49,00 zł
Krzemienna 1930 roku... Jakie namiętności targają mieszkańcami wiejskich chałup, plebanii, domu organisty i karczmy w Krzemiennej? Niewielka wieś kryje sporo tajemnic, nie tylko historię Emilii i jej rodziny. Zamknięta społeczność tworzy mały wszechświat, pełen zmysłowości, utraconych uczuć, niespełnionych miłości, ale i przemocy, zdrad i skrywanych lęków.
... i współczesna Warszawa, gdzie Marianna, wnuczka Emilii – samotna wśród anonimowych tłumów – wydeptuje swoje osobne ścieżki. Jak ślady losów Emilii wpłyną na życie Marianny? Czy traumę można dziedziczyć? Przeszłość łączy się z teraźniejszością o wiele mocniej, niż nam się wydaje.
Poświst Justyny Hankus to nie tylko intrygująca historia o pogmatwanych rodzinnych losach, to również przesiąknięta postaciami Południcy, Płanetnika i kłobuka, naznaczona dźwiękami skrzypiec i upiorów wędrujących przez wieki, zanurzona w polskiej tradycji przypowieść o tym, co w nas dobre i o tym, co ludzkie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 291
Siostrze
Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu, Jaki zadaje sobie pod słońcem? Pokolenie przychodzi, pokolenie odchodzi, A ziemia trwa po wszystkie czasy. (…) Ku południowi ciągnąc I ku północy wracając Kolistą drogą wieje wiatr I znowu wraca na drogę swojego krążenia. (…) Nie nasyci się oko patrzeniem Ani ucho napełni słuchaniem To, co było, jest tym, co będzie A to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie: Więc nic zgoła nowego pod słońcem (…)
Biblia Tysiąclecia, Stary Testament (Księga Koheleta, 1, 2–11)
Starych ludzi nikt nie przytula, ich kości są kruche.
Rojowa
Ze śmiercią człowiek jest zupełnie sam.
Ignacy Walasek
Niknące światło podpiekało obłe szczyty Beskidów, wyjaskrawiając je niczym złote bułki. Gdyby znalazł się śmiałek patrzący teraz pod słońce, zobaczyłby Jakuba wędrującego z Beer-Szeby do Charanu, jak podpierając się kijem, idzie mozolnie przez pustynię. Sandały zapadały się w gorącym piasku, ale zaraz za łąką Płonków zaczynało się rżysko po owsie. Jakub sapnął i zatrzymał się. Powiódł wzrokiem dookoła i pomyślał, że ma jeszcze daleko. Gdy podjął wędrówkę, znad łąk wstał deszcz, wspiął się, zabuzował i spadł. I spadał tak długo, aż świat zaczął przypominać mokrą szmatę, która rozlazła się ze starości.
Lało teraz, jakby morze chlustało przez wielkie sito. Powietrze krztusiło się wodą, wyrzygując na drogę kałuże, a bulgocząca wilgoć z kolein pełnych miękkiego błota śmierdziała zielskiem i obornikiem.
I w tej miękkiej szarości pokazał się gęściejszy punkt, który rósł, rósł, aż przedarł się przez mgłę.
— A, jesteś — mruknął Jakub, patrząc w dół, i usiadł na polnym kamieniu. Podparł się kijem, którym trochę grzebnął w błocie, żeby rozerwać mleczne zasłony.
Środkiem drogi, nie zważając na deszcz, przedzierała się postać nieprzypominająca niczego, co ludzkie. Miała wprawdzie dwie nogi, jedną drewnianą, ale powyżej nich kształt się wybrzuszał i wypiętrzał w nadmiar form. Dwie z nich, okrągłe, były niewątpliwie dwiema głowami; jedna umieszczona niżej, druga wyżej, ta niższa z wysiłkiem wysunięta była do przodu, druga rozglądała się uważnie. Stwór kiwał się na boki, wyciągając nogi z pryzm błota, grzęzł zaraz w następnych, a proteza klinowała się w głębszych dziurach. Doszedł do krzyżówki, minął martwy pień dębu – pozbawiony korony, za to z żelaznym krzyżem – i zatrzymał się przy płocie, który otaczał karczmę przycupniętą na skraju wsi. Wokół nie było żywej duszy, ludzie jeszcze spali, a kto nie spał, nie miał nawet po co wyglądać przez okno.
— No, dobre — odezwał się stwór sam do siebie. — Tu. Jedna ręka machnęła, wskazując stos drewna ułożonego pod ścianą karczmy. Postać usiadła na stercie, a potem rozdzieliła się na dwie części, z których każda okazała się jak najbardziej ludzka. Krzepki chłop z drewnianą nogą, który niósł na plecach kobietę, sapnął z ulgą, ułożył się pod ścianą i natychmiast zasnął. Baba zaś wyprostowała się, wygładziła materiał na biuście i spojrzała w niebo.
— Pieniądz — powiedział Jakub. Sięgnęła do płaszcza i wyjęła skórkę z jabłka. Włożyła ją do kapoty śpiącego, skórka spadła na dno kieszeni i zamieniła się w monetę.
— Teraz to twoja wieś, przyjdę po ciebie za rok albo dwa.
Uniosła ręce, czubkami palców sięgnęła chmur i szmyrgnęła nagle, wirem nad dach karczmy, a potem w dół. Zakręciła tuż przy płocie, odbiła się od ściany budynku i świszcząc, przeleciała nad drogą prosto do wsi.
— W imię ojca i syna. — Przeżegnała się żona karczmarza, która właśnie wyszła z domu, bo ktoś przecież musiał wydoić krowy.
Płot zwalił się z trzaskiem, z dachu posypało się kilka gontów. Deszcz ustał nagle jak ręką odjął.
— Co to było? — Zaspany karczmarz wychylił się zza drzwi.
— Musi Słowacy coś szmuglują.
Na horyzoncie pękło niebo i jasnoróżowe pasmo obłoków wydostało się na zewnątrz.
Niech będzie, powiedział Jakub do siebie i mówił tak za każdym razem przez następne sto lat.
Noc o zapachu lebiody i czosnku wycisnęła z księżyca resztę światła i rozłożyła je nisko nad ziemią, sprawiedliwie dzieląc między domy w Krzemiennej. We śnie wieś parowała z ciał ludzi i zwierząt i wyglądała jak klocki olbrzyma rozstawione prymitywnie, lecz praktycznie – na samej górze kościół, na dole karczma, pośrodku plac ze studnią.
Było spokojnie, niewielki ruch powietrza wywoływał szelest liści, który spływał do korzeni drzew szukających sobie nowych leży. Drobne pazurki traw wczepione w ziemię drapały po grzbiecie wiercące się krety i płochliwe nornice. Gdzieś w stronę szczytu Óchrapa wiodła ścieżka, którą znaczyły unoszące się nad trawami świetliki, w dole nad podmokłą łąką brzęczały roje komarów. Zwierzęta spały w zagrodach, krowy mełły jęzorem trawiaste sny z szerokich łąk, warchlaki wierciły się przy matkach, koty przelewały przez ranty zapiecków, czujne psy powarkiwały zaś przez sen, gotowe w każdej chwili skoczyć na cztery łapy.
Agata Rojowa narzuciła chustę na koszulę nocną i wyszła przed budynek plebanii kościoła Świętego Krzyża z podpaloną wiązką suchej szałwii. Zaczęła obchodzić górkę kościelną, zatrzymując się co parę kroków i popatrując na wieś. Machała wiechciem, podsycając żar, i mamrotała pod nosem ni to modlitwy, ni to zaklęcia.
Przystanęła nagle, schyliła się i wytrzepała z drewniaka drobny dokuczliwy kamyk, zachwiała się. Pokręciła z niesmakiem głową nad własną słabością. Nasłuchiwała. Jeszcze raz popatrzyła w dół na domy i zamachała szałwią, zostawiając w powietrzu łuk dymu, a potem dłonią przydusiła gałązkę.
Cichutko, by nikogo nie obudzić, weszła przez kuchnię na plebanię i zamknęła drzwi na żelazną zasuwę. Piec stygł, trzeszcząc lekko, na stole błyszczały rubinowo słoje z kompotem z wiśni, poodwracane do góry dnem. Agata ściągnęła buty pod piecem, poruszyła bolącą stopą, która nie dawała o sobie zapomnieć. Wzięła drewniaki. W sieni było ciemno, ale drogę znała na pamięć, nie potrzebowała światła; jej pokój znajdował się na końcu korytarza. Przechodząc obok jadalni, zajrzała tam jeszcze. Oddechy śpiących chłopców współgrały ze sobą – jeden był cichy, a drugi świszczący; spali głęboko. Rojowa położyła się, lecz długo nie mogła zasnąć, uparta myśl, której nie potrafiła uchwycić, krążyła nad nią w postaci świetlistego wędrowca, dopóki nie wchłonął jej sen.
O północy z jednej strony nieba nadpłynęła tłusta chmura i zasłoniła księżyc. Wtedy to parkiet w jadalni skrzypnął cienko, a po chwili skrzypnął drugi raz, w innym tonie, jakby deski wymieniły między sobą ważne informacje. Jadalnia pachniała ciastem owocowym ułożonym na paterze pod kloszem i agrestem, zbyt kwaśnym, żeby się nim objadać. Stał tutaj duży stół, ośmioosobowy, tyleż samo krzeseł, czeczotkowy kredens art deco, bardzo modny, i szklana etażerka, pamiętająca jeszcze czasy c.k. Austro-Węgier.
Pod ścianą jadalni leżały dwa sienniki, które zajmowali dwaj kuzyni: ośmio- i dziesięciolatek. Gdy chmura odsunęła się od księżyca, młodszy, Andrzejek, poruszył się na swoim posłaniu i sapnął. Jego siennik leżał z brzegu i chłopiec zsunął się nogami na dywan. Odwrócił się na wznak, zachrapał z uchylonymi ustami. Coś przeleciało przez pokój – drobny owad, który odbił się od świętego obrazka na ścianie i z brzęczeniem wpadł do kieliszka na półce etażerki. Noc jeszcze raz zajrzała przez okno, posłała przez pokój świetlistą smugę, pomacała śpiących, omiotła meble i wyprowadziła ją na zewnątrz, za chmurę.
Zagrzmiało z daleka.
Drugi chłopiec, Staś, usiadł nagle na posłaniu, nasłuchiwał. Zbliżył nos do Andrzeja, obwąchał go i przekroczył, wstając z posłania. Poruszał się delikatnie, jakby płynął. Przeginając ciało, omijał w ciemności meble i obszedł pokój dwa razy, nie potrącając ani żadnego przedmiotu, ani śpiącego kuzyna. Jego szeroko otwarte oczy patrzyły przed siebie, spojrzenie przenikało ciemność przez wszystkie warstwy nocy, aż na drugą stronę świata, ale nic nie widziało.
Stasio zatrzymał się nagle i pociągnął nosem. Wyprostował przed siebie ramiona, ujął coś niewidzialnego i włożył do ust. Potem wyszedł z jadalni, skręcając w lewo i kierując się do pokoju, który zajmowała Teresa, jego matka, z jego małą siostrą.
Chłopiec nacisnął klamkę i wsunął się do środka. Tutaj było ciemniej niż w pozostałej części domu. Ciężkie story zaciągnięto szczelnie, z wazonu z liliami uwalniał się duszący zapach. Stasio podszedł do łóżka i powąchał matkę, przyjrzał się buzi siostry, dotknął policzka palcem. W policzku zrobił się dołeczek, Anulka machnęła rączką, mama zakopała się pod kołdrę.
Stasio obszedł pokój i zatrzymał się przy stoliku, na którym leżała biżuteryjna torebka. Zanurzył w niej rękę i wyjął ze środka płaską papierośnicę. Tę także powąchał. Potem uwolnił zatrzask i dobył papierosa. Resztę odłożył na miejsce i wyszedł z pokoju.
Coś stuknęło, znowu zagrzmiało.
Teresa obudziła się z cichym półsłowem, w ciemności dostrzegła uchylone drzwi. Pochyliła się nad córką, przyłożyła dłoń do jej czoła i odsunęła włosy z policzka. Przykryła dziewczynkę i boso wyszła z pokoju.
Stasio wrócił do jadalni. Bezszelestnie podszedł do Andrzeja i spróbował domknąć usta kuzyna. Andrzej chrapnął przeciągle i zmienił ułożenie ciała, ale świstanie nie ustało. Stasio przymierzył papierosa i wetknął go Andrzejowi między wargi. Szczęka się zacisnęła, chłopiec zamilkł.
Stasio odwrócił się i podszedł do etażerki. Gdy uniósł ręce, wyglądał jak spłachetek prześcieradła suszący się na sznurze. Długa koszula nocna sięgała kostek, świeciła bielą w ciemności. Stał tak chwilę, po czym złożył ręce, klęknął i przeżegnał się zamaszyście, przyginając głowę do ziemi.
— Pater noster, qui es in caelis sanctificetur nomen tuum adveniat regnum tuum fiat voluntas tua sicut in caelo et in terra — powiedział głośno i wyraźnie, po czym wstał.
Zbliżył się do mebla, chwycił go z obu stron i potrząsnął. Kieliszki w środku zabrzęczały głośno, ten, który stał na blacie, spadł i rozbił się.
Stasio się cofnął, pochylił głowę i rzekł:
— Amen.
Po czym podszedł do swojego posłania i położył się spać.
— Jezusie, znowu się zaczyna — szepnęła Teresa, która obserwowała całą scenę.
Uprzątnęła szkło.
Upewniła się jeszcze, że chłopcy śpią, i z szalem na ramionach wyszła przez kuchnię na zewnątrz. Na ławeczce pod murem zapaliła papierosa.
Nagle od strony stodoły usłyszała nierówne kroki, zwróciła głowę w tamtym kierunku. Ignacy Walasek, który na parafii wykonywał drobne prace remontowe, podpierając się kulą, szedł wzdłuż kościelnego muru i dźwigał w jednej garści dwa kufle napełnione piwem.
Dom Josepha Otta, kościelnego organisty, stał w centrum wsi, przy placu ze studnią. Wchodziło się do niego przez krótką sień, wprost do obszernej kuchni z piecem i wnęką na spiżarkę, a także miejscem z szaflikiem do mycia, oddzielonym lnianą zasłonką od reszty pomieszczenia. Dalej był przejściowy pokój, podłużny i nieco ciemny. Tu znajdowały się drzwi do pokoju Josepha oraz drzwi do piwnicy.
Łóżko jego wnuczki, Emilii, stało w przejściowym pokoju, tak samo jak posłanie Petera, jej brata. Przez dwuskrzydłowe drzwi kuchenne, wiecznie otwarte, przepływał zapach jedzenia albo mydlin, którymi Emilia szorowała drewnianą podłogę. Zatrzymywał się na zawsze zamkniętych, przeszklonych drzwiach ostatniego pokoju. Tam było królestwo maestra i tam odbywały się lekcje gry na skrzypcach.
Emilia potarła dłonie, pomacała zgrubiały i nieco sztywny palec serdeczny lewej dłoni.
Jakub poruszył się niespokojnie i zamknął oczy.
Ott po wieczornej mszy poszedł prosto do karczmy, chociaż po południu był tak słaby i kaszlący, że wydawało się, iż w ogóle nie powinien wychodzić. Peter zasnął szybko, a Emilia przewracała się z boku na bok, lecz nie mogła zasnąć. Nocne światło miękko ścieliło się w kwadracie okna, cykanie koników polnych wybijało rytm. Dziewczyna wstała, podeszła do komody i wysunęła szufladę; dotknęła zetlałej sukienki babki; a może matki, nie wiedziała. Sięgnęła po chustę i zakryła nią sepiowy ślubny portret babki Janiny i młodego feldfebla Josepha Otta. Może zaśnie, gdy dziadek nie będzie na nią patrzył ze zdjęcia.
Wróciła do łóżka i na leżąco pomodliła się cicho, z przyzwyczajenia jedynie, nie z wiary. Miała wrażenie, że rozmawia wtedy z matką. Zasnęła, lecz pod dom przypłynęły suche zjawy, chwiejnie wspięły się na parapet, poddusiły. Obudziło ją drobne szuranie. Nie ruszając się, spojrzała spod powiek. Przy otwartej szufladzie kredensu stała babka w sukni ślubnej i welonie. Wyrzucała ze środka ubrania, niektóre odkładała na stół, mamrocząc coś pod nosem. Emilia westchnęła: znowu będzie kipisz. Uniosła się na łokciu i spojrzała w stronę Petera, ale chłopak spał, pochrapując.
— Nie wiesz, gdzie moje desusy? — zwróciła się babka do dziewczyny.
— Co? — zapytała Emilia, bo nie usłyszała.
— No majtki moje, gdzie są, nie wiesz?
— Może już schowałaś do walizki.
Babka odwróciła się i wyjęła spod łóżka walizkę, której nie było. Położyła ją na stole, otwarła i wpatrzyła się w blat.
— Tutaj nie ma. — Pogmerała dłońmi i odwróciła się do Emilii.
— Józek — powiedziała — wszystko będzie dobrze, prawda? A może nie jechać do Wiednia? Może do Krakowa lepiej, Józek?
Emilia wzdrygnęła się, bo babka zaczynała się robić sepiowa, a usta zmieniały się w czarną dziurę pełną wysypującego się z nich pyłu.
— Wszystko będzie dobrze, Janeczko — powiedziała dziewczyna, zamykając oczy, żeby przetrzymać moment, gdy zjawa rzuci jej się z płaczem na szyję.
Nie stało się to jednak, bo drzwi wejściowe trzasnęły tak głośno, że spłoszyły Janeczkę. Babka uleciała pod sufit i rozpłynęła się w powietrzu.
W sieni dał się za to słyszeć stłumiony kobiecy śmiech, stukot obcasów po drewnianej podłodze oraz schrypnięty głos dziadka.
Emilia przyskoczyła do ściany, przylgnęła plecami.
— Emilia! — krzyknął dziadek i roześmiał się, aż śmiech przeszedł w kaszel.
Dziewczyna drgnęła. W bladym świetle lampy kuchennej widziała plączące się cienie, kładące się na ściany i spływające z sufitu niczym jakieś oniryczne stwory. Usłyszała brzęk szkła, a towarzysząca dziadkowi kobieta zachichotała.
Emilia zaczęła się skradać przez pokój. Żeby wejść do piwnicy, gdzie kryli się z Peterem przed pijanym dziadkiem, musiała przejść przez jasny prostokąt światła z kuchni. Sunęła ostrożnie przy ścianie, wciskając głowę w mur, nie chcąc się zdradzić. Po drugiej stronie pokoju widziała już szczupłą twarz Petera, przyczajonego tak jak ona. Położyła palec na ustach: Ciii, odgoniła brata ręką. Chłopak otworzył drzwi do piwnicy, za którymi ciągnęły się schody w dół, i zamarł, bo zawiasy skrzypnęły.
— Teraz kotły! — wrzasnął dziadek, plaskając dłońmi w blat stołu. Zabębnił. — Te-hraz skrzypce — bełkotał. — Emii-ilia!
Emilia przebiegła światło kuchni.
Joseph próbował pochwycić dziewczynę w przejściu, ale nie zdołał. Szarpnął ją za koszulę, wnuczka wyrwała mu się na schody. Peter zatrzasnął za nimi drzwi. Dziadek zaczął walić w nie pięścią. Do piwnicy nie schodził nigdy, w piwnicy umarła Grethe.
— Zawrzyj, hałas leci, nie da się spać. — Józefowiczowa przekręciła się ciężko na drugi bok i przycisnęła głowę poduszką.
Zosia posłusznie, choć niechętnie zamknęła okna i ułożyła się na pościeli. W izbie było nieznośnie gorąco. Wytłumiona muzyka i śpiewy dolatujące z dołu, z karczmianej izby biesiadnej nie przeszkadzały jej tak bardzo, ale duchota nie dawała zasnąć.
Dochodziła północ, ojciec niedługo wyprosi ostatnich gości, tym bardziej że nie było już słychać harmonii, więc Ott poszedł do domu, będzie można otworzyć okno na przestrzał, bo matki już wtedy hałas nie obudzi.
Po chwili dziewczyna wstała jednak i na palcach przeszła do kuchni, a stamtąd po schodach do sieni i bocznym wyjściem na tyły domu. Noc była piękna, rozbrzęczana od wieczornych owadów, pachnąca i miodem, i gnojem – życiem. Przejrzyste powietrze migało księżycem i dziewczyna oparła się o ścianę, oddychając z ulgą. Gdy tak stała cichutko, biała na czarnym tle, w rozpiętej koszuli i włosami zaplecionymi niestarannie w warkocz rzucony przez pierś, wyglądała jak obraz, o który pokusiłby się niejeden artysta szukający we wsi natchnienia.
Ale nie zdawała sobie sprawy ze swojej urody, może tylko tyle, że sprawiała kłopot, gdy zaczepiali ją mężczyźni.
Nagle z prawej strony budynku dało się wyczuć jakiś ruch. Zośka przywarła do ściany. Zza rogu wytoczył się chwiejnie potężny chłop, którego zapach potu, podsycony piwem, wdarł się brutalnie w nozdrza dziewczyny. Mężczyzna zatrzymał się kilka kroków od niej, zgarbił nieco, potem zaczął sikać gorącym strumieniem, pogwizdując pod nosem.
Gdy skończył, przeciągnął ciało, odwrócił się i mlasnął, zadowolony, na widok dziewczyny.
Zośka wstrzymała oddech. Naprzeciw siebie miała teraz nagą, szeroką pierś w rozchełstanej koszuli, nad nią przystojną twarz wąsatego mężczyzny, który natychmiast oparł rękę o ścianę, odcinając Zosi drogę. Dziewczyna zmarszczyła gniewnie brwi, ale najbardziej nie podobało jej się to, że zapach i widok mężczyzny sprawił jej przyjemność. Intensywnie niebieskie oczy, których kolor aż świecił, wpatrywały się w Zosię, grube wargi rozciągnęły się w uśmiechu, odsłaniając duże i zdrowe zęby. Zośce ślina napłynęła do ust.
Mężczyzna pochylił się nad nią, sięgając ręką warkocza i piersi.
— Puszczaj, Kisielu. — Zosia odepchnęła go i schyliła się, przechodząc pod ramieniem zagradzającym jej drogę.
Maciej roześmiał się cicho. Patrzył, jak znika w drzwiach, a potem wrócił do izby biesiadnej dalej pić.
A Zosia opadła na siennik obok łóżka matki i wpatrzyła się w sufit. Przed oczami miała intensywny błękit tęczówek, czuła zapach męskiego ciała, a na dłoniach wilgotne płótno koszuli oblepione na twardym ramieniu. Zła na siebie, zwinęła się w kłębek i wcisnęła dłonie między uda. Później, kiedy już zasnęła, śnił jej się Maciej, rozświetlony księżycem, w złotej aureoli i wielki jak kościół.
Od domu organisty dobiegł hałas, najpierw szklany i cienki, zaraz potem gwałtowny i wreszcie dało się słyszeć pijackie wrzaski. Zwielokrotnione echem, niesione w krystalicznym powietrzu, dotarły w dół wsi, rozbudzając psy, które zaszczekały, jeden po drugim, zarażone niepokojem.
Szybko wszystko umilkło, lecz nie na długo. Oto Maciej Kisiel, ostatni gość, który wytoczył się z karczmy, ruszył drogą pod górę, a że śpiewać mu się bardzo chciało, przeto zaintonował kolędę, bo to najlepiej umiał. Głos jego o pasterzach, małym Jezusku i gwieździe, co z nieba spadła, niósł się przez sierpniową noc, odbijał echem od śpiących chałup, drażnił rozszczekane psy, wpadał w opłotki, zakamarki i straszył dzieci, które zapłakały, rozbudzone ze snu.
Maciej doszedł do placu, zatrzymał się przy studni, czknął. Potrzeba była paląca, bo piwo ponownie dało o sobie znać, więc oparł się o płot i wysikał między deski, trochę po nich i trochę po nogawkach.
— Lejesz na płot Otta, wiesz o tym? — zapytał Walasek wracający z pustymi kuflami nie wiadomo skąd.
Maciej ponownie czknął i podciągnął spodnie.
— Ta — stwierdził i zachwiał się.
Popatrzył w okna Ottów, z których dobiegały przytłumione pijackie odgłosy.
Spuścił głowę i sapnął.
— Podoba ci się? — zapytał nagle Walasek, mając na myśli Emilię.
Maciej odwrócił się do niego.
— Ta — odparł, mając na myśli Zosię.
— To się z nią ożeń — zaproponował Ignacy — ale najpierw byś musiał wytrzeźwieć.
— Mówisz? — Kisiel machnął ręką. — E, nieee, z nią to nie… Chociaż, przyznam, że… A, może jutro…
Obszedł studnię i ruszył dalej, ale w tę samą stronę, z której przyszedł.
— Syn boży w żłobie leży, by zbawić ludzki ród…
W pobliskiej chałupie, w sąsiedztwie Ottów, wszystkie okna były otwarte.
Lusia odpoczywała w objęciach Michala, paląc papierosa i niewprawnie przytrzymując go kącikiem ust.
— Strasznie fałszuje — stwierdziła.
— Umm…
Michal zanurkował głową pod pierzynę, a Lusia zaczęła chichotać.
Śpiew Kisiela umilkł w dali. W izbie u Michala Harvana było gorąco od ocierających się w pościeli ciał.
— A to? — zapytała Lusia. — Jak się nazywa?
Harvan ujął pierś Lusi w dłoń.
— Sýkorka — odpowiedział, a Lusia znów się roześmiała.
— Sikorka, sikorka…
Nagle na strychu dały się słyszeć kroki, delikatne, ale wyraźne, przerywane stukotem, jakby ktoś knykciem pukał w drewno.
Kobieta popatrzyła w górę.
— Cały czas tam jest?
Michal potwierdził i przycisnął ją ciałem.
Zasnęli późno.
Nad ranem na strychu uchyliła się klapka w dachu. Rozległ się dźwięk, jakby ktoś strzepywał mokre prześcieradła.
Klapka zapadła cichutko.
Michal otworzył oczy i obudził Lusię. Pokazał na okno, za którym szarzało niebo. Lusia wstała bez słowa, wcisnęła do uszu zatyczki, narzuciła chustę na ramiona i wyszła tylnym wyjściem, schylając się przy płocie. Po cichu weszła do swojego domu, w którym szczęśliwie tej nocy nie było jej męża.
Brzask ciurkał do wsi wolniutko, dolewał koloru do czerni, aż zalał pola, drogę, kawałek lasu w oddali i wydobył domy, które wynurzyły się naraz z szarości.
U organisty pod schodami do piwnicy znajdowała się wnęka – tu urządzone było posłanie: stary chodnik, siennik i koce. Emilia i Peter zasnęli, gdy pijacką burdę zastąpiła rzewna melodia skrzypiec, a potem mszalny zaśpiew, który zgasł nagle jak ognik świecy.
Nad ranem pianie koguta ostro przecięło powietrze, zadrżało pod niebem w wysokiej frazie i gwałtownie spadło. Nastała cisza, potem odezwały się ptaki i stopniowo od ziemi ożywały trawy, drzewa i na końcu niebo.
Emilia zbudziła brata, wyszli z piwnicy razem, stąpając ostrożnie.
W domu panowała jeszcze ciemność. Smród papierosów unosił się w powietrzu razem z oparami alkoholu, a w pokoju przejściowym kawałki połamanego krzesła mieszały się ze szkłem z rozbitych butelek. Przekradli się na palcach przez szkło i weszli do kuchni. Na podłodze, wśród rozsypanych kartofli i mąki leżał na wznak dziadek, w mokrych od moczu spodniach. Emila cofnęła się odruchowo. Joseph patrzył w sufit, na bladej twarzy wykwitły jaskraworóżowe rumieńce, a płatki uszu oblepiała przyschnięta krew.
— Nie miał zatyczek — szepnął Peter.
— Pomóż mi. — Emilia ruszyła do dziadka i razem go podnieśli.
Udało im się dowlec starca do łóżka, rozebrać z brudnego ubrania. Buchał od niego gorąc. Zakaszlał głęboko, rezonująco, ale ułożony na boku, przykryty kołdrą, zasnął.
— Pójdę na parafię, poproszę Rojową o jakieś zioła, trzeba mu coś dać. — Emilia wsunęła drewniaki.
Peter spiął się i usiadł na niskim stołeczku pod piecem.
— Wróć szybko.
Jakub westchnął i ruszył. Nie oglądał się już, kij podróżny robił w piachu dziury, które od razu zasypywały się z powrotem, tak jak ślady jego stóp.
Ciągnie po nogach; niby sierpień, a rankiem od gór chłodno. Skrzypnęła podłoga. Po drewnie ślizgnął się mrok, zaraz wcisnął się w szparę i znikł. Agata Rojowa przekrzywiła głowę, spojrzała w kąt, ale nic nie dostrzegła. Bose stopy oparła o wełniane skarpetki leżące na supełkowym chodniku pod łóżkiem. Wielki paluch w prawej stopie przekrzywił się do środka w stronę drugiego palca, zahaczał o niego żółtym paznokciem i wyglądał jak krzywy ząb. Poruszyła stopami, schyliła się i przesunęła paluch na swoje miejsce. Nie chciał słuchać i wrócił do swojego zwykłego ułożenia. Podwinęła stopę, pomasowała.
Znów usłyszała ślizganie i jeszcze szelest, jakby ktoś grabił suche liście. Odepchnęła się od krawędzi łóżka i dźwignęła ciało na nogi. Zabolało.
Przytrzymała się zagłówka, pokręciła chwilę stopą przy podłodze. Do przodu spłynęły jej długie włosy, szare, przetykane siwymi pasmami, i przykryły ją całą. Odgarnęła je niecierpliwie i ujęła dwa gałganki zwinięte w supełki. Krzywiąc się, włożyła je do uszu, a potem podeszła do okna. Niebo było jeszcze mętne i niedojrzałe. Naprzeciw, po drugiej stronie szerokiego placu wyłożonego kocimi łbami, ciemniał murowany kościół, niezbyt duży, lecz okazały, z porządnym dachem i kopułą nad prezbiterium. Szarawy przedświt wysunął spod progu długi, nieregularny półmrok, pchając w przód cień kościoła i zwężającej się ku górze dzwonnicy, z niedużym dzwonem o wysokim brzmieniu. Z lipy obok niej dał się słyszeć pojedynczy ptasi ćwierk, który wyrwał się, wzniósł i zamarł w oczekiwaniu. U stóp drzewa mokrzała przyklapnięta rosą trawa, a poniżej wzniesienia, na którym stały kościół i plebania, snuła się letnia mgła, rozmazując kontury domów i zapowiadając nadchodzący gorąc.
Rojowa wychyliła się przez okno i dostrzegła sylwetkę świętego Nepomucena, który zatrzymał się pod lipą. Ptak odezwał się znowu. Święty przedreptał w miejscu parę razy i zgarniając fałdy rokiety, wgramolił się na górę kamiennego postumentu. Ptak sfrunął na trawę i rozdarł się wniebogłosy. Nepomucen przytulił krzyż jezusowy i zapieczętowaną kopertę, po czym zamarł, wznosząc oczy ku niebu.
— Zaś cie poniosło, czorcie jeden — mruknęła. Skończyła zaplatać długi warkocz, trzasnęła oknem i zaciągnęła grubą firanę.
Włożyła pospiesznie na płócienną halkę spódnicę, marszczoną koszulę i czarną zapaskę. W lędźwiach ją brało, stęknęła, masując krzyże. Żeby tylko nie dziś, powiedziała do siebie, nie mam czasu.
Zanim wyszła z izby, odwróciła obrazek na ścianie przodem do pokoju, żeby Chrystusik miłościwy popatrzył sobie znowu na świat, po czym postukując drewniakami, wyszła przepłoszyć myszy śpiące po kątach. Po ciemku wlazła w miskę kota, która nie wiadomo skąd się wzięła na środku przejścia. Rojowa zaklęła pod nosem i przesunęła ją nogą.
W kuchni ponownie usłyszała szelest. Zajrzała pod stół, za piec, ale nic niepokojącego nie zobaczyła. Dwa koty – jasny i ciemny – leżały rozciągnięte leniwie; uniosły głowy na jej widok.
Agata otworzyła drzwi na zewnątrz i pokuśtykała do wygódki ukrytej w głębi podwórza, którą malowniczo osłaniał czarny bez i krzaki jaśminu, pozbawione już przekwitłego kwiecia. Za nimi kończyła się posesja plebanii i stał płot oddzielający podwórko od łąk schodzących nad płytkie rozlewisko strumienia. Rojowa posiedziała chwilę w wygódce, po czym zamknęła starannie drzwiczki z okienkiem wyciętym w kształcie serduszka i zabierając po drodze garnki, które suszyły się na płocie, zawróciła do domu. Horyzont barwił się pomarańczowo. Poczuła na policzku powiew, jak uderzenie suchego pyłu, gorącego od słońca; rozległ się szelest liści i przez piwniczne okienko wylazł obcy kot, dziwaczny, łaciaty, z wydłużonym lisim pyskiem i obciętym ogonem; poruszył kwiatami pod murem i zniknął. Rojowa zmarszczyła brwi; kot był niechybnie inkluzem, a te nie wychodziły nigdy na światło. Poczuła niepokój i pociągnęła nosem, powęszyła. Latryna i majeranek, nic nowego.
W kuchni było jeszcze mroczno, piec wystygł przez noc zupełnie, więc trzeba było zacząć od usunięcia popiołu. Podstawiła wiadro i jęła wygarniać spaleniznę, starając się nie hałasować za bardzo ze względu na gości proboszcza, dwie jego siostry z dziećmi. Wszyscy zostali zaopatrzeni w zatyczki, ale Rojowa wiedziała, że Staś raczej ich nie używa. Dziwny dzieciak. Inny. Lubiła z nim przebywać, a on lubił ją i często, gdy siedzieli obok siebie, wyglądali, jakby myśleli o tym samym.
Tymczasem rozległo się pukanie w szybę, najpierw nieśmiałe, potem głośniejsze i wreszcie do kuchni weszła z podwórza drobna młoda kobieta w bordowej sukience, z włosami przyciętymi prosto tuż nad karkiem.
Rojowa drgnęła, przestraszona.
— Jezusie… Emilia! — sapnęła.
— Pochwalony — przywitała się przybyła. — Pukałam, ale nie otwieraliście. — Pokazała na uszy Rojowej, z których sterczały białe węzełki.
— Aaa — odezwała się gospodyni i spojrzała w okno, gdzie jaskrawe słońce, które wreszcie wymsknęło się zza horyzontu, cięło obejście na pasma.
— Już piał. — Dziewczyna pokazała leżące na dłoni własne gałganki.
— Aaa — powtórzyła Rojowa i wyjęła zatyczki. — Co cię przygnało o tak wczesnej porze? — zapytała.
— Dziadek zachorzał. — Emilia przygarbiła się nieco — Macie co może?
— Co mu? — Kobieta odstawiła wiadro, wytarła ręce i zakręciła się przy kredensie.
— Kaszle. Bardzo. Gorączka. — Dziewczyna wzruszyła ramionami i spuściła głowę.
— A ty? — spytała gospodyni, spoglądając spod oka.
Emilia nie odpowiedziała. Patrzyła w podłogę, mnąc w palcach materiał sukienki.
Rojowa wyjęła z kredensu jeden z pękatych słojów stojących w rządku i odsypała do zwiniętego w rożek papierka ziołowy susz. Potem wysunęła szufladę i dobyła płaskie pudełko. Kopystką nabrała porcję pachnącej mazi i włożyła do osobnego zawiniątka.
— Smaruj. — Wskazała policzek dziewczyny. — Masz tu zioła. Zaparz łyżeczkę na garczek wrzątku i dawaj co sześć godzin, nie częściej. A to mu połóż na poduszce. — Podała wiązkę ziół. — Tymianek i szałwia, lepiej się oddycha.
Emilia kiwnęła głową.
— Co to? — zapytała, wąchając maść.
— A, zwykły pomornik, dobry na sińce. — Gospodyni strzepnęła spódnicę i dodała — kurę dziś biję na rosół. Jak się zrobi, odleję trochę, poślij Petera pod wieczór, bo nie będę mieć czasu, żeby do was iść, dam słoik, dobre?
— Dziękuję, pani Rojowa. — Emilia dygnęła mimowolnie.
— A Joseph świece zrobił? Bo zapas się kończy.
— Nie-e. Wosk jest, bo Harvan przyniósł, ale dziadek… — zacukała się.
— Powinnaś mu się postawić — wypaliła Rojowa, a widząc speszenie Emilii, dodała szybko — no tak, ja wiem… Jakoś to będzie.
Emilia podziękowała jeszcze raz i nie patrząc już na nią, wyszła pospiesznie.
Gorąca kula znacząca krawędzie wzgórz niosła upał i duchotę. Prześwietlała pejzaż, rodziła widma i pogłębiała długie cienie, które skrócą się około południa i można się będzie w nie zapaść jak w czarną studnię.
Agata, która wyszła za Emilią na próg, przyłożyła dłoń do czoła i osłaniając oczy, szukała na niebie wędrowca. Dostrzegła Jakuba. Chętnie by go zatrzymała, ale nie dogoniłaby go, nawet gdyby teraz, od razu, pobiegła tą jasną łuną prosto w słońce. Chciała to zrobić, ale nagle błękit zafalował i Jakub zniknął.
Oszukałeś mnie, Jakubie. Obiecałeś po mnie wrócić za rok lub dwa, a minęło już trzydzieści lat. Zestarzałam się tu, utyłam i mam coraz mniej siły, by opiekować się wsią. Nie wiem, jak długo jeszcze dam radę.
Kobieta wytarła ręce w fartuch, dłonie napuchłe żyłkami drżały.
Spojrzała na drogę. Zośka powinna niedługo przyjść, pomyślała, jest dużo roboty.
Domy Krzemiennej, po dwóch stronach drogi, wyglądały jak korale nawleczone na sznurki. Schodziły łagodnie, zakręcały w prawo i wspinały się na kolejne wzniesienie, by się w końcu rozproszyć i zniknąć tam, gdzie wiejski trakt łączył się z szerszą arterią wiodącą do najbliższego miasteczka, do Sułkowic, a dalej do Krakowa, który dla mieszkańców Krzemiennej był miejscem dalekim i niedostępnym jak Eden. Świecił w wyobraźni złotymi wieżami kościołów, niczym sztukmistrz kusił nieznanymi atrakcjami i tyleż był tajemniczy, co straszny.
Spod kościoła pod wezwaniem Świętego Krzyża, położonego najwyżej we wsi, przy dobrej pogodzie widać było odległą panoramę Tatr, połamaną linią znaczącą horyzont. Jednak w porannym świetle wszystko wydawało się jedynie dotknięte pędzlem, jakby dopiero się stawało, było ledwie zaczętym szkicem.
Kogut siedzący na daszku nad świętym Nepomucenem odprowadził Emilię niechętnym wzrokiem; nastroszył granatowe pióra, dziobem wygładził lotki i skrobiąc dla równowagi pazurami, otworzył gardło, z którego nie dobył się już żaden dźwięk, choć ptak naciągnął mocno szyję. Splunął więc tylko syczącą śliną, a potem rozłożył skrzydła i wzbił się nad chałupy.
Jego lot był ciężki, cień inny niż zwykłych ptaków, bardziej nasycony, gęsty, jakby po ziemi sunął lejący się kleks z powideł śliwkowych. Nurknął nisko, wzbił się znowu i przysiadł na cembrowinie na placu. Czekał.
Michal Harvan wyszedł przed dom, na ganek pachnący ciepłym drewnem i żywicą. Upił z kubka i odstawił go na szeroką barierkę. Dzień zapowiadał się gorący, wróble już kąpały się w piasku, a ostre promienie słońca wciskały w każdą szparę. Michał odciągnął spodnie w kroku, wolno wyjął z kieszeni machorkę i bibułkę. Skręcił papierosa, popatrując to na niebo, to na drogę. Za wcześnie jeszcze, żeby jechać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki