Październikowa pralnia - Halina Grochowska - ebook + książka

Październikowa pralnia ebook

Halina Grochowska

4,0

Opis

W ponurej epoce stalinowskiego PRL-u mieszkańcom zielonogórskiego podwórka sąsiedzka więź pozwalała wyjść cało z niejednej opresji, uzyskać dobrą radę, wsparcie w wychodzeniu z analfabetyzmu, a nawet sprowadzić uśmiech. Bohaterów powieści scaliła trudna codzienność, wzajemna pomoc w zdobywaniu nieosiągalnych w oficjalnej sprzedaży towarów, hodowli, w zamaskowanym na podwórku miejscu, królików czy wieprzka i podziału wykopanego przy zakładaniu podwórkowego warzywniaka skarbu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 273

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Październikowa pralnia

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-66915-29-9

© Halina Grochowska i Wydawnictwo Agrafka 2021

REDAKCJA I KOREKTA

Sylwia Lewandowska

II KOREKTA

Wioleta Żyłowska

SKŁAD I ŁAMANIE

Studio Grafpa

OKŁADKA

Krzysztof Fabrowski

DRUK I OPRAWA

Print Group

WYDAWCA

Wydawnictwo Agrafka

ul. Macierzankowa 15, 64-514 Przecława

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwoagrafka.pl

Dla mojej wnuczki Alicji

Spis treści
Wiosna rok 1952
Chórzystka
Podwórko
Wejście do ogrodu
Zasiać
Odwrócony kociołek
Warzywniak
Skarb
Po co jest dżdżownica
Po praniu
Żołnierka
Koszyczek z robótkami
Lokatorka
Byłyśmy grzeczne
Dwa numery
Mieć sąsiada
Niemowa
Lato rok 1954
Imieniny
Wiązanka i perfumy
Damą być
Pójść po ciastko (dzień imienin, godz. 10.00)
Piwonie i perfumy (godz. 16.30)
Nie garb się (godz.17.00)
Rosół (godz 17.15)
Za kotarą (godz.18.00)
Nie bądź kapusiem (godz. 20.00)
Upał
Ważne, żeby razem
Krawcowe
Wynajem
Powiernica
Wieczór
Niewybuch
Krzyś książątko
Jesień rok 1956
Winobranie
Odwilż w pralni
Będę dyrektorem
Dwa obiady
Napisanie życiorysu
Dostaniecie zaszeregowanie
Lusterko powiedz
Witaj na podwórku
Do domu z różami
Janinka pracująca
Łapówka
Kasztany
Łupiny
Tornister
Klucz
Króliki
Zima rok 1958
Pełno w skrzyni
Trzech
Choinka
Szare mydło
Lalka
Nieprawdziwy
Katastrofa
Przyjaciółka
Alfabetycznie
Poradnik techniczny
Podsłuchać
Zimowe urodziny
Nie musisz wiedzieć
Zatęskniłabym

Wiosna

rok 1952

Rodarowska Grażynka – lat 3,

Bożenka – lat 1,5,

Konieczyński Mariuszek – lat 4,Michałek – lat 2,Małgosia Stawarska – lat 12,Kaleta Justyna – lat 11,Krzysiu – lat 4,Kamil Wiktorski – lat 10

Chórzystka

Podwórko-kocioł, miało z trzech stron okna. We wiosenne i letnie wieczory okna otwierano na oścież, a parapety wyścielano poduszkami. Często bez poszwy, tylko w samych wsypach. Można było, wyglądając przez okno, wygodnie oprzeć łokcie i dyskutować z kumoszką z okna naprzeciwko. Jasia Rodarowska miała tego dnia wyraźnie dobry humor. Oparta na wyścielonym parapecie swojego okna chwaliła się tym, jak taniutko kupiła osełkę masła. Sąsiadki już dawno temu zaobserwowały, że Janinka potrafiła kilka razy okrążyć targowisko przy ulicy Fabrycznej, żeby kupić najtańsze i najświeższe masło.

– Naprawdę tak mało kosztowało?

– Naprawdę!

– Może było trochę mniejsze? – wyraziła swój sceptycyzm Ignasia z parteru.

– Jak rozwinęłam je z liścia, to rzeczywiście było trochę mniejsze.

– Wąchałaś czy świeże?

– Świeżusieńkie!

– Nie kazałaś przekroić i sprawdzić, czy w środku czasem nie ma czegoś innego? Kuzynka kupiła na targu masło, które w środku miało ugotowany kartofel.

– Nie sprawdziłam, ale wydaje mi się, że była to uczciwa kobiecina. Od dawna staje tam z masłem i serami.

– To ci się udało.

– Tak, bo miałam odłożone na masło, a kupiłam i masło, i jajka.

– Ile jajek?

– Dwa. Na jednym nasmażyłam placków ziemniaczanych i już był gotowy obiad, a drugie będzie na kolację dla dziewczynek.

– Jak się podzielą jednym jajkiem? Nie pobiją się?

– Tak podzielę, żeby nie było awantury.

– Jak podzielisz?

– Dodam mąki rozmąconej w mleku, posiekanej cebulki, naskubię szczypiorku z doniczki i usmażę jajecznicę.

– Sprytnie pani pomyślała. No to na pewno dziewczynki jakoś się pogodzą.

Uwaga sąsiadki była słuszna. Prawie już czteroletnia Grażynka i jej młodsza o dwa lata siostra Bożenka potrafiły o swoje się spierać do krwi. Młodsza miała słabsze piąstki niż jej siostra, jednak miała silniejszy głos. Starała się płakać i krzyczeć w miarę możliwości jak najgłośniej, po to, żeby dorośli właśnie nad nią się użalali, albo przynajmniej zwrócili uwagę na konflikt. Czasem, zanim rozległ się jej donośny płacz, wypowiadała ostrzeżenie.

– Bo będę płakać!

W dodatku wypracowała sobie specjalny rodzaj pisku. Takie swoje przejmujące do szpiku kości „iii… ii…”, które wszystkich wokół stawiało na równe nogi.

– Ma maleńka mocny głos – komentowali sąsiedzi.

– Na pewno zostanie chórzystką. Póki co, maleńka terrorystka robiła ze swojego aparatu głosowego użytek daleki od celów kulturalnych. Kiedyś dziewczynki towarzyszyły mamie w robieniu zakupów. Znalazły się w samym środku tłumu klientów w spożywczaku, do którego „rzucili” cytryny i pomarańcze. Dostawa była dwa tygodnie wcześniej uprzedzona. W Polskim Radiu, w radiowych wiadomościach wygłoszono komunikat o wypłynięciu z bratniego kraju – z Kuby, statku załadowanego cytrusami. Kupujący ustawili się w zakręconym ogonku i zrobił się tłok. Dwuletnia Bożenka poczuła się w nim niekomfortowo i załkała:

– Nie cie do lejki. Uuu. Cie do domu. Uuu. – Nikt specjalnie na płacz dziewczynki nie zareagował, więc stał się on głośniejszy.

Próby jej uspokojenia się nie powiodły. W swojej dziecięcej rozpaczy wydała z siebie najbardziej przejmujący pisk, jaki potrafiła. Głosik małej Bożenki okazał się nie do zniesienia dla stłoczonych i zniecierpliwionych kolejkowiczów.

– Proszę sprzedać tej pani z tym wrzeszczącym dzieciakiem, co tylko będzie chciała, bo nie wytrzymamy! – odezwał się podniesionym głosem jakiś neurasteniczny staruszek.

– Tylko nie cytryny, bo po nie właśnie stoimy. – Jedna z pań zachowała poczucie sprawiedliwości.

Nie tylko staruszek nie wytrzymywał głosiku dwulatki. Wszyscy przebywający w mocno zatłoczonym sklepie zapragnęli pozbycia się z niego głośnej beksy. Cały zgromadzony przed ladą tłum rozstąpił się, by przepuścić do sprzedawczyni panią Janinę z córeczką.

– Sprzedam po jednej cytrynie dla każdego dziecka, bo na pewno potrzebują witamin – odezwała się sprzedawczyni, dając zgromadzonym do zrozumienia, że tutaj to ona rządzi.

– Nie można jednej, żeby się podzieliły?

– Sprzedam po jednej!

Pani Janina skwapliwie kupiła to, co chciała, czyli chleb, mąkę, margarynę, zapałki i nawet dwie cytryny, i szybciutko opuściła sklep. Przed wyjściem jeszcze usłyszała złośliwy komentarz:

– Patrzcie, jaka to cwaniara! Wypożyczyła sobie cudze dziecko do robienia zakupów. Przecież gdyby to było jej własne, to na pewno potrafiłaby je uspokoić.

– Tak, tak. Przecież wcale nie dostało klapsów. Gdyby była ze swoim własnym, to by tak przylała, że gówniara zapomniałaby o wrzasku. Mieszkańcy podwórka podobnie jak stłoczeni klienci sklepu nie cierpieli głośnego wyrażania niezadowolenia maleńkiej Bożenki.

– To wycie jest gorsze od syreny strażackiej.

– Uspokójcie dzieciaka! – Szczepan nie pierwszy raz bardzo ostro reagował na charakterystyczne wysokie „c” małej. Szczepan-weteran szlaku od Lenino do Berlina, który wiele razy słyszał syreny alarmowe, świst pocisków i inne przejmujące do szpiku kości odgłosy wojny. Cierpła mu skóra przy każdym głośniejszymi dźwięku, takim, jaki wydawała z siebie ta wątła dwulatka. Parę dni temu maleńkie Rodarowskie przy obiedzie krzyczała bardzo głośno o ten trochę większy kawałek wątróbki, jaki dostała jej starsza siostra.

– Wolałbym słyszeć szwabską krowę niż ten pisk – skomentował kiedyś piszczenie małej Bożenki Zenon Konieczyński, przywołując równie bogatą co u Tomasza, wojenną przeszłość.

– Ja bym chciała usłyszeć „muuu”. U nas za Bugiem mieli przepiękne dorodne krowy, nie gorsze od niemieckich. – Pochwaliła się Ignasia Konieczyńska. – Wprost marzę i tęsknię…

– Ależ to nie o taką krowę chodzi1.

– Chodzi o to… – odezwał się Szczepan, weteran wojenny. – Co szwaby mieli na ruskie katiusze.? To o ich szafy chodzi. O te, co tak strasznie ryczały.

– Niemcy katiusze nazywali organami Stalina. – Podzielił się swoja wiedzą Staszek Stawarski. Ten, który wrócił z wojny z przeciwnej strony Europy, bo spędził u nich na robotach ponad dwa lata okupacji. Minęło już przecież sześć lat, a mężczyźni wciąż swoje. Każdy temat nakierowywali na wojnę, jakby jeszcze nie wyszli z okopów i dyskutowali o następnej, która podobno miała nadejść i do której jakby ich ciągnęło.

Natomiast kobiety rozprawiały o tym, co wykombinują na obiad i na kolację.

1Niemiecka wyrzutnia rakietowa z okresu II wojny światowej

Podwórko

Dobrze było majowymi i czerwcowymi wieczorami być razem. Powiedzieć, co która wystała, co ugotowała, co zjedli i co chcieliby zjeść albo ile jeszcze zostało do wypłaty. W tamtych latach wśród podobnie ubogich sąsiadów panowała tak daleko idąca szczerość, że nie kryli się z wysokością swoich zarobków wypisanych na paskach odbieranych przy wypłacie. Co innego, jeśli chodziło o dochody osiągane legalnie albo całkiem nielegalne przez drobny szwindelek.

Podwórko przy ulicy Daszyńskiego (od 1956 roku – przy ulicy Moniuszki) było zasłonięte od strony ulicy, że sąsiedzi nie krępowali się rozłożyć na nim ze swoimi domowymi zajęciami. Ci, u których okna nie wychodziły na podwórko, zajmowali na nim ławeczkę, przynosili na świeże powietrze stołki albo tak jak Tomasz Wiktorski dla swojego ojca Szczepana, lekki, ale solidny poniemiecki fotel bujany z wikliny. Marzena Stawarska często na podwórku obierała ziemniaki, przynosząc z pralni wodę i będący na jej wyposażeniu taboret. Na świeżym powietrzu oskubywało się ptactwo, demonstrując przy okazji, kogo na niego stać. Łeb ucinał ptakowi na specjalnie do tego przeznaczonym podwórkowym pniaku, Heniek Rodarowski. Raz mu poszło odcięcie łba po jednym uderzeniu siekiery i już został on podwórkowym rzeźnikiem. Ignasia do samego zachodu słońca ślęczała nad podnoszeniem oczek albo łatała portki swoich synków. Marzena Stawarska robiła kolejne cudo na drutach albo na szydełku. Babcia Pelagia Kaleta siedziała jak zwykle na tej samej ławeczce i wykańczała w rękach jakąś sukienkę, uszytą dla kolejnej klientki.

W letnie wieczory wszyscy starali się być razem. Plotkowali, dyskutowali, śmiali się, kłócili.

– No bo co innego można robić wieczorami, jak tylko być razem? Wtedy jest raźniej, bezpieczniej, czasem wesoło, czasem smutno. Podzielenie się smutkami dawało ulgę. Drobne radości były prawdziwsze, jeśli można było o nich opowiedzieć i nacieszyć się reakcjami podwórkowych koleżanek. W smutkach znajdowano pocieszenie w tym, że inni też nie bardzo mają co do garnka włożyć i że też postali sobie w kolejce, po to, aby właśnie dla nich zabrakło.

Wejście do ogrodu

Za wysokim murem między kamienicami znajdował się stary, zdziczały ogród. Miał on wejście od podwórka, solidnie zbudowaną szopę i wyrośniętą brzozę. Po drugiej stronie muru był piękny, wypielęgnowany ogród. O tym ogrodzie wiedziały dzieciaki, bawiące się w wojnę lub podchody. Podczas zabawy przechodziły przez wysokie, murowane ogrodzenia na sąsiednią posesję. Na niej był nowoczesny, piętrowy budyneczek z przepięknie utrzymanymi zagonami, obmurowaną sadzawką i z egzotycznymi drzewami, takimi jak: magnolia i platan.

Dzieciarnia dostawała się tam trzema sposobami:

– Przez mur sąsiedzkiego warzywniaka. Był wysoki, ale miał po obydwu stronach wykruszone otwory po cegłach, których można było się przytrzymać przy wchodzeniu i oprzeć na nich stopę także po jego drugiej stronie, tak, żeby przy zeskakiwaniu, choć trochę zmniejszyć swoją energię uderzenia w uprawiane właśnie pod nim warzywa.

– Z przeciwnego kierunku, za pralnią można było wejść do zaułku z szopą. Wejść na nią po krzewie czarnego bzu, podpierając się przy tym rękoma albo jedną nogą chropowatego murku, przejść po nim około półtora metra na niższą, pokrytą papą komórkę z drugiej strony i z jej dachu zeskoczyć na miękką trawę.

– Zupełnie normalne wejście prowadziło po kamiennych schodkach od Placu Słowiańskiego na korytarz jednopiętrowego, zamieszkałego przez nauczycielskie rodziny, domu. Dalej przelotowym korytarzykiem można było przejść do ogrodu. To trzecie przejście było dla podwórkowej ferajny znane, ale za mało niebezpieczne, więc i zbyt nieciekawe, żeby akurat z niego korzystać.

Justyna zwykle przyprowadzała do tych zabaw koleżeństwo ze swojej klasy. Kamil miał za swoją drużynę łobuziaków z sąsiedniego podwórka. Małgosia czasem przyłączała się do starszego Kamila, a czasem do przyjaciółki ze swojego podwórka. Podarte, pobrudzone ubrania, poranione kolana zdradzały, że dzieciaki nie słuchały zakazu wspinania się na dachy i drzewa. Obrywały za to w domu dyscypliną albo paskiem. Obrywały tak mocno, aby pomysły na niebezpieczne zabawy zostały wreszcie zaniechane. Ledwie łzy obeschły, sine pręgi na siedzeniach zniknęły, a pęd do przygody okazywał się silniejszy niż strach przed biciem i znowu pchał do gonitwy po drzewach, płotach i cudzych ogrodach.

Dojrzewające w rejonie domków z wypielęgnowanymi ogródkami na ulicy Wiśniowej truskawki, marchewka, ogórki, jabłka, gruszki i śliwki na tamtejszych drzewach, kusiły do wypraw „na szaber”. Słowo to nie kojarzyło się z czymś tak wstrętnym i niebezpiecznym jak słowo kradzież. Kojarzyło się z fascynującą, dostępną tylko dla morowych chłopaków przygodą. To słowo wymawiane z błyskiem w oku pojawiało się w szeptaninie dorosłych. Wtedy gdy przy szklankach bimbru omawiali zrobienie jakiegoś interesu.

Ubiegłoroczna wyprawa na szaber, na którą wybrał się Kamil z kolegą z sąsiedniego podwórka, okazała się dla nich nie tak ciekawa, jak to wynikało z przechwałek starszych kolegów z pobliskiego podwórka. Wybrali się w dwójkę na tamtą dzielnicę i wystarczająco długo, jak im się zdawało, krążyli naokoło i nadsłuchiwali, żeby dojść do wniosku, że w pobliżu nikogo nie ma i uda im się dorwać do cudzych dojrzałych truskawek. Ledwo po zniszczeniu siatkowego ogrodzenia, dostali się do owoców i zdążyli spróbować, Kamil został chwycony za kołnierz i poczuł mocne razy postronkiem, natomiast Franek poczuł, jak coś mu ściąga portki. Tym czymś były mocne zębiska ślicznego wilczura, którego podziwiali wszyscy w mieście, jak spacerował blisko nogi swojego pana. Potem sparaliżowani strachem chłopcy zrobili widowisko dla mieszkańców kilku ulic, idąc w eskorcie. Z jednej strony trzymającego za kołnierz gospodarza, z drugiej powarkującego i nieodstępującego ich wilczura.

Tego wstydu, jakiego się wtedy najedli, wystarczyło im na całe życie. Lepiej go zapamiętali niż ból przy zasłużonych uderzeniach twardym paskiem. Naprawdę, żaden z nich, nigdy już nie sięgnął po cudze.

Zasiać

Jeszcze przed pięćdziesiątym, zaraz po zajęciu mieszkań, a przed oficjalnym końcem wojny, w kwietniu czterdziestego piątego czy siódmego zmówili się, że razem nawiozą i zasieją ogród, znajdujący się za wysokim murem między kamienicami. Miał on wejście od podwórka, solidnie zbudowaną szopę i wyrośniętą brzozę.

– My też powinniśmy mieć ogród – zarządził Staszek Stawarski. – Żeby dzieciaki nie przyzwyczajały się do kradzieży.

– Dowiedziałyby się o tym, że kto zasieje, ten zbiera.

Każdy z podwórka wiedział, co Staszek miał na myśli. Nie od razu zrobiono to, co było dobrym pomysłem, bo brakowało pewności, że to, co urośnie, Bóg pozwoli jeszcze zebrać. W kolejkach na mieście ciągle straszono następną wojną.

– Oni tu zaraz przyjdą!

– Niemcy nas przepędzą.

– Rewizjoniści już podnoszą głowy.

– Będzie trzecia wojna.

– Pomogą nam Anglicy i Amerykanie.

Każdy z sąsiadów miał inny pogląd na szanse utrzymania ojczyzny w pokoju i w obecnych granicach. Wiesiek Kaleta przekonywał:

– Co was tak ciągnie do wojenki? Ślubne dokuczają czy wam się nudzi? Nie będzie wojenki, nie będzie. W Zgorzelcu podpisano, że będzie pokój2.

Wreszcie w pięćdziesiątym drugim zaryzykowano włożeniem wysiłku w przekopanie, nawiezienie ziemi do ogródka oraz kupno nasion i sadzonek, żeby chociaż darmowe warzywa można było do garnka włożyć.

Tak poradził Staszek Stawarski na kilkugodzinnej męskiej naradzie w podwórkowej pralni. Najlepiej wiedział co i jak, bo okupację przesiedział u Niemca i tam jako przymusowy parobek, to i owo podpatrzył. Pracował w porządnym, bo niemieckim gospodarstwie, gdzie wszystko musiało być „richting”3.

W poniedziałkowe popołudnie zebrali się w nim wszyscy mieszkańcy podwórka z dwoma szpadlami, jedną łopatą, dwiema grabiami i jedną motyką.

– Będzie tak, jak ma być, akuratnie, jak u bauera – powiedział zebranym sąsiadom tak wyraźnie, że każdy, kto to usłyszał, uznał, że tak ma być!

– Komunizm wam przypasował, jak w mordę strzelił – dogadał Szczepan Wiktorski, któremu jak utrzymywał, Bóg na wojnie odebrał władzę w nogach, więc jego udział w akcji był tylko propagandowo-ideologiczny. Robił na tym „szanownym zbiegowisku” za agitatora.

– Realizujecie jego podstawowe założenia i tezy – zagrzewał.

– Gadasz jak radio-kołchoźnik.

– Te grządki, to jakby PGR. – Dalej głośno myślał podwórkowy filozof Staszek Stawarski, mając na myśli pojawiające się w wydawanej od roku Trybunie Ludu teksty o „genialnym, przejętym z bratniego Związku Radzieckiego rozwiązaniu problemów z wyżywieniem narodu i likwidacją nędzy i ciemnoty wsi poprzez zorganizowanie Państwowych Gospodarstw Rolnych”.

– Gdyby to Stalin widział, żeście sami tak wykombinowali z grządkami, po kołchozowemu…

– Nasłuchałeś się wczoraj radia?

– Wcale nie… Przeczytałem w „Nowej Wsi”

– Za samowolną realizację bez głosowania, protokołu z zebrania i pisemnego zatwierdzenia wysłałby nas wszystkich, tak jak tu stoimy za Kaukaz.

– Albo na białe niedźwiedzie.

– Za same króliki byłoby dziesięć lat bez prawa do korespondencji4.

– Bluźnisz! Stalin przegonił faszystów!

– Ciicho! Dzieci słuchają!

– Mało wam było polityki przedwczoraj?

2 Układ zgorzelecki” z 6 lipca 1950 r., między Rzecząpospolitą Polską a NRD o wytyczeniu pol.-niem. granicy państw.;

3 Dokładnie, szybko

4 To sformułowanie oznaczało wyrok śmierci.

Odwrócony kociołek

Na spotkaniu w podwórkowej pralni, na którym miała być przedyskutowana i podjęta decyzja w sprawie założenia warzywniaka, było dużo politykowania. Mężczyźni nie mają zwyczaju siedzieć przy herbatce lub lemoniadzie. Postanowienie o przekopaniu, nawiezieniu obornikiem, podziale musiało być jeszcze tradycyjnie zatwierdzone wspólnym wypiciem wódki. Na zastępującym stół odwróconym do góry dnem kociołkiem do gotowania bielizny zdołano ustawić półlitrową flaszkę wyborowej z czerwoną kartką i pięć musztardówek. Obok na wystudzonej blasze pieca rozłożono talerzyki, dwa słoiki z kiszonymi ogórkami, bochenek chleba i kawałek słoniny. Po otwarciu przez oddłubanie zalewającej korka laki i wybiciu go przez wprawionego w tym Wieśka Kaletę nastąpiło pierwsze rozlanie i wypicie po to, by odpędzić całodzienne znużenie i rytualnie zatwierdzić to, co było już przez wiele tygodni uzgadniane. Później pojawił się bimber cztery razy tańszy od sklepowej wódki, przypominający wojenne czasy i nadający się w sam raz do tego, żeby zalać okupacyjnego robaka. Demonstrowanie politycznych racji było zagrożone karą więzienia5, więc na trzeźwo się politykowało bardzo ostrożnie. Poza gronem swoich się milczało…

Po pierwszej kolejce wypitego, doskonałego samogonu okazało się, że ten robak u jednych jest czerwony jak szturmówka na pierwszomajowej defiladzie, u innych biały jak butonierka arystokraty tęskniącym za starymi wartościami i wspierającym zaplute karły reakcji. Dla łatwiejszego przełamywania swoich politycznych uprzedzeń mężczyźni wypili jeszcze dwie kolejki. Potem wśród sąsiadów rozwinęła się dalsza dyskusja, z której wynikało, że nadal nie dla wszystkich wyzwolicielami i wybawcami byli ci sami.

Nic dziwnego, jeżeli ich drogi do ojczyzny były tak różne: Stefan Stawarski uciekał z Niemiec przed sowieckimi wyzwolicielami w kierunku wschodnim, Wiktorski szedł na zachód, na Berlin z czerwonymi, a wcielony przemocą do Wermachtu Heniek Rodarowski najpierw był przez czerwonoarmistów przegoniony na zachód, a potem we Włoszech w Bolonii wraz z innymi kolegami Polakami dobrowolnie dał się pojmać Amerykanom i uwięzić w obozie jenieckim, po to, żeby przejść na przeciwną stronę frontu. Potem z Polskim Wojskiem pod wodzą generała Maczka, wrócił na wschód, zakreślając swoją wojenną trasą pętlę obejmującą kilka europejskich państw. Dyskusję wojennych weteranów przerwał szczery aplauz na widok eleganckich półlitrówek: oryginalnej Jałowcówki i Likieru Lubuskiego – prosto z Lubuskiej Wytwórni Wódek Gatunkowych w Zielonej Górze6, miejsca pracy Tomasza Wiktorskiego.

– Jak żeś to wyniósł? Przecież w sklepach jeszcze tego nie widziałem, a u was podobno przy wyjściu bardzo dokładnie kontrolują.

– Da się wynieść wszystko to, co się zmieści w bramie!

– Przegnaliśmy wilki, to przyszły sępy. – Wyraził po następnej kolejce swój bardzo odważny pogląd, Wiesiek Kaleta.

– Za Hitlera palono jedne książki, a teraz za Stalina każą z bibliotek usuwać inne7. – Równie szczerze i odważnie wypowiedział się Staszek.

– Za tamtego wsadzano za poglądy i teraz za Stalina też to robią – odpowiedział Kaleta.

Następna kolejka rozlanego samogonu wcale nie pomogła w wyjaśnieniu sobie politycznych racji. Po kolejnym rozlaniu dalej zdrajcy-sługusy kremla, kacapy, określali sąsiadów o przeciwnych poglądach jako zacofanych paniczyków i też zdrajców. „Po spożyciu” ujawniały się poglądy zatwardziałych milczków i podejmowano tematy, na które zmęczeni przejściami wojennymi sąsiedzi, jeszcze długo nie potrafili spokojnie rozmawiać.

Wódka wedle powiedzonka, że to „woda prawdy”, tym razem spowodowała, że nawet stroniący od dyskusji Stefan powiedział, jakie on ma doświadczenia z robót przymusowych i z powrotu do ojczyzny:

– Spotkałem ludzkich Niemców – niby tych złych, bo najeźdźców i zwyrodnialców wśród ruskich, niby tych dobrych, bo wyzwolicieli.

Później temat rozmów zszedł na czasy współczesne. Często będący w delegacji Wiesiek opowiedział o tym, jak jechał w jednym przedziale z wezwanymi na komisję kwalifikacyjno-rejestracyjną Punktu Zbornego Ochotniczych Hufców Pracy zorganizowanego przez SP – Służbę Polsce8.

– To młodociane wojsko takie jak faszystowski Hitler Jugend. – Nie bardzo umiał podsumować Wiesiek.

– Albo bolszewicki Komsomoł.

– No tak. Chłopcy byli umundurowani podobne jak wojskowi, chociaż do nich – junaków, bo tak siebie nazywali, bardziej pasowałyby ubranka harcerskie. Sami młodzi, tacy z mlekiem pod nosem.

– Pewnie będą skoszarowani, wożeni ciężarówkami do pracy i karmieni ze wspólnego kotła…

– Tak chłopcy opowiadali i jeszcze się z tego cieszyli.

– Dał się jeden z drugim sprzedać za długie spodnie i prawdziwe buty.

– Jeśli nigdy nie miał nowych butów ani spodni, to dla niego może hufiec będzie lepszy od jakiejś bandy, w której nauczyłby się kraść i zabijać…

– No to mamy wprowadzanie komunizmu. Pomalutku, stopniowo… Z imperialistycznej pomocy „cioci UNRY” władze z polecenia Stalina już zrezygnowały…

– Wyzwoliciele bez pytania wprowadzają nam swoje porządki…

– Zwycięzcy zawsze mają rację. To oni piszą historię. – Uczenie powiedział Tomek Wiktorski.

– Na przykład historię strzelaniny w Lesznie9.

– Wszyscy ruscy potem kłamali w sądzie i powsadzali tam naszych, tych co powinni być za bohaterów.

– O co tam poszło?

– Chodziło o babę, na którą ruscy mieli chcicę.

– Ciiicho…

– Nie wystarczy ci, że za mielenie ozorem na tamten temat, już kuzyn naszego Henia wysiedział się na Łużyckiej!

– Siedział tylko za prawdę.

– Dajcie mi już spokój. Było, minęło.

– Najpierw polejemy!

Potem wśród sąsiadów rozwinęła się dyskusja na szeroko pojęte tematy gospodarcze.

Staszek Stawarski uważał, że gdyby miał się uczyć gospodarowania, to tylko od Niemców śmiertelnych wrogów, a w żadnym wypadku od wyzwolicieli.

– Komuniści to żadni gospodarze, bo w kołchozach brud, smród i ubóstwo, a właściciel sklepu, w którym sprzedawała jego Janeczka, wcale nie był złodziejem, żeby Minc10 go zamykał. Potem było o tym, że nie należało gardzić paczkami z UNR-y. Jedni uważali, że zachód nas zdradził w trzydziestym dziewiątym, więc niepotrzebne nam ich paczki z zawszonymi frakami i zaśniedziałymi sukienkami balowymi, z którymi nie wiadomo było, co robić.

Tutaj odezwał się z ripostą Wiesiek, pamiętający jak przychodziło mu rozdysponowywać unrowskie transporty z końmi, maszynami rolniczymi11, lekami.

Był moment, kiedy dyskusja się ożywiła i przekrzykiwania stały się tak głośne, że aż rozniosły się poza budyneczek pralni. Dalsze spożycie alkoholu nie rwało już do czynu i nie rozgrzewało krwi do odważnego wygłaszania sądów, tylko wprost przeciwnie, psuło tempo i wyrazistość wypowiedzi. Szczepan opuścił towarzystwo jeszcze przed północą.

– Ja już nie mam zdrowia do picia – stwierdził na pożegnanie.

Tomasz Wiktorski i Zenek Konieczyński poczuli się zbyt sponiewierani przez alkohol, by uczestniczyć w dalszej „całonocnej Polaków rozmowie.”

Henryk oszczędzał się w piciu, miał już za partnera do dyskutowania tylko słynącego z „mocnej głowy” Staszka Stawarskiego. Tylko oni dwaj mieli jeszcze na nie siłę. Dalej by się wykłócali, gdyby mieli przy czym. Niestety nie znaleźli w żadnym zakątku pralni ani kropli alkoholu. Nikt, nikogo nie przekonałby do swoich racji, nawet wtedy, gdyby wypili jeszcze całego litra siwuchy. Zamiast rozjaśnienia umysłów i uwolnienia z nich prawdy, przyszło otępienie i senność.

– Biez wodki nie razbieriosz12 – wybełkotał Wiesiek Kaleta, zanim usnął z głową ułożoną na płycie wystudzonego pieca podwórkowej pralni.

Ta wypowiedź Wieśka niekwestionowanej duszy towarzystwa była ostatnim zdaniem wypowiedzianym w czasie męskiego spotkania, zwołanego w kwietniu 1952 roku, celem zorganizowania grządek z warzywami. Każdy z piątki sąsiadów tę straszną wojnę zapamiętał inaczej. Ich rozmijające się poglądy można by skojarzyć z rozmową pięciu ślepców o słoniu, z których jeden pomacał ucho, drugi nogę, trzeci kieł, czwarty trąbę a piąty ogon. Różnorodność wojennych i powojennych doświadczeń, nie pasuje jednak do tej bajkowej przypowiastki. Poznawanie po omacku słonia, to nie to samo, co zaznanie niewyobrażalnych wojennych krzywd. Takich, o których nie da się zapomnieć, ani przez upijanie się, ani przez wypłakiwanie, ani przez niekończące się wspominania. W następny dzień według ustalonej kolejności Natasza przekazywała pomieszczenie pralni Krystynie. Zeszły do niej obie i zastały to, co mężczyźni po popijawie potrafią po sobie zostawić. Obie zezłoszczone pijaństwem mężów potrzebowały siebie nawzajem, żeby na nich ponarzekać.

Solidarnie zabrały się do zbierania musztardówek do miednicy z zagrzaną na piecu wodą.

– No i po co im te spory, jeśli i tak muszą się pogodzić. – Z westchnieniem szepnęła Krystyna.

– Wiesz, co pomyślałam? – odezwała się Natasza. – Gdyby oni wszyscy słuchali tego samego radia, to nie mieliby powodów do kłótni. A tak, to ci w te, tamci we wte.

– Nie wiadomo czy przy jednym radiu byliby zgodni. Każdy, to co usłyszał, mógłby rozumieć w inny sposób.

– No to dobrze, że chociaż wódka ich czasem pogodzi.

– Co ty mówisz! Mało to nieszczęść jest przez wódkę?

– Eee tam, co komu teraz po polityce, jeśli najpierw trzeba coś do garnka włożyć.

– Już niedługo będziemy miały co włożyć. – Zauważyła Krystyna Kaleta znudzona przebrzydłym, nieprowadzącym do niczego dobrego politykowaniem. Kobiety też miały czasem tyle politykowania, aż głowa puchła. Dosyć jego było w kolejkach do rzeźnika, do piekarni, czasem do lekarza. Tam też się ludzie ostrzegali, namawiali, wtajemniczali, straszyli. Mówiono „na mieście”, że do trzeciej wojny szykują się w przygranicznych lasach Amerykanie albo Anglicy. Miały już za chwilę zostać wprowadzone kołchozy i spółdzielnie produkcyjne, w których starzy i chorzy „pójdą na mydło”, a pracujący mają być żywieni albo i niedożywieni, zależnie od wyrobionej normy.

Pomyśl o jarzynach…

5 Rozpowszechnianie „fałszywych wiadomości mających wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego” i uznane na podstawie art. 22 dekretu z 13 czerwca 1946 roku za przestępstwo szczególnie niebezpieczne w okresie odbudowy państwa

6 Nazwę tą firma otrzymała w 1951 roku. Obecna nazwa „Polmos”

7 4 lipca 1949 rok – W bibliotekach publicznych usuwanie z obiegu książek uznanych za społeczne szkodliwe, czyli odbiegające od linii wytyczonej przez stalinowskich interpretatorów. Kronika Komunizmu w Polsce Wydawnictwo Kluszczyński. Str 182.

8 5.02.48 Służba Polsce j. w.

9 Potyczka żołnierzy polskich i radzieckich w Lesznie w nocy z 27 na 28 maja spowodowana próbą uwolnienia kobiety, rzekomo porwanej przez żołnierzy radzieckich.

10 14 kwietna Hilary Minc w czasie plenum KC PPR ogłosił program likwidacji handlu prywatnego, co rozpoczęło tzw. bitwę o handel Kronika Komunizmu w Polsce Filip Musiał Str 167

11 lipiec 47 – odrzucenie Planu Marszala

12 Bez wódki się nie rozeznasz. (ros)

Warzywniak

Założono warzywniak w ciągu jednego popołudnia z asystą i udziałem wszystkich sąsiadów: starych i młodych.

Wizje o prawdziwych, wartościowych obiadach i zdrowo odżywionych dzieciakach spowodowały, że dla ich spełnienia, wszystko okazało się możliwe, nawet wypatrzenie krówki, od której właściciela wyproszono obornik. Była trzymana dwie ulice dalej u wylotu ulicy Dąbrowskiego, blisko rzeźni i wyprowadzana na pobliskie łąki tuż za miastem. Wytargowano dwie taczki gnojówki za jedną litrową flaszkę bimbru i za osobiste zabranie zgniłej podściółki spod krowy. Wynegocjowanie tej wymiany i zabranie potrzebnego obornika zabrało tylko dwa dni. Przywieźli go pożyczoną taczką, obracając trzy razy. Kolejno taszczył ją Tomasz Wiktorski, Wiesiek Kaleta i nawet inteligent, bo pracujący w biurze Henryk Rodarowski.

Chętnie taszczyli, bo dla siebie, bo tak chcieli. Nie po to, żeby uniknąć batów, jak to było, jak zapamiętał to Henryk z okupacyjnych robót przymusowych. Obornik pachniał tak samo swojsko, jak ten przed wojną, u dziadków na wakacjach. Widły w męskich, mocnych dłoniach rozrzucały obornik, zaraz za nimi szła łopata odwracająca skiby ziemi obornikiem na spód, potem motyka kobiecymi rękoma spulchniała ziemię, a grabie wyrównywały powierzchnie grządek. Kiedy jedni troszkę się nakopali i zdążyli zmęczyć, już zastępowali ich inni chętni do swojego udziału. Jakby stęsknili się za machaniem łopatą.

– Komunizm wam przypasował – dogadywał Szczepan Wiktorski.

– Tylko nie komunizm!

– Przecież tym, co się na grządkach urodzi, będziemy się dzielić i wymieniać.

Mieszkańcy stali się z czasem, jakby utopijną społecznością kołchozową. Pomijając urzędowe rytuały, sąsiedzki sposób założenia warzywniaka był przykładem na to, co zgodni ludzie, mogą wspólnym wysiłkiem osiągnąć. Porównywali w żartach podwórkową uprawę warzyw z efektywną pracą podstawowej komórki organizacyjnej przedsiębiorstwa socjalistycznego. Przynajmniej takiego, jaki naiwni marzyciele sobie wyobrazili.

– Gdyby to Stalin widział, co żeście sami wykombinowali z grządkami, tak po kołchozowemu…

– To by za samowolę wysłał nas wszystkich za Kaukaz albo na białe niedźwiedzie.

– Stalin przegonił faszystów! – Stefan ciągle był za socjalizmem.

– Ciszej, bo dzieci słuchają!

– Mało wam polityki?

Chodziło o to, że prace przy grządkach przełożono o jeden dzień później z powodu niedyspozycji sąsiadów, której się nabawili na spotkaniu organizacyjnym zwołanym właśnie w sprawie ogrodu.

Założenie warzywniaka miało podniosłość wodowania statku, otwarcia ważnej trasy komunikacyjnej czy fabryki. Nawet dzieciaki zachowywały się spokojnie jak w kościele wokół Grobu Pańskiego w Wielką Sobotę. Tak było przez pierwsze pół godziny od wbicia łopaty w twarde podłoże. Tak długo uważnie podpatrywały, co robią dorośli, że stały się na chwilę podobne do tych z obrazka na pocztówce. Później wróciły do swoich zwykłych zachowań dzieciarni z tego podwórka. Najpierw Mariuszek wziął w małe rączki grudkę, pociągnął noskiem i przymykając oczka, zrobił aach – zupełnie takie same jak jego mama, kiedy wąchała otrzymane na imieniny perfumy Carmen. W ślad za nim poszedł jego młodszy braciszek Michałek, który także zgarnął garść ziemi, ale zbadał ją w inny, charakterystyczny dla półtoraletnich maluchów sposób. Zlizał z otwartej rączki do buzi, jakby to była ugotowana kaszka manna na mieszaninie wody i mleka. Troszkę wypluł i troszkę zjadł. To samo zaraz za nim zrobiła półtoraroczna Bożenka. Zanim jej trzyletnia siostrzyczka – opiekunka Grażynka to zauważyła i zawołała na pomoc mamę, jej siostrzyczka też już miała całą buzię w ziemi.

– To przez Mariusza. On tak specjalnie pokazał Bożence, bo wie, że ona po nim zrobi to samo. – Poskarżyła, odwracając uwagę od siebie jako winnej niedopilnowania siostry.

– W domu się policzymy! – Złowrogo zapowiedział jego tata Zenek Konieczyński, bardzo skory do uznania, że to jego synek jest winny. Maluchy zostały zmuszone przez swoje mamy do wyplucia ziemi i wypłukania ust, ale i tak nie wyjaśniło się, ile tej świeżej ziemi z grządek połknęły.

– Nic im nie będzie. – Uspokoiła Iga, mama Mariusza.

Rok temu Mariuszek podnosił z ulicy, wyrzucone przez nie wiadomo kogo niedopałki papierosów i je ssał. Nic mu się nie stało.

Jeszcze tego samego dnia przed zmierzchem sąsiadki zasiały warzywa na równiutko zagrabionych grządkach.

– Jak to tylko urośnie, to będzie ugotowane smakowało i pachniało! – Rozmarzyła się Natasza.

– Zupa ze świeżymi jarzynami pachnie piękniej niż ta u hrabiego. – Zauważyła babcia Pelagia.

– Będzie miało dużo witamin – dodała babcia Pelagia Kaleta, osoba uświadomiona i znająca już takie pojęcie jak witamina.

W tym momencie odpowiedział jej szloch!

– Ja musiałam wtedy tę zupę wylać. – Wypłakała Marzena Stawarska.

U niej najgorszym wspomnieniem wojny był smród już powojennej zupy wydawanej kobietom zatrudnionym przy pakowaniu towarów z fabryk miasta wyzwolonego przez nową, tymczasową władzę. Nie pierwszy raz w towarzystwie sąsiadów Marzena Stawarska użalała się nad sobą, przypominając o tym, jak kilka lat temu jako posiłek dla tych, co zapracowali, dostała zupę ze wspólnego kotła. Jej zdaniem, wyzwoliciele ugotowali coś nienadającego się do spożycia.

– Nie mogłam tego nawet przełknąć. Naprawdę nie mogłam. – Niespodziewanie się rozszlochała.

– Poczułaś, jak pachnie wspólny kocioł w socjalizmie, który chcą wprowadzić – zawyrokował Tomek Wiktorski.

– Właśnie!

– Tak nas nakarmią w kołchozach, które chcą wprowadzić13– powiedział Stefan Stawarski.

– Głodny zje wszystko. Pewnie nigdy nie byłaś jeszcze wygłodzona. – Zauważyła Pelagia Kaleta, zastanawiając się, czym karmili Marzenę na przymusowych robotach, że później stała się taka wybredna.

– Zajeżdżało pomyjami i pleśnią – Marzena dalej nie mogła się uspokoić.

– Byłam już tak słaba i tak się ucieszyłam, że zjem i poczuję się lepiej, a musiałam wylać, bo nie mogłam… No, nie mogłam. Czekałam w taakiej długiej kolejce, nikogo nie oszukując, ani się nie wypychając. Zmarzłyśmy wszystkie, bo to była połowa lutego. Jeszcze mocniej zakręciło mi się w głowie, jak mi zajechało jakimś truchłem, które miało być posiłkiem po całym dniu pakowania i ładowania skrzyń z jakimiś ubraniami i garami na ciężarówki.

Przy grządkach wszyscy jakby zapominali o strachu. Pachnąca ziemia i nadzieja na świeże warzywa przywoływały obraz bezpiecznego świata.

– Wyszabrować wszystko, co najlepsze, to potrafili. – Wróciła do tematu Krystyna.

– Dobrze wiedziałyśmy, co pakujemy w skrzynie, które potem odwożono gdzieś ciężarówkami. – Zwierzała się Marzena.

– Co pakowałyście?

– Butelki najlepszych szampanów od Gremplera14 radia i z Zakładów Radiowych15, wielkie folusze filcu. Mężczyźni opowiadali o wywożonych pociągami ciężkich maszynach. Domyślali się, co przeładowywane jest z hali fabrycznej zakładu na ciężarówki, jeśli deski pochyłe, którymi je przesuwano, popękały i ktoś jeździł szukać po całym powiecie podnośnika albo wielokrążka. Sprowadzili jakiś podnośnik użyty później do transportu maszyn drukarskich, krosien, przędzalni z ulicy Wrocławskiej16

– Ciicho, wszystko wiem – wyszeptała sąsiadka, obejmując kobietę ramieniem.

– Nie dość, że kacapy zgarnęli tyle naszego dobra, to jeszcze nakarmili nas czymś takim. – Pomstowała dalej Marzena. Najstarsza Pelagia szturchnęła stojącą obok Natalię Wiktorską. Kiedy ta na nią spojrzała, usłyszała cichy szept sąsiadki:

– Patrzcie no! Zupa paniusi śmierdziała…

– Może naprawdę proste kacapy wrzucały do garów, co popadnie. Coś zgniłego też mogli wrzucić. Oni wcale nie umieli gotować. Moja babcia opowiadała, jacy to z bolszewików byli kucharze. – Zebrało się na opowiadanie Krystynie Kaletowej. – Jeszcze w pierwszej wojnie rozgonili ze dworu całą służbę, splądrowali pałac, a potem ich atamani chcieli po pańsku zjeść. Nie znaleźli wśród swojej hołoty nikogo, kto umiałby, chociaż zrobić makaron, pierogi albo upiec słodki placek.

– Gotować nie umieli, ale brzuchacić dziewczęta, owszem. – Ignasia Konieczyńska miała swoje podejrzenie co do wrażliwości na smaki i zapachy Marzeny.

– Nawet zajechać na śmierć – odparła ponuro druga, podzielająca powyższe podejrzenia wobec według niej, dziwnie wybrednej dziewczyny.

Miała na myśli najgorsze, to co każda, która to przy wyzwalaniu przeszła, zataiła i starała się zapomnieć.

– Wyszabrować wszystko, potrafili. – Wróciła do tematu Krystyna.

– Wiem wszystko, wiem – powiedziała sąsiadka.

– Zapomnij o tym, co było. Zapomnij…

– Pomyśl lepiej, jakie jarzyny zasiejesz na swoim kawałku. Będziemy świeżutkie, pachnące wrzucać do garnka. Dzieci będą na nich zdrowo rosły.

13 W styczniu 1949 roku zostały utworzone Państwowe Gospodarstwa Rolne odpowiedniki radzieckich kołchozów.

14 Później fabryka win przy ul. Moniuszki.

15 Obecny Mera Lumel

16 Późniejsze zakłady Polska Wełna.

Skarb

Trudno było podzielić teren warzywniaka pośród sąsiadów. Każdy chciał mieć grządki daleko od wysokiego, murowanego ogrodzenia i po południowej stronie. Ostatecznie Wiesiek Kaleta wymyślił losowanie przez wyciąganie karteluszków z numerami oznaczonych grządek.

Najpierw przekopią cały przeznaczony pod uprawę teren, potem podzielą na równiutkie, odpowiadające ilości głównych lokatorów działki i wśród nich je rozlosują. Już w godzinę po losowaniu grządek stało się coś, co potwierdziło słuszność losowania, bo to, co w rozkopanej ziemi odnaleziono, nie musiało stać się przyczyną sąsiedzkiej zazdrości, tylko podlegało pod sprawiedliwy podział przeprowadzony metodą losowania. U rosłego Tomasza Wiktorskiego z ramionami wyrobionymi przy kilofie i łopacie przy pracy niewolnika w kamieniołomach, którą Bóg pozwolił mu cudem przeżyć, łopata wbiła się głębiej niż u innych i wyraźnie coś zachrzęściło.

– Co znaleźliście? Co?

– Nie wiemy. Może to tylko blacha, a może jakieś paskudztwo.

– Może trzeba zbudzić dzieci i uciekać z domu, bo wybuchnie?

– Jak będzie trzeba, to powiemy.

– Może skarb?

– Uwaga! Uciekać! – W ogrodzie zrobiło się pusto.

– Zawołać milicję i wojsko? – zapytał Wiesiek Kaleta.

– Jeszcze nie. Zobaczę, co to jest. – Tomasz na swoim bojowym szlaku od Lenino do Berlina przeszedł kurs rozminowywania. Jemu wierzyli, jakby był podwórkowym dowódcą. Wiesiek, jako urzędnik przeprowadzający zasiedlanie, niejedno widział i w sprawach sabotażu wojennego wiedział więcej niż wszyscy inni z podwórka i z ulicy razem wzięci. W pierwszych latach po wojnie ostrzegał wszystkich.

– Nigdy nie siadajcie między oknem a zapalonym światłem. Może ktoś was zestrzelić. – Sąsiedzi odruchowo zdali się na jego decyzje.

– No pewnie, że skrzynia! Komu jeszcze teraz chce się wojować? – Na głos rozważał Staszek Stawarski.

– Tobie już się nie chce, ale innym jeszcze tak.

– Masz na myśli Werholf?

– Jest ich więcej, niż się wam wydaje. Co rusz, jak jeżdżę w delegacje, widzę, jak kogoś wyprowadzają z pociągu i wcale nie dlatego, że nie miał biletu.

Do ostrożnego odgarniania ziemi zabrał się podwórkowy przywódca, Wiesiek. Inni obserwowali zza ogrodzenia. Spod ziemi wyłoniło się wieko zamkniętej na kłódkę sporej skrzyni.

– Szwaby mogły przecież zostawić jakąś niespodziankę! – Zenon był zatrwożony, aż zbladł.

– Nie, oni min nigdy nie zakopywaliby tak głęboko. Ci z Werholfu17 zostawiliby pułapkę w łatwiejszym miejscu. Nie chciałoby się im niczego zakopywać. – Mężczyźni zebrali się w pustej pralni, kobietom i dzieciom kazali iść do domu.

– Idźcie spać, bo w każdej chwili może tu być milicja.

– Już zawiadomiliście?

– Chcecie być ciągane po komisariatach?

– Zobaczymy, jak odgarniemy delikatnie ziemię.

Tomek Wiktorski z Wieśkiem bardzo delikatnie odgarnęli ziemię i potem powolutku wykopali spory zamknięty na kłódkę kuferek. Na wszelki wypadek robili to w milczeniu, bo za wysokim murem mógł ich ktoś podsłuchiwać. Jeszcze raz sprawdzili, czy nikt ich nie podpatruje i czy nie ma ryzyka, że do rana skrzynia nie zniknie.

– Może to skrzynia z jakimiś dobrami. Zakopali skarby, żeby odkopać, w razie jak tutaj powrócą. – Spokojnie rozważył Wiesiek Kaleta.

– Może od razu zadbać o to, żeby nikt nie wiedział.

– Nikt inny, bo my już wiemy.

Zapalili na wystudzenie emocji i odwleczenie decyzji, która przecież nie mogła być pochopna. Postanowili, że na razie schowają skrzynię w zamkniętej na dwa zamki pralni i na drugi dzień sprawdzą jej zawartość. Zwołano do pralni dorosłych sąsiadów. Bali się wejść do pomieszczenia, jakby obawiali się, że znaleziskiem jest mina, która może wybuchnąć. Staszek Stawarski kiedyś pracował przy elektryce. Stwierdził, że póki znalezisko nie ma żadnych kabelków, to jest bezpieczne i zwykłą kłódkę można ułamać. Otwarto skrzynię i odkryli w niej wykwintne naczynia i sztućce. Naczynia były z bielutkimi, złoconymi brzegami i kolorowymi kwiatuszkami. Do tego jeszcze komplet przepięknych sztućców. Wszystko jakby pałacowe. Nie pasowałyby do obskurnych sprzętów w żadnej izbie tego podwórka.

– Nie śmiałbym z takiego talerza jeść – stęknął Wiktorski.

– Cztery różne noże, ale żaden porządny, aby pokroić chleb.

– Bo to są takie noże do gmerania po talerzu.

– Kto tutaj w takim razie mieszkał? Przecież mieszkania malutkie. Gdzie mogli ustawiać kredensy na takie cudeńka?

– Może to schowali nie Niemcy a Żydzi?

– Co z tym zrobimy?

– Opylimy wszystko i podzielimy się pieniędzmi.

– Opylimy? Komu? Gdzie?

– Kto ma jakieś chody u handlarzy? – Wszyscy zamilkli.

– Damy za darmochę jakiemuś smykowi ze wschodu?

– Za darmochę? Możesz za to dostać nożem pod żebro albo kulkę w łeb.

– Jak po drodze będzie przeciek do milicji albo innych władz, to bekniemy zdrowo za szaber.

– Oddać władzom?

– Ja niczego z tych skorup nie wezmę! Mnie cudzego nie trzeba. Co, jeśli oni tu wrócą i upomną się o swoje?

Najmniej ufał władzom Wiesiek Kaleta, mający na co dzień do czynienia właśnie z tą władzą.

– Śpieszy ci się do konszachtów z władzami?

– Możemy dostać piękne podziękowanie. Nie ma co.

– Słowne. Uścisk ręki przedstawiciela milicji, który natychmiast w imieniu „nowego prawa” wszystko każe wojskowym zawieźć do swoich rzeźbionych szaf w swojej willi.

– Jeszcze do tego bekniesz…

– Dostaniesz łomot do nieprzytomności na dołku.

– Udało ci się uchronić skórę przez całą okupację, to teraz nie pchaj się, gdzie nie trzeba jak głupi do sądu.

Zanim mężczyźni zdecydowali co z tym fantem zrobić, minęły jeszcze trzy godziny. Nie ustalali tego na sucho. Z popijawy sprzed dwóch dni została jeszcze butelka siwuchy. Nie znaleziono jej dwa dni temu, bo była w szmatach do wycierania posadzki. Potem jeszcze raz oblano sprawę.

Najkorzystniej byłoby, gdyby odnaleziony skarb zachować w nienaruszonym stanie i ukryć na przeczekanie do lepszych czasów. Niestety, było za dużo osób wtajemniczonych i różniących się postawą wobec własności, żeby ryzykować czyjąś zdradą. Serwis kompletnej zastawy stołowej podzielono na pięć sensownych komplecików – po jednym dla każdej rodziny, w taki sposób, w jaki w obozach, więzieniach, stalagach i oflagach rozdawano wśród siebie porcje posiłku. Jedna osoba wskazywała kolejne porcje, druga odwrócona do niej plecami wskazywała komu ją dać. Przygotowane zestawy kolejno wskazywała Lucyna, a odwrócony od niej i od stołu Heniek wyznaczał obdarowanego. Lucyna jako panienka nie miała roszczeń do odebrania zestawu naczyń.

Po podziale Stefan wyciągnął ze skrzyni jeszcze coś… Należący z tego bogatego serwisu śliczny wazon.

Podszedł do Lucyny, z fasonem poprowadził na środek pralni, cmoknął w rękę i wręczając niby zwycięzcy puchar, ostatnie cacko z serwisu, powiedział:

– Jesteś morowa dziewczyna. Weź, należy ci się w podziękowaniu za pomoc przy dzieleniu. Przyda ci się. Będziesz do niego wkładała kwiaty od wielbicieli.

17 Werholf – Organizacja Wilkołak – Zajmująca się dywersją, niemiecka partyzantka na ziemiach utraconych przez III Rzeszę

Po co jest dżdżownica

Już piąty dzień trwały prace ogrodnicze a dzieciaki jeszcze nie straciły nimi zainteresowania. Grzecznie przypatrywały się temu, co robią dorośli.

Przygotowywano ostatni skrawek grządki, kiedy rozległ się głośny płacz małej Grażynki:

– Zabiłeś maleńkiego węża!

– To nie wąż – odparł Tomasz Wiktorski, który przypadkowo przepołowił motyką dżdżownicę.

– Robaczek ożyje i będą dwa. – Rezolutnie wtrącił pięcioletni Mariuszek.

Miał rację, obydwie przepołowione części płaza dawały oznaki życia.

– Co to za taki długi robaczek?

– Dżdżownica albo można też powiedzieć rosówka.

– Po co jest dżdżownica?

– Żeby spulchniała ziemię – odpowiedział główny zarządca robót, Staszek Stawarski.

Wszystkie dzieci zbiegły się jak wróble: trzyletnia Grażynka, jej półtoraroczna siostra Bożenka, która już pociesznie biegała, czteroletni Mariuszek, jego dwuletni braciszek Michałek, dwunastoletnia Małgosia i jedenastoletnia Justynka z czteroletnim braciszkiem Krzysiem i dziesięcioletni Kamil.

– Jak dżdżownica spulchnia ziemię? – Mariuszek musiał wiedzieć.

– Nawilża ją i później się przez nią przekopuje.

– Jak ją przekopuje?

– Chowa się w ziemi i kopie tunele. Przy tym kopaniu rozpycha i wzrusza ziemię.

– Dlaczego się chowa w ziemi? – Przy tym pytaniu Staszek się już zająknął.

Po Staszku przejęła konwersację z dzieckiem Lucyna – nauczycielka, dopiero co przygarnięta przez Stawarskich.

– Ucieka przed ptakami, które je wydziobują i zjadają – odpowiedziała.

– Te, które się schowają, te glizdy, to też coś jedzą?

– Tak zjadają inne robaki.

– A co zjadają robaki?

– Które robaki?

– Te, które chowają się głęboko w ziemi przed glizdami.

Mariuszkowi buzia ułożyła mu się w podkówkę i nagle bardzo głośno się rozpłakał, odrywając całe towarzystwo od pracy przy grządkach.

– Co za beksa! – Skarciła synka Ignasia. – Nie jesteś małą dziewczynką, żeby płakać.

– Dlaczego płaczesz? – Ktoś zapytał.

– Bo mojego dziadka zakopali w trumnie głęboko w ziemi.

– No to co, że zakopali.

– Zjedzą go robaki!

– Nie zjedzą. Dziadek jest w trumnie.

– Z czego jest trumna?

Mariuszek nie doczekawszy się odpowiedzi, zadał następne pytanie:

– Czy robaki mogą zjeść trumnę?

– Nie przeszkadzaj panu. Bądź grzeczny! – Zdyscyplinowała malucha jego matka. Wiedziała, że to dziecko jak się już czymś zainteresuje, to uczepi się jakiegoś dorosłego ze swoimi pytaniami, jak rzep psiego ogona.

– Przecież nie przeszkadza – odpowiedziała Lucyna.

– I jest grzeczny – odezwał się Staszek Stawarski, widząc, że dziecko jakoś posmutniało i się przygarbiło.

– Aż za bardzo… – komentował dziadek Szczepan od Wiktorskich.

Jak miał nie posmutnieć, jeżeli potwierdziło się jego podejrzenie, że drewno trumny może być zjedzone przez robaki, które potem mogą dorwać się do ciała jego dziadka. Jego zdaniem robaki – korniki mogły przegryźć trumnę, jeżeli odkrył je w dziurawej szafie u swojej ciotki.

Wymiana zdań z dorosłymi zachęciła dziecko do dalszego zaspokajania ciekawości.

– Trumna jest z drzewa, prawda? – pytał dalej.

– Czy robaki mogą przegryźć drewno trumny? – Mariuszek nie odpuszczał. Koniecznie chciał wiedzieć, co się stanie z ciałem dziadka zakopanego w trumnie i już.

– On taki jest, że tylko by pytał i pytał! – Pani Ignasia Konieczyńska wcale nie powiedziała tego żartobliwie ani dumnie, tylko z wyrzutem.

– To dobrze, że pyta. – Zauważyła Lucyna.

– Dobrze? Głowa mogłaby pęknąć od jego „po co” i „dlaczego”. Pan nie wie, że on potrafiłby tak zawracać mi głowę cały dzień, gdybym mu na to pozwoliła. Nic bym wtedy w domu nie zrobiła, bo ciągle bym mu tylko odpowiadała. Nie odgoniłabym się od niego.

– Nie chciałaby pani, żeby dziecko dużo wiedziało i dużo rozumiało?

– Nie chcę, bo wtedy szybko zacznie pyskować i będzie pokazywać te swoje mądrości jak to jajko mądrzejsze od kury.

Zachowanie Lucyny – nauczycielki, która dopiero co się wprowadziła, a już zachowywała się tak, jakby wszystkie rozumy pojadła, wyraźnie Igę irytowało.

– Dziecko ma być coraz mądrzejsze. – Stanęła po stronie „mądralińskiej” Krystyna Kaleta.

– Jeszcze ma czas. Przecież po to wyślę go do szkoły. Szkoła jest po to, żeby wszystkiego nauczyć.

– Nie cieszy się pani z tego, że synek taki dociekliwy? – Dołożyła jeszcze Krystyna Kaleta. Jej absolwentce przedwojennego Gimnazjum Komeniusza w Lesznie takie podejście do wychowania własnego dziecka, jakie ujawniła Ignasia wychowana w białoruskiej wiosce, nie mieściło się w głowie.

– Żydowska matka, słysząc, jak rozsądnie dziecko pyta, bardzo by się ucieszyła! – Zauważyła Krystyna.

– Rośnie mędrzec z mojej krwi! – Tak mówili u nich, gdy dzieciak coś tam po swojemu kombinował – wypowiedziała swoje zdanie Natasza.

– Do kogo mnie pani porównujesz? Do Żydowicy jakiejś! Sama pewnie jesteś Żydowica. – Ignasia przenikliwie wrzasnęła w kierunku Nataszy.

– Co ją ugryzło?! – Zdziwili się ci, którzy usłyszeli.

Ignasia nie śmiałaby zareagować tak obcesowo na uwagę Krystyny, bo to ostatecznie Kaletowa, a z Kaletami się nie zadzierało, bo oni byli „za wysoko”. Takim wpływowym i wszystkomogącym jak Kaletowie wszyscy się podlizywali, przytakiwali albo przyjmowali ich uwagi w milczeniu, nawet wtedy, gdy mieli ochotę je zakwestionować. Lucyna też jej nie wyprowadziła z równowagi, bo to ostatecznie nauczycielka i jej prawem, zdaniem Igi jest zawsze i wszędzie nauczać. Dotknęła ją do żywego uwaga o żydowskiej matce, jej rówieśnicy – Nataszy, byłej żołnierki, kogoś, kogo w jej rodzinnych stronach uznaliby za rozpustnicę.

– Kto to widział, żeby dziewucha, tak bardzo pchała się do chłopów, żeby szła za nimi aż na front! – Dziwowano się we wiosce Ignasi, takim jak Natasza.

Rozjuszona Ignaśka dostała rumieńców nawet na dekolcie.

– Ta była żołnierka! Ten babo-chłop śmiał jej przygadywać!

– I to jak przygadywać!

Przywołanie jako przykładu postępowania jakiejś Żydówki, kobiety od przeklętego, przeganianego i unicestwianego bezlitośnie w czasie okupacji narodu uraziło Igę, tak bardzo, że aż zamilkła z gniewu. Stanął przed oczyma plakat, przybity na początku okupacji na parkanie wiejskiego cmentarza z wykrzywionym w strasznym grymasie i wyciągającym szpony chudzielcem o ostrych semickich rysach oraz propagandowy film „o nich” jako głównych nosicielach tyfusu i innych paskudztw puszczony w miejscowej świetlicy zaraz po wejściu okupanta.

– Żonie budowniczego, porządnej kobiecie, matce dwóch synów, o zgrozo, o wstydzie, została przeciwstawiona Żydowica! – Ignasia Konieczyńska spurpurowiała i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale z przejęcia nie dała rady wydobyć z siebie głosu.

– Spokojnie, spokojnie. – Wiesiek Kaleta delikatnie wyjął z ręki zagniewanej kobiety motykę, żeby czasem przy tak silnej emocji nie została użyta.

– Nie ma się o co obrażać, przecież Żydzi, to też ludzie.

– Chce pani być jak Hitler? – Stawarski stanął po stronie Nataszy i Lucyny.

– Oni przynajmniej byli czyści i mieli kulturę!

– I zniszczyli pół świata!

Zacietrzewiona do żywego matka wiedziała swoje. Przede wszystkim to, że ją obrażają, bo przywołują żydowskie obyczaje. Ona miałaby się wzorować na jakiejś żydowskiej matce? Co za bezczelność!

– Muszę przełykać takie poniżenia, bo Zenek znów na jakimś wyjeździe. Ledwie wytrzeźwiał po wczorajszym i już pojechał.

– Teraz nie ma komu, temu bezczelnemu filozofowi wytrzaskać po mordzie. – Pomyślała smutno.

Jak na razie nie zamierzała zmieniać swoich matczynych zwyczajów. Wiedziała o tym, że jeśli jej synek usłyszy odpowiedź na swoje pytanie, to spoważnieje, zmarszczy brew tak jak jego tata i zaraz wymyśli następny problem do rozpatrzenia. Zapyta się: „po co?”, „dlaczego?”, „kiedy?”.

– I tak „dookoła Wojtek”. – Mama małego pytalskiego od zastanawiania się nad odpowiedziami, dostawała zawrotów głowy. Skojarzyła sobie, że uparta dociekliwość jej synka miała coś z żydowskiego podejścia do rozwiązywania problemów. Czyżbym zapatrzyła się w któregoś z nich, wtedy gdy już Mariuszka nosiłam pod sercem? Przypomniała sobie, jak pod kolbami sprowadzono mieszkańców ich wioski, żeby patrzyli, jak Żydów złapanych w jakiejś skrytce prowadzili na śmierć. W rozumieniu Ignasi Konieczyńskiej grzeczny chłopiec, to taki, który nie lezie, gdzie nie trzeba, nigdzie nie zagląda, niczego nie dotyka, nic nie ubrudzi. Przy takim, to można być gospodynią! Można ugotować, wyhodować, zrobić przetwory, przepierkę, ugnieść ciasto na makaron, doszorować, pozaszywać, pocerować, uszyć, wydziergać, wyhaftować… I jeszcze… I jeszcze odzipnąć na podwórku, wymieniając najnowsze ploteczki z sąsiadkami. Jej młodszy Michałek był grzeczny. Gdzie go posadziła, tam siedział. Trochę już mówił. Powtarzał wszystko za bratem.

Wstrzymywała się przed zaspokajaniem wiecznej ciekawości niesfornego starszego dzieciaka, bo wiedziała, do czego prowadzi odpowiadanie na każde pytanie jej synka. Prowadzi do następnych pytań. I następnych. A potem jeszcze do następnych.

I w końcu… Ostatecznie, od zastanawiania się nad odpowiedziami, nabawi się zawrotów głowy.

Sama wychowała się wśród licznego rodzeństwa. Nikt z dorosłym nie miał czasu ani siły na spoufalanie się z żadnym z jej sześciorga rodzeństwa. W domu musiał być przede wszystkim wymuszany pięciopalczastą dyscypliną, posłuch. Jak jej ojciec zmarszczył brew, to dzieciaki milkły. Jak tylko dotknął zawieszonej dyscypliny – chowały się po kątach i uderzały w przejmujący szloch. Owszem wieczorami, po pracy, dorośli rozmawiali czasem z dziećmi. Przepytywali z pacierza albo wysłuchiwali relacji z tego, co które zrobiło w obejściu. Nie do pomyślenia jednak było, żeby maluch miał śmiałość zamęczać dorosłego pytaniami. Szacunek dla rodziców należał się za to, że żywili i odziewali. Tym bardziej że wszystkie z sześciorga rodzeństwa się uchowały! Przy dzieleniu się wigilijnym opłatkiem, wielkanocnym jajkiem albo po wymierzeniu kary czy otrzymaniu prezentu, należało matkę i ojca pocałować w rękę. Na nauki ona i jej rodzeństwo też miały czas. Chodziły do swojego powszechniaka już od jesieni po wykopkach albo po zebraniu wszystkiego z pól. Wtedy, gdy wywiązały się ze swoich poważniejszych obowiązków. Każde z nich nauczyło się czytać. Nawet mniej pojętne potrafiły przynajmniej poskładać litery i też wszystko wyczytać. Tyle tylko, że pomalutku. Niechęć Ignasi do Żydów nie wzięła się z żadnych złych doświadczeń. Nie miała do nich szczególnej nienawiści. Miała dla nich litość, bo uważała, że to, co Niemcy na wojnie z nimi robili to straszne.

– Mimo tego, że to Żydzi.

Tak uważał nawet ksiądz w jej małej parafii.

To też ludzie, mimo tego, że u niej w powszechniaku na atramentowy kleks mówiło się żyd. A jeśli ktoś założył spodem na wierzch koszulę, to mówiono, że założył ją po żydowsku.

– To też ludzie, mimo tego, że Żydzi…

Dla Krystyny pierwszą osobą zapamiętaną sprzed wojny jako Żyd był kilkunastoletni Szaweł z pięknej willi na ulicy Narutowicza – zaraz za przepiękną synagogą. Wygrywał on na skrzypcach tak kuszące dźwięki, że nogi same niosły przez park w kierunku pałacu Sułkowskich i dalej do synagogi.

To główna bożnica osiemnastego i dziewiętnastego wieku, najważniejszej gminy żydowskiej w Wielkopolsce – powtarzał na każdym spacerze po parku Sułkowskim jej dziadek.

Przed wybuchem wojny mijała Szawła w parkowej alejce. Wiedziała, że to on wygrywający w szabas przepiękne melodie, bo nosił w futerale gajgi, czyli skrzypce. Kiedyś spojrzał na nią tak, że zapamiętała jego przenikliwe spojrzenie na bardzo długo. Jeszcze po wielu latach pamiętała to jego spojrzenie, pod którym się zarumieniła i potknęła na równiutkiej, wypielęgnowanej, parkowej dróżce ocienionej platanami.

We wojnę wszystkich Żydów z Narutowicza w tym rodzinę Szawła wywieźli do getta w Grodzisku Mazowieckim i potem podobno stracili w Treblince. Nocami opłakiwała w poduszkę, nie tylko ich tragedię, ale i marzenie, żeby kiedyś Szaweł zagrał tylko dla niej… Poglądy Krystyny podzielała Natasza wykształcona w gimnazjum w Przemyślu. Dla niej słowo, „Żydzi” kojarzyło się z nazwiskami uczonych, intelektualistów, noblistów i bardzo starą i bogatą kulturą tego „wybranego” i „przeklętego” narodu. Rozumiała nauczanie Janusza Korczaka, traktującego dziecko jako osobę. Miała głęboki szacunek dla ludzi wybitnych bez względu na narodowość i przekonanie, że prowokowana wobec tego narodu nagonka jest wywołana zawiścią, bo najtrudniej jest wybaczyć bliźniemu tego, że postarał się być kimś lepszym od innych. Sama była trochę „inna” ze swoimi zapędami, częstą niezgodą i niezrozumieniem tego, że swój udział w działaniach wojennych musi ukrywać, bo jest rozumiany jako udział w żołnierskich zbytkach.