Poświst. Folk noir - Justyna Hankus - ebook

Poświst. Folk noir ebook

Hankus Justyna

0,0
49,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Krzemienna 1930 roku... Jakie namiętności targają mieszkańcami wiejskich chałup, plebanii, domu organisty i karczmy w Krzemiennej? Niewielka wieś kryje sporo tajemnic, nie tylko historię Emilii i jej rodziny. Zamknięta społeczność tworzy mały wszechświat, pełen zmysłowości, utraconych uczuć, niespełnionych miłości, ale i przemocy, zdrad i skrywanych lęków.

... i współczesna Warszawa, gdzie Marianna, wnuczka Emilii – samotna wśród anonimowych tłumów – wydeptuje swoje osobne ścieżki. Jak ślady losów Emilii wpłyną na życie Marianny? Czy traumę można dziedziczyć? Przeszłość łączy się z teraźniejszością o wiele mocniej, niż nam się wydaje.

Poświst Justyny Hankus to nie tylko intrygująca historia o pogmatwanych rodzinnych losach, to również przesiąknięta postaciami Południcy, Płanetnika i kłobuka, naznaczona dźwiękami skrzypiec i upiorów wędrujących przez wieki, zanurzona w polskiej tradycji przypowieść o tym, co w nas dobre i o tym, co ludzkie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 291

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Justyna Hankus Poświst. Folk noir ISBN: 978-83-67845-84-7 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2025 by Justyna Hankus Copyright © 2025 by Powergraph Copyright © 2025 for the cover by Mikita Rasolka Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Mikita Rasolka REDAKTOR PROWADZĄCY: Kasia Sienkiewicz-Kosik REDAKCJA: Kasia Sienkiewicz-Kosik KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Sio­strze

Cóż przyj­dzie czło­wie­kowi z całego trudu, Jaki zadaje sobie pod słoń­cem? Poko­le­nie przy­cho­dzi, poko­le­nie odcho­dzi, A zie­mia trwa po wszyst­kie czasy. (…) Ku połu­dniowi cią­gnąc I ku pół­nocy wra­ca­jąc Koli­stą drogą wieje wiatr I znowu wraca na drogę swo­jego krą­że­nia. (…) Nie nasyci się oko patrze­niem Ani ucho napełni słu­cha­niem To, co było, jest tym, co będzie A to, co się stało, jest tym, co znowu się sta­nie: Więc nic zgoła nowego pod słoń­cem (…)

Biblia Tysiąc­le­cia, Stary Testa­ment (Księga Kohe­leta, 1, 2–11)

Sta­rych ludzi nikt nie przy­tula, ich kości są kru­che.

Rojowa

Ze śmier­cią czło­wiek jest zupeł­nie sam.

Ignacy Wala­sek

Nik­nące świa­tło pod­pie­kało obłe szczyty Beski­dów, wyja­skra­wia­jąc je niczym złote bułki. Gdyby zna­lazł się śmia­łek patrzący teraz pod słońce, zoba­czyłby Jakuba wędru­ją­cego z Beer-Szeby do Cha­ranu, jak pod­pie­ra­jąc się kijem, idzie mozol­nie przez pusty­nię. San­dały zapa­dały się w gorą­cym pia­sku, ale zaraz za łąką Płon­ków zaczy­nało się rży­sko po owsie. Jakub sap­nął i zatrzy­mał się. Powiódł wzro­kiem dookoła i pomy­ślał, że ma jesz­cze daleko. Gdy pod­jął wędrówkę, znad łąk wstał deszcz, wspiął się, zabu­zo­wał i spadł. I spa­dał tak długo, aż świat zaczął przy­po­mi­nać mokrą szmatę, która roz­la­zła się ze sta­ro­ści.

Lało teraz, jakby morze chlu­stało przez wiel­kie sito. Powie­trze krztu­siło się wodą, wyrzy­gu­jąc na drogę kałuże, a bul­go­cząca wil­goć z kolein peł­nych mięk­kiego błota śmier­działa ziel­skiem i obor­ni­kiem.

I w tej mięk­kiej sza­ro­ści poka­zał się gęściej­szy punkt, który rósł, rósł, aż przedarł się przez mgłę.

— A, jesteś — mruk­nął Jakub, patrząc w dół, i usiadł na polnym kamie­niu. Pod­parł się kijem, któ­rym tro­chę grzeb­nął w bło­cie, żeby roze­rwać mleczne zasłony.

Środ­kiem drogi, nie zwa­ża­jąc na deszcz, prze­dzie­rała się postać nie­przy­po­mi­na­jąca niczego, co ludz­kie. Miała wpraw­dzie dwie nogi, jedną drew­nianą, ale powy­żej nich kształt się wybrzu­szał i wypię­trzał w nad­miar form. Dwie z nich, okrą­głe, były nie­wąt­pli­wie dwiema gło­wami; jedna umiesz­czona niżej, druga wyżej, ta niż­sza z wysił­kiem wysu­nięta była do przodu, druga roz­glą­dała się uważ­nie. Stwór kiwał się na boki, wycią­ga­jąc nogi z pryzm błota, grzęzł zaraz w następ­nych, a pro­teza kli­no­wała się w głęb­szych dziu­rach. Doszedł do krzy­żówki, minął mar­twy pień dębu – pozba­wiony korony, za to z żela­znym krzy­żem – i zatrzy­mał się przy pło­cie, który ota­czał karczmę przy­cup­niętą na skraju wsi. Wokół nie było żywej duszy, ludzie jesz­cze spali, a kto nie spał, nie miał nawet po co wyglą­dać przez okno.

— No, dobre — ode­zwał się stwór sam do sie­bie. — Tu. Jedna ręka mach­nęła, wska­zu­jąc stos drewna uło­żo­nego pod ścianą karczmy. Postać usia­dła na ster­cie, a potem roz­dzie­liła się na dwie czę­ści, z któ­rych każda oka­zała się jak naj­bar­dziej ludzka. Krzepki chłop z drew­nianą nogą, który niósł na ple­cach kobietę, sap­nął z ulgą, uło­żył się pod ścianą i natych­miast zasnął. Baba zaś wypro­sto­wała się, wygła­dziła mate­riał na biu­ście i spoj­rzała w niebo.

— Pie­niądz — powie­dział Jakub. Się­gnęła do płasz­cza i wyjęła skórkę z jabłka. Wło­żyła ją do kapoty śpią­cego, skórka spa­dła na dno kie­szeni i zamie­niła się w monetę.

— Teraz to twoja wieś, przyjdę po cie­bie za rok albo dwa.

* * *

Unio­sła ręce, czub­kami pal­ców się­gnęła chmur i szmyr­gnęła nagle, wirem nad dach karczmy, a potem w dół. Zakrę­ciła tuż przy pło­cie, odbiła się od ściany budynku i świsz­cząc, prze­le­ciała nad drogą pro­sto do wsi.

— W imię ojca i syna. — Prze­że­gnała się żona karcz­ma­rza, która wła­śnie wyszła z domu, bo ktoś prze­cież musiał wydoić krowy.

Płot zwa­lił się z trza­skiem, z dachu posy­pało się kilka gon­tów. Deszcz ustał nagle jak ręką odjął.

— Co to było? — Zaspany karcz­marz wychy­lił się zza drzwi.

— Musi Sło­wacy coś szmu­glują.

Na hory­zon­cie pękło niebo i jasno­ró­żowe pasmo obło­ków wydo­stało się na zewnątrz.

Niech będzie, powie­dział Jakub do sie­bie i mówił tak za każ­dym razem przez następne sto lat.

Część pierwsza. 1930

PÓŁNOC

1

Noc o zapa­chu lebiody i czosnku wyci­snęła z księ­życa resztę świa­tła i roz­ło­żyła je nisko nad zie­mią, spra­wie­dli­wie dzie­ląc mię­dzy domy w Krze­mien­nej. We śnie wieś paro­wała z ciał ludzi i zwie­rząt i wyglą­dała jak klocki olbrzyma roz­sta­wione pry­mi­tyw­nie, lecz prak­tycz­nie – na samej górze kościół, na dole karczma, pośrodku plac ze stud­nią.

Było spo­koj­nie, nie­wielki ruch powie­trza wywo­ły­wał sze­lest liści, który spły­wał do korzeni drzew szu­ka­ją­cych sobie nowych leży. Drobne pazurki traw wcze­pione w zie­mię dra­pały po grzbie­cie wier­cące się krety i pło­chliwe nor­nice. Gdzieś w stronę szczytu Óchrapa wio­dła ścieżka, którą zna­czyły uno­szące się nad tra­wami świe­tliki, w dole nad pod­mo­kłą łąką brzę­czały roje koma­rów. Zwie­rzęta spały w zagro­dach, krowy mełły jęzo­rem tra­wia­ste sny z sze­ro­kich łąk, war­chlaki wier­ciły się przy mat­kach, koty prze­le­wały przez ranty zapiec­ków, czujne psy powar­ki­wały zaś przez sen, gotowe w każ­dej chwili sko­czyć na cztery łapy.

Agata Rojowa narzu­ciła chu­stę na koszulę nocną i wyszła przed budy­nek ple­ba­nii kościoła Świę­tego Krzyża z pod­pa­loną wiązką suchej szał­wii. Zaczęła obcho­dzić górkę kościelną, zatrzy­mu­jąc się co parę kro­ków i popa­tru­jąc na wieś. Machała wiech­ciem, pod­sy­ca­jąc żar, i mam­ro­tała pod nosem ni to modli­twy, ni to zaklę­cia.

Przy­sta­nęła nagle, schy­liła się i wytrze­pała z drew­niaka drobny dokucz­liwy kamyk, zachwiała się. Pokrę­ciła z nie­sma­kiem głową nad wła­sną sła­bo­ścią. Nasłu­chi­wała. Jesz­cze raz popa­trzyła w dół na domy i zama­chała szał­wią, zosta­wia­jąc w powie­trzu łuk dymu, a potem dło­nią przy­du­siła gałązkę.

Cichutko, by nikogo nie obu­dzić, weszła przez kuch­nię na ple­ba­nię i zamknęła drzwi na żela­zną zasuwę. Piec stygł, trzesz­cząc lekko, na stole błysz­czały rubi­nowo słoje z kom­po­tem z wiśni, poodw­ra­cane do góry dnem. Agata ścią­gnęła buty pod pie­cem, poru­szyła bolącą stopą, która nie dawała o sobie zapo­mnieć. Wzięła drew­niaki. W sieni było ciemno, ale drogę znała na pamięć, nie potrze­bo­wała świa­tła; jej pokój znaj­do­wał się na końcu kory­ta­rza. Prze­cho­dząc obok jadalni, zaj­rzała tam jesz­cze. Odde­chy śpią­cych chłop­ców współ­grały ze sobą – jeden był cichy, a drugi świsz­czący; spali głę­boko. Rojowa poło­żyła się, lecz długo nie mogła zasnąć, uparta myśl, któ­rej nie potra­fiła uchwy­cić, krą­żyła nad nią w postaci świe­tli­stego wędrowca, dopóki nie wchło­nął jej sen.

O pół­nocy z jed­nej strony nieba nad­pły­nęła tłu­sta chmura i zasło­niła księ­życ. Wtedy to par­kiet w jadalni skrzyp­nął cienko, a po chwili skrzyp­nął drugi raz, w innym tonie, jakby deski wymie­niły mię­dzy sobą ważne infor­ma­cje. Jadal­nia pach­niała cia­stem owo­co­wym uło­żo­nym na pate­rze pod klo­szem i agre­stem, zbyt kwa­śnym, żeby się nim obja­dać. Stał tutaj duży stół, ośmio­oso­bowy, tyleż samo krze­seł, cze­czot­kowy kre­dens art deco, bar­dzo modny, i szklana eta­żerka, pamię­ta­jąca jesz­cze czasy c.k. Austro-Węgier.

Pod ścianą jadalni leżały dwa sien­niki, które zaj­mo­wali dwaj kuzyni: ośmio- i dzie­się­cio­la­tek. Gdy chmura odsu­nęła się od księ­życa, młod­szy, Andrze­jek, poru­szył się na swoim posła­niu i sap­nął. Jego sien­nik leżał z brzegu i chło­piec zsu­nął się nogami na dywan. Odwró­cił się na wznak, zachra­pał z uchy­lo­nymi ustami. Coś prze­le­ciało przez pokój – drobny owad, który odbił się od świę­tego obrazka na ścia­nie i z brzę­cze­niem wpadł do kie­liszka na półce eta­żerki. Noc jesz­cze raz zaj­rzała przez okno, posłała przez pokój świe­tli­stą smugę, poma­cała śpią­cych, omio­tła meble i wypro­wa­dziła ją na zewnątrz, za chmurę.

Zagrzmiało z daleka.

Drugi chło­piec, Staś, usiadł nagle na posła­niu, nasłu­chi­wał. Zbli­żył nos do Andrzeja, obwą­chał go i prze­kro­czył, wsta­jąc z posła­nia. Poru­szał się deli­kat­nie, jakby pły­nął. Prze­gi­na­jąc ciało, omi­jał w ciem­no­ści meble i obszedł pokój dwa razy, nie potrą­ca­jąc ani żad­nego przed­miotu, ani śpią­cego kuzyna. Jego sze­roko otwarte oczy patrzyły przed sie­bie, spoj­rze­nie prze­ni­kało ciem­ność przez wszyst­kie war­stwy nocy, aż na drugą stronę świata, ale nic nie widziało.

Sta­sio zatrzy­mał się nagle i pocią­gnął nosem. Wypro­sto­wał przed sie­bie ramiona, ujął coś nie­wi­dzial­nego i wło­żył do ust. Potem wyszedł z jadalni, skrę­ca­jąc w lewo i kie­ru­jąc się do pokoju, który zaj­mo­wała Teresa, jego matka, z jego małą sio­strą.

Chło­piec naci­snął klamkę i wsu­nął się do środka. Tutaj było ciem­niej niż w pozo­sta­łej czę­ści domu. Cięż­kie story zacią­gnięto szczel­nie, z wazonu z liliami uwal­niał się duszący zapach. Sta­sio pod­szedł do łóżka i pową­chał matkę, przyj­rzał się buzi sio­stry, dotknął policzka pal­cem. W policzku zro­bił się dołe­czek, Anulka mach­nęła rączką, mama zako­pała się pod koł­drę.

Sta­sio obszedł pokój i zatrzy­mał się przy sto­liku, na któ­rym leżała biżu­te­ryjna torebka. Zanu­rzył w niej rękę i wyjął ze środka pła­ską papie­ro­śnicę. Tę także pową­chał. Potem uwol­nił zatrzask i dobył papie­rosa. Resztę odło­żył na miej­sce i wyszedł z pokoju.

Coś stuk­nęło, znowu zagrzmiało.

Teresa obu­dziła się z cichym pół­sło­wem, w ciem­no­ści dostrze­gła uchy­lone drzwi. Pochy­liła się nad córką, przy­ło­żyła dłoń do jej czoła i odsu­nęła włosy z policzka. Przy­kryła dziew­czynkę i boso wyszła z pokoju.

Sta­sio wró­cił do jadalni. Bez­sze­lest­nie pod­szedł do Andrzeja i spró­bo­wał domknąć usta kuzyna. Andrzej chrap­nął prze­cią­gle i zmie­nił uło­że­nie ciała, ale świ­sta­nie nie ustało. Sta­sio przy­mie­rzył papie­rosa i wetknął go Andrze­jowi mię­dzy wargi. Szczęka się zaci­snęła, chło­piec zamilkł.

Sta­sio odwró­cił się i pod­szedł do eta­żerki. Gdy uniósł ręce, wyglą­dał jak spła­che­tek prze­ście­ra­dła suszący się na sznu­rze. Długa koszula nocna się­gała kostek, świe­ciła bielą w ciem­no­ści. Stał tak chwilę, po czym zło­żył ręce, klęk­nął i prze­że­gnał się zama­szy­ście, przy­gi­na­jąc głowę do ziemi.

— Pater noster, qui es in caelis sanc­ti­fi­ce­tur nomen tuum adve­niat regnum tuum fiat volun­tas tua sicut in caelo et in terra — powie­dział gło­śno i wyraź­nie, po czym wstał.

Zbli­żył się do mebla, chwy­cił go z obu stron i potrzą­snął. Kie­liszki w środku zabrzę­czały gło­śno, ten, który stał na bla­cie, spadł i roz­bił się.

Sta­sio się cof­nął, pochy­lił głowę i rzekł:

— Amen.

Po czym pod­szedł do swo­jego posła­nia i poło­żył się spać.

— Jezu­sie, znowu się zaczyna — szep­nęła Teresa, która obser­wo­wała całą scenę.

Uprząt­nęła szkło.

Upew­niła się jesz­cze, że chłopcy śpią, i z sza­lem na ramio­nach wyszła przez kuch­nię na zewnątrz. Na ławeczce pod murem zapa­liła papie­rosa.

Nagle od strony sto­doły usły­szała nie­równe kroki, zwró­ciła głowę w tam­tym kie­runku. Ignacy Wala­sek, który na para­fii wyko­ny­wał drobne prace remon­towe, pod­pie­ra­jąc się kulą, szedł wzdłuż kościel­nego muru i dźwi­gał w jed­nej gar­ści dwa kufle napeł­nione piwem.

2

Dom Jose­pha Otta, kościel­nego orga­ni­sty, stał w cen­trum wsi, przy placu ze stud­nią. Wcho­dziło się do niego przez krótką sień, wprost do obszer­nej kuchni z pie­cem i wnęką na spi­żarkę, a także miej­scem z sza­fli­kiem do mycia, oddzie­lo­nym lnianą zasłonką od reszty pomiesz­cze­nia. Dalej był przej­ściowy pokój, podłużny i nieco ciemny. Tu znaj­do­wały się drzwi do pokoju Jose­pha oraz drzwi do piw­nicy.

Łóżko jego wnuczki, Emi­lii, stało w przej­ścio­wym pokoju, tak samo jak posła­nie Petera, jej brata. Przez dwu­skrzy­dłowe drzwi kuchenne, wiecz­nie otwarte, prze­pły­wał zapach jedze­nia albo mydlin, któ­rymi Emi­lia szo­ro­wała drew­nianą pod­łogę. Zatrzy­my­wał się na zawsze zamknię­tych, prze­szklo­nych drzwiach ostat­niego pokoju. Tam było kró­le­stwo maestra i tam odby­wały się lek­cje gry na skrzyp­cach.

Emi­lia potarła dło­nie, poma­cała zgru­biały i nieco sztywny palec ser­deczny lewej dłoni.

* * *

Jakub poru­szył się nie­spo­koj­nie i zamknął oczy.

* * *

Ott po wie­czor­nej mszy poszedł pro­sto do karczmy, cho­ciaż po połu­dniu był tak słaby i kasz­lący, że wyda­wało się, iż w ogóle nie powi­nien wycho­dzić. Peter zasnął szybko, a Emi­lia prze­wra­cała się z boku na bok, lecz nie mogła zasnąć. Nocne świa­tło miękko ście­liło się w kwa­dra­cie okna, cyka­nie koni­ków polnych wybi­jało rytm. Dziew­czyna wstała, pode­szła do komody i wysu­nęła szu­fladę; dotknęła zetla­łej sukienki babki; a może matki, nie wie­działa. Się­gnęła po chu­stę i zakryła nią sepiowy ślubny por­tret babki Janiny i mło­dego feld­fe­bla Jose­pha Otta. Może zaśnie, gdy dzia­dek nie będzie na nią patrzył ze zdję­cia.

Wró­ciła do łóżka i na leżąco pomo­dliła się cicho, z przy­zwy­cza­je­nia jedy­nie, nie z wiary. Miała wra­że­nie, że roz­ma­wia wtedy z matką. Zasnęła, lecz pod dom przy­pły­nęły suche zjawy, chwiej­nie wspięły się na para­pet, pod­du­siły. Obu­dziło ją drobne szu­ra­nie. Nie rusza­jąc się, spoj­rzała spod powiek. Przy otwar­tej szu­fla­dzie kre­densu stała babka w sukni ślub­nej i welo­nie. Wyrzu­cała ze środka ubra­nia, nie­które odkła­dała na stół, mam­ro­cząc coś pod nosem. Emi­lia wes­tchnęła: znowu będzie kipisz. Unio­sła się na łok­ciu i spoj­rzała w stronę Petera, ale chło­pak spał, pochra­pu­jąc.

— Nie wiesz, gdzie moje desusy? — zwró­ciła się babka do dziew­czyny.

— Co? — zapy­tała Emi­lia, bo nie usły­szała.

— No majtki moje, gdzie są, nie wiesz?

— Może już scho­wa­łaś do walizki.

Babka odwró­ciła się i wyjęła spod łóżka walizkę, któ­rej nie było. Poło­żyła ją na stole, otwarła i wpa­trzyła się w blat.

— Tutaj nie ma. — Pogme­rała dłońmi i odwró­ciła się do Emi­lii.

— Józek — powie­działa — wszystko będzie dobrze, prawda? A może nie jechać do Wied­nia? Może do Kra­kowa lepiej, Józek?

Emi­lia wzdry­gnęła się, bo babka zaczy­nała się robić sepiowa, a usta zmie­niały się w czarną dziurę pełną wysy­pu­ją­cego się z nich pyłu.

— Wszystko będzie dobrze, Janeczko — powie­działa dziew­czyna, zamy­ka­jąc oczy, żeby prze­trzy­mać moment, gdy zjawa rzuci jej się z pła­czem na szyję.

Nie stało się to jed­nak, bo drzwi wej­ściowe trza­snęły tak gło­śno, że spło­szyły Janeczkę. Babka ule­ciała pod sufit i roz­pły­nęła się w powie­trzu.

W sieni dał się za to sły­szeć stłu­miony kobiecy śmiech, stu­kot obca­sów po drew­nia­nej pod­ło­dze oraz schryp­nięty głos dziadka.

Emi­lia przy­sko­czyła do ściany, przy­lgnęła ple­cami.

— Emi­lia! — krzyk­nął dzia­dek i roze­śmiał się, aż śmiech prze­szedł w kaszel.

Dziew­czyna drgnęła. W bla­dym świe­tle lampy kuchen­nej widziała plą­czące się cie­nie, kła­dące się na ściany i spły­wa­jące z sufitu niczym jakieś oni­ryczne stwory. Usły­szała brzęk szkła, a towa­rzy­sząca dziad­kowi kobieta zachi­cho­tała.

Emi­lia zaczęła się skra­dać przez pokój. Żeby wejść do piw­nicy, gdzie kryli się z Pete­rem przed pija­nym dziad­kiem, musiała przejść przez jasny pro­sto­kąt świa­tła z kuchni. Sunęła ostroż­nie przy ścia­nie, wci­ska­jąc głowę w mur, nie chcąc się zdra­dzić. Po dru­giej stro­nie pokoju widziała już szczu­płą twarz Petera, przy­cza­jo­nego tak jak ona. Poło­żyła palec na ustach: Ciii, odgo­niła brata ręką. Chło­pak otwo­rzył drzwi do piw­nicy, za któ­rymi cią­gnęły się schody w dół, i zamarł, bo zawiasy skrzyp­nęły.

— Teraz kotły! — wrza­snął dzia­dek, pla­ska­jąc dłońmi w blat stołu. Zabęb­nił. — Te-hraz skrzypce — beł­ko­tał. — Emii-ilia!

Emi­lia prze­bie­gła świa­tło kuchni.

Joseph pró­bo­wał pochwy­cić dziew­czynę w przej­ściu, ale nie zdo­łał. Szarp­nął ją za koszulę, wnuczka wyrwała mu się na schody. Peter zatrza­snął za nimi drzwi. Dzia­dek zaczął walić w nie pię­ścią. Do piw­nicy nie scho­dził ni­gdy, w piw­nicy umarła Gre­the.

3

— Zawrzyj, hałas leci, nie da się spać. — Józe­fo­wi­czowa prze­krę­ciła się ciężko na drugi bok i przy­ci­snęła głowę poduszką.

Zosia posłusz­nie, choć nie­chęt­nie zamknęła okna i uło­żyła się na pościeli. W izbie było nie­zno­śnie gorąco. Wytłu­miona muzyka i śpiewy dola­tu­jące z dołu, z karcz­mia­nej izby bie­siad­nej nie prze­szka­dzały jej tak bar­dzo, ale duchota nie dawała zasnąć.

Docho­dziła pół­noc, ojciec nie­długo wyprosi ostat­nich gości, tym bar­dziej że nie było już sły­chać har­mo­nii, więc Ott poszedł do domu, będzie można otwo­rzyć okno na prze­strzał, bo matki już wtedy hałas nie obu­dzi.

Po chwili dziew­czyna wstała jed­nak i na pal­cach prze­szła do kuchni, a stam­tąd po scho­dach do sieni i bocz­nym wyj­ściem na tyły domu. Noc była piękna, roz­brzę­czana od wie­czor­nych owa­dów, pach­nąca i mio­dem, i gno­jem – życiem. Przej­rzy­ste powie­trze migało księ­ży­cem i dziew­czyna oparła się o ścianę, oddy­cha­jąc z ulgą. Gdy tak stała cichutko, biała na czar­nym tle, w roz­pię­tej koszuli i wło­sami zaple­cio­nymi nie­sta­ran­nie w war­kocz rzu­cony przez pierś, wyglą­dała jak obraz, o który poku­siłby się nie­je­den arty­sta szu­ka­jący we wsi natchnie­nia.

Ale nie zda­wała sobie sprawy ze swo­jej urody, może tylko tyle, że spra­wiała kło­pot, gdy zacze­piali ją męż­czyźni.

Nagle z pra­wej strony budynku dało się wyczuć jakiś ruch. Zośka przy­warła do ściany. Zza rogu wyto­czył się chwiej­nie potężny chłop, któ­rego zapach potu, pod­sy­cony piwem, wdarł się bru­tal­nie w noz­drza dziew­czyny. Męż­czy­zna zatrzy­mał się kilka kro­ków od niej, zgar­bił nieco, potem zaczął sikać gorą­cym stru­mie­niem, pogwiz­du­jąc pod nosem.

Gdy skoń­czył, prze­cią­gnął ciało, odwró­cił się i mla­snął, zado­wo­lony, na widok dziew­czyny.

Zośka wstrzy­mała oddech. Naprze­ciw sie­bie miała teraz nagą, sze­roką pierś w roz­cheł­sta­nej koszuli, nad nią przy­stojną twarz wąsa­tego męż­czy­zny, który natych­miast oparł rękę o ścianę, odci­na­jąc Zosi drogę. Dziew­czyna zmarsz­czyła gniew­nie brwi, ale naj­bar­dziej nie podo­bało jej się to, że zapach i widok męż­czy­zny spra­wił jej przy­jem­ność. Inten­syw­nie nie­bie­skie oczy, któ­rych kolor aż świe­cił, wpa­try­wały się w Zosię, grube wargi roz­cią­gnęły się w uśmie­chu, odsła­nia­jąc duże i zdrowe zęby. Zośce ślina napły­nęła do ust.

Męż­czy­zna pochy­lił się nad nią, się­ga­jąc ręką war­ko­cza i piersi.

— Pusz­czaj, Kisielu. — Zosia ode­pchnęła go i schy­liła się, prze­cho­dząc pod ramie­niem zagra­dza­ją­cym jej drogę.

Maciej roze­śmiał się cicho. Patrzył, jak znika w drzwiach, a potem wró­cił do izby bie­siad­nej dalej pić.

A Zosia opa­dła na sien­nik obok łóżka matki i wpa­trzyła się w sufit. Przed oczami miała inten­sywny błę­kit tęczó­wek, czuła zapach męskiego ciała, a na dło­niach wil­gotne płótno koszuli oble­pione na twar­dym ramie­niu. Zła na sie­bie, zwi­nęła się w kłę­bek i wci­snęła dło­nie mię­dzy uda. Póź­niej, kiedy już zasnęła, śnił jej się Maciej, roz­świe­tlony księ­ży­cem, w zło­tej aure­oli i wielki jak kościół.

4

Od domu orga­ni­sty dobiegł hałas, naj­pierw szklany i cienki, zaraz potem gwał­towny i wresz­cie dało się sły­szeć pijac­kie wrza­ski. Zwie­lo­krot­nione echem, nie­sione w kry­sta­licz­nym powie­trzu, dotarły w dół wsi, roz­bu­dza­jąc psy, które zaszcze­kały, jeden po dru­gim, zara­żone nie­po­ko­jem.

Szybko wszystko umil­kło, lecz nie na długo. Oto Maciej Kisiel, ostatni gość, który wyto­czył się z karczmy, ruszył drogą pod górę, a że śpie­wać mu się bar­dzo chciało, przeto zain­to­no­wał kolędę, bo to naj­le­piej umiał. Głos jego o paster­zach, małym Jezu­sku i gwieź­dzie, co z nieba spa­dła, niósł się przez sierp­niową noc, odbi­jał echem od śpią­cych cha­łup, draż­nił roz­sz­cze­kane psy, wpa­dał w opłotki, zaka­marki i stra­szył dzieci, które zapła­kały, roz­bu­dzone ze snu.

Maciej doszedł do placu, zatrzy­mał się przy studni, czknął. Potrzeba była paląca, bo piwo ponow­nie dało o sobie znać, więc oparł się o płot i wysi­kał mię­dzy deski, tro­chę po nich i tro­chę po nogaw­kach.

— Lejesz na płot Otta, wiesz o tym? — zapy­tał Wala­sek wra­ca­jący z pustymi kuflami nie wia­domo skąd.

Maciej ponow­nie czknął i pod­cią­gnął spodnie.

— Ta — stwier­dził i zachwiał się.

Popa­trzył w okna Ottów, z któ­rych dobie­gały przy­tłu­mione pijac­kie odgłosy.

Spu­ścił głowę i sap­nął.

— Podoba ci się? — zapy­tał nagle Wala­sek, mając na myśli Emi­lię.

Maciej odwró­cił się do niego.

— Ta — odparł, mając na myśli Zosię.

— To się z nią ożeń — zapro­po­no­wał Ignacy — ale naj­pierw byś musiał wytrzeź­wieć.

— Mówisz? — Kisiel mach­nął ręką. — E, nieee, z nią to nie… Cho­ciaż, przy­znam, że… A, może jutro…

Obszedł stud­nię i ruszył dalej, ale w tę samą stronę, z któ­rej przy­szedł.

— Syn boży w żło­bie leży, by zba­wić ludzki ród…

* * *

W pobli­skiej cha­łu­pie, w sąsiedz­twie Ottów, wszyst­kie okna były otwarte.

Lusia odpo­czy­wała w obję­ciach Michala, paląc papie­rosa i nie­wpraw­nie przy­trzy­mu­jąc go kąci­kiem ust.

— Strasz­nie fał­szuje — stwier­dziła.

— Umm…

Michal zanur­ko­wał głową pod pie­rzynę, a Lusia zaczęła chi­cho­tać.

Śpiew Kisiela umilkł w dali. W izbie u Michala Harvana było gorąco od ocie­ra­ją­cych się w pościeli ciał.

— A to? — zapy­tała Lusia. — Jak się nazywa?

Harvan ujął pierś Lusi w dłoń.

— Sýkorka — odpo­wie­dział, a Lusia znów się roze­śmiała.

— Sikorka, sikorka…

Nagle na stry­chu dały się sły­szeć kroki, deli­katne, ale wyraźne, prze­ry­wane stu­ko­tem, jakby ktoś knyk­ciem pukał w drewno.

Kobieta popa­trzyła w górę.

— Cały czas tam jest?

Michal potwier­dził i przy­ci­snął ją cia­łem.

Zasnęli późno.

Nad ranem na stry­chu uchy­liła się klapka w dachu. Roz­legł się dźwięk, jakby ktoś strze­py­wał mokre prze­ście­ra­dła.

Klapka zapa­dła cichutko.

Michal otwo­rzył oczy i obu­dził Lusię. Poka­zał na okno, za któ­rym sza­rzało niebo. Lusia wstała bez słowa, wci­snęła do uszu zatyczki, narzu­ciła chu­stę na ramiona i wyszła tyl­nym wyj­ściem, schy­la­jąc się przy pło­cie. Po cichu weszła do swo­jego domu, w któ­rym szczę­śli­wie tej nocy nie było jej męża.

ŚWIT

1

Brzask ciur­kał do wsi wol­niutko, dole­wał koloru do czerni, aż zalał pola, drogę, kawa­łek lasu w oddali i wydo­był domy, które wynu­rzyły się naraz z sza­ro­ści.

U orga­ni­sty pod scho­dami do piw­nicy znaj­do­wała się wnęka – tu urzą­dzone było posła­nie: stary chod­nik, sien­nik i koce. Emi­lia i Peter zasnęli, gdy pijacką burdę zastą­piła rzewna melo­dia skrzy­piec, a potem mszalny zaśpiew, który zgasł nagle jak ognik świecy.

Nad ranem pia­nie koguta ostro prze­cięło powie­trze, zadrżało pod nie­bem w wyso­kiej fra­zie i gwał­tow­nie spa­dło. Nastała cisza, potem ode­zwały się ptaki i stop­niowo od ziemi oży­wały trawy, drzewa i na końcu niebo.

Emi­lia zbu­dziła brata, wyszli z piw­nicy razem, stą­pa­jąc ostroż­nie.

W domu pano­wała jesz­cze ciem­ność. Smród papie­ro­sów uno­sił się w powie­trzu razem z opa­rami alko­holu, a w pokoju przej­ścio­wym kawałki poła­ma­nego krze­sła mie­szały się ze szkłem z roz­bi­tych bute­lek. Prze­kra­dli się na pal­cach przez szkło i weszli do kuchni. Na pod­ło­dze, wśród roz­sy­pa­nych kar­to­fli i mąki leżał na wznak dzia­dek, w mokrych od moczu spodniach. Emila cof­nęła się odru­chowo. Joseph patrzył w sufit, na bla­dej twa­rzy wykwi­tły jaskra­wo­ró­żowe rumieńce, a płatki uszu oble­piała przy­schnięta krew.

— Nie miał zaty­czek — szep­nął Peter.

— Pomóż mi. — Emi­lia ruszyła do dziadka i razem go pod­nie­śli.

Udało im się dowlec starca do łóżka, roze­brać z brud­nego ubra­nia. Buchał od niego gorąc. Zakasz­lał głę­boko, rezo­nu­jąco, ale uło­żony na boku, przy­kryty koł­drą, zasnął.

— Pójdę na para­fię, popro­szę Rojową o jakieś zioła, trzeba mu coś dać. — Emi­lia wsu­nęła drew­niaki.

Peter spiął się i usiadł na niskim sto­łeczku pod pie­cem.

— Wróć szybko.

* * *

Jakub wes­tchnął i ruszył. Nie oglą­dał się już, kij podróżny robił w pia­chu dziury, które od razu zasy­py­wały się z powro­tem, tak jak ślady jego stóp.

2

Cią­gnie po nogach; niby sier­pień, a ran­kiem od gór chłodno. Skrzyp­nęła pod­łoga. Po drew­nie śli­zgnął się mrok, zaraz wci­snął się w szparę i znikł. Agata Rojowa prze­krzy­wiła głowę, spoj­rzała w kąt, ale nic nie dostrze­gła. Bose stopy oparła o weł­niane skar­petki leżące na supeł­ko­wym chod­niku pod łóż­kiem. Wielki paluch w pra­wej sto­pie prze­krzy­wił się do środka w stronę dru­giego palca, zaha­czał o niego żół­tym paznok­ciem i wyglą­dał jak krzywy ząb. Poru­szyła sto­pami, schy­liła się i prze­su­nęła paluch na swoje miej­sce. Nie chciał słu­chać i wró­cił do swo­jego zwy­kłego uło­że­nia. Pod­wi­nęła stopę, poma­so­wała.

Znów usły­szała śli­zga­nie i jesz­cze sze­lest, jakby ktoś gra­bił suche liście. Ode­pchnęła się od kra­wę­dzi łóżka i dźwi­gnęła ciało na nogi. Zabo­lało.

Przy­trzy­mała się zagłówka, pokrę­ciła chwilę stopą przy pod­ło­dze. Do przodu spły­nęły jej dłu­gie włosy, szare, prze­ty­kane siwymi pasmami, i przy­kryły ją całą. Odgar­nęła je nie­cier­pli­wie i ujęła dwa gał­ganki zwi­nięte w supełki. Krzy­wiąc się, wło­żyła je do uszu, a potem pode­szła do okna. Niebo było jesz­cze mętne i nie­doj­rzałe. Naprze­ciw, po dru­giej stro­nie sze­ro­kiego placu wyło­żo­nego kocimi łbami, ciem­niał muro­wany kościół, nie­zbyt duży, lecz oka­zały, z porząd­nym dachem i kopułą nad pre­zbi­te­rium. Sza­rawy przed­świt wysu­nął spod progu długi, nie­re­gu­larny pół­mrok, pcha­jąc w przód cień kościoła i zwę­ża­ją­cej się ku górze dzwon­nicy, z nie­du­żym dzwo­nem o wyso­kim brzmie­niu. Z lipy obok niej dał się sły­szeć poje­dyn­czy ptasi ćwierk, który wyrwał się, wzniósł i zamarł w ocze­ki­wa­niu. U stóp drzewa mokrzała przy­klap­nięta rosą trawa, a poni­żej wznie­sie­nia, na któ­rym stały kościół i ple­ba­nia, snuła się let­nia mgła, roz­ma­zu­jąc kon­tury domów i zapo­wia­da­jąc nad­cho­dzący gorąc.

Rojowa wychy­liła się przez okno i dostrze­gła syl­wetkę świę­tego Nepo­mu­cena, który zatrzy­mał się pod lipą. Ptak ode­zwał się znowu. Święty przed­rep­tał w miej­scu parę razy i zgar­nia­jąc fałdy rokiety, wgra­mo­lił się na górę kamien­nego postu­mentu. Ptak sfru­nął na trawę i roz­darł się wnie­bo­głosy. Nepo­mu­cen przy­tu­lił krzyż jezu­sowy i zapie­czę­to­waną kopertę, po czym zamarł, wzno­sząc oczy ku niebu.

— Zaś cie ponio­sło, czor­cie jeden — mruk­nęła. Skoń­czyła zapla­tać długi war­kocz, trza­snęła oknem i zacią­gnęła grubą firanę.

Wło­żyła pospiesz­nie na płó­cienną halkę spód­nicę, marsz­czoną koszulę i czarną zapa­skę. W lędź­wiach ją brało, stęk­nęła, masu­jąc krzyże. Żeby tylko nie dziś, powie­działa do sie­bie, nie mam czasu.

Zanim wyszła z izby, odwró­ciła obra­zek na ścia­nie przo­dem do pokoju, żeby Chry­stu­sik miło­ściwy popa­trzył sobie znowu na świat, po czym postu­ku­jąc drew­nia­kami, wyszła prze­pło­szyć myszy śpiące po kątach. Po ciemku wla­zła w miskę kota, która nie wia­domo skąd się wzięła na środku przej­ścia. Rojowa zaklęła pod nosem i prze­su­nęła ją nogą.

W kuchni ponow­nie usły­szała sze­lest. Zaj­rzała pod stół, za piec, ale nic nie­po­ko­ją­cego nie zoba­czyła. Dwa koty – jasny i ciemny – leżały roz­cią­gnięte leni­wie; unio­sły głowy na jej widok.

Agata otwo­rzyła drzwi na zewnątrz i pokuś­ty­kała do wygódki ukry­tej w głębi podwó­rza, którą malow­ni­czo osła­niał czarny bez i krzaki jaśminu, pozba­wione już prze­kwi­tłego kwie­cia. Za nimi koń­czyła się pose­sja ple­ba­nii i stał płot oddzie­la­jący podwórko od łąk scho­dzą­cych nad płyt­kie roz­le­wi­sko stru­mie­nia. Rojowa posie­działa chwilę w wygódce, po czym zamknęła sta­ran­nie drzwiczki z okien­kiem wycię­tym w kształ­cie ser­duszka i zabie­ra­jąc po dro­dze garnki, które suszyły się na pło­cie, zawró­ciła do domu. Hory­zont bar­wił się poma­rań­czowo. Poczuła na policzku powiew, jak ude­rze­nie suchego pyłu, gorą­cego od słońca; roz­legł się sze­lest liści i przez piw­niczne okienko wylazł obcy kot, dzi­waczny, łaciaty, z wydłu­żo­nym lisim pyskiem i obcię­tym ogo­nem; poru­szył kwia­tami pod murem i znik­nął. Rojowa zmarsz­czyła brwi; kot był nie­chyb­nie inklu­zem, a te nie wycho­dziły ni­gdy na świa­tło. Poczuła nie­po­kój i pocią­gnęła nosem, powę­szyła. Latryna i maje­ra­nek, nic nowego.

W kuchni było jesz­cze mroczno, piec wystygł przez noc zupeł­nie, więc trzeba było zacząć od usu­nię­cia popiołu. Pod­sta­wiła wia­dro i jęła wygar­niać spa­le­ni­znę, sta­ra­jąc się nie hała­so­wać za bar­dzo ze względu na gości pro­bosz­cza, dwie jego sio­stry z dziećmi. Wszy­scy zostali zaopa­trzeni w zatyczki, ale Rojowa wie­działa, że Staś raczej ich nie używa. Dziwny dzie­ciak. Inny. Lubiła z nim prze­by­wać, a on lubił ją i czę­sto, gdy sie­dzieli obok sie­bie, wyglą­dali, jakby myśleli o tym samym.

Tym­cza­sem roz­le­gło się puka­nie w szybę, naj­pierw nie­śmiałe, potem gło­śniej­sze i wresz­cie do kuchni weszła z podwó­rza drobna młoda kobieta w bor­do­wej sukience, z wło­sami przy­cię­tymi pro­sto tuż nad kar­kiem.

Rojowa drgnęła, prze­stra­szona.

— Jezu­sie… Emi­lia! — sap­nęła.

— Pochwa­lony — przy­wi­tała się przy­była. — Puka­łam, ale nie otwie­ra­li­ście. — Poka­zała na uszy Rojo­wej, z któ­rych ster­czały białe węzełki.

— Aaa — ode­zwała się gospo­dyni i spoj­rzała w okno, gdzie jaskrawe słońce, które wresz­cie wymsknęło się zza hory­zontu, cięło obej­ście na pasma.

— Już piał. — Dziew­czyna poka­zała leżące na dłoni wła­sne gał­ganki.

— Aaa — powtó­rzyła Rojowa i wyjęła zatyczki. — Co cię przy­gnało o tak wcze­snej porze? — zapy­tała.

— Dzia­dek zacho­rzał. — Emi­lia przy­gar­biła się nieco — Macie co może?

— Co mu? — Kobieta odsta­wiła wia­dro, wytarła ręce i zakrę­ciła się przy kre­den­sie.

— Kaszle. Bar­dzo. Gorączka. — Dziew­czyna wzru­szyła ramio­nami i spu­ściła głowę.

— A ty? — spy­tała gospo­dyni, spo­glą­da­jąc spod oka.

Emi­lia nie odpo­wie­działa. Patrzyła w pod­łogę, mnąc w pal­cach mate­riał sukienki.

Rojowa wyjęła z kre­densu jeden z pęka­tych sło­jów sto­ją­cych w rządku i odsy­pała do zwi­nię­tego w rożek papierka zio­łowy susz. Potem wysu­nęła szu­fladę i dobyła pła­skie pudełko. Kopystką nabrała por­cję pach­ną­cej mazi i wło­żyła do osob­nego zawi­niątka.

— Sma­ruj. — Wska­zała poli­czek dziew­czyny. — Masz tu zioła. Zaparz łyżeczkę na gar­czek wrzątku i dawaj co sześć godzin, nie czę­ściej. A to mu połóż na poduszce. — Podała wiązkę ziół. — Tymia­nek i szał­wia, lepiej się oddy­cha.

Emi­lia kiw­nęła głową.

— Co to? — zapy­tała, wącha­jąc maść.

— A, zwy­kły pomor­nik, dobry na sińce. — Gospo­dyni strzep­nęła spód­nicę i dodała — kurę dziś biję na rosół. Jak się zrobi, odleję tro­chę, poślij Petera pod wie­czór, bo nie będę mieć czasu, żeby do was iść, dam słoik, dobre?

— Dzię­kuję, pani Rojowa. — Emi­lia dygnęła mimo­wol­nie.

— A Joseph świece zro­bił? Bo zapas się koń­czy.

— Nie-e. Wosk jest, bo Harvan przy­niósł, ale dzia­dek… — zacu­kała się.

— Powin­naś mu się posta­wić — wypa­liła Rojowa, a widząc spe­sze­nie Emi­lii, dodała szybko — no tak, ja wiem… Jakoś to będzie.

Emi­lia podzię­ko­wała jesz­cze raz i nie patrząc już na nią, wyszła pospiesz­nie.

Gorąca kula zna­cząca kra­wę­dzie wzgórz nio­sła upał i duchotę. Prze­świe­tlała pej­zaż, rodziła widma i pogłę­biała dłu­gie cie­nie, które skrócą się około połu­dnia i można się będzie w nie zapaść jak w czarną stud­nię.

Agata, która wyszła za Emi­lią na próg, przy­ło­żyła dłoń do czoła i osła­nia­jąc oczy, szu­kała na nie­bie wędrowca. Dostrze­gła Jakuba. Chęt­nie by go zatrzy­mała, ale nie dogo­ni­łaby go, nawet gdyby teraz, od razu, pobie­gła tą jasną łuną pro­sto w słońce. Chciała to zro­bić, ale nagle błę­kit zafa­lo­wał i Jakub znik­nął.

Oszu­ka­łeś mnie, Jaku­bie. Obie­ca­łeś po mnie wró­cić za rok lub dwa, a minęło już trzy­dzie­ści lat. Zesta­rza­łam się tu, uty­łam i mam coraz mniej siły, by opie­ko­wać się wsią. Nie wiem, jak długo jesz­cze dam radę.

Kobieta wytarła ręce w far­tuch, dło­nie napu­chłe żył­kami drżały.

Spoj­rzała na drogę. Zośka powinna nie­długo przyjść, pomy­ślała, jest dużo roboty.

Domy Krze­mien­nej, po dwóch stro­nach drogi, wyglą­dały jak korale nawle­czone na sznurki. Scho­dziły łagod­nie, zakrę­cały w prawo i wspi­nały się na kolejne wznie­sie­nie, by się w końcu roz­pro­szyć i znik­nąć tam, gdzie wiej­ski trakt łączył się z szer­szą arte­rią wio­dącą do naj­bliż­szego mia­steczka, do Suł­ko­wic, a dalej do Kra­kowa, który dla miesz­kań­ców Krze­mien­nej był miej­scem dale­kim i nie­do­stęp­nym jak Eden. Świe­cił w wyobraźni zło­tymi wie­żami kościo­łów, niczym sztuk­mistrz kusił nie­zna­nymi atrak­cjami i tyleż był tajem­ni­czy, co straszny.

Spod kościoła pod wezwa­niem Świę­tego Krzyża, poło­żo­nego naj­wy­żej we wsi, przy dobrej pogo­dzie widać było odle­głą pano­ramę Tatr, poła­maną linią zna­czącą hory­zont. Jed­nak w poran­nym świe­tle wszystko wyda­wało się jedy­nie dotknięte pędz­lem, jakby dopiero się sta­wało, było led­wie zaczę­tym szki­cem.

Kogut sie­dzący na daszku nad świę­tym Nepo­mu­ce­nem odpro­wa­dził Emi­lię nie­chęt­nym wzro­kiem; nastro­szył gra­na­towe pióra, dzio­bem wygła­dził lotki i skro­biąc dla rów­no­wagi pazu­rami, otwo­rzył gar­dło, z któ­rego nie dobył się już żaden dźwięk, choć ptak nacią­gnął mocno szyję. Splu­nął więc tylko syczącą śliną, a potem roz­ło­żył skrzy­dła i wzbił się nad cha­łupy.

Jego lot był ciężki, cień inny niż zwy­kłych pta­ków, bar­dziej nasy­cony, gęsty, jakby po ziemi sunął lejący się kleks z powi­deł śliw­ko­wych. Nurk­nął nisko, wzbił się znowu i przy­siadł na cem­bro­wi­nie na placu. Cze­kał.

3

Michal Harvan wyszedł przed dom, na ganek pach­nący cie­płym drew­nem i żywicą. Upił z kubka i odsta­wił go na sze­roką barierkę. Dzień zapo­wia­dał się gorący, wró­ble już kąpały się w pia­sku, a ostre pro­mie­nie słońca wci­skały w każdą szparę. Michał odcią­gnął spodnie w kroku, wolno wyjął z kie­szeni machorkę i bibułkę. Skrę­cił papie­rosa, popa­tru­jąc to na niebo, to na drogę. Za wcze­śnie jesz­cze, żeby jechać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki