Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
32 osoby interesują się tą książką
Czasem największe zbrodnie rodzą się z miłości – „Przetok” Hanny Szczukowskiej-Białys to naładowany emocjami thriller psychologiczny, który zapada w pamięci na długo.
Dominika próbuje poradzić sobie z żałobą po śmierci matki i odbudować życie, które legło w gruzach. Jakub zmaga się z dramatem nieuleczalnej choroby ojca i decyzjami, które na zawsze zmienią ich relację. Los splata ich drogi w najmniej oczekiwany sposób, a wspólne cierpienie prowadzi ku granicy, za którą kończy się moralność i zaczyna ciemna strona ludzkiej natury.
Mateusz wraca do rodzinnego miasta, próbując zacząć wszystko od nowa. Gdy podejmuje pracę kierowcy charyzmatycznego księdza Wirtela, jego życie niespodziewanie wkracza na niebezpieczne tory. Duchowny skrywa mroczną tajemnicę, a próba odkrycia prawdy okaże się początkiem śmiertelnie niebezpiecznej gry.
„Przetok” to thriller psychologiczny pełen napięcia, tajemnic i emocji. To historia o wierze, winie, granicach moralności i o tym, że zło potrafi narodzić się tam, gdzie najmniej się go spodziewamy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 395
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci mojego ukochanego Taty – Zbigniewa Szczukowskiego
Two more days, the end’s in sight
(Home sweet home, the end’s in sight)
Tumor days, so deep inside
(Home sweet home, so deep inside)
So distressing and very violent
And it kills, it kills so slow and silent.*
Till Lindemann, Home sweet home
* „Jeszcze dwa dni, już widać koniec,
(Nie ma jak w domu, już widać koniec),
Dni guza, tak głęboko w środku,
(Nie ma jak w domu, tak głęboko w środku),
Tak bolesne i niezwykle brutalne,
I zabija, zabija powoli i cicho” (tłum. red.).
DAWNO TEMU
Tego dnia Stanisław Sośniewski zaczynał pracę o piątej rano. Jako jeden z niewielu, a może nawet jako jedyny w swoim zespole, lubił tak wcześnie wstawać. Słońce nieśmiało wychylało się zza wschodniego horyzontu, on szedł pustą drogą, a dookoła panowała cisza przerywana jedynie ptasimi trelami.
Dojeżdżał do pracy pociągiem, niemal pustym o takiej godzinie. Już jako dziecko zakochał się w kolei – jako kilkuletni chłopiec spędzał wakacje na stacji, gdzie pracował jego dziadek. Nie przeszkadzały mu hałas, brud węgla, smary, wręcz przeciwnie – uważał pociągi za niezwykłe osiągnięcia techniki. Fascynowało go, jak człowiek potrafi wprawić te przeogromne maszyny złożone z ton żelastwa w ruch i nad nimi panować.
Miał to szczęście, że połączył swoją największą pasję z pracą. Z dumą nosił mundur służbowy, a koleje traktował jak drugi dom. Zaczął pracę jako uczeń, później objął stanowisko palacza w lokomotywie, aż wreszcie został maszynistą i prowadził pociągi. Odkąd awansował na to stanowisko, jeszcze bardziej szanował zawód, który spełniał jego dziecięce marzenia.
Gdy wysiadł na stacji Piła Główna, przeszedł pieszo do stacji rozrządowej Piła Towarowa w celu zgłoszenia się do pracy oraz po wytyczne od zarządzającego ruchem. Docelowo miał dzisiaj jechać do Bydgoszczy pociągiem towarowym, więc musiał odebrać swój skład dalekobieżny. Jak się okazało, jego koledzy mieli jeszcze do wykonania przetoczenie wagonów i dołączenie ich do składu; maszynista się tym osobiście nie zajmował, jednak Sośniewski czasem pomagał kolegom, jeśli dotarł wcześniej do pracy. Miał jeszcze sporo czasu do wyjazdu, więc wiedział, że na spokojnie zdążą wszystko zrobić.
Ze stacji skierował się na bocznicę w stronę górki rozrządowej. To tutaj odbywał się przetok wagonów, które najpierw były pchane lokomotywą na wzniesienie, a następnie spychane z góry siłą grawitacji i staczały się na odpowiednie tory kierunkowe, aby pojechać we właściwe miejsce w kraju.
Stacja rozrządowa w Pile znajdowała się na południowo-zachodnim skraju miasta, jeszcze za dworcem Piła Główna, i pracowała przez całą dobę, a huk zepchniętych wagonów uderzających w te już czekające na dole górki rozrządowej trudno było pomylić z czymś innym. Towary, w przeciwieństwie do pasażerów w składach osobowych, nie przesiadały się o własnych siłach i trzeba było je rozdzielać właśnie na stacjach rozrządowych, a następnie kierunkować i łączyć w grupy, aby mogły zostać zawiezione we właściwe miejsca.
Wcześniej Stanisław pracował w składach osobowych, co też lubił, choć kontakt z pasażerami, zwłaszcza pijanymi wracającymi z pracy, bywał trudny. Wspominał jednak ten czas dobrze, gdyż w ciągu tych kilku miesięcy zdążył poznać swoją przyszłą żonę, która pracowała jako dyżurna ruchu właśnie na stacji Piła Główna. Gdy pociąg był gotowy do odjazdu, gwizdała i machała tarczą, uśmiechając się szeroko, jakby go czule żegnała. Pewnego dnia odważył się zaprosić ją do kawiarni i od tego czasu stali się nierozłączni. Przeniosła się dla niego pod Piłę, do Miasteczka Krajeńskiego, do jego rodzinnego domu. Później Stanisław został przeniesiony do składów towarowych, gdzie pracował do dzisiaj i gdzie czuł się najlepiej.
Kolejarz Sośniewski zauważył je, gdy zatopiony we własnych myślach, obchodził wagon. Zatrzymał się nagle i stał w stuporze, sam nie wiedział jak długo. Kilka sekund? Kilka minut?
Doskonale wiedział, co widzi.
Dwa ciała – kobiety i dziewczynki.
Nie żyły i nie miał ku temu żadnych wątpliwości.
Nie musiał podchodzić bliżej, aby sprawdzać puls. Ofiary miały woskową skórę, a ich sukienki szpeciły brunatne rozlane plamy zaschniętej krwi. Podziurawiony materiał w miejscach krwotoków wyglądał jak po dźgnięciu nożem albo innym ostrym narzędziem. Po takiej makabrze można by się spodziewać dookoła całego morza krwi, ale przy ciałach nie widniała nawet mała rdzawa plama.
– Boże… Ta bestia podrzuciła je tutaj. Jak zwierzęta – westchnął.
Nie krzyczał, nie panikował. Staż pracy na kolei miał wystarczająco długi, aby zobaczyć już wiele – samobójców miażdżonych i rozerwanych na strzępy po zderzeniu z pociągiem, ciało mężczyzny, który zapił się na śmierć w wagonie towarowym, zwłoki starca, który zamarzł pod dworcem głównym. Stanisław opatrzył się ze śmiercią i jej wachlarzem okrucieństwa. Reagował spokojnie, lecz zawsze w momencie styczności z martwym człowiekiem przychodziło to samo uczucie – bezsilności i żalu; później we śnie przychodzili do niego umarli ze swoimi wykrzywionymi w bólu twarzami. Nie mógł już pomóc tym osobom, było za późno, ale oni zostawali z nim, jakby winili go za to, że ich nie uratował.
Tej kobiecie i dziewczynce też już nikt nie pomoże. Ktoś odebrał im życie w brutalny sposób i porzucił na torowisku jak niechciane lalki.
Stanisław pomyślał o ustawiaczu, który właśnie rozpinał dwa wagony, aby następnie móc je rozdzielić i przetoczyć w dwóch różnych kierunkach. Musiał go powstrzymać – w przeciwnym wypadku trzy wypełnione po brzegi wagony zjechałyby prosto na ciała. Ruszył biegiem, zatrzymał przetok, po czym poprosił kolegę, żeby poszedł do stacji i aby sprowadzono odpowiednie służby. Sam wrócił na miejsce zdarzenia, gdyż chciał przypilnować ciał.
Tego dnia pociągi z towarem miały wyjechać ze stacji w Pile później. Nikt nie pozwoli na przetoczenie wagonów, zanim ciała nie zostaną zabezpieczone i zabrane z górki rozrządowej. Stanisław na pewno nie pozwoliłby na zbezczeszczenie tych ciał.
W oczekiwaniu na służby maszynista zastanawiał się, dlaczego sprawca wybrał akurat to miejsce na podrzucenie ofiar. Czyżby liczył, że pozostaną niezauważone, a rozpędzone wagony zlikwidują na zawsze ślad tej zbrodni? To był szaleńczy pomysł – lepszą kryjówkę sprawca mógł znaleźć w pobliskich lasach. Może więc nie miał na celu ukrywać ciał, a wręcz przeciwnie, chciał je pokazać?
Stanisław rozejrzał się dookoła; zobaczył na horyzoncie postać. Zbyt duża odległość uniemożliwiała stwierdzenie wieku, postury, nawet płci, jednakże maszynista czuł, że ta osoba mu się przygląda.
A może nie jemu?
Może przyglądała się swojemu dziełu?
Chciał zawołać, aby ktoś pobiegł w tamtym kierunku, lecz nie zdążył. Człowiek na horyzoncie odwrócił się i zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu.
TERAZ
Dominika Nowik-Lipowska zajmowała się malowaniem henną od kilku lat. Z początku to zajęcie stanowiło jedynie jej pasję i malowała głównie po swoim ciele; z czasem przyjaciółki, koleżanki i znajome zaczęły zamawiać u niej kolejne wzory, aż w końcu koleżanki koleżanek i znajome znajomych wykonywały u niej malunki nie tylko okazjonalnie, ale i bez powodu.
Lubiła patrzeć, jak henna układa się na ciele, jak zmienia kolor, płowieje, blednie z upływem dni. Jak kreski, kropki, spirale i strzałki żyją swoim życiem na skórze, układając się różnie w zależności od pozycji ciała. Odprężało ją to, mimo konieczności utrzymywania niewygodnej pozycji przy malowaniu. Efekt szybko wynagradzał ból pleców i ścierpnięte ramię.
Najbardziej lubiła malować jaguą. Ten wyciąg z południowoamerykańskiej rośliny w kolorze smoły stanowił wymarzony barwnik do tymczasowych tatuaży. Zupełnie inaczej układał się na skórze niż henna. Miał wypukłości i przypominał Dominice maleńkie węże wijące się i tańczące w swoim rytmie. Nakładanie jaguy trwało zazwyczaj ciut dłużej ze względu na jej konsystencję – ten barwnik wyciska się z tubki w formie żelu, co wymaga większej precyzji aniżeli malowanie pastą ze sproszkowanej henny. Może dlatego choć zawsze namawiała klientki na jaguę, one zwykle wybierały tradycyjną hennę.
Gdy Dominika zaczynała swoją przygodę z henną i jaguą, wzory podpatrywała głównie w internecie; oglądała tutoriale i filmiki pokazujące, w jaki sposób malować. Po czasie sama zaczęła projektować wzory na papierze, a następnie przenosić je na ciała kolejnych osób. Najbardziej lubiła malować plecy i kark, bo wówczas osoba, na której skórze tworzyła tymczasowy tatuaż, nie mogła go zobaczyć aż do zakończenia procesu. Dopiero gdy ostatnia kreska lub ostatnia kropka zostały umieszczone na ciele, sięgała po lustro i klientka mogła zobaczyć efekt końcowy. Osoba malowana nie miała także możliwości patrzeć na ręce Dominiki, co dawało jej całkowitą swobodę twórczą. Po dziesiątkach, a z czasem setkach wykonanych tatuaży mehendi kobiety nie krępował już wzrok klientek, lecz mimo wszystko czuła się lepiej, gdy nie patrzyły.
Co łączy zawód kosmetyczki, fryzjerki, taksówkarza i tatuażystki henną? To, że klienci spędzają podczas wykonywanych usług sporo czasu sam na sam z ich wykonawcą. A co za tym idzie, często dużo mówią o sobie, swoim życiu, partnerze, dzieciach, problemach. Zwierzają się. Dominika nieraz czuła się jak ksiądz w konfesjonale – jedna klientka, wykonująca u niej swój pierwszy tatuaż, zwierzyła jej się, że nie ma orgazmów z mężem, a z kochankiem ma, inna wyznała, że okrada własną matkę, podbierając jej banknoty z portfela, gdy ta śpi. Jeszcze inna opowiadała o bolesnej wysypce na pośladkach, której nie mogła wyleczyć i która w końcu okazała się chorobą weneryczną. Dominika zawsze uśmiechała się grzecznie, słuchając tych historii; odpowiadała raczej lakonicznie, z natury będąc powściągliwą. Nie chciała radzić, aby później nikt nie miał do niej o nic pretensji.
W większości tatuaże wykonywały u niej kobiety. Cieszyła się z tego. Mimo że zachowywała profesjonalizm, to jednak wolała dotykać skóry innych kobiet niż mężczyzn. Był to rodzaj intymnego kontaktu z drugim człowiekiem i czuła się swobodniej bez napięcia, jakie występuje między kobietą a mężczyzną.
Poza jednym swoim kolegą z liceum (zresztą gejem) oraz mężem przyjaciółki innych mężczyzn nie tatuowała, dlatego gdy miał przyjść do niej Jakub, znajomy jej przyjaciółki Marleny, czuła niepokój. Nie znała go osobiście, nigdy się nie spotkali. Jakub podobno chciał zrobić próbę generalną przed prawdziwym tatuażem podskórnym, aby mieć pewność, że wybrany wzór mu odpowiada. Żałowała, że zgodziła się na sesję, zwłaszcza że mężczyzna chciał mieć hennę na całych plecach – wiedziała, że malowanie zajmie kilka godzin. Z początku nie chciała się zgodzić na tak długą pracę, w dodatku z obcym mężczyzną w domu, jednak przekonała ją cena. Specjalnie rzuciła zawyżoną sumę, licząc na odmowę, lecz ku jej zdziwieniu, mężczyzna zgodził się bez zająknięcia o zbyt wygórowanej kwocie.
Przygotowała stanowisko pracy, czyli dwa krzesła, stożki z henną, ręczniki papierowe i rękawiczki, i czekała. Jakub spóźnił się dwadzieścia minut, ale przeprosił, wytłumaczył – zrozumiała, zdarza się każdemu. Okazał się mniej więcej w jej wieku, po trzydziestce, był przystojny, dobrze zbudowany, kulturalny, ale Dominiki zupełnie nie interesowali w tej chwili żadni mężczyźni, jeszcze nie otrząsnęła się po tragicznych wydarzeniach z przeszłości; w Jakubie widziała jedynie klienta, a właściwie – plecy do malowania.
Zasiadła do pracy. Na początku, jak to zazwyczaj przy obcej osobie, czuła dyskomfort. W Jakubie było coś dziwnego, jakiś niewytłumaczalny mrok, smutek. Zdawał się spięty, lecz nie zestresowany, raczej z czymś pogodzony. Postanowiła nie zaczynać rozmowy – nawet wolała pracować w taki sposób, łatwiej się koncentrowała.
Długo milczeli, w końcu on odezwał się pierwszy:
– Wie pani, dlaczego chcę wytatuować plecy?
– Nie wiem. Bo lubi pan tatuaże? – odparła bez specjalnego zastanowienia, niezbyt zadowolona z przerwania ciszy.
Nie odpowiedział od razu. Nie poruszył się, lecz mięśnie jego pleców spięły się dziwnie, podobnie kark i ramiona. Dominika na chwilę przerwała malowanie. Zastanawiała się, czy nie uraziła czymś mężczyzny.
– Nie. Zupełnie nie – odparł cicho. – Tatuaż tak dużej powierzchni ciała bardzo boli. A ja chcę, żeby mnie bolało. A wie pani dlaczego?
„Co za psychol mi się trafił”, pomyślała i wróciła do tatuowania. Zignorowała jego pytanie, skupiła się na pracy. Chciała jak najszybciej zakończyć sesję, która i tak miała trwać jeszcze długo, ale Jakub zdawał się dopiero rozkręcać w swoich dziwacznych, męczących dywagacjach.
– Dlatego że bólem można zakryć inny ból i przez chwilę go nie czuć. Zrobiłem już siedem tatuaży, na chwilę pomagają.
Nagle wstał i się do niej odwrócił. Miał dziwny, nieobecny wzrok. Zaczął odpinać spodnie, a ona zastygła w przerażeniu. Gdy szukała wzrokiem, czym może go uderzyć, Jakub opuścił spodnie do kolan i wskazał palcem swoje udo.
– To ostatni.
Dominika próbowała zrozumieć sytuację, czując przy tym ulgę, że mężczyzna zdjął spodnie jedynie, aby pokazać jej tatuaż na nodze. Wzór zajmował niemal całe umięśnione udo i przedstawiał twarz demona wykrzywioną w grymasie cierpienia, może agonii. Lubiła ciężkie, mroczne wzory, lecz ten ją przerażał. Musiała jednak przyznać, że został wykonany profesjonalnie, demon wyglądał jak prawdziwy – istne dzieło sztuki. Właśnie przez ten realizm wystraszyła się obrazka.
– Bardzo oryginalny motyw. – Zdołała z siebie wydusić.
– I bardzo bolesny – dodał z satysfakcją Jakub, po czym założył z powrotem spodnie, zapiął je i usiadł bez słowa plecami do niej.
Po chwili zaczął kolejny monolog:
– Przez sześć godzin czułem tylko pulsujący ból w nodze przy nakładaniu igłą kolejnych warstw tuszu. Zwłaszcza cieniowanie na koniec, na mocno opuchniętej i obolałej skórze, przynosiło kolejne fale bólu. Jeszcze przez kilka następnych dni, gdy noga się goiła, mogłem poczuć ból fizyczny, tak doskonale przykrywający ból wewnętrzny. Taki najgorszy, najtrudniejszy do wyzbycia się. Pani go zna.
Dominika czuła, jak ze strachu trzęsą jej się ręce, choć racjonalnie wiedziała, że Jakub w żaden sposób nie zachowuje się niebezpiecznie czy agresywnie. Niepokoiło ją jedynie to, co i w jaki sposób mówił.
Na szczęście do końca sesji mężczyzna nie odezwał się już ani słowem. Dominika również milczała, dzięki czemu też zdołała się uspokoić i skupić na wykonywaniu tatuażu. W pewnym momencie oddech Jakuba stał się tak spokojny i równomierny, że odniosła nawet wrażenie, jakby przysnął.
Kiedy dokończyła wzór, poinformowała go krótkim „gotowe”, niemal szepcząc.
Wstał, by obejrzeć plecy w lustrze w przedpokoju. Przyglądał się przez dłuższą chwilę, wyginając się raz w jedną, raz w drugą stronę. Dominika podała mu lusterko, aby mógł lepiej zobaczyć wzór.
– Dziękuję, bardzo mi się podoba – podsumował i wręczył Dominice pieniądze. – Ma pani ogromny talent i wrażliwość. Emocje i doświadczenia, które rezonują w pani dziełach. To zaszczyt mieć pani pracę na ciele.
Następnie się pożegnał i wyszedł z mieszkania, a kobieta zamknęła drzwi na obydwa zamki i odetchnęła z ulgą.
Niedawno
Jakub poszedł do dużego pokoju, który pełnił od jakiegoś czasu także funkcję jego sypialni. Zastanawiał się, co powinien dalej zrobić. Odkąd tata zachorował, właściwie nigdzie nie wychodził ani nikt nie przychodził do nich.
Miał dwóch dobrych kolegów i jedną bliską koleżankę, na których mógł liczyć w ważnych sprawach, i istotnie, kilkukrotnie poprosił ich o pomoc. Lidka pomagała mu załatwić odbiór leków w aptece, w której pracowała jej siostra, Janek posiedział dwa razy z jego ojcem – raz, gdy Jakub musiał sam iść do dentysty z bolącym zębem, i drugi, gdy musiał pojechać do urzędu. Błażej z kolei pomógł w transporcie łóżka specjalistycznego dla taty. Lidka czasem dzwoniła, chłopacy pisali z pytaniami, jak się trzyma, czy czegoś nie potrzebuje; doceniał ich wsparcie, lecz nie zmieniało to faktu, że w opiece nad ojcem czuł się sam jak palec. Żadnej bliskiej rodziny nie mieli, ojciec był jedynakiem, podobnie zresztą jak syn.
Jakub wynajmował od kilku lat kawalerkę w bloku naprzeciwko, na pilskim Osiedlu Górnym; kiedy poznali diagnozę ojca, wprowadził się jednak z powrotem do rodzinnego mieszkania, rezygnując z wynajmu. Wiedział, że przy takiej chorobie po pierwsze na długo pozostanie przywiązany do ojca, a po drugie – dodatkowe pieniądze bardzo się przydadzą.
Pracował jako fotograf w odziedziczonym po tacie studiu fotograficznym i na całe szczęście nie musiał otwierać go codziennie. Miał jednego pracownika, który pracował na miejscu w studiu, a sam wykonywał sesje, kiedy mógł; najbardziej czasochłonną częścią pracy, czyli obróbką zdjęć, zajmował się w domu, co znacznie ułatwiało funkcjonowanie.
Mimo to, odkąd zamieszkał z ojcem, praca zaczęła sprawiać mu trudność. Miał problemy z koncentracją, szybciej się irytował drobiazgami, a przymusowe częste odrywanie się od komputera po wołaniu ojca dekoncentrowało. Jednak dziękował losowi – czy raczej swojemu wykształceniu, i ojcu za przekazany fach – że mógł pracować z domu. W przeciwnym wypadku albo musiałby zrezygnować z życia zawodowego, albo wynająć osobę do opieki nad tatą. Obydwa scenariusze wiązałyby się ze sporymi problemami finansowymi. Emerytura ojca nie należała do najniższych, lecz koszty leczenia znacznie ją przewyższały. W połączeniu z pensją Jakuba żyło im się swobodnie, bez wystawności, ale starczało na wszystko. Na prywatny transport medyczny czy prywatną domową wizytę lekarską w razie konieczności również.
Pierwsze objawy ojciec zaczął odczuwać już kilka miesięcy wcześniej, jednak choroba rozwinęła się tak naprawdę dopiero kilka tygodni temu, by każdego dnia przekształcać się w stan określany terminalnym.
– Kuba… – zajęczał ojciec z pokoju obok.
Jakub, już do tego przyzwyczajony, natychmiast zareagował na zawołanie i pobiegł do taty.
– Co się stało? Chcesz do toalety, tato? Jeść?
Dopiero teraz syn dojrzał, że ojciec leży w pozycji embrionalnej i skręca się z bólu. Jego zapadnięte kości policzkowe rzucały cień na zapadnięte poliki, co w połączeniu ze straszliwym grymasem sprawiało wrażenie twarzy postaci z horroru. Mimo że Jakub już wielokrotnie widział ojca w cierpieniu, to nigdy nie zdołał przyzwyczaić się do tego widoku; chyba nie było to nawet możliwe. Jeżeli kogoś się kocha, to widok jego bólu w połączeniu z poczuciem bezsilności zawsze będą torturą, do której nie sposób przywyknąć.
– Jak boli… – wyjęczał.
– Już, tato. Idę po plaster przeciwbólowy…
Ojciec machnął ręką i pokręcił przecząco głową.
– Nie chcesz?
– Nie… One nic nie dają.
Jakub kucnął przy łóżku i chwycił dłoń ojca – chudą, z wystającymi żyłami i chłodną w dotyku. Kruche paznokcie łamały się jak zapałki, skóra była wiotka, delikatna i przezroczysta jak pergamin. Niczym nie przypominała dłoni silnego, zdrowego mężczyzny, którym był jego ojciec jeszcze kilka lat wcześniej.
– Tato, plaster przyniesie choć chwilową ulgę.
– Nie! – krzyknął chory, czym wystraszył Jakuba, który zupełnie nie spodziewał się takiej reakcji. – Nie pomoże mi. Kuba…
– To co mam zrobić, tato? Jak mogę ci pomóc?
Cały czas ściskał dłoń ojca, jakby bał się ją wypuścić. Jakby nie chciał oddać ojca w ręce śmierci.
– Zabij mnie, błagam! Zlituj się nade mną… Błagam, Kuba…
Te słowa zabolały mężczyznę niczym sztylet wymierzony prosto w serce. Jakub nie należał do ckliwych osób, lecz teraz łzy spłynęły mu po twarzy. Patrzenie, jak nowotwór wysysa życie z jego taty, łamało serce. Najgorsza jednak okazała się bezradność – choćby chciał i starał się pomóc, nie mógł. Nikt nie mógł.
– Kuba, bardzo cię kocham i błagam… Na pamięć twojej matki… Zabij mnie…
Syn trzymał coraz mocniej dłoń ojca. Płacz ściskał mu gardło, łzy płynęły strumieniami. Nie miał pojęcia, co powinien odpowiedzieć. Nie znalazł żadnych słów. Patrzył w zapadnięte oczy ojca, którego poszarzałe tęczówki i z trudem unoszone powieki błagały o litość.
Jakub czuł straszliwe rozdarcie – tak bardzo chciał, by ojciec żył, a z drugiej strony marzył o tym, aby przestał cierpieć. Tak naprawdę pragnął niemożliwego – by tata żył, ale nie w taki sposób, tylko tak jak kiedyś. Jak przed chorobą. Wiedział doskonale, że tamten czas już minął. Tamto życie się zakończyło, gdy tata zachorował, i już nigdy nie wróci.
W końcu ojcu zaczęły się zamykać oczy i poprosił Kubę, żeby wyszedł i wyłączył światło, bo chce się przespać i odpocząć. Jakub wrócił do salonu. Wybiła dwudziesta trzecia trzydzieści. Powinien się położyć i spróbować zasnąć. Tata zwykle wołał go kilkukrotnie w ciągu nocy, więc każda godzina snu była na wagę złota, zwłaszcza że chciał nazajutrz zacząć pracę od ósmej, żeby wyrobić się na czas z obróbką kilkuset zdjęć ślubnych dla klientki. Nie zapomniał, że rano czekał go jeszcze szereg czynności, takich jak poranna toaleta, zmiana opatrunków, podanie leków i nakarmienie ojca.
Wiedział jednak, że i tak nie zaśnie szybko. Serce tłukło mu się w piersi jak oszalałe, oddech przypominał dyszenie maratończyka na mecie. W końcu z rozsądku wziął prysznic i się położył. Zamknął oczy i starał się powstrzymać płacz. Przed oczami widział sceny z przeszłości – jak tata uczy go jeździć na rowerze, jak jadą wspólnie nad jezioro, jak grają w piłkę. I nagle Jakub zdał sobie sprawę z czegoś straszliwego.
Opłakiwał ojca jeszcze za życia.
Aleksander Królczak ciągle żył, oddychał, spał w pokoju obok, a Jakub od dłuższego czasu czuł, jakby go stracił. No cóż, w pewien sposób istotnie już nie miał taty. Nie spędzali wspólnie czasu w taki sposób, jak przed chorobą, nie rozmawiali tak jak kiedyś, nie wychodzili nigdzie razem. Przed diagnozą ojciec czasem zaglądał do studia, niekiedy pomagał jeszcze synowi albo doradzał. Po diagnozie ich życie zmieniło się w codzienną walkę o przetrwanie kolejnego dnia, w nieudane próby pokonania bólu, w mierzenie się z kolejnymi dolegliwościami i w prośby o każdy zjedzony kęs. Jakub Królczak czuł się jak na wojnie, a nie w domu.
W końcu zmęczony organizm zaczął się poddawać, a jego myśli powoli odpływały do krainy snu. Znowu siedzieli z ojcem nad brzegiem jeziora, szczęśliwi, uśmiechnięci i z radosnymi okrzykami. Jedli zapiekanki z pobliskiej budki, odganiali osy łakomo przylatujące do jedzenia, a w końcu pływali w spokojnej, mętnej wodzie ogrzewanej letnim słońcem. Mama zwykle opalała się na ręczniku, nie przepadała za wodą. Zdecydowanie wolała pozostać na brzegu i obserwować swoich chłopaków. Często robiła też zdjęcia mężowi i synowi, wspólnie pływającym, grającym w piłkę w wodzie lub leżącym na materacach na powierzchni jeziora. Ojciec później wywoływał fotografie w swojej niewielkiej ciemni na zapleczu studia.
Nocowali w pobliskim domku, który zwykle wynajmowali na weekend, czasem na tydzień w wakacje. Wieczorami robili sobie ognisko z kiełbaskami i pieczonymi ziemniakami. Tata często przytulał mamę i Kubę, którzy siadali po jego dwóch stronach. Obejmował ich swoimi długimi ramionami i powtarzał, że mając rodzinę, ma wszystko.
A później zdarzył się wypadek. Mama biegła na pociąg, chciała pojechać do koleżanki w Bydgoszczy. Bała się, że nie zdąży, pociąg stał już na stacji Piła Główna i miał lada moment ruszyć. Pewnie usłyszała sygnał ostrzegawczy i go zlekceważyła lub wybrzmiał, zanim dotarła do pociągu. W każdym razie skład ruszył w momencie, gdy do niego wsiadała.
Urszula Królczak nie dotarła do koleżanki w Bydgoszczy.
Nie dotarła już nigdzie.
Po trzech tygodniach w śpiączce z obrzękiem mózgu zmarła w pilskim szpitalu, pozostawiając męża i dwudziestoletniego syna w żałobie.
– Kuba… Kuba… Ku-ba!
Ledwie słyszalny, rozpaczliwy ton wybudził Jakuba z płytkiego snu. Mężczyzna zerwał się na równe nogi i pobiegł do pokoju za ścianą.
Teraz
Matka zmarła w środę, pochowano ją w piątek, a Dominika wróciła do pracy w poniedziałek. Wcześniej nie było jej przez dwa tygodnie, podczas których wybrała urlop na opiekę nad dorosłym członkiem rodziny. Musiała tak zrobić, gdyż nie mogła zostawić mamy samej w domu. Co prawda był ojciec i dlatego mogła na krótko wyjść, lecz on sam ze względu na wiek i stan zdrowia nie mógł zająć się obłożnie chorą żoną.
W ostatnim stadium nowotworu Iwona Nowik wymagała już niemal całodobowej opieki. Córka wstawała w nocy do matki co godzinę, niekiedy częściej. Nie musiała nastawiać alarmu w telefonie, budził ją cichy, lecz przeraźliwy jęk mamy. W dzień było tak samo. W tych krótkich przerwach biegła po zakupy, do apteki, sklepu medycznego, szpitala, przychodni, hospicjum… Lista formalności się nie kończyła. Szukała pomocy, gdzie tylko się dało. Niby wiedziała, że ochrona zdrowia w Polsce jest mocno przeciążonym i przez to nieporadnym systemem, lecz dopiero gdy przeżyła to na własnej skórze, przekonała się, jak wielka jest skala problemu. Dominika podczas choroby matki nie napotkała trudności – ona zderzyła się ze ścianą.
Jej matka po usłyszeniu diagnozy nowotworu złośliwego piersi żyła jeszcze przez trzy miesiące i tydzień. Przez ostatnie dwa miesiące Dominika starała się o pomoc. W końcu matka została zakwalifikowana i objęta opieką hospicjum domowego oraz dostała się na listę oczekujących do hospicjum stacjonarnego, czego jednak nie doczekała. Zmarła, będąc trzecią w kolejce oczekujących.
Dominika zastanawiała się później, jaki odsetek osób zakwalifikowanych i czekających na miejsce w hospicjum dożywa przyjęcia i jak długo trwa pobyt. Czy jeśli czekasz przez sześćdziesiąt dni, a następnie korzystasz z opieki przez dwa, ma to nadal sens? Nie znała odpowiedzi, nikt jej nie znał. W Polsce średnia długość życia osoby będącej pod opieką paliatywną wynosi trzy miesiące, zatem osób, które umierają w domach, nie doczekując profesjonalnej opieki, musi być mnóstwo. Z pewnością więcej niż osób przebywających w hospicjach. Jeżeli chorzy nie mają bliskich krewnych do pomocy, którzy załatwią formalności, złożą wnioski, wypełnią dokumenty i zawiozą do placówki, umierają sami, zdani na łaskę sąsiadów lub obcych ludzi. Jeśli nie proszą nikogo o pomoc, umierają w samotności, w niegodnych warunkach, nie mając środków i sił, aby choćby wykupić leki. Jest także całkiem spora grupa ludzi, którzy mimo ciężkiego stanu nie kwalifikują się do opieki hospicyjnej albo nie ma ośrodka w miejscu ich zamieszkania – oni również zdani są na siebie i pomoc bliskich.
Dominika prowadziła projekty w firmie sprzedającej opakowania z tworzyw sztucznych, zatrudniającej około sześćdziesięciu osób. Powrót do pracy okazał się trudniejszy, niż myślała. Podejrzewała, że nie będzie łatwo, lecz rzeczywistość ją znowu zaskoczyła, a życie udowodniło, że zawsze może być gorzej. Przyjmowanie kondolencji od kolejnych koleżanek i kolegów z biura mogła jeszcze znieść. Wyrazy współczucia, oferowanie pomocy, wsparcia – to w gruncie rzeczy bardzo miłe, lecz w przypadku osób, które nie są bardzo bliskie, powoduje dyskomfort i rozdrapuje świeży uraz. Nie potrafiła odnaleźć się w nowej rzeczywistości, wrócić do codziennej pracy, która teraz zdawała jej się bardzo błahym zajęciem. Najgorsze jednak okazały się pytania współpracowników, wynikające może po części z troski, lecz głównie ze zwykłej ludzkiej ciekawości, w tym momencie żerującej na czyimś ogromnym nieszczęściu.
– Słyszałam o twojej mamie – zaatakowała ją sekretarka tuż po przekroczeniu progu. – Bardzo mi przykro. Chorowała, tak? Czy jakoś nagle zmarła?
– Dziękuję. Tak, chorowała. – Zdołała wydusić z siebie Dominika.
Zrobiła już krok w stronę swojego biura, lecz natrętny głos ją zatrzymał.
– Tak niedawno ją widziałam. W zeszłym roku chyba, a może dwa lata temu. Dobrze wtedy wyglądała, taka elegancka, z klasą.
Dominika czuła gulę rosnącą w gardle; z sąsiedniego biura wyszły dwie koleżanki z księgowości.
– O, Domka! Dobrze cię widzieć! Jaka ładna czarna bluzka! – rzuciła jedna, a druga szturchnęła ją łokciem.
– O rany, przepraszam! Ale głupio wypaliłam! Jezu, naprawdę mi głupio. Przykro mi z powodu twojej mamy. Przepraszam jeszcze raz.
– Moje kondolencje – dodała druga. – Słyszałam, że nowotwór. Bardzo współczuję, moja ciotka też choruje. Lekarze nie dają jej szans.
Dominika skinęła tylko głową i odeszła, a właściwie czmychnęła, w stronę swojego biura. Dzieliła je z Lilianną Stosik, lecz ta zaczęła właśnie dwutygodniowy urlop. Wyleciała z mężem do Tajlandii na wakacje ich marzeń i spóźnioną podróż poślubną. Pracowały ze sobą krótko, zaledwie od kilku miesięcy, od kiedy Lila dołączyła do ich firmy. Dominika darzyła sympatią nową koleżankę, prawie równolatkę. Może się nie zaprzyjaźniły, ale dobrze im się rozmawiało i pracowało biurko w biurko. Dzisiaj jednak Dominika bardzo się cieszyła z bycia w pustym biurze. Potrzebowała ciszy, spokoju, intymności, zwłaszcza po intensywnym wejściu. Wzięła kilka głębokich oddechów i starała się stłumić płacz.
Gdy czekała, aż włączy się komputer, do pokoju wtargnęła jej kierowniczka. Joanna Przywara należała do sympatycznych, kompetentnych i pracowitych osób, choć równocześnie dość wścibskich i gadatliwych. I to te dwie cechy zmartwiły teraz Dominikę.
– Domka, tak mi przykro! Jeśli jeszcze potrzebujesz wolnego czy coś, to mów. Jakoś sobie poradzimy, choć przy urlopie Lilki panuje tutaj istny chaos. Dobrze, że już jesteś.
– Dziękuję, nie planuję więcej wolnego. – Spróbowała się uśmiechnąć.
– No to świetnie! Właściwie im szybciej zajmiesz czymś głowę, tym lepiej. W ogóle dobrze widzieć cię uśmiechniętą, w dobrej formie. Bałam się, że wrócisz wychudzona i zapłakana. Cieszę się, że się trzymasz, silna z ciebie babka. Podziwiam. No i oczywiście, przyjmij moje kondolencje.
Podeszła i uściskała ją czule, po czym wysłała buziaka i wyszła z biura z podobnym impetem, z którym się w nim pojawiła.
Dominika usiadła i pociągnęła za rękawy swetra, naciągając je na niemal całe dłonie. Poczuła przeszywający chłód. Odwróciła się w stronę okna i wybuchnęła płaczem. Zdążyła zasłonić sobie usta dłonią, dzięki czemu załkała niemo.
Powrót do pracy i zderzenie się z ludźmi okazały się trudniejsze, niż przypuszczała. Skupienie się na obowiązkach może stanowić trudność, lecz to konfrontacja z zespołem okazała się prawdziwym wyzwaniem. Znała sekretarkę, księgowe i kierowniczkę od kilku lat i darzyła je wszystkie mniejszą lub większą sympatią. Miały dobre intencje, chciały być miłe, tylko że swoimi słowami wwiercały ciekawskie palce w świeżą, niezagojoną ranę w sercu. To bolało, potwornie bolało.
Do końca dnia podobnych rozmów z koleżankami i kolegami Dominika przeszła jeszcze kilka. Z trudem wcisnęła w siebie lunch, walcząc ze ściśniętym żołądkiem. Wyszła z biura po szesnastej, czując się jak po całej zmianie w kopalni, mimo że wcale dużo nie zrobiła – ledwie z grubsza przejrzała maile, częściowo na nie odpowiedziała i przygotowała dwie najpilniejsze oferty dla klientów, co stanowiło wierzchołek góry lodowej jej zaległości. Czekał ją w najbliższym czasie ogrom pracy, z czego w pewnym sensie się cieszyła. Zajęcie umysłu, skierowanie myślenia na inny tor pomagało w odwracaniu uwagi od bólu – choćby tylko na chwilę. Nadzieją napawało ją, że pozostało już niewiele osób, które mogłyby zechcieć złożyć jej kondolencje i zapytać, na co i kiedy zmarła jej matka oraz czy cierpiała.
Po powrocie do domu położyła się na łóżku i wtuliła w poduszkę.
Mamy poduszkę.
Leżały tak razem w bezruchu, w niemym płaczu, aż do wieczora – Dominika i jej tęsknota za zmarłą mamą.
Zastanawiała się, czy tak już zostanie, czy radość na zawsze zniknęła z jej życia, a zastąpił ją ból. Nigdy nie miała myśli samobójczych, tendencji do samookaleczania czy dołów psychicznych. Aż do teraz.
Bywały momenty, że pragnęła tylko zniknąć – przestać istnieć i przestać cierpieć.
Niedawno
– Kuba, przynieś mi truciznę, błagam…
Mówił tak cicho, że trudno było nazwać jego głos szeptem. Bardziej pasowałby szmer. Mimo to Jakub doskonale wiedział, co przed chwilą powiedział jego ojciec. Słyszał tę prośbę wielokrotnie wcześniej. Od jakiegoś czasu tata powtarzał swoje błaganie codziennie – kilka, czasem kilkanaście razy.
W pracy Jakub zawalił już kilka tematów; starał się jak mógł, ale dekoncentracja w połączeniu z permanentnym deficytem snu skutecznie przeszkadzały w sumiennym wykonywaniu obowiązków. Opóźnił oddanie zdjęć kilku klientom, którzy – jak można było przewidzieć – mocno się z tego powodu oburzyli. Innej klientce wydał przez pomyłkę fotografie z półnagiej sesji jakiejś młodej dziewczyny zamiast z dziewięćdziesiątki jej matki. Co gorsze, pomyłkę zauważyła dopiero jubilatka, kiedy otworzyła kopertę z fotografiami prężącej się dziewczyny w bikini.
Jakub sporo też przytył – nadal miał dobrą formę, lecz wiedział, że nie na długo, bo zaczął żywić się głównie mrożonymi pizzami i gotowymi daniami, a gdy nie mógł zasnąć, zajadał stres słodyczami i niezdrowymi przekąskami. Zdarzało mu się też wypić lampkę wina, ale z czasem zmęczony organizm spowodował niechęć do alkoholu. Młody Królczak nie ruszał się prawie wcale, a z dawnej pasji do jazdy rowerem i biegania pozostały mgliste wspomnienia i drogie sportowe buty w szafie. Wiedział, że to droga donikąd – oczywiście poza nadwagą, miażdżycą, cukrzycą i wzdęciami. Obiecał sobie, że weźmie się za siebie, kiedy już…
No właśnie, kiedy tata już nie będzie wymagał opieki.
Kiedy tata odejdzie.
Kiedy umrze.
– Tato, nie mogę, przecież wiesz… – odparł to, co zawsze.
– To wyjdź! – warknął ojciec, który coraz częściej bywał nieprzyjemny wobec syna.
Jakub wiedział, że niemiłe odzywki ojca wynikały z bezsilności, bólu i choroby – nie miały personalnego charakteru, po prostu obrywało się najbliższej osobie w otoczeniu. Mimo to raniły. Nie oczekiwał wdzięczności, ale chociaż szacunek i uprzejmość byłyby wskazane.
– Ale chciałem cię nakarmić – tłumaczył spokojnie i miło, choć głos miał zmęczony i zrezygnowany. – Usmażyłem naleśniki. Przygotowałem dla ciebie z twarogiem i borówkami, tak jak lubisz. Są ciepłe, pokroiłem na małe kawałki i…
– Wyjdź. Muszę odpocząć.
Jakub nie polemizował. Postawił posiłek na stoliku przy łóżku, ułożył z brzegu sztućce, a obok postawił herbatę. Sam nie wiedział, po co to robi. Ojciec nie zje, nawet nie posmakuje, wiedział o tym, lecz mimo to zostawiał mu zawsze pełne talerze, które w nienaruszonym stanie zabierał kilka godzin później.
Wyszedł, przymykając za sobą drzwi. Usiadł w fotelu w salonie, nawet nie zapaliwszy światła, i wpatrywał się w okno. Zjadł kilka naleśników na słodko i nie poczuł nawet, kiedy oczy zamknęły mu się ze zmęczenia i po obfitym posiłku. Obudził się zmarznięty i ścierpnięty. Wstał z lekkim jękiem i spojrzał na zegar. W ciemności nie mógł dojrzeć wskazówek. Sięgnął po telefon, którego wyświetlacz pokazywał dwudziestą pierwszą trzydzieści.
O cholera! Spał niemal trzy godziny!
Pobiegł do pokoju ojca. Naleśniki stały nieruszone, podobnie jak równo ułożone nóż i widelec oraz zimna herbata. Żółte światło nocnej lampki pozwalało dojrzeć niewiele. Aleksander leżał w tej samej pozycji, w której syn widział go ostatnio, ale teraz Jakub nie mógł dojrzeć twarzy ojca. Nie mógł również dostrzec ruchu jego klatki piersiowej.
– Tato…
Cisza.
– Tato! – krzyknął z przerażeniem w głosie.
Po długich sekundach Aleksander Królczak poruszył ręką.
– Dlaczego krzyczysz? – wyszeptał niemal bezgłośnie, otwierając oczy. – Udało ci się załatwić truciznę?
– Nie…
Kuba oparł się ręką o ścianę, gdyż zakręciło mu się w głowie. Wyszedł z pokoju. Ile to już razy myślał, że ojciec umarł? Dwa? Nie, chyba trzy. To znaczy, że właśnie przeżył czwartą śmierć własnego ojca.
W głowie słyszał słowa lekarza onkologa, które padły podczas ostatniej konsultacji. Doktor należał do osób konkretnych, nie pocieszał, nie owijał w bawełnę, nie mówił półsłówkami. Wręcz przeciwnie, nie przebierał w słowach tak bardzo, że aż do przesady. Poinformował Kubę krótko i oschle, że ojciec umrze za kilka tygodni. Dodał, że diagnoza przyszła za późno, nie pozostawiając realnych szans na ratunek. Nowotwór trzustki z przerzutami pożerał od wewnątrz ciało Aleksandra Królczaka prawdopodobnie już od kilku lat.
Pozostało leczenie paliatywne. Przez niewiele ponad dwa miesiące terapii mężczyzna przeszedł już niemal przez całą drabinkę leków przeciwbólowych. Jeśli nie pomogą ostatnie, nie dostanie już silniejszych. I wtedy ból stanie się nie do zniesienia, pozostawiając chorego sam na sam z cierpieniem.
Każdego dnia bolało bardziej, chociaż Aleksander nie przyznawał się do tego ani synowi, ani lekarzom. Nie musiał. Mógł zaprzeczać, kręcić głową, mówić, że boli tak samo, ale Jakub i tak wiedział. Po kolejnych tygodniach choroby potrafił czytać z grymasów twarzy ojca jak z otwartej księgi.
Ból wykrzywiał mu usta, zaciskał oczy, wyciskał łzy i coraz bardziej wyniszczał twarz. Spinał ciało, zaciskał pięści i przykurczał nogi. Ból zdominował ich życie, to on dyktował rytm dnia, nastroje, rozmowy, pory snu i coraz bardziej skąpych posiłków. Ból wygrywał z nimi każdego dnia – i miało tak pozostać aż do kresu życia Aleksandra.
I nagle stało się coś dziwnego. A może to była zupełnie naturalna reakcja?
Pewnego dnia Jakub zaczął się zastanawiać nad prośbą ojca.
To znaczy, myślał o niej wcześniej wielokrotnie, odkąd tylko tata po raz pierwszy poprosił o truciznę. Do tej pory Kubę te prośby paraliżowały, smuciły, miał nawet żal do ojca o to, że w ogóle stawia syna w takiej sytuacji. Lecz dziś, widząc po raz kolejny cierpienie chorego taty, przeżywając jego ból i swój strach o niego, zaczął rozważać błagania ojca na poważnie. Zastanawiał się, skąd mógłby wziąć truciznę, jaki w ogóle środek – przecież się na tym nie zna. Jak go podać? Ile potrwa, zanim tata…
A potem przeraził go jego nowy tor rozumowania.
– Co ja wyprawiam?! Rozważam zabicie własnego ojca… – wypowiedział na głos ze łzami w oczach. – Kurwa…
Rozległ się cichutki jęk Aleksandra.
Syn pobiegł natychmiast do pokoju za ścianą i zastał tatę skręconego na łóżku, trzymającego się kurczowo za brzuch i powtarzającego w bólu te same słowa:
– Chcę umrzeć… Błagam… Pomóż mi.
Jakub usiadł na podłodze, oparł plecy o ścianę i rozpłakał się.
Przetok
Copyright © by Hanna Szczukowska-Białys 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025
Redakcja – Ewa Cat Mędrzecka
Korekta – Aneta Wieczorek, Dominika Kowalska
Opracowanie typograficzne i skład – Paulina Soból-Hara
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2025
ISBN epub: 9788384061954
ISBN mobi: 9788384061947
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga
E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl
Okładka
Strony tytułowe
Dedykacja
Cytat
PROLOG - Dawno temu
Teraz - 1.
Niedawno - 2.
Teraz - 3.
Niedawno - 4.
Strona redakcyjna
Cover