47,99 zł
Powieść, która otuli cię ciepłem w zimowe wieczory!
Carmen nie wie, co ze sobą zrobić. Jej ukochany wyjechał do brazylijskiej dżungli i nie sposób się z nim skontaktować. Urocza księgarnia, w której dziewczyna z oddaniem pracuje, stała się planem zdjęciowym kiczowatego świątecznego filmu. Jakby tego było mało, właściciel sklepiku rozważa jego sprzedaż w desperackiej pogoni za marzeniami. Los Carmen staje się coraz bardziej niepewny, a nadchodzące Boże Narodzenie maluje się w czarnych barwach…
Gdy jednak zaczyna sypać śnieg, a Edynburg rozbłyskuje tysiącami kolorowych lampek, przyszłość nie wydaje się już tak ponura jak wcześniej. Czy magia świąt przyniesie ze sobą nową szansę na szczęście i… miłość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 394
Data ważności licencji: 1/30/2030
Śnieg prószył niespiesznie. Pokrywał staroświeckie, podzielone szprosami witryny sklepów przy Victoria Street w Edynburgu, gromadził się w zaspy na chodnikach i otulał miękką bielą cały świat.
Za szybą, w głębi księgarenki, było ciepło i przytulnie; świece rzucały ciepły blask, a ogień w kominku skutecznie odpierał chłód próbujący wedrzeć się do środka. Ruchliwe światło płomieni wydobywało z mroku bogato zdobione regały. Półki dosłownie uginały się pod ciężarem książek. Tomy, poustawiane w dwóch rzędach, obiecywały ucieczkę od codzienności; były tu powieści kryminalne i przygodowe, ale też mapy prowadzące do ukrytych skarbów, historie z zamierzchłych czasów, opowieści o bohaterskich czynach, piratach, mroźnych krainach i światach unoszących się w przestworzach, ponad dachami ludzkich domostw. W księgarni było wszystko, czego potrzebuje człowiek, który marzy o tym, by owinąć się kocem przy kominku i zwiedzać odległe krainy…
– CIĘCIE!
Przed księgarnią pana McCrediego stała z marsową miną Carmen Hogan. Słońce prażyło niemiłosiernie, a maszyna do śniegu ledwo dawała radę go wytwarzać i okropnie przy tym hałasowała.
– Przecież to jakiś idiotyzm – mruknęła.
Zwracała się do swojej przyjaciółki Idry, której z zasady trudno było czymkolwiek zaimponować. Idra przyszła tu głównie po to, żeby pogapić się razem z nią i może spotkać jakąś wielką gwiazdę filmową, która akurat postanowiła grać tylko w kameralnych produkcjach wrzucanych do sieci.
– Przy takiej masie bożonarodzeniowych dekoracji na regałach prawie nie widać książek. A te kretyńskie podróbki?! Co oni wyprawiają z moją księgarnią? – piekliła się Carmen.
– Płacą? Płacą. O resztę się nie martw.
– Żeby to jeszcze były jakieś porządne pieniądze… – prychnęła Carmen. – Koniec końców i tak będę stratna, bo wypłoszą mi klientów, którzy normalnie szukaliby powieści detektywistycznych.
– Ale odkujesz się na Gwiazdkę, kiedy ludzie powiedzą: „Przecież to ta księgarnia z tego filmu!”.
– W sumie racja – rozchmurzyła się Carmen. – Nie pomyślałam o tym.
Wraz z nimi sytuację obserwowali Bronagh ze sklepu z artykułami magicznymi i Bobby ze sklepu z narzędziami.
– A czemu nie nakręcą filmu u mnie? – zastanowił się na głos Bobby. – Ja bym się nie pogniewał.
– Cóż – odezwała się Carmen, która bardzo lubiła Bobby’ego i starała się być dla niego miła. – Prowadzenie księgarni ma w sobie seksapil, tajemnicę, romantyzm. A facet handlujący szczotkami to… no wiesz, facet handlujący szczotkami.
– Prowadzenie księgarni może i ma w sobie urok, tajemnicę i romantyzm, ale tylko jeśli nie przeszkadza ci głodowanie i mieszkanie w piwnicy u siostry – wtrąciła gorzko Idra.
Carmen zbyła jej uwagę milczeniem. Zauważyła natomiast, że Bobby trochę zmarkotniał.
– No a ja? Ja handluję magią – poskarżyła się Bronagh. – To chyba wystarczająco seksowne, prawda? – powiedziała i zdecydowanym ruchem odrzuciła do tyłu swoje długie rude loki. Faktycznie nie sposób było jej odmówić seksapilu, choć był on dość specyficzny.
Carmen miała lśniące czarne włosy i sympatyczną, okrągłą twarz. Uwagę zwracały jej brwi, tak wyraziste, że sprawiała wrażenie ciągle zirytowanej. Przez lata wspólnie z Idrą próbowała zmienić ich kształt, ale nie przyniosło to jakichś oszałamiających efektów. Niektórych eksperymentów – na przykład doklejania włosków – wolała sobie nie przypominać.
– Może trzeba było otworzyć szkołę czarodziejów – podsunęła nieśmiało Carmen.
Maszyna do śniegu pracowała na pełnych obrotach, jednak w Szkocji był sam środek upalnego lata, więc miała trudne zadanie. Carmen zastanawiała się, czy ta niespodziewana fala upałów cieszy turystów, którzy spacerowali w tę i z powrotem po Victoria Street. Wszyscy paradowali w strojach typowych dla odwiedzających Edynburg latem, czyli długich spodniach, polarach i kurtkach przeciwdeszczowych. Obserwowała, jak stopniowo pozbywają się kolejnych części garderoby. Dzieciaki zrywały z głów czapki i uwalniały dłonie od wełnianych rękawiczek – rzecz jasna z wyjątkiem tych, które miały wystąpić w filmie. Te nadal siedziały w nienaturalnym bezruchu, wystrojone niczym urwisy z epoki wiktoriańskiej. W pewnym momencie Carmen pomyślała, że powinna przyprowadzić tu swoją jedenastoletnią siostrzenicę Pippę. Dziewczynka była prawdziwą mistrzynią w siedzeniu nieruchomo. Wyglądała przy tym dość przerażająco, jak mały posępny duszek.
Szybko przypomniała sobie, że to nie z winy Pippy w wieku trzydziestu lat Carmen nadal mieszka w suterenie pod domem siostry i musi na co dzień dzielić wannę z gumowymi kaczuszkami. Ich obecność tłumaczył fakt, że w domu mieszkało czworo dzieci.
Kryzys na rynku mieszkaniowym wydaje się abstrakcją, dopóki człowiek nie doświadczy jego skutków na własnej skórze, pomyślała ponuro. Ceny nieruchomości w Edynburgu nie były po prostu wygórowane – były astronomiczne; osiągały jakiś zawrotny, zupełnie niedorzeczny pułap. Carmen równie dobrze mogłaby planować przeprowadzkę do Pałacu Buckingham. Na szczęście jej siostra Sophia, aktualnie przebywająca na urlopie macierzyńskim, nie dawała na razie do zrozumienia, że obecność Carmen zanadto jej przeszkadza.
– No dobra – odezwał się reżyser, drobny mężczyzna z długimi włosami związanymi w kucyk. Na nosie miał małe okrągłe okulary i był ubrany od stóp do głów na czarno. Carmen, patrząc na jego starannie wypielęgnowany zarost, zastanawiała się, ile wydaje na wizyty u barbera.
Gapiów przegoniono z dala od barierek odgradzających drogę, na które, co zrozumiałe, wściekali się turyści, liczący na efektowne zdjęcie zabytkowej uliczki. Victoria Street, kręta, pnąca się w górę, z butikami i kolorowymi fasadami, budziła nieodparte skojarzenia z ulicą Pokątną z Harry’ego Pottera. Wśród tłumu, który liczył na ujrzenie odtwórcy głównej roli w filmie – swoją drogą gwiazdora nieco przywiędłej sławy – dało się zauważyć poruszenie.
Niejaki Lind Stephens, wspomniany gwiazdor, raźnym krokiem wszedł na plan zdjęciowy. Miał na sobie spodnie w szkocką kratę i obszerny sweter, wyglądający na okropnie drogi. Idra wypięła pierś, tak na wszelki wypadek.
– I… akcja!
Carmen nie mogła powstrzymać uśmiechu. Ekscytacja udzielała jej się mimo woli. W końcu film – z jej księgarnią! – miał trafić na platformę streamingową na Boże Narodzenie! No dobrze, ściślej rzecz biorąc, sklep należał nie do niej, lecz do pana McCrediego. Ale filmowcy nie wybraliby tego miejsca, gdyby nie ciężka praca, jaką włożyła w przekształcenie starej zapuszczonej księgarni w uroczy kącik, przyciągający klientów niczym magnes. Carmen nie miała co do tego wątpliwości.
Księgarenka mieściła się u podnóża zamku, w jednym z najbardziej urokliwych zakątków tego nadzwyczaj pięknego miasta. Ta część starówki początek brała na Grassmarket, w wielkiej otwartej przestrzeni w przeszłości będącej targowiskiem, obecnie zaś stanowiącej centrum imprezowe pełne kawiarenek, barów i klubów, a następnie pięła się pod górę dwiema ulicami: Victoria Street oraz West Bow. Górujące nad tym wszystkim zamczysko spoglądało groźnie i ponuro i sprawiało wrażenie zdumionego faktem, że jako średniowieczna twierdza wylądowało na szczycie wygasłego wulkanu w samym sercu nowoczesnej metropolii.
Wieczorami, kiedy Carmen zamykała interes na noc, zawsze mimo woli spoglądała ku górze, na równe rzędy małych zamkowych okienek. Wiedziała, że na terenie zamku nadal znajdują się koszary, w których mieszkają żołnierze. Współcześnie pełnili już raczej funkcje reprezentacyjne, tym niemniej byli najprawdziwszymi mundurowymi. Chętnie rozmyślała o żołnierzach za mostem zwodzonym zamku i o tym, że stąpają po tych samych kamieniach, po których od XII wieku chodzili ich poprzednicy. Nie bez znaczenia był też fakt, że w swoich kraciastych czapkach i obszernych kiltach prezentowali się niesamowicie przystojnie, zwłaszcza gdy akurat maszerowali. Niekiedy zaglądali do jej sklepiku, żeby kupić powieść z cyklu o Jacku Reacherze albo spytać o radę, co sprezentować żonie albo ukochanej mieszkającej daleko stąd.
Budynki stojące przy Victoria Street łączyły się z Grassmarket poprzez West Bow, która pięła się aż do Royal Mile, tak więc jej ulica położona była na kilku różnych wysokościach. W rezultacie nie zawsze było zupełnie jasne, na którym poziomie aktualnie się przebywa. Ale taki właśnie jest Edynburg, bardziej niż miasto przypominający eksperymentalną grafikę M.C. Eschera.
Frontony sklepików przy Victoria Street pomalowane były na różne kolory, co tylko dodawało uroku ulicy. Obok sklepów z artykułami magicznymi oraz narzędziami znajdował się butik z odzieżą prowadzony przez pewnego eleganckiego jegomościa imieniem Crawford. Oczywiście mieściła się tu również księgarenka pana McCrediego. Carmen zjawiła się tu po raz pierwszy w zeszłym roku przed Bożym Narodzeniem, gdy dom towarowy w jej mieście rodzinnym, w którym pracowała do tej pory, zwinął działalność. Księgarnia popadała wtedy w ruinę. Na początku Carmen niezbyt kwapiła się do wzięcia pod swoje skrzydła biednego sklepiku, jednak ostatecznie jakimś cudem zdołała doprowadzić go do takiego stanu, że interes zaczął na siebie zarabiać, choć jego przyszłość nadal była niepewna.
Teraz nadarzyła się nowa okazja, by zarobić trochę grosza: producent filmowy zaoferował się, że opłaci czynsz. To nie były wielkie pieniądze, z których dałoby się spłacić długi, ale lepsze to niż nic. Nawet jeśli film prezentował Szkocję w sposób, którym Carmen pogardzała – trudno, nie miała zamiaru robić z tego problemu.
Aktor o wyrazistej twarzy wszedł do księgarenki. Zadźwięczał dzwoneczek. Wcześniej któryś z członków ekipy filmowej uznał, że dzwonek powieszony u drzwi brzmi zbyt zwyczajnie, więc teraz ktoś uderzał w inny dzwonek, o rzekomo ciekawszym dźwięku. Carmen powoli dochodziła do wniosku, że ludzie kręcący filmy są jacyś dziwni.
– Cześć – rzucił aktor.
– O, witaj. Jak się masz? – zaszczebiotała niesamowicie piękna aktorka Genevieve Burr.
Miała na sobie kilt i kraciasty kaszkiet, spod którego wysypywała się kaskada lśniących włosów, tak obfita, że trudno było uwierzyć, żeby mógł je wyhodować jeden człowiek. Carmen zmarszczyła brwi: czy filmowcy zdawali sobie sprawę, że aktorka mówi z wyraźnym irlandzkim, a nie szkockim akcentem?
– Witaj w naszej magicznej krainie – powiedział Lind. – Szukam poezji Roberta Burnsa. Interesuje mnie, oczywiście, pierwsze wydanie!
– Naturalnie! Jestem pewna, że okładka nosi jeszcze ślady błota po orce!
Carmen gratulowała sobie w myślach, że wyperswadowała panu McCrediemu pomysł przychodzenia tutaj. Wysłuchiwanie tej przeraźliwie sztucznej wymiany zdań mogłoby się okazać zadaniem ponad siły dla starszego pana.
– Może skosztuje pan kropelki whisky? – zaproponowała Genevieve, wskazując butelkę pełną brązowawego płynu, w rzeczywistości będącego słabą herbatą.
– Z przyjemnością, z przyjemnością.
Idra i Carmen wymieniły spojrzenia pełne zażenowania. Chwilę później Carmen odeszła na bok, żeby zadzwonić do siostry, która obecnie bawiła na wakacjach.
– Mogłaś pojechać z nami.
– Cóż, nie mogłam. Mam na głowie ekipę filmową.
– Racja. I jak idzie?
– Dziewczyna pracująca w księgarni właśnie zaproponowała dziedzicowi, żeby wybrali się razem na poszukiwania potwora z Loch Ness. Najwidoczniej to rzut beretem od Edynburga.
– Chyba wolałam, kiedy kręcili filmy, w których całe to miasto umiera z powodu przedawkowania heroiny.
– Poza tym nie cierpię centralnej Szkocji.
– Jak to? Jak można jej nie lubić? – zdumiała się Sofia. Delikatnie zamknęła stopą drzwi, tak by oszczędzić siostrze krzyków Federica, który właśnie kłócił się z ośmioletnią Phoebe o lekcje tenisa. Phoebe uważała je za głupie, bo zawsze przegrywała z Pippą, swoją starszą o trzy lata siostrą. Pippa tłumaczyła, że „daje jej wycisk”, żeby gra Phoebe się poprawiła – dokładnie tak samo jak brat szkockiego tenisisty Andy’ego Murraya, więc musi to być słuszne. Nawet Eric, zazwyczaj otoczony ciągłą uwagą maluch, który miał najbardziej pogodne usposobienie ze wszystkich, teraz był nie w humorze i nie chciał usiąść w foteliku rowerowym.
– Bo to wszystko jest na pokaz. „Oto nasza urocza rodzinka robi sobie przejażdżkę rowerową. Widzicie, jak przyglądamy się drzewom? Wyglądamy super, co nie?” – wyrzuciła z siebie Carmen.
– A co w tym złego? – spytała powoli Sofia.
– Wszystko! Jak się tam dostaliście?
– Przyjechaliśmy samochodem.
– No właśnie! Waszym gigantycznym autem! Jak wszyscy inni. A teraz robicie show w stylu: „Podziwiajcie nas, gdy jeździmy sobie na rowerach po tym pięknym lesie. Super, co? I tylko my mamy tak dobrze, ponieważ stać nas na wywalenie pierdyliarda funtów. W przeciwieństwie do plebsu, który nadal musi zasuwać po śmierdzących spalinami drogach.
– Wcale nie wywaliliśmy pierdyliarda funtów na ten wyjazd! – próbowała się bronić Sofia, choć w rzeczywistości wakacyjny wypad sześcioosobowej rodziny w szczycie sezonu letniego kosztował mniej więcej właśnie tyle.
– Na pewno spotykacie tam takie same zadzierające nosa rodziny jak wasza.
– Nieprawda!
– Ilu chłopaków o imieniu Hugo spotkaliście do tej pory? Założę się, że z dziewięćdziesięciu.
– Carmen, co się dzieje?
Na tak postawione pytanie Carmen nie umiała odpowiedzieć. Gdy tylko zobaczyła świąteczne dekoracje – nawet jeśli były tylko atrapami – a wokół niej zaroiło się od śniegu i ludzi w szalikach, zalały ją wspomnienia zeszłorocznych świąt.
Styczeń
Carmen mogła winić tylko siebie.
To, co się stało, nie było wyłącznie winą Spoonsa. Z drugiej strony nie dało się powiedzieć, że był zupełnie bez winy – doszła do tego wniosku, gdy przez długi, długi czas zadręczała się z powodu tego, co się wydarzyło.
Oke (czyt. „Okej”) zjawił się w księgarni po raz pierwszy przed Bożym Narodzeniem. Jako doktorant ledwo wiązał koniec z końcem. Kiedy Carmen go zobaczyła, był ubrany tak nieadekwatnie do zimowej pogody, że wyglądał wręcz groteskowo. Jego wielkie zielone oczy wiele mówiły o specjalizacji, której się poświęcił: jako dendrolog zajmował się naukowo drzewami. Szczerze mówiąc, sam przypominał jedno z nich. Pochodził z Brazylii i był kwakrem – a to oznaczało, że nie obchodził świąt. Carmen zakochała się w nim po uszy. Nigdy wcześniej nie poznała nikogo, kto mógłby się równać z Oke’em. Ona i on stanowili dla siebie nawzajem niezgłębioną tajemnicę. Mimo że początkowo Oke planował wrócić do Brazylii, ostatecznie zmienił zdanie. Został tylko ze względu na Carmen, która była z tego powodu dosłownie w siódmym niebie.
I wtedy zaczęły się schody.
Władze uczelni były zachwycone, że ceniony wykładowca postanowił zostać. W ramach podziękowania ponownie przydzielono mu pokoik, który zajmował dotychczas w Mylnes Court, zabytkowej sześciokondygnacyjnej kamienicy na szczycie kopca. Z okien rozpościerał się oszałamiający widok na miasto. Budynek powstał w 1690 roku i nawet teraz wydawał się ogromny. Carmen często myślała o tym, jak przytłaczające wrażenie musiał sprawiać wieki temu, gdy większość ludzi gnieździła się w parterowych, drewnianych chatach, dzieląc je ze zwierzętami, a i to o ile dopisało im szczęście. Stojąc pod Mylnes Court, zapewne czuli się jak ludzie przechadzający się obecnie po ulicach Nowego Jorku.
Tuż obok Mylnes Court wiodły jedne z wielu kamiennych schodów i w przeszłości Carmen często już odwiedzała to miejsce, idąc od strony New College. Jeszcze zanim zostali parą, było wiele poranków, gdy w drodze do pracy liczyła po cichu, że natknie się tu na Oke’a. Zwykle zdarzało się to akurat wtedy, gdy miała świeżo umyte włosy i była umalowana, w każdym razie na tyle, na ile pozwoliła jej Phoebe. Kiedy Carmen zabierała się do zrobienia makijażu, przy umywalce jak spod ziemi wyrastała podpatrująca ciotkę Phoebe, która sama też próbowała się umalować. Zauważywszy to, Sofia wpadała w szał i pospiesznie zmywała róż i cienie z twarzy córki.
I w końcu nadeszła chwila, gdy mieli wejść razem do Mylnes Court! Oke ścisnął dłoń Carmen przez rękawiczkę, wyjął z kieszeni absurdalnie duży klucz i otworzył nabijane ćwiekami wrota. Pokonali korytarz, mijając po drodze staroświecki refektarz z długimi drewnianymi ławami. Na Carmen, która nigdy nie studiowała i nie znała uniwersytetu, miejsce to zrobiło niezwykle romantyczne wrażenie.
Weszli na drugie piętro i poszukali pokoju numer 205.
Carmen domyślała się, że chłopak musi mieć stąd widok na cały Edynburg. Prawdziwy szczęściarz!
Oke zapukał delikatnie.
– W środku jest mój współlokator – wyjaśnił, zwracając się do Carmen.
Dziewczyna skinęła głową. Po cichu liczyła, że współlokator ją polubi i, rzecz jasna, od czasu do czasu zostawi ich samych.
Drzwi otworzyły się na oścież.
– Okes! – zawołał radośnie mężczyzna stojący na progu. Niski, barczysty i brodaty, stanowił absolutne przeciwieństwo jej chłopaka. Nieznajomy objął Oke’a w pasie i uścisnął.
– Powiedzieli mi, że wyjechałeś i już nie wrócisz! Bałem się, że przyślą mi jakiegoś, nie daj Boże, botanika.
– W sumie to jestem botanikiem – przypomniał mu Oke. – Spoons, ty nie cierpisz ludzi wszelkich profesji i specjalności.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Ja też ich nie cierpię – wtrąciła Carmen. I dodała: – Hejka. Jestem Carmen.
Spoons zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Następnie przeniósł spojrzenie na Oke’a.
– Jest w porządku – zapewnił Oke.
– A co, masz zasadę „zero dziewczyn”? – spytała Carmen.
– To nie zasada – odparł Spoons. – Raczej coś w rodzaju… zrozumienia.
Carmen zajrzała do pokoju. Był nieduży, w środku panował zaduch. Pachniało tu dziwnie i na pewno nie był to zapach Oke’a. Na podłodze leżały stosy książek i papierów.
Oke, który był z natury człowiekiem miłującym porządek, groźnie zmarszczył brwi.
– Spoons.
– No wiem. Wybacz. Zaraz to uprzątnę. Zwykle pokój jest podzielony na dwie połowy – tłumaczył.
Oke wciągnął przez próg niewielką walizkę, mieszczącą, jak się zdawało, cały jego dobytek.
– Masz tu jakieś żywe okazy?
– No… nie. Niemal na sto procent.
Spoons spoglądał na Oke’a z miną zbitego psa. Widać było, że zżera go poczucie winy.
– Spoons! Rozmawialiśmy już o tym! Przecież to biedactwo może być wszędzie.
– Wiem.
– Przerażone!
– Wiem.
– W Boże Narodzenie.
– Nie sądzę, żeby wiedziała, czym jest Boże Narodzenie.
– Przepraszam, ale kim jest „ona”? – wtrąciła się Carmen.
Spoons i Oke spojrzeli po sobie niepewnie.
– Jestem herpetologiem – wyjaśnił Spoons. Widząc dezorientację na twarzy Carmen, dodał: – Specjalistą od węży.
Zdumienie malujące się na twarzy dziewczyny błyskawicznie ustąpiło miejsca grozie.
Jak się okazało, Spoons niemal nigdy nie opuszczał pokoiku, Carmen natomiast nie miała wielkiej ochoty na kolejne wizyty z oczywistych przyczyn. Z drugiej strony Oke też nie mógł spędzać nocy u niej; przede wszystkim Sofia, opiekująca się najmłodszą ze swoich pociech, przebywała w domu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Myśl, że miałaby po kryjomu wprowadzać Oke’a do swojego pokoju, gdy wokół ganiały się dzieci, wydawała się Carmen nie do przyjęcia. Pary nie stać było na wynajęcie pokoju w hotelu, zwłaszcza przy edynburskich cenach. Spotykanie się na romantyczne schadzki w księgarni było wykluczone. Aura na zewnątrz też nie zachęcała do spacerów – przy dwóch stopniach poniżej zera.
Ale to nie wszystko. Oke sprawiał wrażenie, jakby ta sytuacja wcale mu nie przeszkadzała. Nic a nic.
Mimo że styczeń jest zazwyczaj najbardziej ponurym i depresyjnym miesiącem w roku, para spędzała całe godziny, spacerując po mieście. Po drodze pili gorącą czekoladę, a przy okazji poznawali się i żartowali. I mimo że bez przerwy rozmawiali, zdawało się, że nigdy nie zabraknie im kolejnych tematów. Dowiadywali się coraz więcej o sobie nawzajem, eksplorując swoje wewnętrzne światy, tak egzotyczne i osobliwe.
To był cudowny czas. I tylko jeden szczegół mącił tę sielankę. Carmen odnosiła wrażenie, że Oke’owi w ogóle nie spieszy się do uprawiania z nią seksu. I to doprowadzało ją do szału.
Oke sporo myślał o tym, co się dzieje w jego życiu. Nigdy dotąd nie poznał kogoś takiego jak Carmen. Jasne, spotykał się w przeszłości z dziewczynami, ale to było co innego. I właśnie tu pojawiały się komplikacje. Carmen, Szkotka, ani trochę nie była kwakierką ani nie mówiła po portugalsku. Oke domyślał się, że jego matka dostałaby białej gorączki na wieść o tym, iż jej syn związał się z kimś takim (nie był ani pierwszym, ani ostatnim mężczyzną, który pod tym względem nie doceniał otwartości matek).
Co gorsza, nie miał jej nic do zaoferowania. W gruncie rzeczy nadal był studentem, tylko dorabiał sobie na boku jako wykładowca. Jego wcześniejsze związki, mimo że pełne namiętności – Oke jako wysoki, przystojny młody mężczyzna, w dodatku obdarzony łagodnym usposobieniem, łatwo wpadał w oko kobietom znużonym światem podrywu – były pozbawione głębszej treści i nie trwały zbyt długo. Zresztą wiążąc się z nimi, Oke rzadko planował dłuższą relację. Pracownicy uczelni, zmieniający co jakiś czas miejsce pobytu, powinni zapomnieć o stabilizacji.
Z Carmen jednak było inaczej. Nie wiedział, jak jej to powiedzieć, ale ostatecznie zasługiwała na szczerość… Oke czuł się przytłoczony siłą własnych uczuć. W ogóle się nie spodziewał, że zakocha się w takiej dziewczynie jak ona. Wszystko było całkowicie inaczej, niż myślał. Nawet czas i miejsce się nie zgadzały.
Jedno nie ulegało wątpliwości: wiedział, że musi traktować Carmen z najwyższym szacunkiem, niczym królową. Na pewno zaczekałaby na niego, był o tym przekonany. Zamierzał udowodnić jej, jak bardzo poważa ją i ich związek. Mieli budować go wspólnie, cegiełka po cegiełce, dzień po dniu. Tak bardzo chciał jej pokazać, że mu na niej zależy.
– Uważa, że jestem wielką, spasioną, wstrętną świnią! – westchnęła ciężko Carmen.
Idra cierpliwie przysłuchiwała się jej słowom.
Teraz, gdy w restauracji, której była menedżerką, skończył się okres wystawnych bożonarodzeniowych lunchów, nareszcie miała więcej czasu. Mimo to dopuszczała myśl, że jeśli przyjaciółka nie przestanie jęczeć o swoim ukochanym, to zacznie udawać, że wciąż ma urwanie głowy. Aktor okazał się niewypałem. Facet miał sześćdziesiąt pięć lat. Nic dziwnego, że filmowano go tylko przez specjalne filtry rozmywające obraz. Co prawda, Carmen z wyrozumiałością odnosiła się do romantycznych przygód przyjaciółki, które w większości przypadków dotyczyły prawników stołujących się w jej restauracji pod pretekstem zagadania do niej. A że Indra znakomicie gotowała, prędzej czy później każdy z nich przybierał na wadze i znikał z jej życia, by zapisać się do klubu kolarskiego albo grupy morsów. Mimo to narzekanie Carmen na Oke’a budziło teraz jej irytację. Z opowieści przyjaciółki wyłaniał się obraz wysokiego, inteligentnego superprzystojniaka. Przypominało to sytuację, gdy ktoś rozpacza z powodu za długich rzęs albo zbyt jędrnego biustu.
– Tak. To by tłumaczyło, dlaczego nie wrócił do Brazylii: napawasz go tak wielkim obrzydzeniem, że po prostu nie dał rady.
– No to co robię nie tak? – zastanowiła się Carmen. – Chcę tylko wgramolić się na niego jak na drzewo. Czy proszę o zbyt wiele? Czuję się jak dziecko, które dostało prezent pod choinkę, ale z jakiegoś powodu nie pozwala mu się go rozpakować.
– On jest religijny, dobrze pamiętam?
– Wychował się w religijnej rodzinie. Tak samo jak ja. I ty też. To nie to samo.
Idra wzruszyła ramionami.
– Religie nie są takie same.
– Chodzi mi o to, że Oke nie jest praktykujący. Nie bywa w Domu Spotkań. – Zmarszczyła brwi i po chwili dodała: – No dobra, może czasami tam zagląda. Ale tylko po to, żeby pomagać bezdomnym.
Idra przewróciła oczami.
– No to faktycznie musi być z niego skończony złamas.
– Ale nie jest bardzo religijny!
– Kłamie?
– Nie – odparła ze smutkiem Carmen.
– A co mówi, kiedy pytasz go, dlaczego nie chce się z tobą bzykać?
– „Bzykać”? Co to za język? Cofnęłyśmy się w czasie do lat dziewięćdziesiątych?
Idra znowu przewróciła oczami.
– Jasne, będziesz się teraz czepiać słówek.
– Cóż, prawdę mówiąc, nie spytałam go o to.
– Dlaczego nie?
– No bo on nie umie kłamać! – wyjaśniła Carmen. Obie brnęły przez rozmokły śnieg. – A co, jeśli powie: „Jesteś za gruba!” albo „Tak naprawdę to mnie nie pociągasz”, albo „Mam taki jeden fetysz i czekam, żeby ci o nim opowiedzieć”, albo „Moja seksualność jest skrzywiona przez religię”, albo „Należę do pokolenia wychowanego przez pornografię i internetowa bliskość między dwiema osobami wcale mnie nie interesuje”?
Carmen i Idra spojrzały po sobie z przerażeniem.
– Myślisz, że on…
– Nawet tego nie mów – ostrzegła Carmen.
– Ale chodzi mi o to… Co, jeśli on jest prawiczkiem?
Carmen zamknęła oczy.
– Powiem mu, że ja tak samo. Nie zorientuje się.
Idra zakryła sobie dłonią oczy.
– Boże, proszę, zrób z tym coś. Twoja frustracja seksualna doprowadza mnie do szału. Może przekup jego współlokatora, żeby zniknął na jedną noc?
– Wątpię, żeby się udało. No chyba że znasz kogoś, kto szuka opiekuna dla boa dusiciela.
I tak to trwało. Carmen i Oke nadal praktykowali długie spacery, trzymali się za ręce, nawet całowali, ale na tym koniec. Seks pozostawał tematem tabu, mimo że na wszystkie inne otwarcie dyskutowali. Carmen czuła się jak dama z epoki edwardiańskiej – przechadzająca się po wiekowych uliczkach i rzucająca naokoło ukradkowe spojrzenia, jakby ukrywała się przed przyzwoitką.
Oke natomiast cieszył się, że dla odmiany może naprawdę poznać dziewczynę, z którą się związał. Nie zastanawiał się nad tym, że zaraz wyjedzie, że ten związek nie jest dla niego ani że za szybko wylądowali w łóżku. Było to dla niego nowe doświadczenie i nie zamierzał się spieszyć, miał bowiem świadomość, jak ważne jest to, co się między nimi działo. Nie chciał ryzykować, że popełni jakiś błąd i wszystko straci.
Pewnego dnia, gdy miasto było zajęte demontażem bożonarodzeniowego oświetlenia i dekoracji (to zawsze przygnębiający moment; do wszystkich dociera, jak dużo czasu zostało do wiosny, a oczekiwanie na nią może osłodzić tylko Noc Burnsa) – Carmen i Oke mijali scenę wzniesioną na kopcu przed National Gallery. Przez cały grudzień prezentowali się na niej wykonawcy pastorałek, młodzi chórzyści śpiewający Gaudete oraz lokalne zespoły muzyczne wykonujące jazzowe wersje I Believe in Santa Claus z synchroniczną gestykulacją.
Teraz gdy gwiazdkowe występy dobiegły końca, ulice znowu świeciły pustkami. Miejscowi pochowali się w domach, żeby w samotności przeżywać noworoczne przygnębienie. Kiedy Carmen zobaczyła, jak grupka młodych mężczyzn z bębenkami i gitarami wchodzi na scenę i rozgląda się po pustym placu, zrobiło jej się żal muzyków.
– Ej – odezwał się Oke.
– O co chodzi? – Carmen odwróciła się do niego.
– Przecież to Brazylijczycy. – Chłopak, widząc jej zaskoczenie, uśmiechnął się i potrząsnął głową. Podszedł do muzyków i wdał się z nimi w przyjacielską pogawędkę.
– Ojej – westchnęła Carmen, ruszając za nim. – I co teraz?
Odpowiedź przyszła sama. Już po chwili jeden z mężczyzn, jakby na przekór wspomnieniom kolęd i perspektywie długiej zimy, zaczął wybijać wpadający w ucho rytm na bębenkach. Sekcja dęta uniosła instrumenty do ust i na placu rozbrzmiała melodia zachęcającej do tańca samby. Oke, przypatrując się ich występowi z zachwytem, wystukiwał rytm stopą. Carmen natomiast przyglądała się mu z boku, ciesząc się jego szczęściem.
– Nie sądziłam, że kwakrom wolno tańczyć – szepnęła.
– Cóż, kwakrem jestem dopiero w drugiej kolejności. W pierwszej jestem Brazylijczykiem.
I wtedy ten powściągliwy chłopak chwycił ją w talii, rozluźnił się i zaczął rytmicznie poruszać biodrami. Przychodziło mu to z naturalną łatwością. A Carmen wirowała w jego ramionach niezwykle szybko.
– Ojej – jęknęła, zaskoczona i podekscytowana.
W ogóle nie umiała tańczyć, ale nie broniła się, gdy przyciągnął ją bliżej siebie. Tak blisko, że czuła każdy jego ruch. Kilku przechodniów z psami przystanęło i przypatrywało się ich tańcowi, a ona nie miała nic przeciwko. To, co się działo, napawało ją radością, upajało. Mogłaby tańczyć z nim na tych szarych kamieniach już zawsze.
Kiedy skończyli, rumiani na twarzach i zziajani, Carmen wybuchnęła śmiechem i nie chciała się od niego odsunąć. Była przekonana, że teraz nic już ich nie powstrzyma; że niemożliwe, żeby ktoś tańczył z tobą tak blisko i zdołał oprzeć się temu, co nieodwołalne. Szczerząc zęby w uśmiechu, spoglądała w górę na niego i czekała, aż Oke ją pocałuje. On wprawdzie ją przytulił, ale ostatecznie tylko cmoknął w czubek głowy, po czym dołączył do mężczyzn z zespołu i wdał się w rozmowę na tematy polityczne. Carmen się wściekła, a on nawet nie zapytał dlaczego.
Luty
Kiedy odezwała się do niej firma producencka, był już luty. Ku zachwytowi wszystkich zainteresowanych aktorka Genevieve Burr została oddelegowana do pracy w księgarni, żeby zdobyć „cenne doświadczenie zawodowe”, dzięki któremu miała lepiej wczuć się w rolę.
– Taka gwiazda filmowa to chyba ma strasznie smutne życie – oceniła przy śniadaniu jedenastoletnia Pippa.
Carmen nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
– Ale przynajmniej jej praca jest pewnie łatwiejsza niż tyranie w księgarni – stwierdziła. – Księgarni, której obrót wyniósł poprzedniego dnia dokładnie czterdzieści jeden funtów i trzydzieści dziewięć pensów. Żenada.
– To się nazywa uprzedmiotowienie. – Pippa pociągnęła nosem.
– Co to upsiomiocienie? – nie zrozumiała Phoebe.
– Uprzedmiotowienie jest wtedy, gdy inni patrzą na ciebie jak na przedmiot – wyjaśniła Pippa.
– Aha. Mogę być krzesłem? – spytała Phoebe.
– Ha ha ha – zaśmiała się bez wesołości Pippa. – Nie o to chodzi.
– W sumie to świetny pomysł – wtrąciła się Carmen. – Ja na przykład chciałabym być miękkim trzeszczącym fotelem.
Takim, na którym położy się Oke, dodała w myślach, zachowując to dla siebie. To, co się z nią działo, powoli stawało się komiczne. Śniła o nim każdej nocy. A potem przychodził dzień i znowu nic się nie wydarzało.
Sofia i Federico wymienili się spojrzeniami.
– Super, że ta sprawa z filmem wypaliła – powiedziała, ważąc słowa, Sofia. – Ci ludzie naprawdę ci zapłacą!
Sofia i Federico odbyli między sobą niejedną rozmowę na temat tego, jak długo jeszcze jej niesforna siostra będzie u nich pomieszkiwać. Kiedy się wprowadzała, podejmowała sezonową fuchę i miała się zatrzymać w ich domu tylko na dwa miesiące. Tymczasem mijały kolejne, a ona nadal tkwiła z nimi pod jednym dachem.
– Mnie tam nie przeszkadza. Jedyny problem jest taki, że ona wyjada wszystkie chipsy – poskarżył się kiedyś Federico. – Jak tak dalej pójdzie, nie uwolnimy się od niej do końca życia.
– No wiem, wiem – westchnęła Sofia. – Ale Carmen pomaga przy dzieciach.
– W przerwach od obżerania się chipsami. I zostawiania okruszków w całym domu.
– Ciii – syknęła Sofia.
– No właśnie, i jeszcze to! – odezwał się Federico. – Dlaczego muszę mówić przyciszonym głosem we własnym domu? Mieszka tu siedmioro osób. A kiedy wrócisz do pracy i będziemy potrzebować opiekunki, będzie nas ósemka.
– Wiem, wiem – pokiwała głową Sofia.
– Chcesz, to z nią porozmawiam – zaproponował Federico, który zawsze dobrze się dogadywał z temperamentną szwagierką.
– Nie. Ja się tym zajmę. Jeśli to wyjdzie od ciebie, Carmen pomyśli, że to jakiś dowcip.
– To nie żaden dowcip – zaperzył się Federico. – Po prostu uważam, że mężczyzna ma prawo do chipsów we własnym domu.
– Zależy mi na autentyczności – wyznała Genevieve w rozmowie z Carmen.
Carmen najchętniej poradziłaby jej, żeby najpierw się ubrudziła przy ścieraniu kurzu z niezliczonych półek i regałów, a potem obsłużyła piętnastu klientów narzekających, że mogą taniej zamówić książki przez Internet. I żeby następnie udzieliła dziewięciorgu turystom wskazówek, jak dojść do zamku, mimo że wystarczyło spojrzeć w górę, żeby go zobaczyć. A na koniec policzyła zarobione pieniądze i stwierdziła, że przez całe przedpołudnie uzbierało się marne cztery funty i pięćdziesiąt dziewięć pensów. W ostatniej chwili ugryzła się jednak w język.
Uśmiechnęła się z zaciśniętymi ustami. Choć wcale nie miała na to ochoty, musiała przyznać – przynajmniej w myślach – że Genevieve jest nieprzyzwoicie piękną kobietą. Jej skóra lśniła, włosy płonęły. Białka oczu i zęby oślepiały bielą. Była do tego stopnia olśniewająca, że zakrawało to na absurd. Patrząc na Carmen i Genevieve z boku, ktoś mógłby pomyśleć, że należą do dwóch zupełnie różnych gatunków. Zabawnie było obserwować, jak na aktorkę reagowali klienci księgarni. W pewnym momencie wpadł Bob, żeby ponarzekać, jak to konkurencja handlująca tanimi wiadrami z importu psuje mu interes. Był w połowie swojej gniewnej przemowy, gdy uniósł wzrok i zorientował się, że za ladą wcale nie stoi Carmen, tylko jakaś piękna brunetka. Z wrażenia zaczął się jąkać i niemal wylądował na podłodze. Zresztą większość mężczyzn zaglądających do księgarni tego ranka reagowała podobnie. Zaczynali z trudem przełykać ślinę, wpadali na regały z książkami, o nic nie pytali. Słysząc radosne „Dzieńdoberek” Genevieve, nie byli w stanie wydusić z siebie ani słowa. Przywoływali na usta blady uśmiech, oblewali się rumieńcem. Wśród nich znalazło się jednak paru takich, którzy zdołali po pierwszym szoku wziąć się w garść i coś kupić. Co ciekawe, byli to stali bywalcy, którzy najczęściej tylko przeglądali książki i prawie nigdy żadnej nie kupowali.
– Cieszę się, że na coś się pan zdecydował – powiedziała Carmen, zwracając się do Jimmy’ego Fisha.
Jimmy należał do grupy niekupujących klientów. Teraz jednak wręczył jej małą, niedrogą książkę o robakach i zaczął przeliczać drobne, żeby za nią zapłacić.
– Ta druga pani mnie obsługuje – mruknął Jimmy, całkowicie ignorując Carmen. Było jasne, że pragnie się utopić w spojrzeniu olbrzymich ciemnych oczu Genevieve, podkreślonych teatralnie długimi rzęsami w stylu Bambi, sięgającymi jej niemal do brwi.
– Z przyjemnością – odparła promiennie aktorka, wydając mężczyźnie źle odliczoną resztę.
– Tu jest za mało pieniędzy – zauważyła Carmen.
– To nic – stwierdził Jimmy. – Jest pani cudowną sprzedawczynią.
– Och, dziękuję! – zachichotała Genevieve i zatrzepotała rzęsami.
Kiedy piąty klient z rzędu poprosił aktorkę, żeby zdjęła mu książkę z górnej półki, Carmen nie wytrzymała.
– Genevieve, nie rób tego! Oni po prostu chcą się gapić, jak wchodzisz po drabinie!
– Nic podobnego! – zaprotestował weteran w randze kapitana. Stał przed aktorką, pławiąc się w jej niezrównanej urodzie.
– Jakiej konkretnie książki pan potrzebuje? – chciała wiedzieć Carmen. Skrzyżowała ramiona na piersi.
– No… tamtej – odparł niewinnym tonem kapitan, wskazując na chybił trafił jakiś tom na najwyższej półce.
– Doskonale! – ucieszyła się Carmen.
Genevieve zniosła książkę na dół, trzymając ją dwoma palcami za okładkę. Widząc to, Carmen poczuła, jak duch w niej upada. Tom wskazany przez kapitana okazał się zielnikiem. Było to przepiękne wiktoriańskie wydanie ukazujące dzień po dniu przemiany ogrodu. Zdobione wspaniałymi barwnymi ilustracjami, w znakomitym stanie (o ile aktorka zdoła nie rozerwać oprawy) i zapewne warte sporo pieniędzy.
– Genevieve, nabij ją na kasę!
– Cóż, w sumie to jeszcze nie wiem, czy ją kupię – zaczął się bronić kapitan, gdy ujrzał cenę.
– Och nie, chyba nie zrujnuje pan pierwszego dnia pracy Genevieve! – rzuciła z udawanym oburzeniem Carmen.
Aktorka posłusznie jeszcze szerzej otworzyła swoje ogromne piwne oczy i utkwiła smutne spojrzenie w mężczyźnie.
– Moim zdaniem jest bardzo, bardzo piękna – powiedziała słodkim głosem.
Kapitan spojrzał na nią.
– Tak – przyznał cicho. – Rzeczywiście.
Chwilę później podał jej kartę. Genevieve spojrzała na nią z lekkim zdumieniem. Carmen, nie tracąc ani chwili, wyminęła ją z tyłu, przejęła kartę i ukradkiem zbliżyła ją do czytnika.
Około godziny jedenastej w sklepie zjawiła się Bronagh.
– Ten wasz budynek dzisiaj wydaje się skąpany w jakimś dziwnym blasku.
– Wiem! – przyznała Carmen. Czuła się równocześnie szczęśliwa i przybita. – To dlatego, że dzisiaj tak dobrze idzie sprzedaż.
Po tym, jak kolejny facet kupił zupełnie przypadkową książkę, nie sprawdziwszy nawet, na jaki jest temat, Genevieve spytała:
– Praca w księgarni to chyba fajna zabawa, co?
Wszystko wskazywało na to, że tego dnia zanotują najlepsze obroty od Gwiazdki.
Bronagh zmierzyła aktorkę uważnym spojrzeniem.
– Tak, spowija cię magia wróżek – powiedziała we właściwym sobie tajemniczym stylu.
– Chodzi jej o to, że jesteś umalowana – wyjaśniła Carmen.
Genevieve uniosła dłoń i dotknęła swojej twarzy.
– To zasługa wypełniacza! – odparła od razu. – No i wiecie, zrobiłam sobie też zabieg z osocza bogatopłytkowego. Wstrzyknęłam botoks. Miałam też lifting nitkowy, resurfacing laserowy, transfuzje krwi, licówki nazębne i chirurgiczne podniesienie brwi. Słowem, nic inwazyjnego. Więc to moja naturalna uroda.
Bronagh pokiwała głową, jakby teraz zyskała pewność, że jej pierwsze wrażenie było w pełni słuszne.
– Nie wierzę, że chciałabyś wieść takie życie – stwierdziła Idra. – Pomyśl tylko, ile ta kobieta musi wkładać w to wysiłku. I co dostaje w zamian? Umizgi ze strony emerytów.
– No wiem – odparła Carmen, która właśnie podliczała utarg. – Dziękuję, pani feministko. Niesamowicie seksowna feministko.
– Nie inaczej – odparła Idra.
– No ale posłuchaj tylko. Genevieve była najgorszą sprzedawczynią, jaka kiedykolwiek stanęła za ladą księgarni. Kiedy ktoś poprosił ją o książkę Dickensa, chciała, żeby jej przeliterował nazwisko autora. Facet tak bardzo się ślinił na jej widok, że literując, dodał literę X i potem przez pół godziny nie mogłyśmy znaleźć właściwej pozycji.
– Yhym.
– Inna sprawa, że koniec końców wcisnęłam mu wszystkie książki Dickensa, jakie mieliśmy. Więc w sumie wszystko dobrze się skończyło. Bronagh ma rację: piękno przypomina czary.
– Czary okupione cierpieniem i wyrzeczeniami – zauważyła Idra. – Trochę jak u Małej Syrenki.
– Gdyby Genevieve u nas pracowała, nasze problemy skończyłyby się z dnia na dzień – powiedziała Carmen. – I właśnie ta myśl doprowadza mnie do szału.
– No to może zaproponuj jej tę fuchę? Zawsze mi się wydawało, że aktorki są spłukane i szukają roboty.
– Nie ta – stwierdziła ponuro Carmen, zamykając kasę. – Poza tym umowa z firmą producencką przewidywała, że Genevieve przepracuje u nas tylko jeden dzień. W przeciwnym razie zachodziłoby ryzyko, że ktoś wrzuci jej zdjęcia na Instagram.
– Myślisz, że już tego nie zrobiłam? – spytała Idra. Widząc zdumienie malujące się na twarzy przyjaciółki, dodała: – No co?
– O nie – jęknęła Carmen.
I zgodnie z jej przewidywaniami rozczarowani panowie, którzy w kolejnych dniach kręcili się po księgarni, nie kupili ani jednej książki.
Mimo to krótkie spotkanie z Genevieve zadziałało na Carmen inspirująco – dziewczyna zaczęła odważniej malować się do pracy. Może o to od początku chodziło. Może jej matka miała rację, gdy radziła, by Carmen „śmielej wyszła do ludzi”.
Tydzień później do księgarni zajrzał młody mężczyzna i nieśmiało spytał, jakie mają książki o wężach. Carmen nie była pewna, czy w ogóle takie mają. Przysłuchujący się z boku pan McCredie nagle otworzył szeroko oczy i zniknął za zasłoną oddzielającą część sklepową od magazynu na zapleczu. Po chwili wrócił z naręczem tomów poświęconych chorobom, symbolice, taksonomii i medycznym zastosowaniu węży.
– A niech mnie – westchnęła Carmen, biorąc do rąk tom zatytułowany Jak wypchać pytona siatkowego?. – Skąd pan je wytrzasnął?
– Z pokoju, w którym trzymamy literaturę na temat węży – wyjaśnił krótko sędziwy księgarz.
Oczy klienta rozbłysły. Jak się okazało, pracował w zoo. Kiedy pan McCredie udał się ponownie na zaplecze, skąd zamierzał przynieść kolejne naręcze książek, Carmen spytała młodego mężczyznę, czy byłby zainteresowany dużą zniżką, a w zamian zaprosiłby jej znajomego Spoonsa do zoo, żeby pokazać mu, jak to wygląda od kuchni. Mężczyzna zgodził się z przyjemnością.
Grunt został przygotowany.
Pewnego upiornie chłodnego popołudnia koszmarnie zestresowana Carmen wysłała Spoonsa na przygodę. Kiedy upewniła się, że nie wróci, psiknęła kilka razy perfumami w powietrze i błyskawicznie przebrała się w body, nad którego wyborem wcześniej dużo się zastanawiała. Bielizna, choć wykonana z czarnego jedwabiu, nie była przesadnie wyzywająca, a do tego pozbawiona koronek. Oczywiście nie zdecydowała się na stringi, nie była szalona. Wcześniej ogoliła nogi i pomalowała paznokcie. Miała świeżo umyte włosy, a na twarzy makijaż. Nie uprzedziła Sofii, co planuje. Zresztą siostra, całkowicie pochłonięta opieką nad niemowlęciem, raczej nie zauważyłaby, czy Carmen wróciła do domu, czy nie.
Położyła się na łóżku, przybierając wyzywającą pozę. Łóżko pachniało tak intensywnie Oke’em, że najchętniej zanurzyłaby twarz w poduszce. Serce waliło jej jak młotem, zżerała ją trema. Ale było już za późno, by się wycofać – coś musiało się zmienić. W pewnym momencie wzięła do ręki kupioną wcześniej różę, umieściła ją w ustach i zacisnęła zęby. Ale wytrzymała tak tylko chwilę – kolce kłuły ją w wargi, a poza tym zdała sobie sprawę, jak absurdalnie z nią wygląda, więc ją wyjęła i odłożyła. Za każdym razem, gdy słyszała kroki na schodach, sztywniała. Zresztą słuchała też uważnie każdego niepokojącego szelestu w pokoju. Niełatwo zachowywać się wyzywająco i seksownie, gdy wyobraźnia uparcie podsuwa obraz gotowej do ataku kobry.
W końcu, gdy była już pewna, że ostatni wykład Oke’a dobiegł końca, usłyszała na schodach kroki, które natychmiast wydały jej się znajome. O Boże. To on! Jeszcze raz zaczęła zmieniać pozy na łóżku – najpierw leżała, ale po chwili usiadła. Początkowo siedziała z szeroko rozłożonymi nogami, by już po chwili skromnie złożyć je razem. Sprawdziła w lusterku, czy tusz do rzęs się nie rozmazał. Kiedy Oke przekręcił klucz w zamku, usiadła po turecku. Chwilę później uznała, że wygląda to absurdalnie, więc błyskawicznie zmieniła pozycję – teraz klęczała na łóżku.
– Hej, Spoons! – rozległ się znajomy głos. Słychać w nim było ten cudowny brazylijski akcent.
– Niespodzianka! – powiedziała Carmen, siadając wyprostowana.
Oke, wyraźnie zaskoczony, znieruchomiał.
– A gdzie się podział Spoons?
– Może go coś zeżarło? – podsunęła Carmen. Siliła się na humor, ale głos jej drżał. – Ale to nic. Zanim zostanie strawiony, miną wieki.
Wysunęła odważnie brodę do przodu i dodała:
– Poza tym pomyślałam, że… przyda nam się trochę czasu sam na sam.
Na przystojnej twarzy Oke’a pojawiło się zakłopotanie. Niespiesznie zbliżył się do niej. Carmen wyciągnęła do niego ręce. W jednej trzymała różę.
– Szczęśliwych walentynek – powiedziała drżącym głosem.
Wiedziała, że Oke nie obchodzi świąt. No ale to święto było wyjątkowe.
– Ja nie…
Sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Usiadł na łóżku obok Carmen, objął ją ramieniem i pocałował – w policzek.
– Nie jest ci zimno? – spytał.
– Nie… to znaczy tak, jest – wydukała dziewczyna. Ogarniała ją panika. Odwróciła się do niego, starając się doprowadzić do sytuacji, gdy niewinny pocałunek przerodzi się w coś więcej. On jednak pocałował ją delikatnie i zaraz się odsunął.
– Carmen… – zaczął.
Uniosła spojrzenie na jego twarz. Promieniowała z niej łagodność, lecz też trochę litość.
Upokorzona, cofnęła się i przykryła kołdrą.
– Tak, na pewno jest ci zimno.
– O co ci chodzi? – wyrzuciła z siebie Carmen. – Co to…? Dlaczego my nie…? Co my wyrabiamy? Nie chcesz uprawiać ze mną seksu?
Oke zmarszczył brwi.
– Tutaj? Z tobą?
Pytanie miało znaczyć: „W tej obskurnej studenckiej kanciapie? Z tak olśniewająco piękną osobą jak ty?”.
Niestety dla Carmen zabrzmiało to zupełnie inaczej.
– Gdziekolwiek! – wybuchnęła, nie mogąc dłużej opanować emocji. Z oczu trysnęły jej łzy frustracji. – Prowokuję jedną sytuację za drugą, żebyś mógł coś zdziałać. A ty nawet nie chcesz się do mnie zbliżyć!
Spojrzała w dół na swoje idiotyczne body, które wcześniej wydawało jej się takie urocze.
– Na litość boską, jeśli ci się nie podobam, po prostu mi to powiedz. A może jesteś gejem albo osobą aseksualną? W porządku. Albo… sama nie wiem. Może pragniesz kogoś innego. Nie potrafię wymyślić więcej powodów, dlaczego tak się w stosunku do mnie zachowujesz. Dłużej nie dam rady. To, co się między nami dzieje, jest dla mnie zbyt dziwaczne.
Oke był wstrząśnięty. Ale pomimo szoku uświadomił sobie coś, co rosło w nim od dłuższego czasu. Już wiedział.
Carmen była wszystkim, czego pragnął. Był w niej – w tej drobnej wściekłej osóbce leżącej teraz w jego łóżku – zakochany, a myśl ta napawała go przerażeniem. Nie wiedział, jak jej o tym powiedzieć ani jak się zachować.
Przez całe życie był ostrożny, spokojny. Pilnował się, by nigdy nie stracić panowania nad sobą. To była jego zasada, wartość rządząca jego egzystencją: przeżywać świadomie i w pełni obecną chwilę. I wystrzegać się ostentacyjnych przejawów emocji.
Aż wreszcie na jego drodze stanęła ta dziewczyna – i dosłownie zderzył się z nią jak z ceglanym murem. Nic w dotychczasowym życiu nie przygotowało go na uczucia, jakie wzbudzała w nim Carmen, która w tej chwili siedziała naburmuszona na łóżku, czerwona na twarzy, oddychając szybko, dosłownie ociekająca seksem. Nagle Oke poczuł, że tych emocji jest zbyt wiele i nie radzi sobie z nimi.
I uświadomił sobie coś jeszcze: Carmen była na niego wściekła.
– Carmen, ja… Ależ oczywiście, że uważam cię za niesamowicie pociągającą.
Dziewczyna wysunęła dolną wargę. Oke przysunął się bliżej. Może to, co się działo, brało się po prostu z różnic kulturowych i szybko da się zapomnieć…
Tak bardzo chciał to naprawić.
– Wydaje mi się, że powinniśmy spokojnie o tym porozmawiać. Sądzę… – dukał.
Ujął jej zmarznięte dłonie, ale Carmen nawet na niego nie spojrzała.
– Sądziłem, że podobają ci się nasze spacery i rozmowy…
– Bo tak było – przyznała półgłosem dziewczyna. Jej policzki były ceglastoczerwone.
– Carmen, moim zdaniem seks… jest czymś cudownym.
– Darem bożym? – spytała sarkastycznym tonem.
– Jeśli Bóg istnieje, to tak, zdecydowanie – odparł poważnie. Zależało mu, by dziewczyna uświadomiła sobie, jak wielkie uczucia w nim budzi. – Ale nawet jeśli nie istnieje, seks dwojga ludzi moim zdaniem może być czymś świętym. To coś więcej niż spotkanie dwóch ciał. To coś doniosłego, co wydarza się między dwojgiem ludzi. I dlatego nie należy się z tym spieszyć ani traktować jako coś nieistotnego. – Po chwili poważnym głosem dodał: – Tak, uważam seks za świętość.
Carmen poczuła się teraz jeszcze gorzej. Zraniona wpatrywała się w niego, wstrzymując oddech. On natomiast wwiercał się w nią wzrokiem, zdumiony i przerażony.
– A więc dla ciebie jestem zwykłą puszczalską?
– Ależ skąd!
– Taką, co wskoczyła ci do łóżka – dokończyła gorzko.
– Może kiedyś będziemy wspominać ten moment i śmiać się do łez – powiedział Oke, próbując rozładować atmosferę.
Kiedy tylko zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało, próbował ugryźć się w język. Ale było już za późno.
– Rzeczywiście, cholernie zabawne – zawołała Carmen, podrywając się z łóżka. – Moja zdesperowana dziewczyna błagała mnie, żebyśmy poszli do łóżka, a ja jej powiedziałem, że nie ma mowy.
Zaczęła się pospiesznie ubierać. Najwięcej problemów sprawiły jej rajstopy, prawie się przy nich poddała.
– Carmen! – odezwał się Oke, przestraszony jej gwałtowną reakcją. Ona jednak była zbyt rozsierdzona, by go słuchać.
– To takie typowe dla facetów – wyrzuciła z siebie. – Och, to nie moja wina, tylko twoja. Och, po prostu za bardzo cię szanuję. A tak naprawdę chcą powiedzieć: „Wolę się nie wiązać. Czekam, bo może trafi mi się lepsza partia”.
– To nie tak! – zawołał Oke, dotknięty tą insynuacją. – Ja w ogóle tak nie uważam.
Ale Carmen szarżowała dalej.
– Ależ tak, wszyscy jesteście tacy sami. Serio, jeśli nie pociągam cię w seksownej bieliźnie, z różą wetkniętą w tyłek, to znaczy, że nie pociągam cię wcale.
– To nieprawda – próbował protestować chłopak.
– Lepiej idź się pomodlić – rzuciła na pożegnanie.
Wypadła jak burza z pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi z taką siłą, że zazgrzytały stare zardzewiałe rury pochowane w ścianach.
Czy jest gorsze uczucie od tego, które towarzyszy nam, gdy zdajemy sobie sprawę, że popełniamy straszny błąd, ale nie potrafimy przestać?
Kiedy wiemy, że wszystkimi działaniami tylko pogarszamy sytuację i że to, co się stało, jest wyłącznie naszą winą – że zrobiliśmy to my, nikt inny? Dokładnie tak czuła się Carmen.
Zresztą Oke miał bardzo podobne odczucia. Spoons oczywiście niewiele mógł w tej sytuacji zrobić. Mógł co najwyżej zaproponować podarowanie obrażonej dziewczynie zaskrońca. Nawiasem mówiąc, Oke, który jako kwakier nigdy w życiu nie dał nikomu prezentu, całkiem poważnie rozważył sugestię kolegi.
Koniec końców postanowił, że po prostu zadzwoni do Carmen, zdając się na błysk intuicji. Gdyby tylko zdołał wytłumaczyć, jak bardzo mu na niej zależy. I gdyby tylko ona chciała go wysłuchać.
Szkopuł w tym, że Carmen, potwornie upokorzona, nie odbierała jego telefonów i zerwała z nim kontakt. Dla Oke’a, który dużo o niej myślał i nie chciał popełnić błędu, zachowanie dziewczyny było zagadką i wprawiało go w konsternację.
Carmen postanowiła, że nie będzie odzywać się do niego przez pięć dni. To czas, w którym, jak sądziła, zdoła przemóc paraliżujący wstyd, jaki na razie odczuwała.
Na trzeci dzień z ciężkim sercem Oke uznał, że nie będzie się narzucał ukochanej, i przestał do niej wydzwaniać. Chciał dobrze, próbował, ale się nie udało. Nękanie kobiety, która nie życzy sobie jego względów, byłoby poniżej jego godności.
Carmen potraktowała jego milczenie jako dowód, że od początku miała rację.
A pierwszego marca Oke dostał zaproszenie.
– Wreszcie! – zawołała Carmen.
Siedziała w księgarni, bez większej nadziei wypatrując pierwszych oznak wiosny. Po sklepie przechadzała się właśnie pani O’Reagan, która jako stała klientka wydawała tu sporo pieniędzy i dlatego mogła sobie pozwolić na długie dyskusje z obsługą o tym, której powieści Dickensa jeszcze nie czytała. Carmen wiedziała, że chodzi o powieść Nasz wspólny przyjaciel, ale pani O’Reagan z jakiegoś powodu upierała się, że dobrze ją zna i że utwór opowiada o duchu dróżnika. Ostatecznie klientka postawiła na swoim i Carmen sprzedała jej, po raz drugi, egzemplarz The Signal-Man. Czuła się trochę winna, ale jednocześnie zadowolona, bo wydanie było przepiękne, a historia wspaniała. Wspomniała o tym panu McCrediemu, ale on, wyraźnie rozkojarzony, słuchał tylko jednym uchem. Zresztą było to dla niego typowe.
Kiedy jakiś czas później zadzwonił telefon i na wyświetlaczu pojawiło się imię Oke’a, tak się ucieszyła, że niemal zapomniała, iż powinna być zraniona i urażona (tak się w końcu czuła). Ale przecież równocześnie powinna wykazać się wielkodusznością i gotowością do przebaczenia. Tęskniła za nim wręcz rozpaczliwie.
– Halo – rzuciła do telefonu, siląc się na możliwie najbardziej oziębły ton.
– Dzwonię w kiepskim momencie?
– Jest wtorkowy poranek w małej, niezależnej księgarni.
– Aha.
– Nie, pora jest w porządku – zapewniła. Po chwili, nieco łagodniejszym tonem, dodała: – No cześć, Oke.
– Cześć – odparł z pewnym wahaniem chłopak. Dopiero teraz, gdy usłyszał jej głos, zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo za nią tęsknił. Tylko że dziewczyna już wcześniej jasno dała mu do zrozumienia, że nie chce mieć z nim do czynienia. A on, jako dżentelmen, zamierzał uszanować jej decyzję. Mimo to uznał, że jest jej winien wyjaśnienie.
– Tak, no więc…
– Jestem ubrana – wypaliła bez zastanowienia Carmen. Miał to być żart, ale zabrzmiało dość niezręcznie. Jedna z osób przeglądających książki zerknęła na nią ukradkiem, upewniając się, czy przypadkiem dziewczyna za ladą nie jest goła od pasa w dół.
– Hmm, to dobrze – powiedział powoli Oke. – Pomyślałem, że ci o tym powiem. Dostałem propozycję wzięcia udziału w pewnej ekspedycji.
Carmen poczuła, jakby ktoś nagle podciął jej skrzydła. Liczyła po cichu, że Oke zaprosi ją do kina albo zrobią coś razem, żeby zapomnieć o całej kłótni i…
– Gdzie? – spytała, czując, jak w gardle rośnie jej gula.
– Chodzi o drzewo z gatunku Coccoloba gigantifolia – ciągnął chłopak. Pilnował się, by nie mówić zbyt podekscytowanym tonem, ale to naprawdę była wielka sprawa. Carmen momentalnie zrozumiała, co ma jej do zakomunikowania. Poczuła, jak duch w niej upada. – To bardzo egzotyczna roślina. Dołączę do zespołu, który przeprowadzi badania terenowe. To niesamowite. Liście tego drzewa osiągają dwa i pół metra długości!
– A gdzie ono rośnie?
– W lesie deszczowym. W Brazylii.
– I jak długo tam zostaniesz?
– Sześć miesięcy.
– To nagła sytuacja? – spytała Sofia, widząc minę siostry.
Doszła do wniosku – jak robiła to codziennie przez ostatnie dwa tygodnie – że dzisiaj absolutnie nie jest dobry moment, by wspominać pochlipującej Carmen o planie „Nowy rok, nowy początek, pora odzyskać nasz pokój dla gości”. Miała jeszcze całe wieki urlopu macierzyńskiego. W końcu znajdzie odpowiedni moment. Choć zostawianie czegokolwiek na ostatnią chwilę nie było w stylu Sofii. I czuła się z tego powodu niekomfortowo.
Ale było coś jeszcze: Sofia coraz bardziej niepokoiła się stanem siostry. Zrzędliwość i naburmuszenie nie były u Carmen niczym nadzwyczajnym, ale nigdy wcześniej Sofia nie widziała jej tak nieszczęśliwej. Carmen była zdruzgotana, jakby przejechał się po niej walec. Leżała na sofie, a skórę miała tak bladą, że jej ciemne włosy sprawiały wrażenie farbowanych.
Carmen potrząsnęła głową.
Było trochę krzyków. To znaczy krzyczała tylko Carmen. Może nawet wrzeszczała. Oskarżała go, że nie jest mężczyzną. Wyśmiewała jego religię. Nazwała go tchórzem. Naprawdę było niewesoło. Chłopak przez cały czas milczał i spokojnie znosił jej ataki. Na koniec pożegnał się i rozłączył. Za każdym razem, gdy Carmen patrzyła na telefon, miała ochotę odciąć sobie głowę, byle tylko przestała tak strasznie cierpieć.
Oczywiście nie zdradziła Sofii szczegółów tej rozmowy. Nie przyznała się, że postąpiła jak skończona wariatka. Starała się przedstawić ich rozstanie tak, by wyglądało na decyzję podjętą wspólnie. Ale w głębi duszy wiedziała, że Oke już nigdy się do niej nie odezwie – i właśnie ta myśl była najgorsza.
– Nie, nie. On bardzo chce tam pojechać. Był zachwycony tą propozycją. To niesamowite wyróżnienie. Będzie mógł spotkać się z rodziną. Nawet gdybyśmy nadal byli parą, trudno byłoby mu odrzucić tę ofertę. To… naprawdę wspaniałe.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
