Poprawiny - Halina Grochowska - ebook + książka

Poprawiny ebook

Halina Grochowska

0,0

Opis

Znana z poprzednich powieści Haliny Grochowskiej "Pokłon" i "Poklask" Zuzanna wkroczyła w dorosłe życie, podejmując, załatwioną za wydziergany przez jej mamę sweterek, pracę urzędniczki. Zdaniem podwórkowych kumoszek w biurze jest cieplutko, czyściutko i wystrojona jak motylek piękność może zrobić karierę. Złapie jakiegoś inżyniera i zostanie potem panią domu, zamiast przez całe życie urabiać się po łokcie w fabryce.

Bohaterowie "Poprawin" przekonają się, jak ich wyobrażenia o małżeństwie i rodzinie mają się do jakże skomplikowanej rzeczywistości lat 70-tych ubiegłego wieku i jak naprawdę jest z sojuszem robotniczo-chłopskim w epoce PGR-ów, do których, jak uważano, wysyła się ostatnich mętów na resocjalizację.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




POPRAWINY

wydanie pierwsze,

ISBN 978-83-67348-02-7

©Halina Grochowska i Wydawnictwo Agrafka 2022

redakcja i korekta

Anna Jakubek

Skład i łamanie

Teresa Witkowska

Okładka

Krzysztof Fabrowski

druk i oprawa

Partner Poligrafia

wydawca

Wydawnictwo Agrafka

ul. Macierzankowa 15; 64-514 Przecław e-mail: [email protected]

www.wydawnictwoagrafka.pl

Dla mojej wnuczki Alicji

Miasto

Do godziny piętnastej

Zuzannę wkręcił do biura brat znajomej jej mamy.

Za załatwienie sprawy dla tej znajomej mama Zuzanny zrobiła na drutach śliczny sweterek.

Bez problemów i jakichkolwiek znajomości można by było dać Zuzannę do produkcji na taśmę. Tam trafiały też dziewczęta wykształcone – nawet po technikum! Ale ostatecznie biuro to biuro!

– Co z tego, że w fabryce. Na akordzie zarobiłaby nawet o połowę więcej – rozważały co bardziej ży-ciowe kumoszki i miały sporo argumentów na wyż-szość pracy umysłowej nad fizyczną.

– W biurze się tak nie umęczy. W biurze cieplut-ko, czyściutko, widno – nie tak, jak w zaułkach fa-brycznej hali.

– W biurze może pojawiać się wystrojona jak mo-tylek. Nie musi wkładać jakiegoś fartucha albo kitla.

– W biurze może mieć polakierowane paznokcie, może poplotkować, wypić herbatkę.

7

– Przy takiej urodzie to może nawet zrobić karie-rę: złapać jakiegoś inżyniera i zostać potem panią domu, zamiast przez całe życie urabiać się po łokcie w fabryce.

Praca w technicznych, inwestycyjnych i admini-stracyjnych sektorach kombinatów – zwłaszcza tych wielkich, sztandarowych (za wczesnego Gierka) –

bywała bardzo nużąca. Trzeba było co rusz podjąć jakiś zajmujący temat, by nie skonać z nudów albo

– co nie byłoby dobrze widziane przez kierownictwo

– nie pozasypiać przy biurkach.

Zainwestowane środki pozwalały zatrudnić na biurowych stanowiskach trochę więcej pań i panów, niż to było konieczne. Działo się tak najprawdopo-dobniej dlatego, że zdaniem góry na rozwój kombinatów trzeba patrzeć optymistycznie i zakładać ich dalszy rozwój. Zresztą po skompletowaniu kadry administracyjno-przygotowawczej bardzo często okazywało się, że ze względów rodzinnych albo to-warzyskich, albo jeszcze innych, trzeba by komuś z krewnych ważnej osoby załatwić pracę. W miarę dobrą, więc najlepiej biurową. Wtedy dla uspraw-nienia efektywności jednostki gospodarczej zatwier-dzano sens utworzenia jeszcze jednego stanowiska referenta albo specjalisty.

8

Tam, gdzie zatrudniono Zuzannę, na załatwienie spraw związanych z obowiązkami służbowy-mi wystarczało poświęcić jedną, góra dwie godziny dziennie. Na zwykłe pogaduszki o tym, co u kogo, wystarczyła godzina, najwyżej dwie, a tu trzeba jakoś do tej piętnastej dotrwać. Tak, żeby nie nabawić się przez wypalenie nadmiernej liczby papierosów bólu głowy.

W piątki, po czwartkowych filmach kryminalnych, trochę czasu schodziło na opowiadaniu treści odcinków z greckim porucznikiem Kojakiem albo angielskim detektywem Świętym, aby zrozumieli do końca intrygę ci, którzy przy oglądaniu wczorajsze-go odcinka byli nieuważni albo coś przeoczyli. We wtorki próbowano zanalizować treść poniedziałko-wego Teatru Telewizji, a w pozostałe dni tygodnia trwały dyskusje nad losami innych filmowych bo-haterów. Najchętniej tych z francuskich albo amery-kańskich filmów.

Miło było wieczorami godzinę albo dwie popatrzeć w telewizor. Obejrzeć choćby na kryminalnych serialach przestronne apartamenty, wielkie, rozłoży-ste sofy, podświetlane barki, eleganckie, bo zawsze jakby świeżo od fryzjera i od krawcowej panie, nawet ta, która okazała się zabójczynią. Czasem ktoś, 9

co prawda, zauważył, że w pomieszczeniach pry-watnych, mieszkalnych kobiety są prawie zawsze w szpilkach, a panowie w świeżutkich garniturach, ale co tam! Dobrze przy telewizji zapomnieć o kolej-kach, ratach i pończochach do zacerowania.

Przeczekiwanie do końca pracy w biurze, do godziny piętnastej, czasem tak nużyło, że chętnie dzielono się spostrzeżeniami na temat nieobecnych.

W mniejszych grupkach i podgrupach odbywała się intrygująca szeptanina o niesprawiedliwości, ukła-dach i sitwach. Gdyby zresztą takich nie było, to przy nadmiarze wolnego czasu łatwo przychodziło takie stworzyć. Często prowadzona przy stojących w za-łomach korytarzy popielniczkach rozmowa przy dymku skutkowała zawiązywaniem się innych ukła-dów i sojuszy niż te, które właśnie wykryto. Chodziło o to, że w biurowej społeczności pod względem uposażenia, zakresu obowiązków i kompetencji nie było sprawiedliwości. Jakim cudem miałoby być sprawiedliwie, jeśli nigdy nigdzie nie da się do tego doprowadzić, aby każdy był zadowolony z takiej sprawiedliwości, jaką właśnie zaprowadzono?

W dniu wypłaty w okienku kasy wyłożona była lista płac. Szukając swojego nazwiska do pokwitowa-nia odbioru gotówki, każdy mógł uważnie przejrzeć 10

rubryki kolegów z wypisanymi kwotami poborów.

Nikomu nie przyszłoby do głowy wprowadzać aż ta-kiego wersalu, by utajniać zarobki. Przy ogólnej wie-dzy o tym, kto co robi i ile za to ma – zawsze było nad czym dyskutować. Zresztą sądzę, że zawsze będzie!

Najczęściej obgadywaną i krytykowaną za nieudol-ność osobą był zaopatrzeniowiec. Jeździł biedaczysko po hurtowniach i centralach z drobnymi upominkami od biura – paczkami kawy lub czekoladkami, żeby przyśpieszać tok realizacji zapotrzebowań, ale i tak mało kto jego dwojenie się i trojenie doceniał.

– Dlaczego tego nie ma, tamtego nie ma?

Kiedy tak złorzeczono zaopatrzeniowcowi, zna-lazł się ktoś sprawiedliwy i odezwał się:

– U mojej siostry w spółdzielni też narzeka się na zaopatrzeniowca i też podobno jeździ on z łapów-kami w delegacje, i też niewiele udaje mu się załatwić. Twierdzi, tak samo jak nasza pani Danusia, że wszędzie jest wąskie gardło, że nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie.

Jeszcze jeden temat w biurze, w którym zatrudniono Zuzannę, był bardzo długo aktualny – która usidli nowego, przystojnego inżynierka odpowie-dzialnego za przygotowanie produkcji w zakresie budowlanym.

11

Pracownicy biura zaczęli zadawać sobie to pyta-nie wtedy, kiedy nagle co niektóre młodsze, nieza-mężne jeszcze koleżanki zaczęły się stroić i trochę dziwnie zachowywać. Zuzanna i Bogusia na przykład na wyścigi biegały sobie w kierunku biura tech-nicznego – mówili od kilku miesięcy złośliwcy. Obie młode kobiety grały w te swoje podchody świado-mie, z premedytacją, a nawet z rosnącą determinacją.

Bogusia tak Władkowi wprowadzała kolejne do-kumenty do dziennika prowadzonych prac remon-towych, żeby jak najczęściej zawracać głowę inży-nierowi. Zuzanna zaś pożyczała i odnosiła wspólny czajnik elektryczny tak często, jak się dało. Wcho-dziła krokiem najlżejszym, jakim tylko potrafiła. Po prostu przyfruwała. Jakiś metr od biurka Władka robiła coś podobnego do połówki piruetu po to, żeby strzelić oczyma ze starannie umalowanymi rzęsami, prześlizgnąć się wzrokiem i skromnie spuścić po-wieki. Nie zdawała sobie sprawy, że identyczny co do ułamka sekundy i co do geometrii gestów taniec godowy wykonywała przed laty jej matka. Tak samo mocno chciała spodobać się ślicznemu i zamożne-mu chłopakowi sprzedającemu w sklepie. Tak samo usilnie i bezskutecznie starała się ukryć zauroczenie.

Tak samo było ono dla otoczenia czytelne, bo tak 12

samo matkę Zuzanny, jak i teraz samą dziewczynę zdradzał rumieniec.

– Jest coś na rzeczy w tych częstych wizytach w biurze planowania produkcji jednej i drugiej ry-walki – zauważył ten i ów z Wydziału Inwestycji i Przygotowania Produkcji Kombinatu. Ten i ów próbował oszacować, która z pań wychodzi stamtąd bardziej zarumieniona, i wywnioskować na tej pod-stawie, jaką ma szansę na zdobycie chłopaka.

Ta rozgrywka miała tyle samo kibiców po wszystkich stronach. Mówiono wiele, a nawet bardzo wiele bzdur.

– Tak popatrzeć na mężczyznę to wstyd. Ja w cza-sach młodości bym się wstydziła robić takie podchody i takie maślane oczy – komentowała pani Stefa z bufetu, w którym zza kontuaru mogła niejedno do-słyszeć i dopatrzeć.

– Ona akurat powinna mieć na temat przyzwoitych i mniej przyzwoitych zachowań najmniej do powiedzenia – podśmiewali się młodsi pracownicy wydziału. – Z obfitym zarostem na twarzy, potęż-nym nosem i pięćdziesiątką na karku pozostawało jej już tylko gorszenie się i obgadywanie młodych –

wynikało z komentarzy narybka.

– Zazdrości młodym.

13

– Co ona może pamiętać z czasów, kiedy to do niej się zalecali, skoro było to bardzo dawno.

– Niemożliwe! Nie sadzę, żeby ona kiedykolwiek miała możliwość wodzenia na pokuszenie – wtóro-wały dwie panienki z księgowości, nieujawniające niechęci do rywalizujących o względy Władka koleżanek, bo same też miały nadzieję (może nie od razu) zwrócić na siebie uwagę przystojnego chłopaka.

Raz jeden wytypowana do zdobycia względów u Władka nie została ani Bogusia, ani Zuzanna, tylko Kasia, która siedziała w księgowości. Tam dziewczyny nigdy nie miały nadmiaru wolnego czasu. Kasię rzadko widywano na korytarzach biura. Do księgowości czasem zaglądał Władek. Jako jedyna zwracała się do niego na „pan”. Kasia i Władek zawsze rozmawiali ze sobą oficjalnie, bardzo sztucznie, jakby mieli coś do ukrycia.

– Tak właśnie bywa u tych, którzy mają się ku sobie. Tacy przecież usiłują zachowywać się, jakby nigdy nic, tylko nigdy to im nie wychodzi – stwierdził

samozwańczy znawca kobiet, pan Ziutek.

– Ziutek zawsze usiłuje być oryginalny i udaje mądrzejszego od wszystkich innych – podsumowa-no cichaczem spostrzeżenie kolegi.

– To on powinien za nimi latać, nie odwrotnie –

mówiły kobiety niezaangażowane w farsę.

14

– Twardy chłopak tak łatwo się nie da – mówili mężczyźni.

– Nie dość, że przystojny i inżynier, to jeszcze ma auto!

– Ciekawe, ile by dziewczyn za nim biegało, gdy-by nie ten nowiutki maluch.

– Coś ty! Jakie auto, jakie auto! Przecież maluch to jeszcze nie auto, tylko produkt autopodobny, tak jak masłopodobne margaryny są podobne do masła.

– Zawsze to auto. Można dziewczynę gdzieś za-wieźć, zamiast szlifować w nieskończoność bruk na deptaku od kina Newa i stawu z łabędziami do tea-tru, kina Nysa i do ratusza.

– Wywieźć maluchem można, ale grzeszyć w nim to już niespecjalnie. Za mało miejsca.

– Zuzanna u Władka nie ma szans. Owszem, jest ładna, ale zbyt narowista – odezwał się zbyt mało zarabiający, by mógł z poborów zaoszczędzić na auto, pan Ziutek.

Pamiętał, jak ta dziewczyna doprowadziła do tego, że został roztrzaskany dziurkacz. Do takich nerwów go wtedy przywiodła, że i później, po upły-wie tygodni, chętnie jeszcze raz by czymś w nią rzu-cił. Najlepiej tak, żeby trafić.

15

– Pewnie ma diabła pod spódnicą! Dała mu po kryjomu i zwiodła.

– Skąd możesz wiedzieć! To taka miła dziewczyna

– odezwał się starszawy już kierownik pracowni.

– One wszystkie udają niewinne owieczki, a w swoim czasie pokazują rogi.

– Rozkładają nogi? No to co, po to są… – Kierownik nie dosłyszał dwóch ostatnich słów, ale i tak mu się zgrabnie zripostowało.

– Tak… Śpieszy się panienkom. Niektóre są tak napalone, że aż wstyd.

– No i co z tego. Młode, ładniutkie, to co się dziwić.

– Kierownik księgowości inwestycyjnej nie podzielał

obrzydzenia do kobiecej pożądliwości. – Przecież na-sze dziewczyny to też istoty żyjące – głośno myślał.

– Zresztą od kochania nikt nie umarł, co najwyżej się urodził – po namyśle dokończył dyskusję.

Guziki do sweterka

Powiew luksusu wnosiła do biura Bogusia, najlepiej ubrana dziewczyna wydziału. Kończyła zaocznie zielonogórskie WSI. Jako o mało co inżynier miała stanowisko specjalisty w przygotowaniu produkcji. Sporządzała kosztorysy. Uważała, że przy takiej 16

pozycji zawodowej jest zobowiązana do wyróżniają-cej się powierzchowności. Miała na sobie wszystko najnowszej mody i próby. Prezentowała się jak lalka z ekranu telewizora. Jak jedna z bohaterek serialu

„Święty”. Choćby ta najważniejsza, ta, która na koniec odcinka okazała się morderczynią.

Bogusia pierwsza na całym wydziale miała płaszcz z ortalionu, koronkową sukienkę i mohero-wy sweterek. Płaszcze z ortalionu miała nawet dwa

– najpierw taki jak wszystkie, bo koloru butelkowej zieleni, a potem inny, pewnie z Peweksu, bo granato-wy. Skórzaną minispódniczkę (z dermy, ale bardzo dobrze udającą skórę) też miała w całym kombinacie pierwsza. Wywoływała wysoką jakością wszystkie-go tego, co miała na sobie, podziw i narzucała dy-stans. Na pierwszy rzut oka robiła wrażenie takiej, która z byle kim się nie zadaje. Wyglądała na sekre-tarkę naczelnego dyrektora jakiejś wielkiej instytucji.

– Jak ona to zdobywa? – ciekawiły się dziewczęta z biura.

– Kto jej to wszystko wystał? – szeptano czasem.

Pewnego dnia stało się coś, co spowodowało, że koleżanki biurowe przestały tak bardzo podziwiać elegancką Bogusię. Jej czar prysnął. Ktoś puścił wia-domość, że mieszkająca przy rodzicach panienka 17

wszystkie swoje pobory wydaje na ciuchy, nie dzie-ląc się nimi z rodzicami. Plotka nie wywołała szcze-gólnej zawiści ani potrzeby potwierdzenia. Raczej politowanie.

– Jak ona sobie w prawdziwym życiu poradzi? –

szeptały najbliższe przyjaciółki Zuzanna i Katarzyna.

Zuzanna oddawała prawie całą wypłatę matce. Inaczej by nie mogła. Też chciała być elegancka. Kiedyś udało jej się kupić całkiem przyzwoitą podkoszulkę.

Przez pół roku muliną haftowała przy dekolcie i przy rękawach przekalkowany z pożyczonej „Burdy”

wzór, żeby upodobnić ją do takiej żurnalowej.

Przeciwieństwem Bogusi – nie tyle pod względem elegancji, bo ubrana zawsze schludnie i gustownie, co w nadążaniu za modą – była Katarzyna. Właściwie to czasem jakby nadążała – ale ledwie, ledwie. Ostatnia ze wszystkich miała bluzkę z kryształków, ostatnia nosiła sukienkę z bistoru, ostatnia miała płaszcz z ortalionu. Za to jako jedna z pierwszych zrobiła sobie szydełkiem torbę ze sznurka do snopowiązałek.

Z tym sznurkiem było tak, że kiedy był potrzebny, to go brakowało, ale kiedy już go dostarczyli – to w nadmiarze. U Kasi na wsi, w Letnicy, po żniwach jeszcze została cała szpula. Dziewczyna miała na robótkę codziennie po kilkadziesiąt minut w czasie 18

podróży. Dojeżdżała pociągiem ze swojej wsi cztery stacje. Odjazd pociągu miała pół godziny po zakoń-czeniu dnia pracy. Tylko tyle, żeby zdążyć.

Jej starsza siostra Zosia była siostrą oddziało-wą w dużym wojewódzkim szpitalu. Uchodziła za bardzo elegancką kobietę. Dla Katarzyny stanowiła żywy przykład na to, że z miastowymi można sobie poradzić. Zosi droga ze wsi do miasta kojarzyła się z szosą, którą rodzice albo rodzeństwo odprowadza-li ją w niedzielę wieczór na stację kolejową. Stamtąd jechała do swojego internatu dla uczennic liceum pielęgniarskiego w Zielonej Górze. Przez całe życie zapamiętała ten odcinek szosy jako najpiękniejszą trasę na świecie.

Zawsze ktoś niósł torbę ze słoikami z domowym smalcem albo peklowaną wieprzowiną. Zawsze za-opatrywano Zosię w kawałek upieczonego w pie-cu placka – najczęściej drożdżowego z kruszonką.

Zawsze wyściskano ją na pożegnanie. To ciepło od przytulenia się do mamy, taty, siostry albo brata nie pozwoliło zmarznąć nawet wtedy, gdy ten i ów miastowy potraktował Zośkę – dziewczynę ze wsi – lo-dowato. Zawsze ta szosa była dla niej piękna. Wios-ną i latem, kiedy wszystko kwitło i zatrzymywało wzrok bogactwem kolorów, postrzegała szosę jako 19

bajkowo piękną, jak w raju, natomiast kiedy szaru-ga, zamieć, plucha i zaspy – wtedy było tajemniczo i strasznie. Przy niepogodzie trzy kilometry stanowi-ły dla ambitnej Kasi po prostu wyzwanie.

Tylko na początku zamieszkiwania w internacie bywało jej smutno i obco. Jak przyjeżdżała na niedzielę do domu, to wcale nie żaliła się na to, że czasem krzywo na nią popatrzą. Na przykład wtedy, gdy odezwała się bardziej swojsko, z przyśpiewem.

Na szczęście zacięła się, zniosła przykrości i już po kilku tygodniach uchodziła nawet wśród miastowych koleżanek za swoją. Na szczęście w sześcioo-sobowym pokoju w bursie były jeszcze trzy wiejskie dziewczyny. Od początku zaczęły się bardzo często, aż za często, myć w łazience przypadającej na jedno piętro, pilnie uczyć, tak żeby przynajmniej nikt z na-uczycieli nie popatrzył krzywo, i już poszło.

Po znaczących spojrzeniach i uśmiechach, jakie koleżanki między sobą wymieniały, Zosia domyśliła się, że ma za długie spódnice, że zakłada zbyt grube pończochy, że powinna nosić beret, a nie chustkę i że guziki jej sweterka wcale nie są pod kolor.

Czas potrzebny na stanie się lubianą koleżanką i przekonanie do siebie miastowych okazał się krót-szy niż ten, w którym zmieniła swoje ubrania na 20

takie, jakie się nosi w mieście. Już przed maturą miała narzeczonego. Wzięła ślub w czerwcu – dwa tygo-dnie po zdaniu egzaminu dojrzałości, tydzień przed jego pójściem do wojska. Później też mieszkała w internacie, ale dla pielęgniarek, przy ulicy Jedności Ro-botniczej. Stała się panią z miasta.

Młodsza Katarzyna chodziła na dworzec PKP tą samą szosą, która wydeptała dla niej siostra. Też do-jeżdżała do internatu, odprowadzana przez bliskich.

Do towarzystwa w szkole i w bursie przystosowała się dużo szybciej. Przykład siostry dawał jej pewność siebie, a jej rady – jako siostry doświadczonej w opa-nowywaniu świata miastowych obyczajów i zasad

– pozwoliły uniknąć niektórych błędów. Były one zaskakująco proste.

– Nie próbuj przede wszystkim ukrywać swojej wiejskości – napominała Kasię Zosia. – Wcale ci to nie zaszkodzi, jak otwarcie przyznasz się do tego czegoś dobrego, czego wieś cię nauczyła i co ci przeszka-dza być miastową. Nie przejmuj się głupotą innych.

Śmieją się z kiszenia kapusty – niech się śmieją. Jeśli chcą ujawniać swoją głupotę, to trudno. Bądź po-nad to. Wiesz swoje i tego się trzymaj! Choćby tego, że ty więcej potrafisz zrobić w kuchni niż miastowe. Umiesz zakisić kapustę? Umiesz! A miastowe?

21

Nie byłabym tego pewna. W kuchence w internacie pokazałam, jak się robi prawdziwy twaróg. Poczę-stowałam wtedy tym twarogiem wychowawczynię i panią Józię z portierni. Jak chwaliły! Dokładnie roz-ważaj, kiedy warto z miastowych koleżanek wziąć przykład, a kiedy nie, bo wcale nie muszą być mądrzejsze od ciebie.

– Zazdroszczę wam, że codziennie w drodze do pracy możecie obejrzeć wystawy sklepowe i ładnie ubrane dziewczyny – zwierzyła się kiedyś Katarzyna w biurowych pogaduszkach.

– Zostań kiedyś po pracy w mieście i rozejrzyj się

– namawiały koleżanki, gotowe przenocować dziewczynę, żeby nie narażała się na powrót do domu noc-nym pociągiem.

Kasia obiecywała, że kiedyś naprawdę skorzysta z możliwości zrobienia zakupów w mieście. Zawsze było „nie jutro” i jeszcze „nie w tym tygodniu”…

Od roku zakładała te same dwie spódnice, tylko trzy bluzki na zmianę i od trzech lat jeden płasz-czyk. Jeden z jej sweterków był kiedyś postrzegany jako dwa różne. Było to tak: mama Kasi przez zimę wydziergała na drutach śliczny rozpinany z przo-du na siedem guzików blezer. Guziki kupił w mieście jej tato. Zrobiłby wszystko dla córek, żeby tylko 22

miały lepiej od rodziców i stały się już całkiem miastowe. Nie zważał na podśmiewanie się sąsiadów z tego, że chłop bierze się za załatwianie babskich spraw. Na przykład takich jak kupienie guzików do sweterka. Stał za tym sprawunkiem prawie godzinę, bo rzucili moherową włóczkę. Usłyszał w kolej-ce głosy, że nie powinien tu stać, bo jeśli mężczyzna stoi za damskimi drobiazgami, na których nie ma prawa się znać, to na pewno chce wykupić chodli-wy towar na spekulację.

– Pewnie dla całej wiochy będzie chciał włóczki nakupić.

– Wystają całymi rodzinami, bo w polu o tej po-rze robota skończona, a potem sprzedają na targowi-skach po wyższej cenie.

– Pani zna się na spekulowaniu, więc na pewno kupuje na handel! – odciął się zupełnie trafnie Jakub.

– Proszę nie sprzedawać więcej niż dwa motki.

– Co pani wygaduje – odezwała się kobieta z ko-lejki – dwa motki wystarczą tylko na szalik. Jak któ-raś chce sweter, to nie wystarczy.

– Na sweter wystarczy pięć.

– Nie wystarczy pięć. Musi być siedem.

Za sprzedawaniem większej liczby atrakcyjnego towaru byli kolejkowicze blisko lady, bo spodziewali 23

się, że dla nich wystarczy, natomiast ci przy drzwiach sklepu albo jeszcze na ulicy przed sklepem chcieli re-glamentacji, żeby i im się dostało.

Tato Katarzyny, Jakub Bartosz, w czasie powyż-szej wymiany zdań był już w połowie ogonka, kiedy zdał sobie sprawę, że ma okazję zdobyć coś bardzo atrakcyjnego dla żony albo córki. Podał ekspedient-ce w sklepie kartkę z zapisem „Siedem guzików do zielonego swetra” i dostał je. Miały jakby zielony od-cień, ale nie bardzo pasowały do sweterka, bo były z czterema dziurkami, więc raczej do zapięcia przy spodniach albo spódnicy. Mężczyzna poprosił jeszcze o pięć motków różowego moheru, ponieważ moher różowy szybciej znikał. Zrezygnował z kupna dla siebie nowych portek, zabrakło już czasu i pieniędzy.

– Co tam, stare się pozaszywa i będą dobre – po-cieszył się.

W domu okazało się, że w różowym nie będzie dobrze ani matce, ani córce. Guziki też nie bardzo pasowały. Przynajmniej w odczuciu Katarzyny. Koleżanki z biura też potwierdziły, że guziki nie są takie, jakie po-winny być. Za kilka tygodni, dyskretnie, żeby tato nie zauważył, wymieniła je. Przez jakiś czas usiłowała się ojcu w tym odświeżonym blezerze nie pokazywać…

Córki i żona nie miały serca powiedzieć ojcu prawdy, że 24

różowa przędza niepotrzebna, bo każda w rodzinie miała zbyt bladą skórę, żeby jej w różowym było do twarzy.

Wygnanie (1976 rok)

Czasem w Letnicy, wiosce Kasi Bartosz, pojawiała się u swoich kuzynów Janeczka, która też mieszkała w Zielonej Górze i pracowała w Polskiej Wełnie.

Pochodziła z wioski w województwie poznańskim o nazwie Dereniówka. Starsza od Katarzyny o kilka-naście lat Janeczka była dla niej żywym przykładem na to, że w mieście niekoniecznie musi być lepiej.

– Dobrze pójść do miasta, jak się ma już jakąś szkołę. Najlepiej z maturą. Inaczej będzie się siedzieć przy taśmie albo biegać przy krosnach w fabryce i robić na akord – tak wypowiadały się wiejskie koleżanki Janki wtajemniczone w jej historię.

– Te, którym się nie udało, nie będą się chwaliły.

Zamydlą oczy i już!

Jak było z Janeczką – wiadomo było to nawet każ-demu dziecku, tak w poznańskiej Dereniówce, jak i w Kurkach.

– Uwiódł ją i przepadł. Jasia została z pamiątką –

rozgłaszano i wyszeptywano w najróżniejszy sposób po chałupach.

25

Document Outline

_Hlk500492215

_Hlk500492304

_Hlk500492342

Miasto

Do godziny piętnastej

Guziki do sweterka

Wygnanie (1976 rok)