nieruchome. Nie opuściła ramion, one płynęły po bezchmurnym niebie.

Wstałem i zbliżyłem się. Ona stała. Bez poruszenia. Na pewno się uśmiechnąłem, bo jej uśmiech wyszedł mi naprzeciw, tak jakby chciała, żebym podszedł bliżej. Szedłem, już byłem przy krzakach, zobaczyłem obok kosz i jej nogi. Bose, też białe. Spytałem, co ona tam robi. — Wieszam po praniu — odpowiedziała.

Tak, to był głos sprzed paru minut. Powiedziałem, że słyszałem, jak śpiewała. Nie rzekła na to nic. Stała wciąż z tymi ramionami, których nie mogłem pojąć; nie rozumiałem, dlaczego tylko je widzę, a dookoła nich pełno nieba. Gdyby nie to, że lina przecinała wszystko i że wiatr owiewał mi twarz i wichrzył włosy, byłbym może sprawdził ręką, czy ramiona te są czyjąś własnością, czy też zostały stworzone tylko dlatego, aby mnie całkiem oszołomić. Ona powiedziała coś, ale nie rozumiałem. Dopiero gdy opuściła jedno ramię i wskazała nim las, byłem znowu sobą.

— Tam ktoś woła — słyszałem jej słowa. — Może to do ciebie.

— Tak, tak, on chce, żebym przyszedł. Mierzą pola, ja im pomagam. Zaraz muszę iść. Jak ty się nazywasz?

Mówiłem szybko, a gdy ona odpowiedziała, że ma na imię Elżbieta, powiedziałem zdziwiony:

— Przecież ciebie tu nie było.

Roześmiała się, ale to był bardzo przyjemny śmiech. Potem uciekła na podwórze, bo jeden z grupy mierniczej był już na łące i wołał, że na dziewuchy jest czas wieczorem, że mogę sobie to robić w lesie, a nie przy pracy. Wróciłem do tyczki i wyrwałem ją z ziemi. Ten co szedł do mnie, był też młody. Wiedziałem tylko, że mieszkał w Wejherowie i że czasem gadał po niemiecku. Jakieś słowo, jakieś przekleństwo, a gdy mówił polską, kaszubską mową, to wydawało się, że przychodzi mu to z trudem. Teraz gdy był już przy mnie, jednym szarpnięciem wyrwał mi kij i powiedział:

— Verflucht! Rrromansów nie ma przy robocie! Idź precz, jesteś zwolniony dziś. Jutrro nie potrzebujesz przyleźć.

Spytałem o zapłatę. Powiedział, że z tym mam pójść do inżyniera.

Poszedłem i nie obejrzałem się, bez tego wiedziałem, że Elżbieta słyszała tamte słowa. Inżynier szedł ukosem do drogi, zaszedłem go z boku i powiedziałem co i jak. Kiwnął tylko głową i bez słowa sięgnął do kieszeni. Portmonetka była zdaje się gruba, wyjął z niej dwa złote i dał mi je, mówiąc:

— Racja, jak służba to służba. W wojsku się nie cackają.

Dopiero później, chyba po paru tygodniach, pojąłem, że nasze pola mierzyło wojsko. Wtedy jednak nie umiałem sobie dać rady z drugim uczuciem, które mnie opanowało. To nie był wstyd i nie była to złość. I jedno, i drugie, ale także coś w środku między wstydem a gniewem.

Może lepiej by było, gdybym się nie był z tamtym — później już dowiedziałem się, że zwał się Barczyński, a w wojnie Bartsch — gdybym się nie był z nim zeszedł na łące. Do szosy trzeba było iść prosto, ja chciałem dojść do rzeki, obok ogrodu. Nie wiem, czy miałem nadzieję, że ją jeszcze zobaczę przy bieliźnie. Może chciałem wytłumaczyć, że to tylko ja byłem winny? To wszystko jednak straciło ważność parę chwil po spotkaniu Barczyńskiego, tego miernika. Właśnie na łące przypomniałem sobie jego słowa tak wyraźnie, że musiałem przy nim stanąć.

— Co to było, co mówiłeś przedtem? — powiedziałem, pamiętam, „co mówiłeś”.

Chyba dlatego stanął też. Był zdziwiony, ale spytał:

— O wypłacie?

— Nie, o dziewczynie — wycisnąłem przez zęby.

Chciał odejść, lecz zastąpiłem mu drogę. Patrzył na mnie obojętnie, jakbym nie istniał, jakoby chciał przejść przeze mnie. Widziałem, jak też zacisnął zęby, ale nie myślałem, że uderzy. To przyszło tak szybko, że nawet nie pamiętam, kiedy oddałem. Musiałem trafić w żołądek, bo zwinął się i upadł na kolana.

Tak go pozostawiłem. Teraz było mi już wszystko jedno: Elżbieta mogła widzieć albo i nie, ja obroniłem białe ramiona i kolor nieba.

Barczyńskiego spotkałem później, krótko po żniwach tego przedostatniego lata przed wojną. W pociągu do Gdyni. Udawał, że mnie nie widzi. Był w mundurze marynarskim, wsiadł w Redzie, a ja jechałem z Wejherowa.

Chociaż był wieczór, zobaczyłem przez okno wagonu niebo z jej ramionami. Nie wiem, dlaczego poczułem i złość, i żal, widząc tego miernika, który siedział niedaleko, dwa przedziały, po drugiej stronie przejścia. Chyba dlatego zjawiło się u mnie to uczucie żalu, że on nie wiedział o ramionach, o tym, jak dziewczyna wieszała bieliznę.

Tam też, w pociągu, zrodziła się myśl, której nie mogłem się pozbyć. Czy on był w ogrodzie? Czy widział Elżbietę? Rozmawiał z nią? Nie, wtedy nie mogłem go spytać, myśli te leciały ze mną, ale chyba za oknem. Musiałem dopiero je mieć w sobie, żeby…

Do Redy pojechałem już na drugi dzień. Chodziłem wzdłuż rzeki, byłem pod lasem, siedziałem tam długo, tak długo, że widziałem, jak słońce opada na wzgórza po drugiej stronie doliny.

Jeszcze dwa dni minęły na czekaniu. Bez skutku, nie zobaczyłem Elżbiety.

Trzeciego dnia nie zdobyłem się na pójście do jej domu, a następnego — Elżbieta przyszła do mnie. Zupełnie zwykle i tak jakby to spotkanie musiało nastąpić i jakby bez tego nic już nie mogło się zdarzyć. Zbliżałem się do lasu, kiedy ona stamtąd wyszła. Czekała na mnie. Powiedziała mi to, gdy spytałem, czy wiedziała, że przyjdę.

— Tak, przecież czekam tu na ciebie.

Miała oczy szczere, wierzyłem, że mówi prawdę.

— Widziałaś mnie z domu?

— Uhm — skinęła przy tym głową.

Byliśmy w lesie, szliśmy przez las i rozmawialiśmy w lesie. A właśnie kwitły wrzosy. Na jednym ze wzgórz było tak, jakby wszystko czekało na nas. Razem z nami, bo my też czekaliśmy na siebie więcej niż cztery miesiące. Powiedziałem:

— Dlaczego przyszedłem dopiero teraz, Elżbieto? Tak długo…

Śmiała się. Cicho, tak żeby nie przeszkadzać niczemu, co działo się tego dnia w lesie. Mówiła jeszcze, że nie spodziewała się, abym przyszedł.

— Wiem, że słońce nie grzeje, gdy tylko wstanie z morza. A ono jest wielkie. Trzeba wyczekać jego grzania.

Powiedziała jeszcze wtedy, że człowiek też ma w sobie małe słońce, że u jednych jest często przyćmione, ale każdy je ma.

— A ten miernik? — spytałem.

Nie musiałem objaśniać, o kim myślałem.

— On też, każdy — odpowiedziała. — Bez tego nie mógłby człowiek żyć.

Wiedziałem, co Elżbieta powie dalej. Chwyciłem ją za rękę i staliśmy bez słowa na środku leśnej drogi. Można by spytać, dlaczego zapamiętałem na wszystkie lata granie dzięcioła na suchym konarze, gwizdanie jakiegoś chłopca, który pasł krowy pod lasem i ten brzęk pszczół wśród wrzosów? Bo brakowało śpiewu Elżbiety. Tego z ogrodu; śpiewu, którego już nigdy potem nie słyszałem. W lesie chcieliśmy być sami, nawet bez pogwizdywania chłopca.

Niewiele mieliśmy sobie do powiedzenia słowami. Zapomniałem, tak, na pewno nie pytałem Elżbiety o miernika Barczyńskiego, nie miał nic wspólnego z ramionami dziewczyny, która była moja cała, razem ze swoim śpiewem. Słońce wędrowało po lesie, budziło cienie i rozpalało ułagodzonym wrześniowym ciepłem smugi między drzewami. Nawet gdyby przyszło mi mówić w tych chwilach, byłbym milczał, nie pozwalając niemrawym słowom płoszyć tego, co zdało mi się zjawić z innego świata, świata męskiego, ale pełnego pieszczoty i obaw. Bałem się o Elżbietę: odgarniałem ręką wrzosy, zdejmowałem z jej włosów liść, który spadł z drzewa. Nie czyniliśmy nic, patrzyliśmy to na siebie, to na gałęzie, niebo lub wrzosy. Wystarczyło, że miałem w dłoni jej rękę.

Więc opowiedziałem, sądzę, o Elżbiecie wiele; może akurat tyle, aby zrozumieć, że mój powrót z obozu, z biletem do „Reda bei Neustadt in Westpreussen”, miał w sobie tyle radości, ile niepokoju.

Nie, nie. Nikt nie przyszedł do domu Budziszów, choć Budziszowa wstała, podnosząc z sobą całe brzemię strachu i nadziei. Otworzyły się drzwi, rozległ się równocześnie niedopowiedziany stukot — może to wiatr albo spadło coś na ziemię w sieni — wiatr zawiał na pewno mocniej w tej chwili, ale zaraz potem zrobiło się znowu cicho.

Staliśmy teraz z Marią oboje. Nie widziałem jej, patrzyłem w stronę wejścia. Przed chwilą byłem gotów doskoczyć do drzwi. Bo gdyby tak naprawdę ktoś wszedł? Choćby któryś z kutrowych kamratów Pawła? Żeby niezdarnie wylać z siebie słowa uzbierane z wszystkich kieliszków? Słowa pociechy, nic innego! Albo żalu.

Zaraz potem, już w zwróconej nam ciszy wiedziałem, że nie wpuściłbym do środka. Ktokolwiek by się zjawił tej nocy przed nim. Tak, ktokolwiek by chciał przyjść przed Pawłem Budziszem.

Nie wiem, jak długo staliśmy oboje. Gdy spojrzałem, Maria siedziała.

— Nic więcej ni ma — powiedziała. — Je chleb i masło. Dzece zjadle…

Odkroiłem kromkę, posmarowałem i zabrałem się do jedzenia. Wsłuchiwałem się przy tym czujnie w szumienie za drzwiami, we wszystkie szmery obiegające dom Pawła Budzisza. A gdy zdawało mi się, że tamto niepojęte niebezpieczeństwo sprzed drzwi minęło, usłyszałem głos Marii:

— Jedz, jedz, jedz — powiedziała trzy razy raz po razie, jakby się spieszyła.

Jadłem. Choćby dlatego, że brałem słowa Marii za prośbę.

Potem spytałem:

— Czy te jadla z dzecame, Mario?

Nie otrzymałem odpowiedzi. Byłem pewny, że patrzy przed siebie, nie widząc falującej na wprost niej firany.

Wiele ostatnich dni niosłem tego wieczora drogą z dworca. Wieczór skrył domy, światła gdzieniegdzie oświetlały jezdnię. W przejściu z peronu do budynku stacji odebrano mi bilet i przez chwilę poczułem się bezradny.

Znałem drogę, która miała mnie zaprowadzić do domu Elżbiety, ale na rozwidleniu przystanąłem. Jak to dobrze, gdy można się znęcać nad sobą odpychaniem chwil nadchodzących lawiną. Czekałem na rozwidleniu, aż minie niecierpliwość pchająca mnie do biegu. Od obozu, przez całą drogę, nie byłem sam, wyniosłem stamtąd przymus pamiętania, że jest przy mnie jeszcze ktoś, ten drugi, który decyduje za mnie o wszystkim, nawet o mojej samotności, odbierając mi ją. Teraz byłem sam. Już sam! Bez wachmanów, bez gwizdów, bez psów łaszących się tylko do Niemców.

Jeszcze trochę polnej drogi i zobaczyłem dom. Choć było ciemno i niebo z chmurami, widziałem dom wyraźnie. Poprzez żywopłot błysnęło światło. Doszedłem do ogrodu łąką. Tak jak wtedy, przed dwoma latami. Nie szukałem sznura, bo jakże? Zresztą nie takim już widziałem moje niebo, jak wtedy. Wszędzie ono teraz było jedno, jednakie. I ramiona w pamięci widziałem pod tym jednakim niebem już nie rozwieszające bieliznę. Przetarłem czoło. Przyszedłem w to miejsce, do tego ogrodu nie po to, by przymierzać i ważyć. Przyszedłem po coś, co musiało się uratować: po moją miłość.

Pies zaszczekał bez złości. Jakby czuł, że nie jestem złodziejem. Wyobraźnią uprzedzałem najbliższe chwile: jak stoję przy drzwiach, jak Elżbieta też stoi, jak biegnie, jak jest już przy mnie…

Pierwszy niepokój zatrzymał mnie na chwilę w miejscu: co jej powiem? Potem zaraz drugi: a jeśli się stało co złego?

Sień i zaraz kuchnia. Oślepiło mnie światło nieosłoniętej żarówki, nie wiem, czy powiedziałem „pochwalenie”. W kuchni nikogo nie było. Zza izbowych drzwi usłyszałem rozmowę. To były głosy męskie. A gdzie znajdowała się Elżbieta? Rozpoznałem głos ojca Elżbiety, to mnie onieśmieliło.

Wiele bym dał za to, aby ta chwila nigdy nie mogła nastąpić. Stało się jednak i wiedziałem, że żadną siłą nie zdołam niczego cofnąć. Stałem na środku kuchni, sam, pod żarówką. Głowa moja rzucała pokraczny cień na ściany, na belkowany sufit i na drzwi. Na drzwi, zza których przepchał się do kuchni głos tamtego. Znienawidzonego do ostatka w tej jednej chwili.

Dopiero gdy pchnąłem drzwi, pojąłem, że mowa była ta sama, co przy moim obudzeniu wtedy, po ataku samolotów: niemiecka! Scichła zaraz, po złodziejsku przylgnęła chyba do kątów. Chciałem coś powiedzieć, ale uderzyły we mnie słowa Elżbiety:

— Jezus! To nie je on!

Chciała mnie bronić! Widziałem, jak stała. Za stołem, niedaleko pustego krzesła. Coś żądało we mnie, w środku, żebym znalazł się na tym krześle, coś mówiło, że Elżbieta zaraz, już, już, podbiegnie do mnie, ale wiedziałem, że to było niemożliwe. Nikogo nie widziałem prócz dziewczyny ubranej w sukienkę z długimi rękawami. Przecież żywej! Jeszcze stała, nie uśmiechała się do mnie, jej twarz chciała mi coś powiedzieć, lecz nie byłem w stanie pojąć niczego poza tym, że doszedłem. Nie, jeszcze coś brakowało, by dojść. Czyżby to nie miało się stać?!

Pierwsza rzuciła:

— Tatku! Tata… Zrób co!

To wzruszenie ramionami u ojca Elżbiety więcej czułem, niż widziałem. Wtedy wstał on. Elżbieta krzyknęła i to pomogło mi znaleźć spokój. Stałem w izbie, tuż przy progu.

— Elżbietko — powiedziałem. — Nie bój sę. Móm do cebie sprawę.

Mówiłem po kaszubsku, jego słowa były ostre, niemieckie:

— Raus! Wyjdź, szybko wyjdź! — krzyczał od razu.

Powiedziałem jeszcze raz, że mam do Elżbiety sprawę. Starałem się osłonić nadal tę swoją miłość, mówiąc:

— Chcę Elżbietę tylko spytać, panie Barczyński.

Szarpnął ręką i zobaczyłem rewolwer. Boże, gdyby nie to, że jeszcze przed dwoma dniami dźwięk mowy tego człowieka wyznaczał granicę między tym, co ludzkie a tym, co nie zwało się może zwierzęcością, ale też nie miało wiele z ludźmi wspólnego. Gdyby nie — jak żywy! — płot obozu przed oczami i baraki przyduszone do ziemi. Może nie byłbym tak stał. Jak wkopany po kolana w ziemię. On mówił jeszcze, strzelał słowami, niewiele znowu rozumiałem, wiedziałem, że odsunął się od krzesła, a ja nie mogłem przestać patrzeć na Elżbietę. Strach był w niej całej, wykrzywiła usta, jakby ktoś ją uderzył, oczy były bardzo duże, ale nadal widziałem ją taką jak w lesie, jak wiele razy tamtej wiosny, ostatniej przed niepojętym wrześniem. Czułem, że chce płakać, że już płacze, ale jakaś siła, jak mnie, trzymała ją w kleszczach; ten płacz był w niej i ja go obudziłem, ja, ja…!

Musiałem zrobić coś, może poruszyłem się albo trwało to za długo, by on mógł panować nad sobą, bo wrzasnął:

— Los!! Raus! Bo strzelam!

Gdyby przystąpił do mnie, nie byłoby tego przerażenia, które przerwał krzyk Elżbiety. On cofnął się, za tym krokiem mógł być już tylko huk strzału. Elżbieta skoczyła. Do niego! Jakieś szarpnięcie przyniosło grzmot i ogień, ojciec Elżbiety stał przy stole i coś mówił, ja wiedziałem, że kula poszła w ścianę obok futryny, Elżbieta kurczowo trzymała jego ramię, zza jej włosów widziałem jego twarz, bladą i straszną, i słyszałem ten szaleńczy krzyk dziewczyny, który mnie mroził i obezwładniał. Wracały krótkie jak błyski chwile z obozu, z jego wykrzywionymi przez światło, dym i krzyk fragmentami; jak wtedy, po pierwszym ataku i zasypaniu, czułem potrzebę krzyku. Innego od rozdzierającego tę izbę na kilka, dla każdego z nas osobnych, części.

Oddech i zapach włosów były tak mocne i nagłe, że wydały mi się nie z tego świata. Elżbieta była przy mnie! Wtulona, płacząca głośno i próbująca powiedzieć Bartschowi:

— Nie strzelaj! Nie… Nie… Ja nie chcę!

Przez włosy widziałem jego, ojciec Elżbiety powiedział też parę razy głośno: — Bartsch! Bartsch!

Nie spuszczałem Bartscha z oczu. Trzymałem go jak na uwięzi. Stał, pewnie nie rozumiejąc, co zaszło, ja gotów byłem już na wszystko. Miałem Elżbietę, przecież przywarła do mnie cała, tak silnie, że napiąłem wszystkie mięśnie, by się nie cofnąć, nie upaść. Nie wiedziałem, że chciała mnie wypchnąć do kuchni, to pojąłem potem. Tam trwałem, trzymając ją mocno w ramionach, jakbym nie chciał jej nigdy oddać. Jeszcze w izbie rozpraszał się dym, jeszcze zaciskał zęby on, ale Elżbieta uniosła głowę. Widziałem oczy przerażonej sarny i usłyszałem prośbę:

— Idź… Uciekaj, on ciebie zabije… Ja ciebie dalej… ja jeszcze ciebie…

Odsunąłem Elżbietę do ojca, to trwało krótko, chyba pół oddechu. Zanim Bartsch zdążył coś uczynić, uderzyłem. Jak trzaśnięcie batogiem, szarpnięciem nagłym, bezwiednym, targnąłem sobą i prawym, wolnym teraz od Elżbiety, ramieniem wytrąciłem mu z ręki broń. Stał jeszcze, gdy poprawiłem dwa czy trzy razy w twarz, szyję i znowu w twarz. Widziałem krew, jak przez szum wiatru pojmowałem wołanie Elżbiety, rewolwer leżał blisko moich nóg, błyskawiczną myślą odrzuciłem chęć podniesienia go, a gdy naprężyłem się, by skoczyć i zwalić go wreszcie z nóg, zobaczyłem krok od siebie Elżbietę. Może coś chciała mi powiedzieć, poruszyła wargami, ale mnie osadziły w miejscu jej oczy. Spojrzałem po izbie, potem znowu na nią. Krzyknąłem:

— Elżbieto!

Kopnąłem rewolwer nogą, poleciał do pieca, odwróciłem się, przeskoczyłem kuchnię dwoma krokami, szarpnąłem drzwi jedne, drugie i biegłem przez podwórze, przez ogród, jakbym gonił uciekające życie.

— Jesz wieje…

Zmilczałem. Nie byłem pewny, czy powiedziała to do mnie. Próbowałem zrozumieć, dlaczego dopiero teraz na murze przyokiennym widzę smugę światła latarni. Nie zmieniałem miejsca, po jedzeniu usiadłem tam gdzie poprzednio.

Krótkie — krótka przerwa, dłuugie — dłuuga przerwa… Jak przedtem, jak zawsze, jak tylko mogłem spamiętać. A przecież coś nowego było w tych światłach i cieniach; może też ktoś usunął przesłonę od strony lądu, jak na rozewskiej? Jak na mojej latarni? Tylko że tu nie było lądu, a więc nie było też przesłony. Z obydwóch stron morze, a tego skrawka lądu służącego ludziom rybacy nie nazywali nawet krajem. W ich mowie słowo: kraj znaczyło właśnie ląd. Budziszowa przyszła z kraju…

Nie wiedziałem, bo skąd i jak, czy rozumiała tę różnicę tak, jak rybacy. Jak Paweł.

— Jesz wieje — powtórzyłem za nią.

Chwilami huczało pod płytą, dmuchało sadzą w spojeniu rury z kominem. Wtedy szal firany odstawał daleko od okna.

Patrzyła na mnie, jakbym to ja sprowadził wiatr. A może tylko tak mi się wydawało, zresztą przez bardzo krótki czas. Twarz była spokojna, lecz nie kryła tego, co było głębiej.

Opuściłem spojrzenie. Podłoga nie była zamieciona, niedaleko stołowej nogi leżała kartka z kalendarza. Odczytałem: wrzesień i duże cyfry dwadzieścia pięć. Dziś? Tak, jeszcze dziś. Żeby coś powiedzieć, rzekłem:

— Dzece zerwale dzisejszą kartę.

Spojrzała za mną i powiedziała, zaprzeczając ruchem głowy:

— To nie je z naszego kalamdorza.

Powiedziała: „kalamdorza”, „am” zamiast „en” w mowie z kraju. To było po rybacku. Nie wiem, czemu i skąd wzięło się u mnie uczucie nieśmiałej ulgi? Może byłbym pojął to i zrozumiał, ale przypomniałem sobie, że siedząc przy stole, wtedy gdy jadłem, widziałem kalendarz. Taki do zrywania. Były cyfry, ale jakie? Dwa na pewno, tylko co było obok przy tej dwójce? Teraz kalendarz wisiał nade mną, trochę bliżej szafy. Aby go zobaczyć, musiałbym się bardzo odwrócić i unieść głowę albo przechylić się mocno. Gdybym wstał, też mógłbym sprawdzić, lecz Budziszowa siedziała znowu nieruchomo, jakby nie wiedziała, że siedzę po jej lewej ręce. A może nie zauważyłaby, gdybym się przechylił i lekko, tylko górną częścią ciała się odwrócił? Byłem prawie że pewny: tam na kartce pisało dwadzieścia sześć. Data jutrzejszego dnia. A więc dzisiejsza kartka…

Odwróciłem się, krzesło nie zaskrzypiało. Tak, nie myliłem się, było dwadzieścia sześć.

Maria spojrzała najpierw na mnie, potem na leżącą kartkę i wreszcie na ścianę nad moją głową. Patrząc tam, powiedziała:

— To je dziś. Sztorm zaczął sę dwadzestnego trzecego.

Nie poprawiłem słów Budziszowej, choć wiedziałem, że się pomyliła o jeden dzień, o dwudziesty drugi dzień września. O dzień, który odepchnięty w świadomości, oddalał ostateczność. Maria więc uciekała. Od prawdy.

Niech jeszcze raz będzie Elżbieta. Ta sprzed wrzosów ścinanych seriami kul, sprzed miesięcy w barakowych legowiskach. Elżbieta z naszych lasów i rozpalonych słońcem jaszczurczych wrzosowisk.

Już kiedyś, było to zaraz po żniwach, miałem przeczucie, że jakaś moc niepojęta stanie w poprzek naszych marzeń i zagrozi chwilom, w których było więcej milczenia niż rozmów. Siedzieliśmy wtenczas w bukowinie, za urwiskiem. Powiedziałem, że nie mogę uwierzyć w życie, które miałoby tyle radości, ile nasze wtedy nam jej dawało.

— Jak mogę spamiętać, sam oporządzać musiałem w domu. Ojciec pracował w Gdańsku, przyjeżdżał raz w miesiącu, a matka chorowała więcej, niż może człowiek znieść — mówiłem. — Wciąż byłem sam, moi mnie nie cierpieli, może ojciec trochę lubił. Byłem za słaby na nasze życie, powiadano mi często. Szedłem z roku w rok i nie spodziewałem się niczego. Krótko przed tym mierzeniem chciałem wyjechać gdzieś za morze, byle dalej od naszych stron. Bo tu niewiele ciepła wiosną, latem żniwa spóźnione, a jesienią wiatry rządzą krainą. Nawet w zimie śnieg trzeba prosić, żeby spadł. Robiłem to, jak byłem mały. By móc ze śniegu dom dla siebie ulepić. Dla siebie, taki mały, żebym tylko ja mógł być w środku.

Słuchała zamyślona, drocząc się z mrówką, której liściem konwalii zagradzała drogę. Gdy wspomniałem o domu, spytała:

— A o mnie nigdy nie pomyślałeś? Że mogłabym tam mieszkać z tobą?

Przyznałam, że nie:

— I jeszcze teraz nie wierzę, że będziesz ze mną kiedyś mieszkała — dodałem.

Odwróciła się do mnie. Była zdziwiona: 

— Nie?!

Pokręciłem głową. Patrzyłem na nią jakiś czas, jakbym czekał na dalsze słowa, po czym powtórzyłem:

— Nie wierzę.

— W nasze kochanie też nie? — teraz była zaniepokojona.

— Czasem i w to, bo posłuchaj! — usiadłem, żeby słowa mogły być bardziej z nami, może nie chciałem, aby drzewa słyszały. — To tak jest, jakby ten Barczyński nam pokazał drogę do nas. Gdyby nie mierzyli pól, gdyby nie było tyle niespokojności na świecie z wojną i tym, co mówią o Niemcach, to nie widziałabyś mnie siedzącego przy ogrodzie, Elżbieto.

— Tak z kochaniem jest — wtrąciła. — A w ogrodzie nie ja ciebie, a ty mnie zobaczyłeś pierwszy.

— Nie. Widziałem twoje ręce. Całe. I słyszałem śpiewanie. Pokaż mi ramiona — poprosiłem nagle.

Obejrzała się:

— Może ktoś być gdzieś blisko — szepnęła jakoś bezradnie.

Pociągnąłem ją w las. Wyżej był gęsty, pełen młodniaków i trawy z wytryskującą z rzadka paprocią. Upadliśmy między krzaki zasapani, ale nie zmęczeni. Jeszcze raz poprosiłem:

— Pokaż mi ręce, Elżbieto. Jak tam przy wieszaniu.

Byłem w bluzie. Posłałem pod głowę Elżbiety, bluza sięgała pod plecy, do pasa. Ściągnęła kabacik, zobaczyłem te same ramiona, tyle że opalone. Drzewa, gałęzie zawirowały, osaczyły uniesione ręce Elżbiety. Nie było nieba, płynęły chmury, ale było zielono, bardzo zielono, tak że od tego robiło się gorąco. Przyglądałem się jak odurzony rękoma, które ona opuściła sobie na piersi.

Teraz dopiero pojąłem, że piersi jej przysłania koszulka z białego płótna, że nad rowkiem między piersiami drży niepojęcie koronka i że Elżbieta zdaje się drżeć cała.

— Prosiłeś, żebym ci pokazała ręce — wyszeptała zaskoczona moim patrzeniem. — Dwa razy prosiłeś…

Ależ tak! Potwierdzenie znalazła w pocałunkach. Najpierw moich, długo tylko moich, a potem już naszych. Bez słów, bez wszystkiego, co nie było z nami, byliśmy dla siebie, trzymaliśmy się ramionami. Nic więcej nie żądaliśmy od nikogo, od świata, który nas otoczył i stał cicho, jak my, bez słowa. Ufała mi tak, że nie kryła piersi, jak zrobiła to zaraz po słowach: Prosiłeś…

Byliśmy tak blisko siebie, że szczekania psa nie słyszeliśmy, choć było głośne. Po prostu nie pojmowaliśmy tego. Przycisnąłem głowę Elżbiety do swojej twarzy. Tak żeby się upewnić, że los mi ją dał, że to nie coś z książki, z myśli omotanych baśniami i gadkami. Przecież szumiał las, oddychała ziemia, cała ziemia i Elżbieta. Zapach jej włosów i ciała był i nie odchodził.

Jej skurcz lęku przyszedł przed naszym zerwaniem się z bluzy. Wiem, że w pośpiechu wkładała kabacik, że rozlatanymi rękami przygarniała włosy, poprawiała spódniczkę. Żeby zdążyć, za wszelką cenę zdążyć; jakby ratowała coś tak cennego, jak życie. Powiedziała mi potem, że nie chciała, aby ktoś zadrwił. Pies był obcy, nie obawiała się, że stanie przed nią ojciec.

— Bałam się, by nie uciekły nasze oddechy — powiedziała. — Chciałam, żeby wszystko stało się jeszcze raz, ale bez tego psa. Bylebym zdążyła ukryć siebie. Po to, byś jeszcze raz poprosił o ramiona — dodała ze smutkiem, gdy żegnaliśmy się na skraju lasu.

Bo śmiech jednak spadł na nas. Nie drwiący, ale zraził na krótko, mimo że Elżbieta była ubrana, a ja siedziałem obok, wsłuchując się w zbliżające się po trawie głuchą kroki.

Śmiał się człowiek w leśnym mundurze, z zieloną czapką i fuzją. Mówił, że to mu się jeszcze nie zdarzyło, że pies nigdy się nie mylił, że niby to on chciał już zdjąć z ramienia strzelbę.

— Do takich rzeczy trzeba wleźć tam, gdzie nawet pies nie znajdzie — mówił, a ja nie wiedziałem, czy jest pijany, czy też mówi, aby deptać i nic więcej. Śmiał się, uśmiechał czasem, ale mówił. Lepiej, żeby tylko stał. A on, poprawiając fuzję i zabierając się do odejścia, odpowiedział:

— Bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. Ja wiem, na świecie jest bardzo wiele psów.

Poszedł wreszcie. Jego ostatnie słowa skierowały moją głuchą złość w połowie na psa. Bo on nas znalazł i szczekał wtedy, gdy mnie się zdawało, że człowiek żyje po to, by kiedyś wejść w czas stworzony tylko dla niego, jemu przeznaczony, jak słońce łąkom w czas kwitnienia.

Wiele miałem w późniejszych miesiącach i latach czasu, by myślami powracać do dni z Elżbietą. Nie mogłem długo zrozumieć siebie: że od tego czasu ostrożniej chodziłem po lesie, że często wypatrywałem czegoś na swojej ścieżce. Żeby iść bez zadawania żywemu stworzeniu bólu. Kiedy to się stało, w której godzinie, w którym dniu się obróciła moja ziemia i ja bardziej do słońca? Może trochę, tyle co pył kwitnących kasztanów płynący w powietrzu, ale przecież stało się tak właśnie przez Elżbietę, przez nas. Jej to zawdzięczałem, ona ramionami zwróciła mnie w stronę poranku wstającego każdego dnia z morza. Ona też powiedziała, że każdy z nas ma w sobie małe słońce, bez którego nie sposób żyć. A więc i ja! Wdzięczny byłem Elżbiecie za tę moją wiarę, za otuchę, która — nie wiedziałem jeszcze, nie przeczuwałem tego — miała starczyć na długo. Może aż do końca.

A tamten czas, dzień z zielonością zamiast nieba, już nie wrócił nigdy, mimo że Elżbieta tak bardzo chciała go uratować. Zachodziłem parę razy do nich, do domu jej ojca. Rozmowy jednak miały w sobie tylko ciepło, podczas gdy tam był żar tak wielki, że przynosił ciszę drzew w wietrzny dzień.

Jednego z wieczorów, gdy wyszła ze mną przed dom, by się pożegnać, powiedziałem, że jej ojciec powinien wiedzieć wszystko.

— Dobrze — szepnęła mi w ucho — ale nie teraz. Siostra przyjedzie wnet do domu, wtedy nie będziemy sami z ojcem. Poczekaj jeszcze trochę, tylko parę tygodni. Jakby co, to Joanna nam pomoże. Wiem, że ojciec nie ma do niej takiej śmiałości.

Siostra Elżbiety, Joanna, była w szkole, miała wrócić jako pielęgniarka.

— Jesteś pewna, że przyjedzie? — spytałem. — Mogą zaraz ją zatrzymać w szpitalu.

Pocałowała mnie. Nie pytałem więcej, wiedziałem jednak, że Joanna była na kursie wojskowym, dlatego pytałem z takim powątpiewaniem.

— Nie bój się — mówiła Elżbieta. — Nie bój się — powtarzała między pocałunkami. — Zawsze będę kochała, zawsze, zawsze, zawsze…

To prawda, że takich zapewnień nigdy nie będzie tyle, że aż nie można by ich udźwignąć. Trzymałem Elżbietę w ramionach, całowałem i pieściłem. Potem próbowałem przejrzeć mrok. Co było dalej? Za ogrodem, za rzeką, za Wejherowem? I jeszcze dalej? Spojrzeniu temu nie była w stanie zapobiec ona, najbliższy dla mnie człowiek na świecie.

— Wiater ustaje — stwierdziła Maria.

Nie mogłem nic dodać, tym bardziej że nie byłem pewny, czy wicher naprawdę dmie ostatkiem swoich sił. Czasem ostrożnie szedłem myślą tam, gdzie trwali przy wydmach ludzie, bowiem chwilami nawet zdawało mi się, że sztorm stał się bardziej wściekły.

— Zlosc nie je mocą…

Czyżby te słowa pochodziły z ust Budziszowej? Zaciskała usta i choć nie patrzyłem wprost na nią, widziałem to. Dlaczego tak mówiła? To były jej słowa? Musiałem je słyszeć, bo jeszcze pamiętałem ich brzmienie.

Tymczasem jednak wiatr ustawał, słabł mimo huczenia za ścianami domu.

— Mario, nie je tobie zemno? — spytałem.

— Nie. Może trocha — rzekła, ale po jej poruszeniu, po ledwie dostrzegalnym wyprostowaniu wiedziałem, że okno musi być otwarte.

— Nie chcesz spac, Mario?

— Latarnia nie móże zgasnąc — nie odpowiadając na moje pytanie, stwierdziła Maria.

Ponieważ wyczułem w słowach Budziszowej cień niepewności, dopowiedziałem:

— Nie móże, Mario.

— Czemu nie zapoli sę roz i nie ostónie?

Nie zrozumiałem. Spojrzałem na przyokienną ścianę. Tak, prawda: światło to kładło się na tynku, na okiennej ramie, to znikało. Więc stale gasło, by się zapalić na nowo. Jasność to spokój, mrok — narodziny lęku.

— Ty nie wiesz, czemu nie zapoli sę roz i nie ostónie?

— Nie wiem — powiedziałem nieprawdę. — Ono gasnie i zaroz sę znowu…

— Ale strach zdąży sę narodzec — przerwała.

Nie miała pretensji, że latarnie światło rozdzielały każda po swojemu. Byłem pewny, że chciała tylko wiedzieć, czy powiem, że musi być tyle przerw.

— Każda inaczij swieci? — pytała dalej.

— Tak je. Na innych morzach trafi sę, że latarnia…

Nie zdążyłem dokończyć, bo powiedziała monotonnie:

— Nie wiem, cze to je dobrze.

Po krótkiej chwili znowu:

— Tych gasnięc je baro wiele…

Zobaczyłem Elżbietę pół roku po mojej ucieczce z jej domu. Znowu była jesień, tym razem już bezlistna, okradana ze słońca. Siedziałem na furze z drewnem. Nie widziała mnie. Gospodarz z nakazu władzy niemieckiej wożący szczapy na dworzec wejherowski między dwoma stosami drewna, w połowie wozu, zostawił miejsce dla mnie. Abym się nie rzucał w oczy, jak powiedział. Elżbieta szła minutę, może trochę dłużej, chodnikiem, razem z nami. Poznałem ją mimo przedwieczornej szarawicy. Szczęście, że nie krzyknąłem: kilkanaście kroków później minęło ją dwóch policjantów i jeden z brunatnych. A nie zawołałem do niej po imieniu tylko dlatego, że ręka moja sama ścisnęła gardło.

Elżbieta. El-żbie-ta! El-żbie-ta!!

Zamknąłem oczy. Te kroki były tak głośne, tak bliskie miarowym stukotem, że wyrosły nad turkotem wozu, unosząc się jak gdyby nad przyuliczne lipy. Pamiętam, że zamknąłem oczy i wsłuchiwałem się w ten otaczający mnie stukot; spodziewałem się, że dojdzie stąd do mnie moje imię wypowiedziane przez nią. Potem było już za późno: przystanęła, wóz ją wyprzedził, a ona poszła w boczną ulicę. Nie mogłem nawet powiedzieć do furmana, by stanął. Szedł po drugiej stronie, jezdnią, a ja siedziałem do niego plecami.

Za przejazdem miałem zejść z wozu, ale nie wiedziałem wcale, jak i kiedy zajechaliśmy na składnicę. Pomogłem zwalić szczapy, a gdy gospodarz mnie spytał, dlaczego dojechałem do końca, skłamałem, że nie mogłem się wydostać spomiędzy szczap.

Noc spędziłem w mieście u znajomego, którego siostrzenica pracowała w wojskowej komendanturze. Jeszcze nie zdążyłem przyzwyczaić się do nocy, która musiała mi zastąpić dzień, ciągle wydawało mi się, że drabina zła prowadząca na dół podała ludziom swój ostatni już szczebel. I dlatego postanowiłem spotkać Elżbietę, mimo że wiedziałem o poszukiwaniu mnie przez policję, a potem również przez Gestapo. Chciałem, nie, musiałem wiedzieć, czy otrzymała moje dwa listy. I to drugie, co legło ciężarem na moich coraz częściej nocami wydeptywanych ścieżkach: mierniczy Barczyński-Bartsch.

Zdawałem sobie sprawę z tego, że teraz mogę każdym swoim krokiem doplatać ogniwo do pętlii że jeśli następne dni nie będą mi sprzyjały albo uczynię coś szalonego, sam mogę ją sobie na szyi zacisnąć. Najgorsze było to, że nie mogłem się obronić przed Elżbietą. Szła ze mną wieczorem, w nocy; gdy spotykałem jakąś dziewczynę, spodziewałem się Elżbiety. A wieczorny mrok był przychylny tym przywidzeniom.

Raz była to córka chłopa, u którego kryłem się w stodole (szła z wiadrem, wracała bardzo wczesnym rankiem ze wsi, z punktu odstaw kontyngentów), drugi raz księża kucharka, która jakoś pewnie i przy tym lekko (jak Elżbieta!) stawiała kroki na przycmentarnej ścieżce. Zresztą wtedy, po spotkaniu księżej gospodyni, zacząłem wątpić w to, że obok fury widziałem Elżbietę, a nie kogoś, kto mógł być nasłanym przez szarawicę. Kroki; zapamiętałem kroki tak wyraźnie, że jeszcze mi brzmiały: El-żbie-ta, Elż- bie-ta, E-lżbie-ta… Czy nie mogło to jednak również brzmieć: Jo-an-na, Jo-an-na, He-le-na, He-le-na? Lecz które z tych imion, albo jakie bądź inne, przylgnęłoby tak mocno do mnie? Czy choć jedno z nich rytmem kroków mogło wtórować uderzeniom krwi w skroniach?! Nauczyłem się już zawierzać mojemu przeczuciu i nawet snom, które potrafiły mnie budzić, gdy ktoś zbliżał się do mojej kryjówki. Nie, nie! To nie mógł być nikt prócz Elżbiety. Dlatego układałem jej imię z szyszek w lesie, pisałem palcem w resztkach ziaren i sieczki na klepisku, lepiłem z gliny w cegielnianym dole pełnym zaroślii wody. I czekałem. Na dzień lub noc, kiedy będę mógł napić się zapachu jej włosów. I ciała, które stawało się już moją udręką.

Któregoś wieczora wybrałem się w drogę i przed północą zastukałem do okna chaty Malotki. Pracował w lesie, jego pojawienie się na podwórzu Dargi, czyli ojca Elżbiety, mogło obudzić najmniej podejrzeń. Kroczyłem ścieżką mojej nadziei, niczym człowiek, któremu zadano urok. A Malotka przeląkł się.

— Jes naznaczony — mówił, pamiętam, jak słowa jego, ściszone i szybkie, uderzały w moją głowę, jak uciekała gdzieś ciemność z chlewika, w którym staliśmy, a za to pojawiała się twarz, ni to moja, ni inna. — To tak jak z tym Kainem — ciągnął Malotka. — Oni z nas wszystkich zrobią Kainów.

Próbowałem przekonać Malotkę, że to ja jestem naznaczony, ale przecież on ma pójść do Dargów.

— Oczerniony innych może pomazać — usłyszałem.

Przyczajonym szeptem wypowiadane słowa Malotki pomogły mi zobaczyć prawdę dni, które przyszły z hitlerowskim czasem, szerszymi oczami. Potem, całe lata później, często przyszło mi sprawdzać rzetelność słów tego człowieka. Nie wiem, czy jeszcze powiedział mi to, że chyba zdaję sobie sprawę z tego, iż ze mną może się znaleźć w Lasach Elżbieta.

Szedłem od Malotki drogą prowadzącą w łąki. Za mną pod gwiezdnym niebem szły chmury, jakby śledziły mnie, płynęły nade mną z zachodnim wiatrem. Malotka zdaje się już wtedy, powiedział: w Lasach Piaśnicy. Bo taką nazwę nosił ten kawałek przymorskiej, polskiej krainy głośny od krzyku tysięcy serc. Jeszcze drzewa nie rozniosły bólu, jeszcze tylko czasem zatrzęsły się sosny w niepewnym porywie wiatru, ale już była ta pieśń wokół mnie, była w lesie. Powstała tam, gdzie dziesiątki nocy samochodami wożono ludzi, by ich mordować.

Przywykłem przecież do strzałów. Strugi serii karabinowych niewiele ludziom w tych miesiącach mówiły, nawet wtedy, gdy przychodziły w nocy. Wojna. Wielu osłuchało się z jej zgiełkiem, przyjęło szczekanie psów jako zwiastuna nieszczęścia, ale to, co poruszało bory, ta wieść o mordowaniu tysięcy ludzi w Lasach Piaśnickich, długo musiała wydrapywać należne miejsce w umysłach ludzi żyjących w mojej krainie. Nie pojmowali. Nie chcieli pojmować, długo nie chcieli. Bo długo jeździły samochody po Lasach Piaśnickich, długo nie wpuszczano nikogo, kilometrami rozstawiając tablice krzyczące: śmierć!

Strzelano nawet do zwierzyny, jakby podejrzewano, że człowiekowi może się udać wyłudzenie zwierzęcej postaci, by przyjrzeć się temu, co działo się za sprawą zwierząt w postaciach ludzkich. Dziwiłem się czasem — po wielu miesiącach od chwili gdy pojąłem głębię ludzkiego zezwierzęcenia w Lasach — że mogłem, przyrównując morderców do zwierząt, tak krzywdzić stworzenia, które na lata całe stały się moimi sprzymierzeńcami! Żadne z mieszkańców lasów nie polowało na mnie! Nikomu nie przeszkadzałem! Starczyło miejsca i dla odyńca z blizną na podbrzuszu, i dla mnie! W jednym zagajniku! Powiedziano mi — już po wojnie, gdy mówiłem to przyjaciołom — abym nie opowiadał tego, krzycząc. Tak, krzyczałem, Może dlatego, że zwierzęta były bardziej ludzkie niż ludzie? Krzyczałem do ludzi, żeby zostawili zwierzę w spokoju. Każde zwierzę!

Przecież tysiące razy dobywany krzyk (choć może ugrzązł w gardle!), tysiące razy przywołany strach (choć może w ołów tylko zamieniał ziemię!), tysiące razy zapalany w oczach błysk przerażenia (choć oczy tylko nieruchomiały!), tysiące razy rodzony skurcz palców (choć w dłoniach ściskał tylko grudę leśnej ziemi!), to właśnie Lasy. Lasy Piaśnickie z śmiercią dwunastu tysięcy.

A Elżbieta? Malotka powiedział, że Elżbietę też może dopaść tamten nocny krzyk.

Idąc od gburka drogą opadającą ku łąkom, próbowałem pamiętać, gdzie jestem. Gdzie płynęły chmury? Aha, na wschód, nad Kępę Oksywską i dalej. Niskie, kłębiaste, gdzieniegdzie tylko pozwalające tlić się gwiazdom…

Tę noc spędziłem w budzie pastuszej. Niedaleko, w kierunku Rumi, znajdowało się lotnisko. Czasem samolot wracał z ćwiczebnego lotu, pod rekowskimi wzgórzami parę razy rozdudnił noc pociąg. Nie spałem do świtu, potem zasnąłem przykryty sianem i ostrym zapachem wilgoci.

Głos, który mnie zbudził, był natarczywy: chłopiec zawracał nim psa. Usiadłem, ale chłopiec był już w środku. Nie zdziwił się, jakby rozumiał wszystko. Rzekł tylko, że to jego buda, a gdy odpowiedziałem, że wiem, spytał:

— Kto wam powiedział, że mam budę?

— Dziś ludzie nikomu nic nie mówią — stwierdziłem znacząco. — Każdy musi swoje schować dla siebie. Ty też.

Chciał jednak wiedzieć, jak trafiłem do jego budy i czy będę w niej długo. Wtedy przyjrzałem mu się uważniej.

— Zabłądziłem w nocy i w drogę wlazła mi twoja buda — wolałem go zbyć, ale on wiedział swoje.

— Mam piętnaście lat — ciągnął. — Mnie nie potrzebujesz się bać.

Gdy spytałem, jak się zwie, odrzekł:

— Antónk. Czarni was szukają, jo?

— Nie wiem — powiedziałem ostrożnie, ale już wiedziałem, że mogę mu ufać.

— Chcecie czego? — pytał, jakby spieszyło mu się, jakby chciał zdążyć, nim każę mu pójść. — Mam wam przynieść chleba? Po południu znowu przygnam. Możecie tu do wieczora mieszkać. Tu nikt nie przyjdzie, a jakby szedł, to wleźć możecie w siano.

Miał piętnaście lat, był mały, chudy, a więc dzieciak, który nie zwróciłby jeszcze na siebie uwagi… Nie zastanawiałem się wtedy, to było mocniejsze ode mnie; Elżbieta, jej obraz był w stanie pchnąć mnie do najbardziej nierozważnego kroku.

Spytałem wprost:

— Szedłbyś do Redy?

— U nas też jest chleb. U nas w Połchowie — powiedział prosto.

Poszedł jednak. Miał udać proszącego, pytać się o pracę, zagrać zmęczonego do ostatka, gdyby przyszło czekać na Elżbietę.

— Nic mnie sę nie może stac — powiedział po kaszubsku, odchodząc. — Nie wiedzą, chto jo jem.

Kiedyś, zdaje się dopiero parę miesięcy po tym dniu, zrozumiałem, że dodawał sobie odwagi. Słowa te kierował nie do mnie, bo cały czas rozmawiałem z nim mową z książek, on to rzekł po kaszubsku, gwarą. Obserwowałem go przez szparę, odsuwając deskę. Szedł na wprost, przeskakiwał rowy, malał coraz bardziej, a mnie się zdawało, że nie wróci. Ani razu nie pomyślałem, że może sprowadzić niebezpieczeństwo. Modliłem się po cichu, czasem półgłosem. Potem sprawdzałem, czy łąki są, jak przedtem, samotne. Nikt nie pasł w pobliżu, a krowy uwiązał Antónk powrozami do krzaków.

Coraz bardziej poznawałem inny ciężar strachu, który był ze mną wtedy w budzie: było już dwoje ludzi, o których drżałem. Coraz dłuższymi stawały się minuty, w których mogłem tylko czekać. Nic więcej niż czekanie nie zostało ze mną. Nawet psa uwiązał przy krowach. Byłbym wiele dał za to, bym mógł przejąć niebezpieczeństwo, jakie malowałem wokół ruchliwej postaci chłopca. Przywarłem czołem do desek budy, obserwując dwa krzaki w oddali, między którymi zniknął Antónk.

Dobrze, że nie miałem broni: byłbym strzelił! Bo nagle zrobiło się w budzie ciemno i ktoś zapchał sobą wejście. To był Antónk. Powiedział:

— Jo ją nalazł doma. Tu je lest.

Nie trzeba tu o tym, że siedziałem na sianie odrętwiały, że Antónk przyglądał mi się zdziwiony, że parę razy czytałem to, co dla mnie miało tyle sytości, ile cały bochen chleba:

„Listy spaliłam. Niech Ciebie Pan Bóg obroni. A on, ty wiesz, tu jest, przychodzi i mnie pilnuje. Wszystko jest straszne. Na poczcie też pilnuje, wie o jednym liście, który od Ciebie przyszedł. Napisz na moją siostrę, w Wejherowie w szpitalu robi, a ja u niej jestem raz na tydzień z masłem i mąką. Bądź zdrowy, jak dawniej, jak dawniej twoja Elżbieta”.

Ile razy czytałem, tego nie wiem. Ale zawsze wtedy buda stawała się izbą. Były drzwi, podłoga i sufit, nawet okno było w tych przywidzeniach. Znowu byłem silny, tygodnie całe mogły przeminąć, a żar, który przyniósł mi Antónk od Elżbiety, dodawać mi będzie otuchy, myślałem i pogłaskałem chłopca. Zdziwiłem się, gdy powiedział:

— Obszedłem łąki torem kolejowym, żeby nikt nie widział, że muszę iść od Dargów na łąki. Dlatego przyszedłem z innej strony.

Kiedy go jeszcze raz chciałem pogłaskać, odsunął się i rzekł:

— Za Cerpiskiem ostawiłem pół chleba. Nie mogłem zaraz z tym przyjńdz do was. Lepij, że nicht nie oboczy, to je wojna — skończył po swojemu.

Potem, już pod wieczór, powiedział jeszcze:

— Ona jest dobra. Dała chleb dla was.

Patrzył przy tym na mnie tak jakoś, jakby próbował przymierzyć twarz Elżbiety do mojej i doszukać się w nich tego, co je łączyło nawet nad strach.

Ten stukot, miękki i drobny, doszedł z pokoju zza kuchni. Maria się nie poruszyła. Jeszcze siedziała, ale widziałem, że patrzy na drzwi. Te otworzyły się, zobaczyłem ciemny kawałek izby, łóżko z kraciastą pierzyną zwisającą jednym końcem nad podłogą i chłopca w spodniach pręgowanych na niebiesko. Zamiast górnej części piżamy miał koszulę bez rękawów. Stał pośrodku drzwi, mrużąc oczy w świetle żarówki.

— Co je, synku? — wyręczyłem Budziszową. — Gadoj, mama slecho.

Maria kiwnęła parę razy głową. Widziałem, że po twarzy przemknął cień, a może grymas. Zdawało mi się, że była to zapowiedź uśmiechu. Gdy chłopiec stał rozespany, trąc oczy, spytała również:

— Co je, synku?

— Szczać.

Stał teraz z ręką między kolanami, pochylony i niecierpliwy. Podniosłem się i podszedłem doń:

— Nie ma w izbie nocnika?

— Nie — sapał chłopiec.

Zwróciłem się do Budziszowej:

— Może je gdze poza checzą?

— Jo, pewno ostol prze ploce — odpowiedziała.

Nachyliłem się do chłopca i rzekłem ściszonym głosem:

— Strzymaj trochę, zaraz go przyniosę.

Zawróciłem i wyszedłem na dwór. Wiało nadal, latarnia akurat zaświeciła długo, zobaczyłem niedaleko płotu bielejący nocnik.

Chłopiec trzymał go potem oburącz, odwrócony do mnie tyłem.

Zanim drzwi się zamknęły za chłopcem, usłyszałem bicie zegara. Próbowałem liczyć, dorachowałem się dziesięciu uderzeń, potem chłopiec drzwi zamknął.

— Dwunasta — to słowo rzekłem dość głośno, zdaje mi się z naciskiem, jakbym chciał powiedzieć, że skończył się jeszcze jeden dzień.

Maria wyprostowała się. Nie na długo starczyło jej siły: potem zaraz była znowu Budziszową, żoną Pawła i matką pięciorga dzieci; była znowu Marią mocującą się z ciężarem, który z