Północ w świątecznej księgarni - Jenny Colgan - ebook + książka

Północ w świątecznej księgarni ebook

Jenny Colgan

0,0
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść, która otuli cię ciepłem w zimowe wieczory!

Carmen nie wie, co ze sobą zrobić. Jej ukochany wyjechał do brazylijskiej dżungli i nie sposób się z nim skontaktować. Urocza księgarnia, w której dziewczyna z oddaniem pracuje, stała się planem zdjęciowym kiczowatego świątecznego filmu. Jakby tego było mało, właściciel sklepiku rozważa jego sprzedaż w desperackiej pogoni za marzeniami. Los Carmen staje się coraz bardziej niepewny, a nadchodzące Boże Narodzenie maluje się w czarnych barwach…

Gdy jednak zaczyna sypać śnieg, a Edynburg rozbłyskuje tysiącami kolorowych lampek, przyszłość nie wydaje się już tak ponura jak wcześniej. Czy magia świąt przyniesie ze sobą nową szansę na szczęście i… miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 394

Data ważności licencji: 1/30/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Śnieg pró­szył nie­spiesz­nie. Pokry­wał sta­ro­świec­kie, podzie­lone szpro­sami witryny skle­pów przy Vic­to­ria Street w Edyn­burgu, gro­ma­dził się w zaspy na chod­ni­kach i otu­lał miękką bielą cały świat.

Za szybą, w głębi księ­ga­renki, było cie­pło i przy­tul­nie; świece rzu­cały cie­pły blask, a ogień w kominku sku­tecz­nie odpie­rał chłód pró­bu­jący wedrzeć się do środka. Ruchliwe świa­tło pło­mieni wydo­by­wało z mroku bogato zdo­bione regały. Półki dosłow­nie ugi­nały się pod cię­ża­rem ksią­żek. Tomy, pousta­wiane w dwóch rzę­dach, obie­cy­wały ucieczkę od codzien­no­ści; były tu powie­ści kry­mi­nalne i przy­go­dowe, ale też mapy pro­wa­dzące do ukry­tych skar­bów, histo­rie z zamierz­chłych cza­sów, opowie­ści o boha­ter­skich czy­nach, pira­tach, mroź­nych kra­inach i świa­tach uno­szą­cych się w prze­stwo­rzach, ponad dachami ludz­kich domostw. W księ­garni było wszystko, czego potrze­buje czło­wiek, który marzy o tym, by owi­nąć się kocem przy kominku i zwie­dzać odle­głe kra­iny…

– CIĘ­CIE!

Przed księ­gar­nią pana McCre­diego stała z mar­sową miną Car­men Hogan. Słońce pra­żyło nie­mi­ło­sier­nie, a maszyna do śniegu ledwo dawała radę go wytwa­rzać i okrop­nie przy tym hała­so­wała.

– Prze­cież to jakiś idio­tyzm – mruk­nęła.

Zwra­cała się do swo­jej przy­ja­ciółki Idry, któ­rej z zasady trudno było czym­kol­wiek zaim­po­no­wać. Idra przy­szła tu głów­nie po to, żeby poga­pić się razem z nią i może spo­tkać jakąś wielką gwiazdę fil­mową, która aku­rat posta­no­wiła grać tylko w kame­ral­nych pro­duk­cjach wrzu­ca­nych do sieci.

– Przy takiej masie bożo­na­ro­dze­nio­wych deko­ra­cji na rega­łach pra­wie nie widać ksią­żek. A te kre­tyń­skie pod­róbki?! Co oni wypra­wiają z moją księ­gar­nią? – pie­kliła się Car­men.

– Płacą? Płacą. O resztę się nie martw.

– Żeby to jesz­cze były jakieś porządne pie­nią­dze… – prych­nęła Car­men. – Koniec koń­ców i tak będę stratna, bo wypło­szą mi klien­tów, któ­rzy nor­mal­nie szu­ka­liby powie­ści detek­ty­wi­stycz­nych.

– Ale odku­jesz się na Gwiazdkę, kiedy ludzie powie­dzą: „Prze­cież to ta księ­gar­nia z tego filmu!”.

– W sumie racja – roz­ch­mu­rzyła się Car­men. – Nie pomy­śla­łam o tym.

Wraz z nimi sytu­ację obser­wo­wali Bro­nagh ze sklepu z arty­ku­łami magicz­nymi i Bobby ze sklepu z narzę­dziami.

– A czemu nie nakręcą filmu u mnie? – zasta­no­wił się na głos Bobby. – Ja bym się nie pognie­wał.

– Cóż – ode­zwała się Car­men, która bar­dzo lubiła Bobby’ego i sta­rała się być dla niego miła. – Pro­wa­dze­nie księ­garni ma w sobie sek­sa­pil, tajem­nicę, roman­tyzm. A facet han­dlu­jący szczot­kami to… no wiesz, facet han­dlu­jący szczot­kami.

– Pro­wa­dze­nie księ­garni może i ma w sobie urok, tajem­nicę i roman­tyzm, ale tylko jeśli nie prze­szka­dza ci gło­do­wa­nie i miesz­ka­nie w piw­nicy u sio­stry – wtrą­ciła gorzko Idra.

Car­men zbyła jej uwagę mil­cze­niem. Zauwa­żyła nato­miast, że Bobby tro­chę zmar­kot­niał.

– No a ja? Ja han­dluję magią – poskar­żyła się Bro­nagh. – To chyba wystar­cza­jąco sek­sowne, prawda? – powie­działa i zde­cy­do­wa­nym ruchem odrzu­ciła do tyłu swoje dłu­gie rude loki. Fak­tycz­nie nie spo­sób było jej odmó­wić sek­sa­pilu, choć był on dość spe­cy­ficzny.

Car­men miała lśniące czarne włosy i sym­pa­tyczną, okrą­głą twarz. Uwagę zwra­cały jej brwi, tak wyra­zi­ste, że spra­wiała wra­że­nie cią­gle ziry­to­wa­nej. Przez lata wspól­nie z Idrą pró­bo­wała zmie­nić ich kształt, ale nie przy­nio­sło to jakichś osza­ła­mia­ją­cych efek­tów. Nie­któ­rych eks­pe­ry­men­tów – na przy­kład dokle­ja­nia wło­sków – wolała sobie nie przy­po­mi­nać.

– Może trzeba było otwo­rzyć szkołę cza­ro­dzie­jów – pod­su­nęła nie­śmiało Car­men.

Maszyna do śniegu pra­co­wała na peł­nych obro­tach, jed­nak w Szko­cji był sam śro­dek upal­nego lata, więc miała trudne zada­nie. Car­men zasta­na­wiała się, czy ta nie­spo­dzie­wana fala upa­łów cie­szy tury­stów, któ­rzy spa­ce­ro­wali w tę i z powro­tem po Vic­to­ria Street. Wszy­scy para­do­wali w stro­jach typo­wych dla odwie­dza­ją­cych Edyn­burg latem, czyli dłu­gich spodniach, pola­rach i kurt­kach prze­ciw­desz­czo­wych. Obser­wo­wała, jak stop­niowo pozby­wają się kolej­nych czę­ści gar­de­roby. Dzie­ciaki zry­wały z głów czapki i uwal­niały dło­nie od weł­nia­nych ręka­wi­czek – rzecz jasna z wyjąt­kiem tych, które miały wystą­pić w fil­mie. Te na­dal sie­działy w nie­na­tu­ral­nym bez­ru­chu, wystro­jone niczym urwisy z epoki wik­to­riań­skiej. W pew­nym momen­cie Car­men pomy­ślała, że powinna przy­pro­wa­dzić tu swoją jede­na­sto­let­nią sio­strze­nicę Pippę. Dziew­czynka była praw­dziwą mistrzy­nią w sie­dze­niu nie­ru­chomo. Wyglą­dała przy tym dość prze­ra­ża­jąco, jak mały posępny duszek.

Szybko przy­po­mniała sobie, że to nie z winy Pippy w wieku trzy­dzie­stu lat Car­men na­dal mieszka w sute­re­nie pod domem sio­stry i musi na co dzień dzie­lić wannę z gumo­wymi kaczusz­kami. Ich obec­ność tłu­ma­czył fakt, że w domu miesz­kało czworo dzieci.

Kry­zys na rynku miesz­ka­nio­wym wydaje się abs­trak­cją, dopóki czło­wiek nie doświad­czy jego skut­ków na wła­snej skó­rze, pomy­ślała ponuro. Ceny nie­ru­cho­mo­ści w Edyn­burgu nie były po pro­stu wygó­ro­wane – były astro­no­miczne; osią­gały jakiś zawrotny, zupeł­nie nie­do­rzeczny pułap. Car­men rów­nie dobrze mogłaby pla­no­wać prze­pro­wadzkę do Pałacu Buc­kin­gham. Na szczę­ście jej sio­stra Sophia, aktu­al­nie prze­by­wa­jąca na urlo­pie macie­rzyń­skim, nie dawała na razie do zro­zu­mie­nia, że obec­ność Car­men zanadto jej prze­szka­dza.

– No dobra – ode­zwał się reży­ser, drobny męż­czy­zna z dłu­gimi wło­sami zwią­za­nymi w kucyk. Na nosie miał małe okrą­głe oku­lary i był ubrany od stóp do głów na czarno. Car­men, patrząc na jego sta­ran­nie wypie­lę­gno­wany zarost, zasta­na­wiała się, ile wydaje na wizyty u bar­bera.

Gapiów prze­go­niono z dala od barie­rek odgra­dza­ją­cych drogę, na które, co zro­zu­miałe, wście­kali się tury­ści, liczący na efek­towne zdję­cie zabyt­ko­wej uliczki. Vic­to­ria Street, kręta, pnąca się w górę, z buti­kami i kolo­ro­wymi fasa­dami, budziła nie­od­parte sko­ja­rze­nia z ulicą Pokątną z Harry’ego Pot­tera. Wśród tłumu, który liczył na ujrze­nie odtwórcy głów­nej roli w fil­mie – swoją drogą gwiaz­dora nieco przy­wię­dłej sławy – dało się zauwa­żyć poru­sze­nie.

Nie­jaki Lind Ste­phens, wspo­mniany gwiaz­dor, raź­nym kro­kiem wszedł na plan zdję­ciowy. Miał na sobie spodnie w szkocką kratę i obszerny swe­ter, wyglą­da­jący na okrop­nie drogi. Idra wypięła pierś, tak na wszelki wypa­dek.

– I… akcja!

Car­men nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu. Eks­cy­ta­cja udzie­lała jej się mimo woli. W końcu film – z jej księ­gar­nią! – miał tra­fić na plat­formę stre­amin­gową na Boże Naro­dze­nie! No dobrze, ści­ślej rzecz bio­rąc, sklep nale­żał nie do niej, lecz do pana McCre­diego. Ale fil­mowcy nie wybra­liby tego miej­sca, gdyby nie ciężka praca, jaką wło­żyła w prze­kształ­ce­nie sta­rej zapusz­czo­nej księ­garni w uro­czy kącik, przy­cią­ga­jący klien­tów niczym magnes. Car­men nie miała co do tego wąt­pli­wo­ści.

Księ­ga­renka mie­ściła się u pod­nóża zamku, w jed­nym z naj­bar­dziej uro­kli­wych zakąt­ków tego nad­zwy­czaj pięk­nego mia­sta. Ta część sta­rówki począ­tek brała na Gras­smar­ket, w wiel­kiej otwar­tej prze­strzeni w prze­szło­ści będą­cej tar­go­wi­skiem, obec­nie zaś sta­no­wią­cej cen­trum impre­zowe pełne kawia­re­nek, barów i klu­bów, a następ­nie pięła się pod górę dwiema uli­cami: Vic­to­ria Street oraz West Bow. Góru­jące nad tym wszyst­kim zamczy­sko spo­glą­dało groź­nie i ponuro i spra­wiało wra­że­nie zdu­mio­nego fak­tem, że jako śre­dnio­wieczna twier­dza wylą­do­wało na szczy­cie wyga­słego wul­kanu w samym sercu nowo­cze­snej metro­po­lii.

Wie­czo­rami, kiedy Car­men zamy­kała inte­res na noc, zawsze mimo woli spo­glą­dała ku górze, na równe rzędy małych zam­ko­wych okie­nek. Wie­działa, że na tere­nie zamku na­dal znaj­dują się koszary, w któ­rych miesz­kają żoł­nie­rze. Współ­cze­śnie peł­nili już raczej funk­cje repre­zen­ta­cyjne, tym nie­mniej byli naj­praw­dziw­szymi mun­du­ro­wymi. Chęt­nie roz­my­ślała o żoł­nier­zach za mostem zwo­dzo­nym zamku i o tym, że stą­pają po tych samych kamie­niach, po któ­rych od XII wieku cho­dzili ich poprzed­nicy. Nie bez zna­cze­nia był też fakt, że w swo­ich kra­cia­stych czap­kach i obszer­nych kil­tach pre­zen­to­wali się nie­sa­mo­wi­cie przy­stoj­nie, zwłasz­cza gdy aku­rat masze­ro­wali. Nie­kiedy zaglą­dali do jej skle­piku, żeby kupić powieść z cyklu o Jacku Reache­rze albo spy­tać o radę, co spre­zen­to­wać żonie albo uko­cha­nej miesz­kającej daleko stąd.

Budynki sto­jące przy Vic­to­ria Street łączyły się z Gras­smar­ket poprzez West Bow, która pięła się aż do Royal Mile, tak więc jej ulica poło­żona była na kilku róż­nych wyso­ko­ściach. W rezul­ta­cie nie zawsze było zupeł­nie jasne, na któ­rym pozio­mie aktu­al­nie się prze­bywa. Ale taki wła­śnie jest Edyn­burg, bar­dziej niż mia­sto przy­po­mi­na­jący eks­pe­ry­men­talną gra­fikę M.C. Eschera.

Fron­tony skle­pi­ków przy Vic­to­ria Street poma­lo­wane były na różne kolory, co tylko doda­wało uroku ulicy. Obok skle­pów z arty­ku­łami magicz­nymi oraz narzę­dziami znaj­do­wał się butik z odzieżą pro­wa­dzony przez pew­nego ele­ganc­kiego jego­mo­ścia imie­niem Craw­ford. Oczy­wi­ście mie­ściła się tu rów­nież księ­ga­renka pana McCre­diego. Car­men zja­wiła się tu po raz pierw­szy w zeszłym roku przed Bożym Naro­dze­niem, gdy dom towa­rowy w jej mie­ście rodzin­nym, w któ­rym pra­co­wała do tej pory, zwi­nął dzia­łal­ność. Księ­gar­nia popa­dała wtedy w ruinę. Na początku Car­men nie­zbyt kwa­piła się do wzię­cia pod swoje skrzy­dła bied­nego skle­piku, jed­nak osta­tecz­nie jakimś cudem zdo­łała dopro­wa­dzić go do takiego stanu, że inte­res zaczął na sie­bie zara­biać, choć jego przy­szłość na­dal była nie­pewna.

Teraz nada­rzyła się nowa oka­zja, by zaro­bić tro­chę gro­sza: pro­du­cent fil­mowy zaofe­ro­wał się, że opłaci czynsz. To nie były wiel­kie pie­nią­dze, z któ­rych dałoby się spła­cić długi, ale lep­sze to niż nic. Nawet jeśli film pre­zen­to­wał Szko­cję w spo­sób, któ­rym Car­men pogar­dzała – trudno, nie miała zamiaru robić z tego pro­blemu.

Aktor o wyra­zi­stej twa­rzy wszedł do księ­ga­renki. Zadźwię­czał dzwo­ne­czek. Wcze­śniej któ­ryś z człon­ków ekipy fil­mo­wej uznał, że dzwo­nek powie­szony u drzwi brzmi zbyt zwy­czaj­nie, więc teraz ktoś ude­rzał w inny dzwo­nek, o rze­komo cie­kaw­szym dźwięku. Car­men powoli docho­dziła do wnio­sku, że ludzie krę­cący filmy są jacyś dziwni.

– Cześć – rzu­cił aktor.

– O, witaj. Jak się masz? – zaszcze­bio­tała nie­sa­mo­wi­cie piękna aktorka Gene­vieve Burr.

Miała na sobie kilt i kra­cia­sty kasz­kiet, spod któ­rego wysy­py­wała się kaskada lśnią­cych wło­sów, tak obfita, że trudno było uwie­rzyć, żeby mógł je wyho­do­wać jeden czło­wiek. Car­men zmarsz­czyła brwi: czy fil­mowcy zda­wali sobie sprawę, że aktorka mówi z wyraź­nym irlandz­kim, a nie szkoc­kim akcen­tem?

– Witaj w naszej magicz­nej kra­inie – powie­dział Lind. – Szu­kam poezji Roberta Burnsa. Inte­re­suje mnie, oczy­wi­ście, pierw­sze wyda­nie!

– Natu­ral­nie! Jestem pewna, że okładka nosi jesz­cze ślady błota po orce!

Car­men gra­tu­lo­wała sobie w myślach, że wyper­swa­do­wała panu McCre­diemu pomysł przy­cho­dze­nia tutaj. Wysłu­chi­wa­nie tej prze­raź­li­wie sztucz­nej wymiany zdań mogłoby się oka­zać zada­niem ponad siły dla star­szego pana.

– Może skosz­tuje pan kro­pelki whi­sky? – zapro­po­no­wała Gene­vieve, wska­zu­jąc butelkę pełną brą­zo­wa­wego płynu, w rze­czy­wi­sto­ści będą­cego słabą her­batą.

– Z przy­jem­no­ścią, z przy­jem­no­ścią.

Idra i Car­men wymie­niły spoj­rze­nia pełne zaże­no­wa­nia. Chwilę póź­niej Car­men ode­szła na bok, żeby zadzwo­nić do sio­stry, która obec­nie bawiła na waka­cjach.

– Mogłaś poje­chać z nami.

– Cóż, nie mogłam. Mam na gło­wie ekipę fil­mową.

– Racja. I jak idzie?

– Dziew­czyna pra­cu­jąca w księ­garni wła­śnie zapro­po­no­wała dzie­dzi­cowi, żeby wybrali się razem na poszu­ki­wa­nia potwora z Loch Ness. Naj­wi­docz­niej to rzut bere­tem od Edyn­burga.

– Chyba wola­łam, kiedy krę­cili filmy, w któ­rych całe to mia­sto umiera z powodu przedaw­ko­wa­nia hero­iny.

– Poza tym nie cier­pię cen­tral­nej Szko­cji.

– Jak to? Jak można jej nie lubić? – zdu­miała się Sofia. Deli­kat­nie zamknęła stopą drzwi, tak by oszczę­dzić sio­strze krzy­ków Fede­rica, który wła­śnie kłó­cił się z ośmio­let­nią Pho­ebe o lek­cje tenisa. Pho­ebe uwa­żała je za głu­pie, bo zawsze prze­gry­wała z Pippą, swoją star­szą o trzy lata sio­strą. Pippa tłu­ma­czyła, że „daje jej wycisk”, żeby gra Pho­ebe się popra­wiła – dokład­nie tak samo jak brat szkoc­kiego teni­si­sty Andy’ego Mur­raya, więc musi to być słuszne. Nawet Eric, zazwy­czaj oto­czony cią­głą uwagą maluch, który miał naj­bar­dziej pogodne uspo­so­bie­nie ze wszyst­kich, teraz był nie w humo­rze i nie chciał usiąść w fote­liku rowe­ro­wym.

– Bo to wszystko jest na pokaz. „Oto nasza uro­cza rodzinka robi sobie prze­jażdżkę rowe­rową. Widzi­cie, jak przy­glą­damy się drze­wom? Wyglą­damy super, co nie?” – wyrzu­ciła z sie­bie Car­men.

– A co w tym złego? – spy­tała powoli Sofia.

– Wszystko! Jak się tam dosta­li­ście?

– Przy­je­cha­li­śmy samo­cho­dem.

– No wła­śnie! Waszym gigan­tycz­nym autem! Jak wszy­scy inni. A teraz robi­cie show w stylu: „Podzi­wiaj­cie nas, gdy jeź­dzimy sobie na rowe­rach po tym pięk­nym lesie. Super, co? I tylko my mamy tak dobrze, ponie­waż stać nas na wywa­le­nie pier­dy­liarda fun­tów. W prze­ci­wień­stwie do plebsu, który na­dal musi zasu­wać po śmier­dzą­cych spa­li­nami dro­gach.

– Wcale nie wywa­li­li­śmy pier­dy­liarda fun­tów na ten wyjazd! – pró­bo­wała się bro­nić Sofia, choć w rze­czy­wi­sto­ści waka­cyjny wypad sze­ścio­oso­bo­wej rodziny w szczy­cie sezonu let­niego kosz­to­wał mniej wię­cej wła­śnie tyle.

– Na pewno spo­ty­ka­cie tam takie same zadzie­ra­jące nosa rodziny jak wasza.

– Nie­prawda!

– Ilu chło­pa­ków o imie­niu Hugo spo­tka­li­ście do tej pory? Założę się, że z dzie­więć­dzie­się­ciu.

– Car­men, co się dzieje?

Na tak posta­wione pyta­nie Car­men nie umiała odpo­wie­dzieć. Gdy tylko zoba­czyła świą­teczne deko­ra­cje – nawet jeśli były tylko atra­pami – a wokół niej zaro­iło się od śniegu i ludzi w sza­li­kach, zalały ją wspo­mnie­nia zeszło­rocz­nych świąt.

Część 1

Rozdział 1

Sty­czeń

Car­men mogła winić tylko sie­bie.

To, co się stało, nie było wyłącz­nie winą Spo­onsa. Z dru­giej strony nie dało się powie­dzieć, że był zupeł­nie bez winy – doszła do tego wnio­sku, gdy przez długi, długi czas zadrę­czała się z powodu tego, co się wyda­rzyło.

Oke (czyt. „Okej”) zja­wił się w księ­garni po raz pierw­szy przed Bożym Naro­dze­niem. Jako dok­to­rant ledwo wią­zał koniec z koń­cem. Kiedy Car­men go zoba­czyła, był ubrany tak nie­ade­kwat­nie do zimo­wej pogody, że wyglą­dał wręcz gro­te­skowo. Jego wiel­kie zie­lone oczy wiele mówiły o spe­cja­li­za­cji, któ­rej się poświę­cił: jako den­dro­log zaj­mo­wał się naukowo drze­wami. Szcze­rze mówiąc, sam przy­po­mi­nał jedno z nich. Pocho­dził z Bra­zy­lii i był kwa­krem – a to ozna­czało, że nie obcho­dził świąt. Car­men zako­chała się w nim po uszy. Ni­gdy wcze­śniej nie poznała nikogo, kto mógłby się rów­nać z Oke’em. Ona i on sta­no­wili dla sie­bie nawza­jem nie­zgłę­bioną tajem­nicę. Mimo że począt­kowo Oke pla­no­wał wró­cić do Bra­zy­lii, osta­tecz­nie zmie­nił zda­nie. Został tylko ze względu na Car­men, która była z tego powodu dosłow­nie w siód­mym nie­bie.

I wtedy zaczęły się schody.

Wła­dze uczelni były zachwy­cone, że ceniony wykła­dowca posta­no­wił zostać. W ramach podzię­ko­wa­nia ponow­nie przy­dzie­lono mu pokoik, który zaj­mo­wał dotych­czas w Myl­nes Court, zabyt­ko­wej sze­ścio­kon­dy­gna­cyj­nej kamie­nicy na szczy­cie kopca. Z okien roz­po­ście­rał się osza­ła­mia­jący widok na mia­sto. Budy­nek powstał w 1690 roku i nawet teraz wyda­wał się ogromny. Car­men czę­sto myślała o tym, jak przy­tła­cza­jące wra­że­nie musiał spra­wiać wieki temu, gdy więk­szość ludzi gnieź­dziła się w par­te­ro­wych, drew­nia­nych cha­tach, dzie­ląc je ze zwie­rzę­tami, a i to o ile dopi­sało im szczę­ście. Sto­jąc pod Myl­nes Court, zapewne czuli się jak ludzie prze­cha­dza­jący się obec­nie po uli­cach Nowego Jorku.

Tuż obok Myl­nes Court wio­dły jedne z wielu kamien­nych scho­dów i w prze­szło­ści Car­men czę­sto już odwie­dzała to miej­sce, idąc od strony New Col­lege. Jesz­cze zanim zostali parą, było wiele poran­ków, gdy w dro­dze do pracy liczyła po cichu, że natknie się tu na Oke’a. Zwy­kle zda­rzało się to aku­rat wtedy, gdy miała świeżo umyte włosy i była uma­lo­wana, w każ­dym razie na tyle, na ile pozwo­liła jej Pho­ebe. Kiedy Car­men zabie­rała się do zro­bie­nia maki­jażu, przy umy­walce jak spod ziemi wyra­stała pod­pa­tru­jąca ciotkę Pho­ebe, która sama też pró­bo­wała się uma­lo­wać. Zauwa­żyw­szy to, Sofia wpa­dała w szał i pospiesz­nie zmy­wała róż i cie­nie z twa­rzy córki.

I w końcu nade­szła chwila, gdy mieli wejść razem do Myl­nes Court! Oke ści­snął dłoń Car­men przez ręka­wiczkę, wyjął z kie­szeni absur­dal­nie duży klucz i otwo­rzył nabi­jane ćwie­kami wrota. Poko­nali kory­tarz, mija­jąc po dro­dze sta­ro­świecki refek­tarz z dłu­gimi drew­nia­nymi ławami. Na Car­men, która ni­gdy nie stu­dio­wała i nie znała uni­wer­sy­tetu, miej­sce to zro­biło nie­zwy­kle roman­tyczne wra­że­nie.

Weszli na dru­gie pię­tro i poszu­kali pokoju numer 205.

Car­men domy­ślała się, że chło­pak musi mieć stąd widok na cały Edyn­burg. Praw­dziwy szczę­ściarz!

Oke zapu­kał deli­kat­nie.

– W środku jest mój współ­lo­ka­tor – wyja­śnił, zwra­ca­jąc się do Car­men.

Dziew­czyna ski­nęła głową. Po cichu liczyła, że współ­lo­ka­tor ją polubi i, rzecz jasna, od czasu do czasu zostawi ich samych.

Drzwi otwo­rzyły się na oścież.

– Okes! – zawo­łał rado­śnie męż­czy­zna sto­jący na progu. Niski, bar­czy­sty i bro­daty, sta­no­wił abso­lutne prze­ci­wień­stwo jej chło­paka. Nie­zna­jomy objął Oke’a w pasie i uści­snął.

– Powie­dzieli mi, że wyje­cha­łeś i już nie wró­cisz! Bałem się, że przy­ślą mi jakie­goś, nie daj Boże, bota­nika.

– W sumie to jestem bota­ni­kiem – przy­po­mniał mu Oke. – Spo­ons, ty nie cier­pisz ludzi wszel­kich pro­fe­sji i spe­cjal­no­ści.

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami.

– Ja też ich nie cier­pię – wtrą­ciła Car­men. I dodała: – Hejka. Jestem Car­men.

Spo­ons zmie­rzył ją wzro­kiem od stóp do głów. Następ­nie prze­niósł spoj­rze­nie na Oke’a.

– Jest w porządku – zapew­nił Oke.

– A co, masz zasadę „zero dziew­czyn”? – spy­tała Car­men.

– To nie zasada – odparł Spo­ons. – Raczej coś w rodzaju… zro­zu­mie­nia.

Car­men zaj­rzała do pokoju. Był nie­duży, w środku pano­wał zaduch. Pach­niało tu dziw­nie i na pewno nie był to zapach Oke’a. Na pod­ło­dze leżały stosy ksią­żek i papie­rów.

Oke, który był z natury czło­wie­kiem miłu­ją­cym porzą­dek, groź­nie zmarsz­czył brwi.

– Spo­ons.

– No wiem. Wybacz. Zaraz to uprzątnę. Zwy­kle pokój jest podzie­lony na dwie połowy – tłu­ma­czył.

Oke wcią­gnął przez próg nie­wielką walizkę, miesz­czącą, jak się zda­wało, cały jego doby­tek.

– Masz tu jakieś żywe okazy?

– No… nie. Nie­mal na sto pro­cent.

Spo­ons spo­glą­dał na Oke’a z miną zbi­tego psa. Widać było, że zżera go poczu­cie winy.

– Spo­ons! Roz­ma­wia­li­śmy już o tym! Prze­cież to bie­dac­two może być wszę­dzie.

– Wiem.

– Prze­ra­żone!

– Wiem.

– W Boże Naro­dze­nie.

– Nie sądzę, żeby wie­działa, czym jest Boże Naro­dze­nie.

– Prze­pra­szam, ale kim jest „ona”? – wtrą­ciła się Car­men.

Spo­ons i Oke spoj­rzeli po sobie nie­pew­nie.

– Jestem her­pe­to­lo­giem – wyja­śnił Spo­ons. Widząc dez­orien­ta­cję na twa­rzy Car­men, dodał: – Spe­cja­li­stą od węży.

Zdu­mie­nie malu­jące się na twa­rzy dziew­czyny bły­ska­wicz­nie ustą­piło miej­sca gro­zie.

Jak się oka­zało, Spo­ons nie­mal ni­gdy nie opusz­czał poko­iku, Car­men nato­miast nie miała wiel­kiej ochoty na kolejne wizyty z oczy­wi­stych przy­czyn. Z dru­giej strony Oke też nie mógł spę­dzać nocy u niej; przede wszyst­kim Sofia, opie­ku­jąca się naj­młod­szą ze swo­ich pociech, prze­by­wała w domu dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę. Myśl, że mia­łaby po kry­jomu wpro­wa­dzać Oke’a do swo­jego pokoju, gdy wokół ganiały się dzieci, wyda­wała się Car­men nie do przy­ję­cia. Pary nie stać było na wyna­ję­cie pokoju w hotelu, zwłasz­cza przy edyn­bur­skich cenach. Spo­ty­ka­nie się na roman­tyczne schadzki w księ­garni było wyklu­czone. Aura na zewnątrz też nie zachę­cała do spa­ce­rów – przy dwóch stop­niach poni­żej zera.

Ale to nie wszystko. Oke spra­wiał wra­że­nie, jakby ta sytu­acja wcale mu nie prze­szka­dzała. Nic a nic.

Mimo że sty­czeń jest zazwy­czaj naj­bar­dziej ponu­rym i depre­syj­nym mie­sią­cem w roku, para spę­dzała całe godziny, spa­ce­ru­jąc po mie­ście. Po dro­dze pili gorącą cze­ko­ladę, a przy oka­zji pozna­wali się i żar­to­wali. I mimo że bez prze­rwy roz­ma­wiali, zda­wało się, że ni­gdy nie zabrak­nie im kolej­nych tema­tów. Dowia­dy­wali się coraz wię­cej o sobie nawza­jem, eks­plo­ru­jąc swoje wewnętrzne światy, tak egzo­tyczne i oso­bliwe.

To był cudowny czas. I tylko jeden szcze­gół mącił tę sie­lankę. Car­men odno­siła wra­że­nie, że Oke’owi w ogóle nie spie­szy się do upra­wia­nia z nią seksu. I to dopro­wa­dzało ją do szału.

Oke sporo myślał o tym, co się dzieje w jego życiu. Ni­gdy dotąd nie poznał kogoś takiego jak Car­men. Jasne, spo­ty­kał się w prze­szło­ści z dziew­czy­nami, ale to było co innego. I wła­śnie tu poja­wiały się kom­pli­ka­cje. Car­men, Szkotka, ani tro­chę nie była kwa­kierką ani nie mówiła po por­tu­gal­sku. Oke domy­ślał się, że jego matka dosta­łaby bia­łej gorączki na wieść o tym, iż jej syn zwią­zał się z kimś takim (nie był ani pierw­szym, ani ostat­nim męż­czy­zną, który pod tym wzglę­dem nie doce­niał otwar­to­ści matek).

Co gor­sza, nie miał jej nic do zaofe­ro­wa­nia. W grun­cie rze­czy na­dal był stu­den­tem, tylko dora­biał sobie na boku jako wykła­dowca. Jego wcze­śniej­sze związki, mimo że pełne namięt­no­ści – Oke jako wysoki, przy­stojny młody męż­czy­zna, w dodatku obda­rzony łagod­nym uspo­so­bie­niem, łatwo wpa­dał w oko kobie­tom znu­żo­nym świa­tem pod­rywu – były pozba­wione głęb­szej tre­ści i nie trwały zbyt długo. Zresztą wią­żąc się z nimi, Oke rzadko pla­no­wał dłuż­szą rela­cję. Pra­cow­nicy uczelni, zmie­nia­jący co jakiś czas miej­sce pobytu, powinni zapo­mnieć o sta­bi­li­za­cji.

Z Car­men jed­nak było ina­czej. Nie wie­dział, jak jej to powie­dzieć, ale osta­tecz­nie zasłu­gi­wała na szcze­rość… Oke czuł się przy­tło­czony siłą wła­snych uczuć. W ogóle się nie spo­dzie­wał, że zako­cha się w takiej dziew­czy­nie jak ona. Wszystko było cał­ko­wi­cie ina­czej, niż myślał. Nawet czas i miej­sce się nie zga­dzały.

Jedno nie ule­gało wąt­pli­wo­ści: wie­dział, że musi trak­to­wać Car­men z naj­wyż­szym sza­cun­kiem, niczym kró­lową. Na pewno zacze­ka­łaby na niego, był o tym prze­ko­nany. Zamie­rzał udo­wod­nić jej, jak bar­dzo poważa ją i ich zwią­zek. Mieli budo­wać go wspól­nie, cegiełka po cegiełce, dzień po dniu. Tak bar­dzo chciał jej poka­zać, że mu na niej zależy.

– Uważa, że jestem wielką, spa­sioną, wstrętną świ­nią! – wes­tchnęła ciężko Car­men.

Idra cier­pli­wie przy­słu­chi­wała się jej sło­wom.

Teraz, gdy w restau­ra­cji, któ­rej była mene­dżerką, skoń­czył się okres wystaw­nych bożo­na­ro­dze­nio­wych lun­chów, naresz­cie miała wię­cej czasu. Mimo to dopusz­czała myśl, że jeśli przy­ja­ciółka nie prze­sta­nie jęczeć o swoim uko­cha­nym, to zacznie uda­wać, że wciąż ma urwa­nie głowy. Aktor oka­zał się nie­wy­pa­łem. Facet miał sześć­dzie­siąt pięć lat. Nic dziw­nego, że fil­mo­wano go tylko przez spe­cjalne fil­try roz­my­wa­jące obraz. Co prawda, Car­men z wyro­zu­mia­ło­ścią odno­siła się do roman­tycz­nych przy­gód przy­ja­ciółki, które w więk­szo­ści przy­pad­ków doty­czyły praw­ni­ków sto­łu­ją­cych się w jej restau­ra­cji pod pre­tek­stem zaga­da­nia do niej. A że Indra zna­ko­mi­cie goto­wała, prę­dzej czy póź­niej każdy z nich przy­bie­rał na wadze i zni­kał z jej życia, by zapi­sać się do klubu kolar­skiego albo grupy mor­sów. Mimo to narze­ka­nie Car­men na Oke’a budziło teraz jej iry­ta­cję. Z opo­wie­ści przy­ja­ciółki wyła­niał się obraz wyso­kiego, inte­li­gent­nego super­przy­stoj­niaka. Przy­po­mi­nało to sytu­ację, gdy ktoś roz­pa­cza z powodu za dłu­gich rzęs albo zbyt jędr­nego biu­stu.

– Tak. To by tłu­ma­czyło, dla­czego nie wró­cił do Bra­zy­lii: napa­wasz go tak wiel­kim obrzy­dze­niem, że po pro­stu nie dał rady.

– No to co robię nie tak? – zasta­no­wiła się Car­men. – Chcę tylko wgra­mo­lić się na niego jak na drzewo. Czy pro­szę o zbyt wiele? Czuję się jak dziecko, które dostało pre­zent pod cho­inkę, ale z jakie­goś powodu nie pozwala mu się go roz­pa­ko­wać.

– On jest reli­gijny, dobrze pamię­tam?

– Wycho­wał się w reli­gij­nej rodzi­nie. Tak samo jak ja. I ty też. To nie to samo.

Idra wzru­szyła ramio­nami.

– Reli­gie nie są takie same.

– Cho­dzi mi o to, że Oke nie jest prak­ty­ku­jący. Nie bywa w Domu Spo­tkań. – Zmarsz­czyła brwi i po chwili dodała: – No dobra, może cza­sami tam zagląda. Ale tylko po to, żeby poma­gać bez­dom­nym.

Idra prze­wró­ciła oczami.

– No to fak­tycz­nie musi być z niego skoń­czony zła­mas.

– Ale nie jest bar­dzo reli­gijny!

– Kła­mie?

– Nie – odparła ze smut­kiem Car­men.

– A co mówi, kiedy pytasz go, dla­czego nie chce się z tobą bzy­kać?

– „Bzy­kać”? Co to za język? Cof­nę­ły­śmy się w cza­sie do lat dzie­więć­dzie­sią­tych?

Idra znowu prze­wró­ciła oczami.

– Jasne, będziesz się teraz cze­piać słó­wek.

– Cóż, prawdę mówiąc, nie spy­ta­łam go o to.

– Dla­czego nie?

– No bo on nie umie kła­mać! – wyja­śniła Car­men. Obie brnęły przez roz­mo­kły śnieg. – A co, jeśli powie: „Jesteś za gruba!” albo „Tak naprawdę to mnie nie pocią­gasz”, albo „Mam taki jeden fetysz i cze­kam, żeby ci o nim opo­wie­dzieć”, albo „Moja sek­su­al­ność jest skrzy­wiona przez reli­gię”, albo „Należę do poko­le­nia wycho­wa­nego przez por­no­gra­fię i inter­ne­towa bli­skość mię­dzy dwiema oso­bami wcale mnie nie inte­re­suje”?

Car­men i Idra spoj­rzały po sobie z prze­ra­że­niem.

– Myślisz, że on…

– Nawet tego nie mów – ostrze­gła Car­men.

– Ale cho­dzi mi o to… Co, jeśli on jest pra­wicz­kiem?

Car­men zamknęła oczy.

– Powiem mu, że ja tak samo. Nie zorien­tuje się.

Idra zakryła sobie dło­nią oczy.

– Boże, pro­szę, zrób z tym coś. Twoja fru­stra­cja sek­su­alna dopro­wa­dza mnie do szału. Może prze­kup jego współ­lo­ka­tora, żeby znik­nął na jedną noc?

– Wąt­pię, żeby się udało. No chyba że znasz kogoś, kto szuka opie­kuna dla boa dusi­ciela.

I tak to trwało. Car­men i Oke na­dal prak­ty­ko­wali dłu­gie spa­cery, trzy­mali się za ręce, nawet cało­wali, ale na tym koniec. Seks pozo­sta­wał tema­tem tabu, mimo że na wszyst­kie inne otwar­cie dys­ku­to­wali. Car­men czuła się jak dama z epoki edwar­diań­skiej – prze­cha­dza­jąca się po wie­ko­wych ulicz­kach i rzu­ca­jąca naokoło ukrad­kowe spoj­rze­nia, jakby ukry­wała się przed przy­zwo­itką.

Oke nato­miast cie­szył się, że dla odmiany może naprawdę poznać dziew­czynę, z którą się zwią­zał. Nie zasta­na­wiał się nad tym, że zaraz wyje­dzie, że ten zwią­zek nie jest dla niego ani że za szybko wylą­do­wali w łóżku. Było to dla niego nowe doświad­cze­nie i nie zamie­rzał się spie­szyć, miał bowiem świa­do­mość, jak ważne jest to, co się mię­dzy nimi działo. Nie chciał ryzy­ko­wać, że popełni jakiś błąd i wszystko straci.

Pew­nego dnia, gdy mia­sto było zajęte demon­ta­żem bożo­na­ro­dze­nio­wego oświe­tle­nia i deko­ra­cji (to zawsze przy­gnę­bia­jący moment; do wszyst­kich dociera, jak dużo czasu zostało do wio­sny, a ocze­ki­wa­nie na nią może osło­dzić tylko Noc Burnsa) – Car­men i Oke mijali scenę wznie­sioną na kopcu przed Natio­nal Gal­lery. Przez cały gru­dzień pre­zen­to­wali się na niej wyko­nawcy pasto­ra­łek, mło­dzi chó­rzy­ści śpie­wa­jący Gau­dete oraz lokalne zespoły muzyczne wyko­nu­jące jaz­zowe wer­sje I Believe in Santa Claus z syn­chro­niczną gesty­ku­la­cją.

Teraz gdy gwiazd­kowe występy dobie­gły końca, ulice znowu świe­ciły pust­kami. Miej­scowi pocho­wali się w domach, żeby w samot­no­ści prze­ży­wać nowo­roczne przy­gnę­bie­nie. Kiedy Car­men zoba­czyła, jak grupka mło­dych męż­czyzn z bęben­kami i gita­rami wcho­dzi na scenę i roz­gląda się po pustym placu, zro­biło jej się żal muzy­ków.

– Ej – ode­zwał się Oke.

– O co cho­dzi? – Car­men odwró­ciła się do niego.

– Prze­cież to Bra­zy­lij­czycy. – Chło­pak, widząc jej zasko­cze­nie, uśmiech­nął się i potrzą­snął głową. Pod­szedł do muzy­ków i wdał się z nimi w przy­ja­ciel­ską poga­wędkę.

– Ojej – wes­tchnęła Car­men, rusza­jąc za nim. – I co teraz?

Odpo­wiedź przy­szła sama. Już po chwili jeden z męż­czyzn, jakby na prze­kór wspo­mnie­niom kolęd i per­spek­ty­wie dłu­giej zimy, zaczął wybi­jać wpa­da­jący w ucho rytm na bęben­kach. Sek­cja dęta unio­sła instru­menty do ust i na placu roz­brzmiała melo­dia zachę­ca­ją­cej do tańca samby. Oke, przy­pa­tru­jąc się ich wystę­powi z zachwy­tem, wystu­ki­wał rytm stopą. Car­men nato­miast przy­glą­dała się mu z boku, cie­sząc się jego szczę­ściem.

– Nie sądzi­łam, że kwa­krom wolno tań­czyć – szep­nęła.

– Cóż, kwa­krem jestem dopiero w dru­giej kolej­no­ści. W pierw­szej jestem Bra­zy­lij­czy­kiem.

I wtedy ten powścią­gliwy chło­pak chwy­cił ją w talii, roz­luź­nił się i zaczął ryt­micz­nie poru­szać bio­drami. Przy­cho­dziło mu to z natu­ralną łatwo­ścią. A Car­men wiro­wała w jego ramio­nach nie­zwy­kle szybko.

– Ojej – jęk­nęła, zasko­czona i pod­eks­cy­to­wana.

W ogóle nie umiała tań­czyć, ale nie bro­niła się, gdy przy­cią­gnął ją bli­żej sie­bie. Tak bli­sko, że czuła każdy jego ruch. Kilku prze­chod­niów z psami przy­sta­nęło i przy­pa­try­wało się ich tań­cowi, a ona nie miała nic prze­ciwko. To, co się działo, napa­wało ją rado­ścią, upa­jało. Mogłaby tań­czyć z nim na tych sza­rych kamie­niach już zawsze.

Kiedy skoń­czyli, rumiani na twa­rzach i zzia­jani, Car­men wybuch­nęła śmie­chem i nie chciała się od niego odsu­nąć. Była prze­ko­nana, że teraz nic już ich nie powstrzyma; że nie­moż­liwe, żeby ktoś tań­czył z tobą tak bli­sko i zdo­łał oprzeć się temu, co nie­odwo­łalne. Szcze­rząc zęby w uśmie­chu, spo­glą­dała w górę na niego i cze­kała, aż Oke ją poca­łuje. On wpraw­dzie ją przy­tu­lił, ale osta­tecz­nie tylko cmok­nął w czu­bek głowy, po czym dołą­czył do męż­czyzn z zespołu i wdał się w roz­mowę na tematy poli­tyczne. Car­men się wście­kła, a on nawet nie zapy­tał dla­czego.

Luty

Kiedy ode­zwała się do niej firma pro­du­cencka, był już luty. Ku zachwy­towi wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych aktorka Gene­vieve Burr została odde­le­go­wana do pracy w księ­garni, żeby zdo­być „cenne doświad­cze­nie zawo­dowe”, dzięki któ­remu miała lepiej wczuć się w rolę.

– Taka gwiazda fil­mowa to chyba ma strasz­nie smutne życie – oce­niła przy śnia­da­niu jede­na­sto­let­nia Pippa.

Car­men nie wytrzy­mała i par­sk­nęła śmie­chem.

– Ale przy­naj­mniej jej praca jest pew­nie łatwiej­sza niż tyra­nie w księ­garni – stwier­dziła. – Księ­garni, któ­rej obrót wyniósł poprzed­niego dnia dokład­nie czter­dzie­ści jeden fun­tów i trzy­dzie­ści dzie­więć pen­sów. Żenada.

– To się nazywa uprzed­mio­to­wie­nie. – Pippa pocią­gnęła nosem.

– Co to upsio­mio­cie­nie? – nie zro­zu­miała Pho­ebe.

– Uprzed­mio­to­wie­nie jest wtedy, gdy inni patrzą na cie­bie jak na przed­miot – wyja­śniła Pippa.

– Aha. Mogę być krze­słem? – spy­tała Pho­ebe.

– Ha ha ha – zaśmiała się bez weso­ło­ści Pippa. – Nie o to cho­dzi.

– W sumie to świetny pomysł – wtrą­ciła się Car­men. – Ja na przy­kład chcia­ła­bym być mięk­kim trzesz­czą­cym fote­lem.

Takim, na któ­rym położy się Oke, dodała w myślach, zacho­wu­jąc to dla sie­bie. To, co się z nią działo, powoli sta­wało się komiczne. Śniła o nim każ­dej nocy. A potem przy­cho­dził dzień i znowu nic się nie wyda­rzało.

Sofia i Fede­rico wymie­nili się spoj­rze­niami.

– Super, że ta sprawa z fil­mem wypa­liła – powie­działa, ważąc słowa, Sofia. – Ci ludzie naprawdę ci zapłacą!

Sofia i Fede­rico odbyli mię­dzy sobą nie­jedną roz­mowę na temat tego, jak długo jesz­cze jej nie­sforna sio­stra będzie u nich pomiesz­ki­wać. Kiedy się wpro­wa­dzała, podej­mo­wała sezo­nową fuchę i miała się zatrzy­mać w ich domu tylko na dwa mie­siące. Tym­cza­sem mijały kolejne, a ona na­dal tkwiła z nimi pod jed­nym dachem.

– Mnie tam nie prze­szka­dza. Jedyny pro­blem jest taki, że ona wyjada wszyst­kie chipsy – poskar­żył się kie­dyś Fede­rico. – Jak tak dalej pój­dzie, nie uwol­nimy się od niej do końca życia.

– No wiem, wiem – wes­tchnęła Sofia. – Ale Car­men pomaga przy dzie­ciach.

– W prze­rwach od obże­ra­nia się chip­sami. I zosta­wia­nia okrusz­ków w całym domu.

– Ciii – syk­nęła Sofia.

– No wła­śnie, i jesz­cze to! – ode­zwał się Fede­rico. – Dla­czego muszę mówić przy­ci­szo­nym gło­sem we wła­snym domu? Mieszka tu sied­mioro osób. A kiedy wró­cisz do pracy i będziemy potrze­bo­wać opie­kunki, będzie nas ósemka.

– Wiem, wiem – poki­wała głową Sofia.

– Chcesz, to z nią poroz­ma­wiam – zapro­po­no­wał Fede­rico, który zawsze dobrze się doga­dy­wał z tem­pe­ra­mentną szwa­gierką.

– Nie. Ja się tym zajmę. Jeśli to wyj­dzie od cie­bie, Car­men pomy­śli, że to jakiś dow­cip.

– To nie żaden dow­cip – zape­rzył się Fede­rico. – Po pro­stu uwa­żam, że męż­czy­zna ma prawo do chip­sów we wła­snym domu.

– Zależy mi na auten­tycz­no­ści – wyznała Gene­vieve w roz­mo­wie z Car­men.

Car­men naj­chęt­niej pora­dzi­łaby jej, żeby naj­pierw się ubru­dziła przy ście­ra­niu kurzu z nie­zli­czo­nych pó­łek i rega­łów, a potem obsłu­żyła pięt­na­stu klien­tów narze­ka­ją­cych, że mogą taniej zamó­wić książki przez Inter­net. I żeby następ­nie udzie­liła dzie­wię­ciorgu tury­stom wska­zó­wek, jak dojść do zamku, mimo że wystar­czyło spoj­rzeć w górę, żeby go zoba­czyć. A na koniec poli­czyła zaro­bione pie­nią­dze i stwier­dziła, że przez całe przed­po­łu­dnie uzbie­rało się marne cztery funty i pięć­dzie­siąt dzie­więć pen­sów. W ostat­niej chwili ugry­zła się jed­nak w język.

Uśmiech­nęła się z zaci­śnię­tymi ustami. Choć wcale nie miała na to ochoty, musiała przy­znać – przy­naj­mniej w myślach – że Gene­vieve jest nie­przy­zwo­icie piękną kobietą. Jej skóra lśniła, włosy pło­nęły. Białka oczu i zęby ośle­piały bielą. Była do tego stop­nia olśnie­wa­jąca, że zakra­wało to na absurd. Patrząc na Car­men i Gene­vieve z boku, ktoś mógłby pomy­śleć, że należą do dwóch zupeł­nie róż­nych gatun­ków. Zabaw­nie było obser­wo­wać, jak na aktorkę reago­wali klienci księ­garni. W pew­nym momen­cie wpadł Bob, żeby pona­rze­kać, jak to kon­ku­ren­cja han­dlu­jąca tanimi wia­drami z importu psuje mu inte­res. Był w poło­wie swo­jej gniew­nej prze­mowy, gdy uniósł wzrok i zorien­to­wał się, że za ladą wcale nie stoi Car­men, tylko jakaś piękna bru­netka. Z wra­że­nia zaczął się jąkać i nie­mal wylą­do­wał na pod­ło­dze. Zresztą więk­szość męż­czyzn zaglą­da­ją­cych do księ­garni tego ranka reago­wała podob­nie. Zaczy­nali z tru­dem prze­ły­kać ślinę, wpa­dali na regały z książ­kami, o nic nie pytali. Sły­sząc rado­sne „Dzień­do­be­rek” Gene­vieve, nie byli w sta­nie wydu­sić z sie­bie ani słowa. Przy­wo­ły­wali na usta blady uśmiech, oble­wali się rumień­cem. Wśród nich zna­la­zło się jed­nak paru takich, któ­rzy zdo­łali po pierw­szym szoku wziąć się w garść i coś kupić. Co cie­kawe, byli to stali bywalcy, któ­rzy naj­czę­ściej tylko prze­glą­dali książki i pra­wie ni­gdy żad­nej nie kupo­wali.

– Cie­szę się, że na coś się pan zde­cy­do­wał – powie­działa Car­men, zwra­ca­jąc się do Jimmy’ego Fisha.

Jimmy nale­żał do grupy nie­ku­pu­ją­cych klien­tów. Teraz jed­nak wrę­czył jej małą, nie­drogą książkę o roba­kach i zaczął prze­li­czać drobne, żeby za nią zapła­cić.

– Ta druga pani mnie obsłu­guje – mruk­nął Jimmy, cał­ko­wi­cie igno­ru­jąc Car­men. Było jasne, że pra­gnie się uto­pić w spoj­rze­niu olbrzy­mich ciem­nych oczu Gene­vieve, pod­kre­ślo­nych teatral­nie dłu­gimi rzę­sami w stylu Bambi, się­ga­ją­cymi jej nie­mal do brwi.

– Z przy­jem­no­ścią – odparła pro­mien­nie aktorka, wyda­jąc męż­czyź­nie źle odli­czoną resztę.

– Tu jest za mało pie­nię­dzy – zauwa­żyła Car­men.

– To nic – stwier­dził Jimmy. – Jest pani cudowną sprze­daw­czy­nią.

– Och, dzię­kuję! – zachi­cho­tała Gene­vieve i zatrze­po­tała rzę­sami.

Kiedy piąty klient z rzędu popro­sił aktorkę, żeby zdjęła mu książkę z gór­nej półki, Car­men nie wytrzy­mała.

– Gene­vieve, nie rób tego! Oni po pro­stu chcą się gapić, jak wcho­dzisz po dra­bi­nie!

– Nic podob­nego! – zapro­te­sto­wał wete­ran w ran­dze kapi­tana. Stał przed aktorką, pła­wiąc się w jej nie­zrów­na­nej uro­dzie.

– Jakiej kon­kret­nie książki pan potrze­buje? – chciała wie­dzieć Car­men. Skrzy­żo­wała ramiona na piersi.

– No… tam­tej – odparł nie­win­nym tonem kapi­tan, wska­zu­jąc na chy­bił tra­fił jakiś tom na naj­wyż­szej półce.

– Dosko­nale! – ucie­szyła się Car­men.

Gene­vieve znio­sła książkę na dół, trzy­ma­jąc ją dwoma pal­cami za okładkę. Widząc to, Car­men poczuła, jak duch w niej upada. Tom wska­zany przez kapi­tana oka­zał się ziel­ni­kiem. Było to prze­piękne wik­to­riań­skie wyda­nie uka­zu­jące dzień po dniu prze­miany ogrodu. Zdo­bione wspa­nia­łymi barw­nymi ilu­stra­cjami, w zna­ko­mi­tym sta­nie (o ile aktorka zdoła nie roze­rwać oprawy) i zapewne warte sporo pie­nię­dzy.

– Gene­vieve, nabij ją na kasę!

– Cóż, w sumie to jesz­cze nie wiem, czy ją kupię – zaczął się bro­nić kapi­tan, gdy ujrzał cenę.

– Och nie, chyba nie zruj­nuje pan pierw­szego dnia pracy Gene­vieve! – rzu­ciła z uda­wa­nym obu­rze­niem Car­men.

Aktorka posłusz­nie jesz­cze sze­rzej otwo­rzyła swoje ogromne piwne oczy i utkwiła smutne spoj­rze­nie w męż­czyź­nie.

– Moim zda­niem jest bar­dzo, bar­dzo piękna – powie­działa słod­kim gło­sem.

Kapi­tan spoj­rzał na nią.

– Tak – przy­znał cicho. – Rze­czy­wi­ście.

Chwilę póź­niej podał jej kartę. Gene­vieve spoj­rzała na nią z lek­kim zdu­mie­niem. Car­men, nie tra­cąc ani chwili, wymi­nęła ją z tyłu, prze­jęła kartę i ukrad­kiem zbli­żyła ją do czyt­nika.

Około godziny jede­na­stej w skle­pie zja­wiła się Bro­nagh.

– Ten wasz budy­nek dzi­siaj wydaje się ską­pany w jakimś dziw­nym bla­sku.

– Wiem! – przy­znała Car­men. Czuła się rów­no­cze­śnie szczę­śliwa i przy­bita. – To dla­tego, że dzi­siaj tak dobrze idzie sprze­daż.

Po tym, jak kolejny facet kupił zupeł­nie przy­pad­kową książkę, nie spraw­dziw­szy nawet, na jaki jest temat, Gene­vieve spy­tała:

– Praca w księ­garni to chyba fajna zabawa, co?

Wszystko wska­zy­wało na to, że tego dnia zano­tują naj­lep­sze obroty od Gwiazdki.

Bro­nagh zmie­rzyła aktorkę uważ­nym spoj­rze­niem.

– Tak, spo­wija cię magia wró­żek – powie­działa we wła­ści­wym sobie tajem­ni­czym stylu.

– Cho­dzi jej o to, że jesteś uma­lo­wana – wyja­śniła Car­men.

Gene­vieve unio­sła dłoń i dotknęła swo­jej twa­rzy.

– To zasługa wypeł­nia­cza! – odparła od razu. – No i wie­cie, zro­bi­łam sobie też zabieg z oso­cza boga­to­płyt­ko­wego. Wstrzyk­nę­łam botoks. Mia­łam też lifting nit­kowy, resur­fa­cing lase­rowy, trans­fu­zje krwi, licówki nazębne i chi­rur­giczne pod­nie­sie­nie brwi. Sło­wem, nic inwa­zyj­nego. Więc to moja natu­ralna uroda.

Bro­nagh poki­wała głową, jakby teraz zyskała pew­ność, że jej pierw­sze wra­że­nie było w pełni słuszne.

– Nie wie­rzę, że chcia­ła­byś wieść takie życie – stwier­dziła Idra. – Pomyśl tylko, ile ta kobieta musi wkła­dać w to wysiłku. I co dostaje w zamian? Umi­zgi ze strony eme­ry­tów.

– No wiem – odparła Car­men, która wła­śnie pod­li­czała utarg. – Dzię­kuję, pani femi­nistko. Nie­sa­mo­wi­cie sek­sowna femi­nistko.

– Nie ina­czej – odparła Idra.

– No ale posłu­chaj tylko. Gene­vieve była naj­gor­szą sprze­daw­czy­nią, jaka kie­dy­kol­wiek sta­nęła za ladą księ­garni. Kiedy ktoś popro­sił ją o książkę Dic­kensa, chciała, żeby jej prze­li­te­ro­wał nazwi­sko autora. Facet tak bar­dzo się śli­nił na jej widok, że lite­ru­jąc, dodał literę X i potem przez pół godziny nie mogły­śmy zna­leźć wła­ści­wej pozy­cji.

– Yhym.

– Inna sprawa, że koniec koń­ców wci­snę­łam mu wszyst­kie książki Dic­kensa, jakie mie­li­śmy. Więc w sumie wszystko dobrze się skoń­czyło. Bro­nagh ma rację: piękno przy­po­mina czary.

– Czary oku­pione cier­pie­niem i wyrze­cze­niami – zauwa­żyła Idra. – Tro­chę jak u Małej Syrenki.

– Gdyby Gene­vieve u nas pra­co­wała, nasze pro­blemy skoń­czy­łyby się z dnia na dzień – powie­działa Car­men. – I wła­śnie ta myśl dopro­wa­dza mnie do szału.

– No to może zapro­po­nuj jej tę fuchę? Zawsze mi się wyda­wało, że aktorki są spłu­kane i szu­kają roboty.

– Nie ta – stwier­dziła ponuro Car­men, zamy­ka­jąc kasę. – Poza tym umowa z firmą pro­du­cencką prze­wi­dy­wała, że Gene­vieve prze­pra­cuje u nas tylko jeden dzień. W prze­ciw­nym razie zacho­dzi­łoby ryzyko, że ktoś wrzuci jej zdję­cia na Insta­gram.

– Myślisz, że już tego nie zro­bi­łam? – spy­tała Idra. Widząc zdu­mie­nie malu­jące się na twa­rzy przy­ja­ciółki, dodała: – No co?

– O nie – jęk­nęła Car­men.

I zgod­nie z jej prze­wi­dy­wa­niami roz­cza­ro­wani pano­wie, któ­rzy w kolej­nych dniach krę­cili się po księ­garni, nie kupili ani jed­nej książki.

Mimo to krót­kie spo­tka­nie z Gene­vieve zadzia­łało na Car­men inspi­ru­jąco – dziew­czyna zaczęła odważ­niej malo­wać się do pracy. Może o to od początku cho­dziło. Może jej matka miała rację, gdy radziła, by Car­men „śmie­lej wyszła do ludzi”.

Tydzień póź­niej do księ­garni zaj­rzał młody męż­czy­zna i nie­śmiało spy­tał, jakie mają książki o wężach. Car­men nie była pewna, czy w ogóle takie mają. Przy­słu­chu­jący się z boku pan McCre­die nagle otwo­rzył sze­roko oczy i znik­nął za zasłoną oddzie­la­jącą część skle­pową od maga­zynu na zaple­czu. Po chwili wró­cił z narę­czem tomów poświę­co­nych cho­ro­bom, sym­bo­lice, tak­so­no­mii i medycz­nym zasto­so­wa­niu węży.

– A niech mnie – wes­tchnęła Car­men, bio­rąc do rąk tom zaty­tu­ło­wany Jak wypchać pytona siat­ko­wego?. – Skąd pan je wytrza­snął?

– Z pokoju, w któ­rym trzy­mamy lite­ra­turę na temat węży – wyja­śnił krótko sędziwy księ­garz.

Oczy klienta roz­bły­sły. Jak się oka­zało, pra­co­wał w zoo. Kiedy pan McCre­die udał się ponow­nie na zaple­cze, skąd zamie­rzał przy­nieść kolejne narę­cze ksią­żek, Car­men spy­tała mło­dego męż­czy­znę, czy byłby zain­te­re­so­wany dużą zniżką, a w zamian zapro­siłby jej zna­jo­mego Spo­onsa do zoo, żeby poka­zać mu, jak to wygląda od kuchni. Męż­czy­zna zgo­dził się z przy­jem­no­ścią.

Grunt został przy­go­to­wany.

Pew­nego upior­nie chłod­nego popo­łu­dnia kosz­mar­nie zestre­so­wana Car­men wysłała Spo­onsa na przy­godę. Kiedy upew­niła się, że nie wróci, psik­nęła kilka razy per­fu­mami w powie­trze i bły­ska­wicz­nie prze­brała się w body, nad któ­rego wybo­rem wcze­śniej dużo się zasta­na­wiała. Bie­li­zna, choć wyko­nana z czar­nego jedwa­biu, nie była prze­sad­nie wyzy­wa­jąca, a do tego pozba­wiona koro­nek. Oczy­wi­ście nie zde­cy­do­wała się na stringi, nie była sza­lona. Wcze­śniej ogo­liła nogi i poma­lo­wała paznok­cie. Miała świeżo umyte włosy, a na twa­rzy maki­jaż. Nie uprze­dziła Sofii, co pla­nuje. Zresztą sio­stra, cał­ko­wi­cie pochło­nięta opieką nad nie­mow­lę­ciem, raczej nie zauwa­ży­łaby, czy Car­men wró­ciła do domu, czy nie.

Poło­żyła się na łóżku, przy­bie­ra­jąc wyzy­wa­jącą pozę. Łóżko pach­niało tak inten­syw­nie Oke’em, że naj­chęt­niej zanu­rzy­łaby twarz w poduszce. Serce waliło jej jak mło­tem, zże­rała ją trema. Ale było już za późno, by się wyco­fać – coś musiało się zmie­nić. W pew­nym momen­cie wzięła do ręki kupioną wcze­śniej różę, umie­ściła ją w ustach i zaci­snęła zęby. Ale wytrzy­mała tak tylko chwilę – kolce kłuły ją w wargi, a poza tym zdała sobie sprawę, jak absur­dal­nie z nią wygląda, więc ją wyjęła i odło­żyła. Za każ­dym razem, gdy sły­szała kroki na scho­dach, sztyw­niała. Zresztą słu­chała też uważ­nie każ­dego nie­po­ko­ją­cego sze­le­stu w pokoju. Nie­ła­two zacho­wy­wać się wyzy­wa­jąco i sek­sow­nie, gdy wyobraź­nia upar­cie pod­suwa obraz goto­wej do ataku kobry.

W końcu, gdy była już pewna, że ostatni wykład Oke’a dobiegł końca, usły­szała na scho­dach kroki, które natych­miast wydały jej się zna­jome. O Boże. To on! Jesz­cze raz zaczęła zmie­niać pozy na łóżku – naj­pierw leżała, ale po chwili usia­dła. Począt­kowo sie­działa z sze­roko roz­ło­żo­nymi nogami, by już po chwili skrom­nie zło­żyć je razem. Spraw­dziła w lusterku, czy tusz do rzęs się nie roz­ma­zał. Kiedy Oke prze­krę­cił klucz w zamku, usia­dła po turecku. Chwilę póź­niej uznała, że wygląda to absur­dal­nie, więc bły­ska­wicz­nie zmie­niła pozy­cję – teraz klę­czała na łóżku.

– Hej, Spo­ons! – roz­legł się zna­jomy głos. Sły­chać w nim było ten cudowny bra­zy­lij­ski akcent.

– Nie­spo­dzianka! – powie­działa Car­men, sia­da­jąc wypro­sto­wana.

Oke, wyraź­nie zasko­czony, znie­ru­cho­miał.

– A gdzie się podział Spo­ons?

– Może go coś zeżarło? – pod­su­nęła Car­men. Siliła się na humor, ale głos jej drżał. – Ale to nic. Zanim zosta­nie stra­wiony, miną wieki.

Wysu­nęła odważ­nie brodę do przodu i dodała:

– Poza tym pomy­śla­łam, że… przyda nam się tro­chę czasu sam na sam.

Na przy­stoj­nej twa­rzy Oke’a poja­wiło się zakło­po­ta­nie. Nie­spiesz­nie zbli­żył się do niej. Car­men wycią­gnęła do niego ręce. W jed­nej trzy­mała różę.

– Szczę­śli­wych walen­ty­nek – powie­działa drżą­cym gło­sem.

Wie­działa, że Oke nie obcho­dzi świąt. No ale to święto było wyjąt­kowe.

– Ja nie…

Spra­wiał wra­że­nie zdez­o­rien­to­wa­nego. Usiadł na łóżku obok Car­men, objął ją ramie­niem i poca­ło­wał – w poli­czek.

– Nie jest ci zimno? – spy­tał.

– Nie… to zna­czy tak, jest – wydu­kała dziew­czyna. Ogar­niała ją panika. Odwró­ciła się do niego, sta­ra­jąc się dopro­wa­dzić do sytu­acji, gdy nie­winny poca­łu­nek prze­ro­dzi się w coś wię­cej. On jed­nak poca­ło­wał ją deli­kat­nie i zaraz się odsu­nął.

– Car­men… – zaczął.

Unio­sła spoj­rze­nie na jego twarz. Pro­mie­nio­wała z niej łagod­ność, lecz też tro­chę litość.

Upo­ko­rzona, cof­nęła się i przy­kryła koł­drą.

– Tak, na pewno jest ci zimno.

– O co ci cho­dzi? – wyrzu­ciła z sie­bie Car­men. – Co to…? Dla­czego my nie…? Co my wyra­biamy? Nie chcesz upra­wiać ze mną seksu?

Oke zmarsz­czył brwi.

– Tutaj? Z tobą?

Pyta­nie miało zna­czyć: „W tej obskur­nej stu­denc­kiej kan­cia­pie? Z tak olśnie­wa­jąco piękną osobą jak ty?”.

Nie­stety dla Car­men zabrzmiało to zupeł­nie ina­czej.

– Gdzie­kol­wiek! – wybuch­nęła, nie mogąc dłu­żej opa­no­wać emo­cji. Z oczu try­snęły jej łzy fru­stra­cji. – Pro­wo­kuję jedną sytu­ację za drugą, żebyś mógł coś zdzia­łać. A ty nawet nie chcesz się do mnie zbli­żyć!

Spoj­rzała w dół na swoje idio­tyczne body, które wcze­śniej wyda­wało jej się takie uro­cze.

– Na litość boską, jeśli ci się nie podo­bam, po pro­stu mi to powiedz. A może jesteś gejem albo osobą asek­su­alną? W porządku. Albo… sama nie wiem. Może pra­gniesz kogoś innego. Nie potra­fię wymy­ślić wię­cej powo­dów, dla­czego tak się w sto­sunku do mnie zacho­wu­jesz. Dłu­żej nie dam rady. To, co się mię­dzy nami dzieje, jest dla mnie zbyt dzi­waczne.

Oke był wstrzą­śnięty. Ale pomimo szoku uświa­do­mił sobie coś, co rosło w nim od dłuż­szego czasu. Już wie­dział.

Car­men była wszyst­kim, czego pra­gnął. Był w niej – w tej drob­nej wście­kłej osóbce leżą­cej teraz w jego łóżku – zako­chany, a myśl ta napa­wała go prze­ra­że­niem. Nie wie­dział, jak jej o tym powie­dzieć ani jak się zacho­wać.

Przez całe życie był ostrożny, spo­kojny. Pil­no­wał się, by ni­gdy nie stra­cić pano­wa­nia nad sobą. To była jego zasada, war­tość rzą­dząca jego egzy­sten­cją: prze­ży­wać świa­do­mie i w pełni obecną chwilę. I wystrze­gać się osten­ta­cyj­nych prze­ja­wów emo­cji.

Aż wresz­cie na jego dro­dze sta­nęła ta dziew­czyna – i dosłow­nie zde­rzył się z nią jak z cegla­nym murem. Nic w dotych­cza­so­wym życiu nie przy­go­to­wało go na uczu­cia, jakie wzbu­dzała w nim Car­men, która w tej chwili sie­działa nabur­mu­szona na łóżku, czer­wona na twa­rzy, oddy­cha­jąc szybko, dosłow­nie ocie­ka­jąca sek­sem. Nagle Oke poczuł, że tych emo­cji jest zbyt wiele i nie radzi sobie z nimi.

I uświa­do­mił sobie coś jesz­cze: Car­men była na niego wście­kła.

– Car­men, ja… Ależ oczy­wi­ście, że uwa­żam cię za nie­sa­mo­wi­cie pocią­ga­jącą.

Dziew­czyna wysu­nęła dolną wargę. Oke przy­su­nął się bli­żej. Może to, co się działo, brało się po pro­stu z róż­nic kul­tu­ro­wych i szybko da się zapo­mnieć…

Tak bar­dzo chciał to napra­wić.

– Wydaje mi się, że powin­ni­śmy spo­koj­nie o tym poroz­ma­wiać. Sądzę… – dukał.

Ujął jej zmar­z­nięte dło­nie, ale Car­men nawet na niego nie spoj­rzała.

– Sądzi­łem, że podo­bają ci się nasze spa­cery i roz­mowy…

– Bo tak było – przy­znała pół­gło­sem dziew­czyna. Jej policzki były cegla­sto­czer­wone.

– Car­men, moim zda­niem seks… jest czymś cudow­nym.

– Darem bożym? – spy­tała sar­ka­stycz­nym tonem.

– Jeśli Bóg ist­nieje, to tak, zde­cy­do­wa­nie – odparł poważ­nie. Zale­żało mu, by dziew­czyna uświa­do­miła sobie, jak wiel­kie uczu­cia w nim budzi. – Ale nawet jeśli nie ist­nieje, seks dwojga ludzi moim zda­niem może być czymś świę­tym. To coś wię­cej niż spo­tka­nie dwóch ciał. To coś donio­słego, co wyda­rza się mię­dzy dwoj­giem ludzi. I dla­tego nie należy się z tym spie­szyć ani trak­to­wać jako coś nie­istot­nego. – Po chwili poważ­nym gło­sem dodał: – Tak, uwa­żam seks za świę­tość.

Car­men poczuła się teraz jesz­cze gorzej. Zra­niona wpa­try­wała się w niego, wstrzy­mu­jąc oddech. On nato­miast wwier­cał się w nią wzro­kiem, zdu­miony i prze­ra­żony.

– A więc dla cie­bie jestem zwy­kłą pusz­czal­ską?

– Ależ skąd!

– Taką, co wsko­czyła ci do łóżka – dokoń­czyła gorzko.

– Może kie­dyś będziemy wspo­mi­nać ten moment i śmiać się do łez – powie­dział Oke, pró­bu­jąc roz­ła­do­wać atmos­ferę.

Kiedy tylko zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało, pró­bo­wał ugryźć się w język. Ale było już za późno.

– Rze­czy­wi­ście, cho­ler­nie zabawne – zawo­łała Car­men, pod­ry­wa­jąc się z łóżka. – Moja zde­spe­ro­wana dziew­czyna bła­gała mnie, żeby­śmy poszli do łóżka, a ja jej powie­dzia­łem, że nie ma mowy.

Zaczęła się pospiesz­nie ubie­rać. Naj­wię­cej pro­ble­mów spra­wiły jej raj­stopy, pra­wie się przy nich pod­dała.

– Car­men! – ode­zwał się Oke, prze­stra­szony jej gwał­towną reak­cją. Ona jed­nak była zbyt roz­sier­dzona, by go słu­chać.

– To takie typowe dla face­tów – wyrzu­ciła z sie­bie. – Och, to nie moja wina, tylko twoja. Och, po pro­stu za bar­dzo cię sza­nuję. A tak naprawdę chcą powie­dzieć: „Wolę się nie wią­zać. Cze­kam, bo może trafi mi się lep­sza par­tia”.

– To nie tak! – zawo­łał Oke, dotknięty tą insy­nu­acją. – Ja w ogóle tak nie uwa­żam.

Ale Car­men szar­żo­wała dalej.

– Ależ tak, wszy­scy jeste­ście tacy sami. Serio, jeśli nie pocią­gam cię w sek­sow­nej bie­liź­nie, z różą wetkniętą w tyłek, to zna­czy, że nie pocią­gam cię wcale.

– To nie­prawda – pró­bo­wał pro­te­sto­wać chło­pak.

– Lepiej idź się pomo­dlić – rzu­ciła na poże­gna­nie.

Wypa­dła jak burza z pokoju i zatrza­snęła za sobą drzwi z taką siłą, że zazgrzy­tały stare zardze­wiałe rury pocho­wane w ścia­nach.

Czy jest gor­sze uczu­cie od tego, które towa­rzy­szy nam, gdy zda­jemy sobie sprawę, że popeł­niamy straszny błąd, ale nie potra­fimy prze­stać?

Kiedy wiemy, że wszyst­kimi dzia­ła­niami tylko pogar­szamy sytu­ację i że to, co się stało, jest wyłącz­nie naszą winą – że zro­bi­li­śmy to my, nikt inny? Dokład­nie tak czuła się Car­men.

Zresztą Oke miał bar­dzo podobne odczu­cia. Spo­ons oczy­wi­ście nie­wiele mógł w tej sytu­acji zro­bić. Mógł co naj­wy­żej zapro­po­no­wać poda­ro­wa­nie obra­żo­nej dziew­czy­nie zaskrońca. Nawia­sem mówiąc, Oke, który jako kwa­kier ni­gdy w życiu nie dał nikomu pre­zentu, cał­kiem poważ­nie roz­wa­żył suge­stię kolegi.

Koniec koń­ców posta­no­wił, że po pro­stu zadzwoni do Car­men, zda­jąc się na błysk intu­icji. Gdyby tylko zdo­łał wytłu­ma­czyć, jak bar­dzo mu na niej zależy. I gdyby tylko ona chciała go wysłu­chać.

Szko­puł w tym, że Car­men, potwor­nie upo­ko­rzona, nie odbie­rała jego tele­fo­nów i zerwała z nim kon­takt. Dla Oke’a, który dużo o niej myślał i nie chciał popeł­nić błędu, zacho­wa­nie dziew­czyny było zagadką i wpra­wiało go w kon­ster­na­cję.

Car­men posta­no­wiła, że nie będzie odzy­wać się do niego przez pięć dni. To czas, w któ­rym, jak sądziła, zdoła prze­móc para­li­żu­jący wstyd, jaki na razie odczu­wała.

Na trzeci dzień z cięż­kim ser­cem Oke uznał, że nie będzie się narzu­cał uko­cha­nej, i prze­stał do niej wydzwa­niać. Chciał dobrze, pró­bo­wał, ale się nie udało. Nęka­nie kobiety, która nie życzy sobie jego wzglę­dów, byłoby poni­żej jego god­no­ści.

Car­men potrak­to­wała jego mil­cze­nie jako dowód, że od początku miała rację.

A pierw­szego marca Oke dostał zapro­sze­nie.

– Wresz­cie! – zawo­łała Car­men.

Sie­działa w księ­garni, bez więk­szej nadziei wypa­tru­jąc pierw­szych oznak wio­sny. Po skle­pie prze­cha­dzała się wła­śnie pani O’Reagan, która jako stała klientka wyda­wała tu sporo pie­nię­dzy i dla­tego mogła sobie pozwo­lić na dłu­gie dys­ku­sje z obsługą o tym, któ­rej powie­ści Dic­kensa jesz­cze nie czy­tała. Car­men wie­działa, że cho­dzi o powieść Nasz wspólny przy­ja­ciel, ale pani O’Reagan z jakie­goś powodu upie­rała się, że dobrze ją zna i że utwór opo­wiada o duchu dróż­nika. Osta­tecz­nie klientka posta­wiła na swoim i Car­men sprze­dała jej, po raz drugi, egzem­plarz The Signal-Man. Czuła się tro­chę winna, ale jed­no­cze­śnie zado­wo­lona, bo wyda­nie było prze­piękne, a histo­ria wspa­niała. Wspo­mniała o tym panu McCre­diemu, ale on, wyraź­nie roz­ko­ja­rzony, słu­chał tylko jed­nym uchem. Zresztą było to dla niego typowe.

Kiedy jakiś czas póź­niej zadzwo­nił tele­fon i na wyświe­tla­czu poja­wiło się imię Oke’a, tak się ucie­szyła, że nie­mal zapo­mniała, iż powinna być zra­niona i ura­żona (tak się w końcu czuła). Ale prze­cież rów­no­cze­śnie powinna wyka­zać się wiel­ko­dusz­no­ścią i goto­wo­ścią do prze­ba­cze­nia. Tęsk­niła za nim wręcz roz­pacz­li­wie.

– Halo – rzu­ciła do tele­fonu, siląc się na moż­li­wie naj­bar­dziej ozię­bły ton.

– Dzwo­nię w kiep­skim momen­cie?

– Jest wtor­kowy pora­nek w małej, nie­za­leż­nej księ­garni.

– Aha.

– Nie, pora jest w porządku – zapew­niła. Po chwili, nieco łagod­niej­szym tonem, dodała: – No cześć, Oke.

– Cześć – odparł z pew­nym waha­niem chło­pak. Dopiero teraz, gdy usły­szał jej głos, zdał sobie sprawę z tego, jak bar­dzo za nią tęsk­nił. Tylko że dziew­czyna już wcze­śniej jasno dała mu do zro­zu­mie­nia, że nie chce mieć z nim do czy­nie­nia. A on, jako dżen­tel­men, zamie­rzał usza­no­wać jej decy­zję. Mimo to uznał, że jest jej winien wyja­śnie­nie.

– Tak, no więc…

– Jestem ubrana – wypa­liła bez zasta­no­wie­nia Car­men. Miał to być żart, ale zabrzmiało dość nie­zręcz­nie. Jedna z osób prze­glą­da­ją­cych książki zer­k­nęła na nią ukrad­kiem, upew­nia­jąc się, czy przy­pad­kiem dziew­czyna za ladą nie jest goła od pasa w dół.

– Hmm, to dobrze – powie­dział powoli Oke. – Pomy­śla­łem, że ci o tym powiem. Dosta­łem pro­po­zy­cję wzię­cia udziału w pew­nej eks­pe­dy­cji.

Car­men poczuła, jakby ktoś nagle pod­ciął jej skrzy­dła. Liczyła po cichu, że Oke zaprosi ją do kina albo zro­bią coś razem, żeby zapo­mnieć o całej kłótni i…

– Gdzie? – spy­tała, czu­jąc, jak w gar­dle rośnie jej gula.

– Cho­dzi o drzewo z gatunku Coc­co­loba gigan­ti­fo­lia – cią­gnął chło­pak. Pil­no­wał się, by nie mówić zbyt pod­eks­cy­to­wa­nym tonem, ale to naprawdę była wielka sprawa. Car­men momen­tal­nie zro­zu­miała, co ma jej do zako­mu­ni­ko­wa­nia. Poczuła, jak duch w niej upada. – To bar­dzo egzo­tyczna roślina. Dołą­czę do zespołu, który prze­pro­wa­dzi bada­nia tere­nowe. To nie­sa­mo­wite. Liście tego drzewa osią­gają dwa i pół metra dłu­go­ści!

– A gdzie ono rośnie?

– W lesie desz­czo­wym. W Bra­zy­lii.

– I jak długo tam zosta­niesz?

– Sześć mie­sięcy.

– To nagła sytu­acja? – spy­tała Sofia, widząc minę sio­stry.

Doszła do wnio­sku – jak robiła to codzien­nie przez ostat­nie dwa tygo­dnie – że dzi­siaj abso­lut­nie nie jest dobry moment, by wspo­mi­nać pochli­pu­ją­cej Car­men o pla­nie „Nowy rok, nowy począ­tek, pora odzy­skać nasz pokój dla gości”. Miała jesz­cze całe wieki urlopu macie­rzyń­skiego. W końcu znaj­dzie odpo­wiedni moment. Choć zosta­wia­nie cze­go­kol­wiek na ostat­nią chwilę nie było w stylu Sofii. I czuła się z tego powodu nie­kom­for­towo.

Ale było coś jesz­cze: Sofia coraz bar­dziej nie­po­ko­iła się sta­nem sio­stry. Zrzę­dli­wość i nabur­mu­sze­nie nie były u Car­men niczym nad­zwy­czaj­nym, ale ni­gdy wcze­śniej Sofia nie widziała jej tak nie­szczę­śli­wej. Car­men była zdru­zgo­tana, jakby prze­je­chał się po niej walec. Leżała na sofie, a skórę miała tak bladą, że jej ciemne włosy spra­wiały wra­że­nie far­bo­wa­nych.

Car­men potrzą­snęła głową.

Było tro­chę krzy­ków. To zna­czy krzy­czała tylko Car­men. Może nawet wrzesz­czała. Oskar­żała go, że nie jest męż­czy­zną. Wyśmie­wała jego reli­gię. Nazwała go tchó­rzem. Naprawdę było nie­we­soło. Chło­pak przez cały czas mil­czał i spo­koj­nie zno­sił jej ataki. Na koniec poże­gnał się i roz­łą­czył. Za każ­dym razem, gdy Car­men patrzyła na tele­fon, miała ochotę odciąć sobie głowę, byle tylko prze­stała tak strasz­nie cier­pieć.

Oczy­wi­ście nie zdra­dziła Sofii szcze­gó­łów tej roz­mowy. Nie przy­znała się, że postą­piła jak skoń­czona wariatka. Sta­rała się przed­sta­wić ich roz­sta­nie tak, by wyglą­dało na decy­zję pod­jętą wspól­nie. Ale w głębi duszy wie­działa, że Oke już ni­gdy się do niej nie ode­zwie – i wła­śnie ta myśl była naj­gor­sza.

– Nie, nie. On bar­dzo chce tam poje­chać. Był zachwy­cony tą pro­po­zy­cją. To nie­sa­mo­wite wyróż­nie­nie. Będzie mógł spo­tkać się z rodziną. Nawet gdy­by­śmy na­dal byli parą, trudno byłoby mu odrzu­cić tę ofertę. To… naprawdę wspa­niałe.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki