Księgarnia nad jeziorem - Jenny Colgan - ebook + książka

Księgarnia nad jeziorem ebook

Jenny Colgan

4,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

18 osób interesuje się tą książką

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 473

Data ważności licencji: 1/30/2030

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wprowadzenie

W dzie­ciń­stwie prze­czy­ta­łam wszyst­kie książki z nie­wiel­kiego działu dla dzieci w naszej skrom­nej, lokal­nej biblio­tece (poza wielką, zie­loną książką o gadach i pła­zach, któ­rej panicz­nie się bałam).

Czy­ta­łam o kali­gra­fii, teni­sie sto­ło­wym, zuchach (byłam kiep­ską zuchenką i nie zno­si­łam har­cer­stwa – zdo­by­łam tylko jedną spraw­ność: czy­tel­nika), o tym, jak zostać szpie­giem, o Biblii i oczy­wi­ście wszyst­kie bajki, jakie zna­la­złam na pół­kach.

Myśla­łam, że o to w tym cho­dzi: czy­tasz, aż przeczy­tasz wszyst­kie książki. Gdy skoń­czy­łam trzy­na­ście lat, dosta­łam kartę doro­słego użyt­kow­nika biblio­teki. Dotar­łam wtedy gdzieś do połowy półki z dzie­łami Louisa L’Amo­ura i zda­łam sobie sprawę, że chyba jed­nak mi się nie uda (cho­ciaż nie spo­dzie­wa­li­by­ście się po nasto­latce, że prze­czyta tyle powie­ści Toma Clancy’ego).

A skoro już to wyja­śni­łam – cześć, dzię­kuję ci za wybra­nie Księ­garni nad jezio­rem. Wiem, że jest wiele innych ksią­żek. Przy­się­gam, że wiem :D

Ta książka nie jest kon­ty­nu­acją Objaz­do­wej księ­garni. Co cie­kawe, Objaz­dowa księ­gar­nia w wyda­niu bry­tyj­skim została zaty­tu­ło­wana The Lit­tle Shop of Happy Ever After (Skle­pik szczę­śli­wych zakoń­czeń), a w ame­ry­kań­skim – The Book­shop on the Cor­ner (Księ­gar­nia tuż za rogiem). To w sumie dość zabawna histo­ria: o dziwo, tytuły ksią­żek nie zawsze są wybie­rane przez auto­rów. Gdy opu­bli­ko­wa­łam The Lit­tle Shop of Happy Ever After, pano­wała moda na dłu­gie tytuły, ten jed­nak zawsze wyda­wał mi się odro­binę prze­ga­dany.

A potem mój uko­chany ame­ry­kań­ski wydawca oświad­czył: „Wiesz, ten bry­tyj­ski tytuł jest taki tro­chę nie bar­dzo. Może byśmy go zmie­nili?”, a ja odpar­łam: „Nie ma pro­blemu!”.

„Może The Book­shop on the Cor­ner?”

„Ale to jest objaz­dowa księ­gar­nia, więc tak naprawdę nie znaj­duje się tuż za rogiem”.

„Pomy­śla­łem, że w takim tytule fajne jest to, że suge­ruje pod­ręcz­ność księ­garni”.

„No dobrze, to będę ją par­ko­wać tuż za rogiem”.

„Super”.

I z tego wła­śnie powodu bry­tyj­skie wyda­nie od ame­ry­kań­skiego różni się liczbą powtó­rzeń zda­nia „Fur­go­netka stała zapar­ko­wana tam gdzie zazwy­czaj, tuż za rogiem ulicy”.

Tak czy owak, nie jest to kon­ty­nu­acja – wpraw­dzie poja­wiają się w niej zna­jome twa­rze, Nina i Surin­der, ale jest to przede wszyst­kim histo­ria Zoe.

Jest to opo­wieść o tym, że jeśli kochasz książki, to zawsze masz pan­cerz chro­niący cię przed świa­tem – być może brzmi to dzi­wacz­nie, ale naprawdę w to wie­rzę.

Nie zawsze musisz wie­rzyć w każde zawarte w nich słowo. Cho­dzi o to, aby przez chwilę pomy­śleć jak inny czło­wiek, żyć jego życiem. Mój syn nie pochła­nia ksią­żek, nie jest też dziec­kiem przed­wcze­śnie doj­rza­łym – pamię­tam jed­nak, że gdy prze­czy­tał serię o Har­rym Pot­te­rze, powie­dział z zasko­cze­niem: „To nie było jak oglą­da­nie filmu – ja tam naprawdę byłem, mamo”. Jestem prze­ko­nana, że czy­ta­nie to naj­lep­sza forma bez­po­śred­niej komu­ni­ka­cji pomię­dzy ludz­kimi mózgami, jaką do tej pory udało się odkryć ludz­ko­ści (przy­naj­mniej dopóki Face­book nie zachęci nas wszyst­kich do wsz­cze­pie­nia sobie implan­tów).

Czy­ta­nie to rodzaj ucieczki – uwiel­biam patrzeć na ludzi jadą­cych do pracy, nie­świa­do­mych tchnie­nia poran­nej sza­ro­ści, zato­pio­nych w dzie­jach Anglii za cza­sów Tho­masa Crom­wella, wizji mar­sjań­skiego świata Michela Fabera czy opi­sach nie­do­stęp­nych twierdz i sie­dzib Geo­rge’a R.R. Mar­tina.

W poprzed­niej powie­ści o księ­garni wspo­mnia­łam, jak i gdzie czy­tam, a wielu czy­tel­ni­ków podzie­liło się ze mną wła­snymi pomy­słami. Cie­kawe oka­zało się na przy­kład roz­gra­ni­cze­nie pomię­dzy „praw­dzi­wymi książ­kami” a e-bookami i audio­bo­okami. Część osób (choć było ich nie­wiele) pre­zen­to­wała nie­ugięte sta­no­wi­sko – „nie ma to jak praw­dziwa książka”. Więk­szość uwiel­bia jed­nak wol­ność zwią­zaną z moż­li­wo­ścią nosze­nia całej biblio­teczki w tele­fo­nie lub w kie­szeni. Coraz czę­ściej widuję też ludzi korzy­sta­ją­cych z opcji powięk­sza­nia czcionki na czyt­niku e-booków, która pozwala im obyć się bez oku­la­rów – czyż nie jest to przy­datne?

Czyt­nik lub tele­fon łatwo oprzeć o wybrany przy­rząd gim­na­styczny na siłowni. Korzy­stam z nich także, bio­rąc kąpiel (prze­wi­jam strony, doty­ka­jąc ekranu nosem) i ni­gdy jesz­cze nie udało mi się ich upu­ścić, a musi­cie mi uwie­rzyć na słowo – nie znam nikogo bar­dziej nie­zdar­nego niż ja. Kocham też audio­bo­oki, bo mogę ich słu­chać, gdy wypro­wa­dzam psa na spa­cer.

W przy­padku e-booków tro­chę bra­kuje mi moż­li­wo­ści pod­glą­da­nia tytu­łów ksią­żek czy­ta­nych przez inne osoby. Żałuję, że nie są zawsze wyświe­tlane na górze ekranu, bo nie­ustan­nie zapo­mi­nam tytułu wła­śnie czy­ta­nej książki. Ktoś pyta, co czy­tam, ja zaczy­nam gesty­ku­lo­wać, a pyta­jący spo­gląda na mnie tak, jakby chciał powie­dzieć „Ach, prze­pra­szam, myśla­łem, że naprawdę jesteś molem książ­ko­wym”. To takie dener­wu­jące.

Ziry­to­wa­łam się też pod­czas pew­nej kola­cji, gdy jedna z obec­nych na niej kobiet bez końca opo­wia­dała, że nie czyta e-booków, a wyłącz­nie praw­dziwe książki. Słowo daję, zawsze trak­tuję innych uprzej­mie, ale ona była po pro­stu nie­zno­śna, więc w końcu odpar­łam: „E-booki tak naprawdę są tylko dla tych, któ­rzy dużo czy­tają”. Może było to zło­śliwe, ale dało mi sporo satys­fak­cji.

Chcę ci prze­ka­zać, co nastę­puje: kochaj wszystko, co czy­tasz. Wzbo­ga­caj swoje życie książ­kami każ­dego rodzaju. Jeśli jakaś ci nie odpo­wiada1, zabierz się za kolejną – życie jest zbyt krót­kie, aby je mar­no­wać. Na­dal pró­buję prze­czy­tać wszyst­kie ist­nie­jące książki. Jesteś czy­tel­ni­kiem, więc mnie rozu­miesz.

Uści­ski i całusy,Jenny

Część I

– Widać stąd zupeł­nie co innego – rzekł Robert Car­rier, pro­stu­jąc skrzy­dło. – Gdy patrzysz na różne rze­czy zawsze w ten sam spo­sób, nic się nie zmie­nia. Gdy zmie­niasz punkt widze­nia, zmie­nia się wszystko.

– Ale to w ogóle nie wygląda jak mia­sto – odparł zasko­czony Wal­lace. – Widać tylko niebo.

– W pew­nym sen­sie – zauwa­żył Robert Car­rier, wpa­tru­jąc się prze­ni­kli­wie w umo­ru­sa­nego chłopca – bo ist­nieje wiele róż­nych odmian nieba.

Spa­cer po dachach2

Rozdział 1

Opo­wie mi pani o pła­czu?

Uprzejma, ale bar­dzo ofi­cjalna kobieta sie­działa za sfa­ty­go­wa­nym, obdra­pa­nym, sta­rym biur­kiem pań­stwo­wej przy­chodni. Z tre­ści pla­katu wiszą­cego na ścia­nie wyni­kało, że jeśli podej­rzewa się u sie­bie udaru mózgu, należy pamię­tać o pew­nym nie­ja­snym akro­ni­mie.

Moż­li­wość udaru budziła w Zoe silny nie­po­kój, jesz­cze więk­szy niż ten wywo­łany fak­tem, że w ogóle się tu poja­wiła. W pomiesz­cze­niu oprócz biurka i pla­katu znaj­do­wało się okno z wido­kiem na mur z czer­wo­nych cegieł, przy­sło­nięte brudną żalu­zją, i szorstka wykła­dzina dywa­nowa zachla­pana kawą.

– Głów­nie w ponie­działki – odparła Zoe, sku­pia­jąc uwagę na pięk­nych, błysz­czą­cych, ciem­nych wło­sach kobiety. Jej wła­sne też były dłu­gie i ciemne, teraz nie­dbale zwią­zane; miała nadzieję, że gumką do wło­sów, a nie recep­turką zgu­bioną przez listo­no­sza. – No wie pani. Gdy metro nie przy­jeż­dża na czas albo nie mogę wsta­wić wózka do wagonu. Albo gdy ktoś cmoka z iry­ta­cją, gdy pró­buję to zro­bić. Jak nie wezmę wózka, to spóź­nię się godzinę. Cho­ciaż Hari i tak jest już za duży na wózek. A prze­cież ja to wiem, dzięki za infor­ma­cję, może sobie pan daro­wać te kry­tyczne spoj­rze­nia. Albo kiedy utknę w robo­cie i zasta­na­wiam się, ile mi zaj­mie ode­bra­nie Hariego i wtedy cały dzień pracy traci jaką­kol­wiek war­tość. Albo myślę sobie, że poje­dziemy auto­bu­sem, docie­ramy na przy­sta­nek, a kie­rowca zamyka nam drzwi przed nosem, cho­ciaż nas widzi, ale nie chce mu się męczyć z wóz­kiem. Albo koń­czy się nam ser i nie mam pie­nię­dzy, żeby go kupić. Widziała pani ceny sera? Albo…

Kobieta uśmiech­nęła się życz­li­wie, choć z pew­nym zanie­po­ko­je­niem.

– Mia­łam na myśli pani syna, pani O’Con­nell. W jakich sytu­acjach on pła­cze?

– Ach… – bąk­nęła z zasko­cze­niem Zoe.

Obie zer­k­nęły na ciem­no­wło­sego chłop­czyka, ostroż­nie bawią­cego się w kącie pokoju zabaw­kową farmą. Dziecko odpo­wie­działo im spoj­rze­niem peł­nym rezerwy.

– Nie… nie zro­zu­mia­łam. – Zoe pomy­ślała nagle, że zaraz znów się roz­pła­cze.

Uprzejma dok­tor Baqri pod­su­nęła jej pudełko z chu­s­tecz­kami, co tylko pogor­szyło sprawę.

– …panno O’Con­nell – głos Zoe zadrżał. – Z Harim raczej wszystko w porządku… Cza­sem parę łez, tylko że on… – Wie­działa, że dłu­żej już nie powstrzyma pła­czu. – Tylko że on… w ogóle nie mówi.

„Przy­naj­mniej… – pomy­ślała Zoe, gdy już dopro­wa­dziła się do względ­nego porządku po tym, jak pra­wie puściły jej nerwy, ale powstrzy­mała się w ostat­niej chwili, gdy z prze­ra­że­niem uświa­do­miła sobie, że czas wycze­ki­wa­nej od wielu mie­sięcy wizyty u leka­rza wła­śnie się koń­czy, a ona zużyła go w więk­szo­ści na popła­ki­wa­nie i spo­glą­da­nie na prze­mian z nadzieją i roz­pa­czą na dok­tor Baqri, z Harim wier­cą­cym się teraz rado­śnie na jej kola­nach. – Przy­naj­mniej dok­tor Baqri nie powie­działa tego, co wszy­scy mówią…”

– Jak może pani się orien­tuje, Ein­stein – zaczęła lekarka i Zoe jęk­nęła w duchu – zaczął mówić dopiero, gdy skoń­czył pięć lat.

Zoe uśmiech­nęła się krzywo.

– Tak, wiem, dzię­kuję – wyce­dziła przez zaci­śnięte zęby.

– Mutyzm wybiór­czy… Czy pani syn doznał jakiejś traumy?

Zoe przy­gry­zła wargę. Boże, mam nadzieję, że nie.

– No cóż, jego tata… poja­wia się i znika – powie­działa, a potem dodała pro­sząco, jakby szu­kała akcep­ta­cji lekarki. – T… to nie jest nic nad­zwy­czaj­nego, prawda? Lubisz tatę, prawda?

Na dźwięk słowa „tata” Hari roz­pro­mie­nił się jak zwy­kle i pyta­jąco dotknął jej policzka pulch­nym palusz­kiem.

– Nie­długo – odparła Zoe.

– Kiedy ostat­nio się z nim widzie­li­ście? – spy­tała lekarka.

– Hm… trzy… sześć…

Zoe pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć. Szcze­rze mówiąc, to Jaza nie było przez całe lato. Cią­gle powta­rzała sobie, że pora prze­stać śle­dzić jego feed na Insta­gra­mie, ale to było jak paskudne uza­leż­nie­nie. Brał udział chyba w czte­rech festi­wa­lach. Widziała mnó­stwo jego zdjęć w róż­no­ko­lo­ro­wych kape­lu­szach.

– A więc… – zaczęła lekarka, po tym, jak zagrała z Harim w grę kar­cianą, nauczyła go pstry­kać pal­cami, poba­wiła się z nim w akuku i zachę­ciła go do odszu­ka­nia róż­nych przed­mio­tów ukry­tych w pomiesz­cze­niu. Czte­ro­la­tek robił to wszystko, upo­rczy­wie i ner­wowo pró­bo­wał jed­nak wró­cić na kolana matki, spo­glą­da­jąc na dok­tor Baqri ciem­nymi, okrą­głymi z prze­ra­że­nia oczami.

– …to fobia spo­łeczna.

– Wiem.

– Co nie­zwy­kłe – lekarka zaj­rzała do nota­tek – dziecko nie roz­ma­wia nawet ze swoim rodzi­cem. Czy coś je nie­po­koi w domu?

Miesz­kali na par­te­rze okrop­nego wik­to­riań­skiego budynku przy głów­nej ulicy w Wembley. Rury wyda­wały dziwne odgłosy. Sąsiad z pię­tra wyżej czę­sto wra­cał do domu pijany i do póź­nej nocy pusz­czał gło­śno muzykę. Cza­sami spro­wa­dzał kum­pli, któ­rzy walili w drzwi i gło­śno recho­tali. Uzbie­ra­nie pie­nię­dzy na kau­cję za inne miesz­ka­nie, a tym bar­dziej opłaty za wyna­jem, wyda­wało się marze­niem ścię­tej głowy. Lokalni radni zaofe­ro­wali zakwa­te­ro­wa­nie w pen­sjo­na­cie ze śnia­da­niem, co Zoe uznała za jesz­cze gor­sze roz­wią­za­nie. Nie mogła liczyć na pomoc matki, która wiele lat wcze­śniej prze­pro­wa­dziła się do Hisz­pa­nii i sama wal­czyła z rosną­cymi kosz­tami życia, utrzy­mu­jąc się ze skrom­nej bry­tyj­skiej eme­ry­tury i dora­bia­jąc w paskud­nym barze z powie­szo­nymi w oknach obraz­kami sma­żo­nych jajek.

Od chwili gdy Zoe zaszła w nie­pla­no­waną ciążę i uro­dziła Hariego, spę­dzała sporo czasu na uda­wa­niu, że wszystko jest w porządku, zarówno przed rodziną, jak i przy­ja­ciółmi. Nie była w sta­nie sta­wić czoła powa­dze sytu­acji, co pocią­gało za sobą dra­ma­tyczne kon­se­kwen­cje.

Dok­tor Baqri zauwa­żyła wyraz twa­rzy pacjentki.

– O nic… o nic pani nie obwi­niam.

Zoe znów poczuła, jak zaczy­nają jej drżeć wargi.

– Łączy was silna więź – dodała dok­tor Baqri. – Syn jest nie­śmiały, ale nie dostrze­gam u niego oznak traumy. Cza­sami… cza­sami po pro­stu tak jest.

Zapa­dło dłuż­sze mil­cze­nie.

– Dawno już – ode­zwała się w końcu cicho Zoe – nikt mi nie powie­dział cze­goś tak miłego.

– Zaczniemy od nagród za próby – mówiła dok­tor Baqri, wrę­cza­jąc Zoe plik sche­ma­tów i wykazy celów. – Oczy­wi­ście wyłącz­nie zachę­camy. Coś faj­nego za szept… sma­ko­łyk za pio­senkę.

Zoe zamru­gała, pró­bu­jąc wykom­bi­no­wać, skąd weź­mie pie­nią­dze na sma­ko­łyki. W obec­nej sytu­acji już zaczy­nała się oba­wiać, co pocznie, gdy zrobi się zbyt zimno, aby Hari mógł na­dal cho­dzić w san­da­łach.

– Jeśli to nie zadziała, spró­bu­jemy lecze­nia far­ma­ko­lo­gicz­nego.

Zoe wpa­trzyła się w lekarkę. Fasze­ro­wa­nie lekami jej cudow­nego synka. A więc sta­nęła przed ścianą – po dwu­go­dzin­nej jeź­dzie w upale przez cały Lon­dyn na wizytę u spe­cja­li­sty logo­pedy, po ośmiu mie­sią­cach ocze­ki­wa­nia w kolejce na kon­sul­ta­cję.

– Czy czę­sto pani z nim roz­ma­wia? – spy­tała dok­tor Baqri.

– Aha! – Zoe ucie­szyła się, że jed­nak nie wszystko to jej wina. – Tak! Robię to! Cały czas!

– Pro­szę zadbać o to, aby nie prze­sa­dzić. Jeśli będzie pani rozu­mieć jego wszyst­kie potrzeby i pra­gnie­nia, zabrak­nie mu moty­wa­cji. A moty­wa­cja jest tu potrzebna.

Dok­tor Baqri wstała, dostrze­gła prze­ra­że­nie na twa­rzy Zoe i uśmiech­nęła się do niej.

– Zdaję sobie sprawę, że brak pana­ceum to nie­ła­twa sprawa – zauwa­żyła, zbie­ra­jąc bro­szury z biurka.

Zoe znów poczuła ucisk w gar­dle.

– To prawda – odparła.

I tak wła­śnie było.

Zoe pró­bo­wała się zachę­ca­jąco uśmie­chać do synka. Wra­cali dwoma zatło­czo­nymi auto­bu­sami, peł­nymi roz­wrzesz­cza­nych, awan­tu­ru­ją­cych się ucznia­ków oglą­da­ją­cych fil­miki na tele­fo­nach z mak­sy­mal­nie pod­krę­co­nym dźwię­kiem. Ludzi było mnó­stwo, auto­busy jechały strasz­nie powoli, Hari musiał sie­dzieć na kola­nach Zoe, żeby zro­bić miej­sce dla innych pasa­że­rów, a jej ścier­pła noga. Sta­rała się poli­czyć, ile to wszystko kosz­tuje. Znowu omi­nęła zmianę w pracy, a jej sze­fowa Xania była już u kresu cier­pli­wo­ści, bo Zoe cią­gle brała wolne, ale prze­cież nie może stra­cić tej pracy… To wszystko było tak potwor­nie przy­tła­cza­jące. A gdy w końcu dotarli do domu i zamknęli za sobą drzwi z brud­nej płyty wió­ro­wej, gdy Hari zaczął się już prze­wra­cać ze zmę­cze­nia, to w kupce kore­spon­den­cji leżą­cej na wycie­raczce Zoe zna­la­zła list, który miał jesz­cze bar­dziej wszystko skom­pli­ko­wać.

Rozdział 2

Komu wyna­ję­łaś sto­dołę? Nie mogą ci pomóc?

Surin­der Mehta sie­działa w kuchni swo­jego domku w Bir­ming­ham i roz­ma­wiała przez tele­fon ze swoją przy­ja­ciółką Niną, pró­bu­jąc udzie­lić jej kon­struk­tyw­nych porad, a ta robiła to, co zazwy­czaj robi każda osoba, któ­rej udziela się kon­struk­tyw­nych porad – a mia­no­wi­cie nego­wała je punkt po punk­cie.

Nina pro­wa­dziła objaz­dową księ­gar­nię na górzy­stej pół­nocy Szko­cji. Już wkrótce miało to być cza­sowo utrud­nione, ponie­waż zako­chała się w bar­dzo przy­stoj­nym far­me­rze, a zima była wyjąt­kowo długa, mroczna i sprzy­ja­jąca bli­sko­ści… No i szcze­rze mówiąc, tak się po pro­stu cza­sem zda­rza. Nina pogła­skała ze zło­ścią swój spory brzuch. Jak dotąd nie udało im się zna­leźć czasu ani sił, aby zająć się tym tema­tem.

– To są robot­nicy rolni! Są zapra­co­wani!

– Musi być ktoś, kto mógłby ci pomóc. A ta dziew­czyna, która sprzą­tała ci miesz­ka­nie?

– Ain­slee poszła na stu­dia. Po pro­stu… Każdy tutaj pra­cuje w trzech róż­nych miej­scach. Tak już jest. Za mało ludzi.

Nina wyj­rzała przez okno. Nad­szedł czas żniw i wszy­scy poma­gali w pra­cach polo­wych. W oddali widziała nie­wy­raźne, nisko pochy­lone posta­cie. Wiatr koły­sał łanami jęcz­mie­nia, zło­ci­stymi w pro­mie­niach popo­łu­dnio­wego słońca. W tym roku oszczę­dzono jej koniecz­no­ści udziału w żni­wach, ale na­dal miała sporo obo­wiąz­ków. Wła­śnie przy­je­chała na farmę, aby ugo­to­wać zupę dla wszyst­kich pra­cu­ją­cych do późna w polu.

– No cóż… – ode­zwała się w końcu. – Prze­myśl to, pro­szę.

– Nie zre­zy­gnuję ze swo­jej pracy, żeby cię zastą­pić pod­czas urlopu macie­rzyń­skiego! – odparła Surin­der. – Co nie ozna­cza, że cię nie kocham, więc nie kom­bi­nuj.

Po zakoń­cze­niu roz­mowy Nina sie­działa w kuchni, wzdy­cha­jąc. Wszystko zaczęło się tak wspa­niale. Przy­po­mniała sobie tam­ten dzień. Len­nox doglą­dał wykotu owiec na wzgó­rzu – wio­sna przy­szła późno i sporo zwie­rząt musiało mie­rzyć się z trud­nymi warun­kami, wyda­jąc małe na świat na hura­ga­no­wym wie­trze, a także pod­czas czę­stych opa­dów śniegu. Nie była do końca pewna, jak jej part­ner zare­aguje. Był już kie­dyś żonaty i nie chciała, aby pomy­ślał, że cze­goś od niego ocze­kuje. Odpo­wia­dało jej ich wspólne życie. Z pew­no­ścią nie chciałby żad­nego zamie­sza­nia – nad­miar atrak­cji kom­plet­nie nie był w jego stylu.

Sie­dząc tego dnia w fur­go­netce z książ­kami, była tak roz­ko­ja­rzona, że pró­bo­wała dwu­krot­nie sprze­dać pani McGle­achin tę samą powieść Doro­thy Whip­ple, co mogło się skoń­czyć pomniej­szym incy­den­tem dyplo­ma­tycz­nym. Wrę­czyła też jed­nemu z klien­tów nie­wła­ściwy zbiór testów egza­mi­na­cyj­nych i zorien­to­wała się, że nie­zdar­nie chowa za ple­cami egzem­plarz What to Expect When You’re Expec­ting (Na co mieć nadzieję, gdy jest się przy nadziei) za każ­dym razem, gdy ktoś wcho­dził po schod­kach do nie­wiel­kiej fur­go­netki ozdo­bio­nej koły­szą­cym się żyran­do­lem, błę­kit­nymi rega­łami, pufami w kąciku dla dzieci i nie­wiel­kim biur­kiem. Na tym ostat­nim sta­nęło nie­dawno urzą­dze­nie do płat­no­ści zbli­że­nio­wych, z któ­rego Nina była nie­zmier­nie dumna (i które dzia­łało, o ile wiatr wi-fi wiał we wła­ści­wym kie­runku). Tym­cza­sem wielu star­szych miesz­kań­ców Kir­rin­fief uwa­żało ów wyna­la­zek za czarną magię.

W końcu Nina prze­je­chała fur­go­netką na drugą stronę wzgó­rza, zaj­rzała do gula­szu nasta­wio­nego rano w wol­no­wa­rze i powi­tała zmę­czo­nego Len­noxa łagod­nym uśmie­chem oraz moc­nym cału­sem.

– Poczy­tamy? – spy­tała po kola­cji.

– Och, kocha­nie, tak się dziś namę­czy­łem przy owcach, sama wiesz… – odparł Len­nox, ale ucichł, gdy zoba­czył jej minę. – No dobrze, poczy­tajmy tro­chę – powie­dział, przy­cią­ga­jąc do sie­bie ich owczarka Pie­truszkę i ota­cza­jąc go ramie­niem.

Z mocno biją­cym ser­cem Nina się­gnęła po wybraną książkę, wyj­mu­jąc ją z nie­wiel­kiej papie­ro­wej torebki z odzy­sku, słu­żą­cej do ochrony okładki przed zabru­dze­niem. Tytuł brzmiał po pro­stu Hello (Witaj). Zilu­stro­wano ją serią nieco impre­sjo­ni­stycz­nych obraz­ków, które uka­zy­wały, jak widzi nowo­ro­dek. Pierw­sze ilu­stra­cje były utrzy­mane jedy­nie w roz­my­tej czerni i bieli, ale wraz z kolej­nymi prze­wra­ca­nymi kart­kami sta­wały się coraz ostrzej­sze i bar­dziej kolo­rowe – od ruchu chmur do wra­że­nia wie­ją­cego wia­tru – i na koniec, na ostat­niej stro­nie, poja­wił się śliczny, szcze­gó­łowy por­tret dziecka i matki, patrzą­cych sobie w oczy, a nad nimi jedno słowo: Witaj.

Len­nox nie zasnął pod­czas lek­tury, jak miał to w zwy­czaju. Sie­dział nie­ru­chomy i napięty, gdy Nina czy­tała drżą­cym gło­sem kolejne zda­nia, prze­wra­ca­jąc kartki. Patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierw­szy. Nie zasnął też pies, wyczu­wa­jąc atmos­ferę panu­jącą w pokoju.

Gdy Nina skoń­czyła czy­tać i poczuła, że nieco trzęsą się jej ręce, zde­cy­do­wa­nym ruchem zamknęła ksią­żeczkę i spu­ściła wzrok. Zapa­no­wała długa cisza – roz­le­gało się w niej tylko tyka­nie sta­rego, nakrę­ca­nego raz na tydzień zegara sto­ją­cego na rów­nie sta­rym, drew­nia­nym kre­den­sie. Tyk, tyk, tyk.

Nina nie mogła tego znieść. Powoli pod­nio­sła głowę. Len­nox wpa­try­wał się w nią z wyra­zem nie­do­wie­rza­nia na twa­rzy.

– Powi­nie­neś mi chyba powie­dzieć, czy się cie­szysz – powie­działa szybko.

– Och… – zaczął Len­nox, a potem w cha­rak­te­ry­styczny dla sie­bie, nie­zbyt wylewny spo­sób dodał: – No cóż, nieee.

Nina zer­k­nęła na niego z nie­po­ko­jem.

– Wiem, że o tym nie roz­ma­wia­li­śmy – odparła. – Ale z dru­giej strony nie roz­ma­wia­li­śmy też o opcji, że nie…

Len­nox kiw­nął głową.

– No więc – mruk­nął.

– To będzie musiała być jedna z tych sytu­acji, o któ­rych dys­ku­to­wa­li­śmy – cią­gnęła Nina – kiedy musisz powie­dzieć cokol­wiek. No wiesz, czy jesteś zado­wo­lony… Cie­szysz się?

Len­nox spoj­rzał na nią z kon­ster­na­cją.

– Oczy­wi­ście – rzekł, jakby zdu­miony tym, że Nina uznała, iż mógłby odczu­wać coś innego, choć w grun­cie rze­czy wła­śnie to czuł.

– No wiesz, czę­sto to robimy – wymam­ro­tała Nina. – To ma okre­ślone kon­se­kwen­cje.

– A tak, dzięki. Jestem far­me­rem.

Roz­pro­mie­niła się, gdy Len­nox posa­dził ją sobie na kola­nach i ostroż­nie poca­ło­wał. Jego dło­nie dotknęły jej brzu­cha.

– To tylko ja – powie­działa. – A to w środku to na razie mała fasolka.

– No cóż, ją też lubię. A więc kiedy?

– Listo­pad? Pomy­śla­łam, że faj­nie będzie uro­dzić w nud­nym, desz­czo­wym mie­siącu, gdy nie ma za wiele do roboty.

Len­nox wes­tchnął prze­cią­gle i oparł swoją wielką głowę o drobną główkę Niny.

– No cóż… Tak będzie… Tak będzie…

– Powiedz coś – zaśmiała się Nina.

Len­nox przy­tu­lił ją moc­niej. Przez dłuż­szą chwilę pano­wała cisza.

– Ide­al­nie – ode­zwał się w końcu szep­tem. – Tak będzie ide­al­nie.

I tak sobie sie­dzieli jesz­cze bar­dzo długo.

Wszystko było dobrze. W tej kwe­stii – bo w innych to nie­ko­niecz­nie.

Rozdział 3

Zoe pró­bo­wała się dodzwo­nić do Jaza. Nie widziała się z nim od wielu tygo­dni.

Po raz kolejny, jak zazwy­czaj, zasta­no­wiła się, jak, u licha, zna­la­zła się w tej sytu­acji. Jak w ogóle to się dzieje, że ludzie lądują w róż­nych sytu­acjach.

Ach, Jaz. Didżej super­gwiazda z Bir­ming­ham, który zawsze wygląda jak dzie­ciak, choć ma już dwa­dzie­ścia osiem lat.

Ni­gdy nie zamiesz­kali razem. Zoe ni­gdy nie poznała jego rodziny. Tak, w tym wła­śnie momen­cie Zoe wie, że myślisz sobie: „Ty totalna idiotko, dla­czego, u dia­bła, dałaś sobie zmaj­stro­wać dziecko?”. Pozwól, że ci coś powiem: to samo w zasa­dzie usły­szała od swo­jej matki i jej przy­ja­ció­łek, tylko jesz­cze ostrzej­szym tonem.

Pró­bo­wała się bro­nić rów­nie nie­udol­nie, jak zarzą­dzała sta­nem swo­jego konta w banku. Jaz był – jest – nie­sa­mo­wi­cie pocią­ga­jący, ma natu­ral­nie pod­krę­cone rzęsy się­ga­jące pra­wie linii wło­sów, sze­ro­kie bary, dłu­gie nogi… Zoe się sta­rała. Naprawdę się sta­rała. Jaz też przez chwilę się sta­rał, ale „uwią­za­nie przy dziecku, szcze­rze mówiąc, nie jest w moim stylu, mała”.

Wyna­jęli w Wembley paskudny pokój z kuch­nią i łazienką współ­dzie­lo­nymi z innymi miesz­kań­cami budynku. Zoe odma­lo­wała go, jak umiała naj­le­piej, cho­ciaż stara tapeta się łusz­czyła. W kory­ta­rzu uno­sił się zapach kiep­skiego jedze­nia i nie była w sta­nie prze­pchnąć wózka obok rowe­rów współ­lo­ka­to­rów.

Wzięła naj­krót­szy moż­liwy urlop macie­rzyń­ski (o iro­nio, pra­co­wała w luk­su­so­wym przed­szkolu – sta­now­czo zbyt luk­su­so­wym, aby móc posłać do niego wła­snego syna), Jaz pró­bo­wał wziąć się w garść i pod­jął pracę w biu­rze, a potem poja­wił się Hari – raczej cicho i bez kom­pli­ka­cji, zgod­nie ze sło­wami położ­nej, ale w dość trau­ma­tyczny i wyjąt­kowy spo­sób wedle samej Zoe.

Oboje na krótko zapo­mnieli o innych spra­wach, zachwy­ca­jąc się pięk­nem malu­cha, tym, jaki jest cudowny i dosko­nały, jego maleń­kimi, różo­wymi pazno­kiet­kami, odzie­dzi­czo­nymi po ojcu rzę­sami, sen­nymi oczkami i wydę­tymi ustecz­kami. Hari był cichym, spo­koj­nym, kocha­nym przez wszyst­kich boba­sem. Wszy­scy ich mło­dzi, buszu­jący po klu­bach i festi­wa­lach przy­ja­ciele wpa­dali z krót­kimi wizy­tami, przy­no­sili pre­zenty, któ­rych nie było gdzie upchnąć, i roz­pły­wali się nad dzi­dziu­siem. Z Hisz­pa­nii przy­je­chała też matka Zoe, roniąc łzy w stylu cha­rak­te­ry­stycz­nym dla opery mydla­nej East Enders i przez chwilę, dosłow­nie przez chwilę, Zoe pomy­ślała, że może jakoś to będzie.

A potem Jaz posta­no­wił, że może będzie wyska­ki­wał na piwko z chło­pa­kami i nabie­rze tro­chę doświad­cze­nia jako didżej. Rano budził się spóź­niony do roboty i w związku z tym wszyst­kim oczy­wi­ście nie miał ochoty zaj­mo­wać się Harim. Synek był prze­słodki, ale Zoe zdała sobie sprawę, że dzieci ist­nieją dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę, w każ­dej sekun­dzie, i jeśli spu­ści się je z oczu choćby na chwi­leczkę, praw­do­po­dob­nie zadła­wią się na śmierć albo coś w tym rodzaju.

Aby się cią­gle nie kłó­cić, Jaz coraz czę­ściej nie poja­wiał się w domu, a lato tam­tego roku było wyjąt­kowo upalne. Na zewnątrz nie było się gdzie podziać. Zoe nie miała dokąd pójść z dziec­kiem, więc spę­dzała dzień za dniem na wpa­try­wa­niu się w cztery ściany klitki, czu­jąc się jak boha­terka filmu uwię­ziona w swoim pokoju.

Tyle że jedyne, co ją wię­ziło, to fakt, że na nic nie było jej stać – mogła tylko pra­co­wać i sie­dzieć w domu, nic ponadto. Drę­czona tym lon­dyń­skim błęd­nym kołem wró­ciła do pracy w luk­su­so­wym, wspa­nia­łym przed­szkolu, gdzie ser­wo­wano uprzy­wi­le­jo­wa­nym dzie­ciom orga­niczne jedze­nie i nauczano je mate­ma­tyki metodą Kumon, choć mogła sobie pozwo­lić na to tylko dla­tego, że zosta­wiała Hariego w zwy­czaj­nym domo­wym przed­szkolu, gdzie, jak podej­rze­wała, po pro­stu sadzano malu­chy przed tele­wi­zo­rem.

Gdy pytała Jaza, co dalej, ten natych­miast wsz­czy­nał awan­turę, wybie­gał wście­kły z domu i nie wra­cał przez wiele dni, a Zoe kar­miła Hariego naj­tań­szymi pap­kami i prze­cie­rami, sie­dząc w swo­jej klitce i zasta­na­wia­jąc się, co, u licha, się z nią stało. Z Zoe O’Con­nell, dwu­dzie­sto­ośmio­let­nią obie­cu­jącą peda­gożką wieku przed­szkol­nego, pla­nu­jącą uzy­skać tytuł magi­stra i któ­re­goś dnia otwo­rzyć wła­sne przed­szkole. Ugrzę­zła. Z płat­kami śnia­da­nio­wymi we wło­sach, z dziec­kiem, z któ­rym coś było nie tak, po męczą­cej jeź­dzie auto­bu­sem z prze­siadką do szpi­tala na dru­gim końcu mia­sta, gdzie powie­dziano jej po pro­stu, żeby sobie sama z tym wszyst­kim pora­dziła, wró­ciła do domu i na wycie­raczce zna­la­zła „walo­ry­za­cję” czyn­szu.

Wie­działa, że tak będzie. Widziała, że to się zbliża. Nowy lokal z orga­niczną kawą na rogu ulicy. Sklep z owo­cami morza. Plotki, że mają otwo­rzyć eks­klu­zywny super­mar­ket Waitrose. To były dobre wie­ści dla więk­szo­ści jej sąsia­dów. Dla niej – zło­wro­gie sygnały zmian. Wynaj­mu­jący jej klitkę chciał, aby się wypro­wa­dziła, aby zamiast niej zamiesz­kał jakiś zamożny młody czło­wiek suk­cesu. Gość ze spo­żyw­czaka roz­wie­sił przed skle­pem białe lampki cho­in­kowe i prze­ma­lo­wał ściany na jasną zie­leń, a wła­ści­ciel sklepu z narzę­dziami dodał do jego nazwy słowo „vin­tage”. Krą­żyły plotki o Bank­sym (Zoe miała ochotę go zamor­do­wać). Macki gen­try­fi­ka­cji poma­lo­wane na szaro farbą marki Far­row&Ball roz­cią­gały się coraz dalej. I w końcu dosię­gły Zoe.

List leżał na sto­liku w kory­ta­rzu. Zoe nie rozu­miała, jak coś tak nie­po­zor­nego mogło wyglą­dać tak zło­wrogo, ale prze­ra­ziła się już w chwili, gdy go dotknęła.

Nie da rady tyle zapła­cić. Nie ma mowy. Zapo­moga miesz­ka­niowa nic tu nie zmieni. Spo­glą­da­jąc na list, uświa­do­miła sobie, że jeśli Jaz nie będzie w sta­nie tego ure­gu­lo­wać, to zosta­nie osobą bez­domną i będzie musiała zdać się na łaskę i nie­ła­skę władz gminy Brent – to była prze­ra­ża­jąca wizja, nie wia­domo, gdzie by wtedy wylą­do­wali. Nie mogła tego zro­bić. Nie mogła stra­cić dachu nad głową. To było nie­do­rzeczne. Absur­dalne.

A może mogłaby wyje­chać do Hisz­pa­nii, zamiesz­kać u matki w jej kawa­lerce, zna­leźć pracę w jakimś barze… tam na pewno jest mnó­stwo barów. Ale wypro­wadzka do innego kraju? Jej syn nie zna ani słowa po hisz­pań­sku.

Zoe odkryła, że ogar­nia ją panika, serce biło jej jak osza­lałe. Tym­cza­sem Hari odszu­kał ich stary tablet z pęk­nię­tym ekra­nem i zaczął się nim bawić.

Co robić? Ręce się jej trzę­sły. Na rynku było sporo ofert pracy z zamiesz­ka­niem dla niań, ale w żad­nym nie było mowy o posa­dzie dla niani z wła­snym dziec­kiem. W żad­nej pracy, którą mogłaby pod­jąć, nie zarobi tyle, aby star­czyło na pod­wyżkę czyn­szu. Stłu­miła szloch i wró­ciła do prób dodzwo­nie­nia się do Jaza, albo raczej zła­pa­nia go na What­sAp­pie, bo ni­gdy nie odbie­rał tele­fonu, gdy widział, że to ona do niego dzwoni. Napi­sała, że muszą się spo­tkać.

Rozdział 4

Oczy­wi­ście Jaz się spóź­niał. Oczy­wi­ście. Po tym, jak wysłała do niego milion wia­do­mo­ści, żeby cho­ciaż umó­wić się na kon­kretną godzinę. Kie­dyś w podob­nej sytu­acji pró­bo­wała mu zadać pyta­nie: „A co, gdyby z Harim działo się coś nie­do­brego? Co, gdy­bym była z nim w szpi­talu?”, a Jaz zro­bił to, co zazwy­czaj; po pro­stu zamknął jej usta, wzru­sza­jąc ramio­nami i mówiąc: „Nie martw się – napi­sa­ła­byś wtedy do mnie wia­do­mość, mała”.

Zoe spoj­rzała na tablicę z menu. To była droga kawiar­nia, pełna szczu­płych, jasno­wło­sych mamu­siek i wyso­kich, przy­stoj­nych tatu­siów noszą­cych swoje malu­chy na barana, któ­rzy kupo­wali całe tace kosz­tow­nych ciast i kawy, zupeł­nie jakby pie­nią­dze nic dla nich nie zna­czyły, a następ­nie dołą­czali do swo­ich przy­ja­ciół z labra­do­rami bawią­cymi się fris­bee.

Przy­cup­nęła na końcu dłu­giego stołu z Harim sie­dzą­cym jej na kola­nie, niczego nie kupu­jąc. Coraz wię­cej osób dołą­czało do tłumu w kawiarni, wykrzy­ku­jąc: „Fizz! Char­lie! Ollie! Fifi!”, nio­sąc latawce, piłki, koszyki pik­ni­kowe i lodówki tury­styczne i roz­ma­wia­jąc o tym, jaki to jest wspa­niały dzień, a Zoe z syn­kiem kulili się w kącie, nie­mal prze­pra­sza­jąc za to, że zaj­mują miej­sce. W końcu kupiła kubek her­baty, naj­tań­szą rzecz, jaką udało się jej wypa­trzyć, obrzu­cana spoj­rze­niami męczen­ni­czek przez wychu­dzone blon­dynki usta­wia­jące dro­gie wózki dla dzieci tuż obok jej stołka. Z całych sił sta­rała się sku­pić na nowej książce Micha­ela Lewisa, którą zare­zer­wo­wała sobie i ode­brała z biblio­teki. Tylko książki ni­gdy jej nie zawio­dły. „Cała ta wie­dza książ­kowa! – mawiała od czasu do czasu jej matka, gdy Zoe czy­tała kilka ksią­żek naraz, co zda­rzało się dość czę­sto. – Myślałby kto, że to pomoże ci unik­nąć sytu­acji, w któ­rej ktoś zmaj­struje ci dzie­ciaka! – A potem doda­wała: – Och, kocha­nie, prze­cież wiesz, że tak sobie tylko żar­tuję”.

W końcu jed­nak zoba­czyła przy­gar­bioną syl­wetkę Jaza. Zauwa­żyła, że znowu wygląda mło­dziej. Koszulka i spodenki spra­wiały, że przy­po­mi­nał prze­ro­śnię­tego brzdąca, a prze­sad­nie wypie­lę­gno­wana broda zmie­niała go w nasto­latka. Tym­cza­sem Zoe czuła, że każ­dego dnia przy­bywa jej lat, a cały świat spo­czywa na jej bar­kach.

Oczy­wi­ście Jaz na­dal był przy­stojny, na­dal miał ten uro­czy, obez­wład­nia­jący uśmiech.

Na jego widok Hari z zachwy­tem otwo­rzył usta i zaczął gra­mo­lić się z kolan Zoe na dół.

– Powiedz „pro­szę”! – ode­zwała się pogod­nie jedna z blon­d­wło­sych matek, niby to żar­tu­jąc, ale w grun­cie rze­czy mówiąc śmier­tel­nie poważ­nie.

Zoe wes­tchnęła. Nie chciała w tym momen­cie zaczy­nać dys­ku­sji, więc po pro­stu posta­wiła Hariego na pod­ło­dze, czu­jąc na sobie oce­nia­jące spoj­rze­nia sąsia­dów. Chłop­czyk pobiegł do ojca, któ­rego uwiel­biał każdą czę­ścią swo­jej maleń­kiej istoty.

– Hej, bra­chu! – prze­mó­wił Jaz, łapiąc Hariego i krę­cąc się z nim w kółko.

Zoe marzyła, aby Jaz nie nazy­wał tak małego – nie byli braćmi i to w niczym nie poma­gało – ale Jaz nazy­wał tak wszyst­kich. To był w zasa­dzie rodzaj tiku ner­wo­wego.

– Co mi masz dziś do powie­dze­nia?

Hari natu­ral­nie nie miał nic do powie­dze­nia, ale uśmiech­nął się pro­mien­nie do ojca, który trzy­mał go w powie­trzu nad swoją głową. W jego uśmie­chu było tyle czy­stej miło­ści, że Zoe zaklęła w duchu, bo była w końcu na zawsze zwią­zana z Jazem i musiała go trak­to­wać uprzej­mie, ale posta­no­wiła, że nie pozwoli, aby tak pro­mienny uśmiech został kie­dy­kol­wiek czymś zakłó­cony lub zgasł. Kie­dyś Zoe też myślała, że kocha Jaza. To było jakoś przed tym, zanim nabrał ochoty, aby zro­bić z niej bez­domną.

– Jak leci? – spy­tał nie­dbale.

Zoe uświa­do­miła sobie, że przy­cią­gają uwagę nie­mal wszyst­kich ludzi zgro­ma­dzo­nych w kawiarni. Jazowi ni­gdy nie prze­szka­dzało, że ktoś się na niego gapi.

– Przej­dziemy się? – odparła, nie chcąc zapo­zna­wać ze swoim trud­nym poło­że­niem tego całego tłumu zło­żo­nego z ide­al­nych, dopa­so­wa­nych rodzin w dobrej sytu­acji mate­rial­nej, cho­dzą­cych na jogę, wystro­jo­nych w ciu­chy ze sklepu inter­ne­to­wego Boden, prze­bu­do­wu­ją­cych sute­reny na miesz­ka­nia i wyjeż­dża­ją­cych na week­endy za mia­sto. Powinna była ich nie­na­wi­dzić, a tym­cza­sem roz­pacz­li­wie im zazdro­ściła.

– Tylko sobie kupię kawę, mała… Masz na coś chęć?

Z przy­zwy­cza­je­nia Zoe pokrę­ciła głową, patrząc, jak Jaz wydaje pra­wie dzie­sięć fun­tów na jedną olbrzy­mią latte i dwa wiel­kie muf­finy, dla sie­bie i dla Hariego. Malec wpa­trzył się w ciastko, jakby się zasta­na­wiał, czy będzie w sta­nie zjeść coś tak ogrom­nego (i zjadł, a potem oboje z Zoe tego poża­ło­wali).

Uwol­nili się od atmos­fery panu­ją­cej w kawiarni i podą­żyli przez wysoką trawę w stronę stawu, po któ­rym pły­wały kaczki, omi­ja­jąc leni­wie czy­ta­jącą i mig­da­lącą się mło­dzież, sie­dzącą poje­dyn­czo i w grup­kach, dys­po­nu­jącą nie­koń­czącą się ilo­ścią wol­nego czasu na wyle­gi­wa­nie się w parku, pozwa­la­jącą, by wchło­nął ich sło­neczny dzień.

Hari wędro­wał tu i tam bez celu, tak sta­ran­nie roz­sma­ro­wu­jąc muf­fina po każ­dym cen­ty­me­trze swo­jego ciała, że Zoe uznała, iż w jego przy­padku krem z fil­trem prze­ciw­sło­necz­nym nie będzie potrzebny. Ulżyło jej, bo taki spe­cy­fik kosz­tuje mają­tek.

– No co tam? – zapy­tał w końcu Jaz defen­syw­nie.

– Czynsz – odparła krótko Zoe.

Jaz kiw­nął głową.

– No tak, mała – jęk­nął – ale ja wła­śnie stra­ci­łem robotę.

I wycią­gnął przed sie­bie ręce w geście „No i co zro­bisz?”. Zoe nie zapy­tała o powód. Widziała, jak się zacho­wy­wał, gdy jesz­cze z nimi miesz­kał. Rano do ostat­niej chwili wyle­gi­wał się w łóżku. Gdy nie był w sta­nie zmo­bi­li­zo­wać się do pój­ścia do pracy, infor­mo­wał pra­co­dawcę, że jest chory. Narze­kał, że prze­ło­żeni ocze­ki­wali od niego od czasu do czasu wyko­na­nia jakichś zadań.

– Zamie­rzają pod­nieść czynsz – powie­działa sta­now­czo.

Jaz wes­tchnął.

– Prze­pra­szam, ale nic na to nie pora­dzę. Po pro­stu nie mam forsy.

Zoe już się nad tym zasta­na­wiała. Mógł coś z tym zro­bić. Mógł zdo­być pie­nią­dze. Gdyby powie­dział rodzi­com, na pewno by mu pomo­gli. Dobrze im się powo­dziło tam, gdzie miesz­kali, w Bir­ming­ham; stać ich było na to, żeby sfi­nan­so­wać synowi samo­chód. Gdyby wie­dzieli, że mają wnuka… być może począt­kowo byłby to dla nich wstrząs, ale potem zmie­ni­liby zda­nie…

Zaci­śnięte usta Jaza zmie­niły się w wąziutką kre­skę, tak jak zawsze, gdy Zoe wspo­mi­nała o jego rodzi­cach. Pod żad­nym pozo­rem. Nie i już.

– Tylko przez rok – cią­gnęła roz­pacz­li­wie Zoe. – Potem Hari pój­dzie do szkoły, ja będę mogła dłu­żej pra­co­wać i wszystko się ułoży.

– Nie możesz zamiesz­kać u swo­jej matki?

– W Hisz­pa­nii?

Przy­naj­mniej zacho­wał dość przy­zwo­ito­ści, aby spra­wiać wra­że­nie zakło­po­ta­nego.

– Hej! – prze­rwał im wytworny męski głos. Jeden z iry­tu­jąco ide­al­nych tatu­siów z kawiarni, tych w wypra­so­wa­nych baweł­nia­nych spodniach, koszul­kach polo, z nie­na­gan­nymi fry­zu­rami. – Ten tam to wasz chło­pak?

Odwró­cili się oboje. Hari balan­so­wał na stro­mym brzegu stawu, a olbrzy­mia, groź­nie wyglą­da­jąca kaczka szar­żo­wała w kie­runku jego muf­fina.

Jak zazwy­czaj synek mil­czał.

– HARI! – wrza­snęli chó­rem.

Dziecko odwró­ciło się ku nim w tym samym momen­cie, gdy chwy­ta­jąca muf­fina kaczka pozba­wiła je rów­no­wagi. W mgnie­niu oka Jaz zna­lazł się przy Harim i zgar­nął go w obję­cia, przy­tu­la­jąc główkę synka do swo­jej jaskra­wej mary­narki, nie zwa­ża­jąc na roz­ma­zane resztki ciastka.

– Wszystko dobrze, malu­chu – zamru­czał. Oczy chłopca wypeł­niły się łzami, które spły­nęły po mar­ko­wej koszuli ojca, mocno tulą­cego malca do sie­bie. – Wszystko dobrze. Wszystko dobrze, malu­chu. Mam cię. Mam cię.

Ale wcale nie miał. Ani tro­chę, pomy­ślała zja­dli­wie Zoe, uda­jąc się z Harim w drogę powrotną do domu. Nie­kon­se­kwentny ojciec. Bez­na­dziejne przed­szkole. Żad­nych pie­nię­dzy. Zabu­rze­nie roz­wo­jowe. Mogą tylko sie­dzieć w domu albo w biblio­tece (nawia­sem mówiąc, uprzejma biblio­te­karka była pierw­szą osobą, która zapy­tała Zoe, czy nie mar­twi jej to, że Hari nie mówi).

A teraz zna­leźli się w sytu­acji bez wyj­ścia.

Rozdział 5

Surin­der zorien­to­wała się, że coś jest nie tak, po spo­so­bie, w jaki Jaz prze­krę­cił klucz w zamku, po tym, jak napi­sał do niej, że przy­jeż­dża do Bir­ming­ham, co samo w sobie było już dość nie­zwy­kłe.

Była jed­nak jego sio­strą. Kochała go. Wie­działa, że nie jest mu łatwo. Ich starsi bra­cia pra­co­wali jako oku­li­ści, ona sama pro­wa­dziła firmę zaj­mu­jącą się impor­tem i eks­por­tem róż­nych towa­rów, a Jaz jakoś ni­gdy nie zna­lazł wła­snego miej­sca w życiu. Gdy poja­wił się na świe­cie, ich ojciec bar­dzo dobrze zara­biał i Surin­der skry­cie uwa­żała, że Jaz został przez niego roz­piesz­czony – tata kupo­wał mu auta i mar­kowe ubra­nia. Rodzice tak ciężko pra­co­wali przez całe życie! Wie­działa, że czer­pią przy­jem­ność z roz­piesz­cza­nia przy­stoj­nego, naj­młod­szego syna. Jed­nak w pew­nym sen­sie nie pozwo­lili Jazowi doro­snąć.

A teraz, ku jej bez­brzeż­nemu zdu­mie­niu, Jaz sie­dział u niej w kuchni, mówiąc, że on sam ma dziecko.

Nawet już nie dziecko. Czte­ro­let­niego syna. Z białą kobietą miesz­ka­jącą w Lon­dy­nie.

Sie­dział zgar­biony nad sto­łem. Kuch­nia pre­zen­to­wała się ele­gancko i nowo­cze­śnie; znaj­do­wały się w niej wyspa kuchenna i paste­lowy, drogi mik­ser, z któ­rego Surin­der ni­gdy nie korzy­stała. Cza­sami bra­ko­wało jej sto­sów ksią­żek, zaj­mu­ją­cych każde dostępne miej­sce, gdy jesz­cze miesz­kała z nią Nina.

– Ale… – Pokrę­ciła ponow­nie głową. – Jak, u licha… jak, u licha, udało ci się zmaj­stro­wać dziecko?

Jaz prze­wró­cił oczami.

– No tak, no cóż, więc potrze­bu­jesz kwia­tek i psz­czołę, i…

– Prze­stań – prze­rwała mu Surin­der. – Kiedy zamie­rza­łeś powie­dzieć rodzi­com?

Jaz poru­szył się nie­pew­nie.

– No cóż… To po pro­stu… to się po pro­stu stało, rozu­miesz?

– Nie rozu­miem – odparła Surin­der. – Na dziecko nie można wpaść ot tak. O mój Boże, znowu zosta­łam ciotką! Pokaż mi jego zdję­cia. Nie, nie poka­zuj, jestem na cie­bie wście­kła. Nie, jed­nak pokaż. Nie, nie poka­zuj.

Zapa­dła cisza.

– Daj mi tele­fon.

Jaz wyjął swój sta­ran­nie strze­żony tele­fon.

– A ja myśla­łam, że tak pil­nu­jesz tele­fonu, bo masz dziew­czynę… Ach, ale ty masz też dziew­czynę, prawda?

Jaz poczer­wie­niał.

– Dla­czego mówisz mi o tym teraz?

– No cóż, nie odno­szę zbyt wielu suk­ce­sów jako didżej i… – Jaz wzru­szył ramio­nami.

Surin­der posłała mu spoj­rze­nie w stylu misia Pad­ding­tona. Brat z całych sił posta­rał się je zigno­ro­wać.

– Przy­je­cha­łeś po pie­nią­dze?

– Jest mi naprawdę ciężko – odparł Jaz. – Ludzie mnie nie rozu­mieją.

– Ja rozu­miem – oświad­czyła zło­wiesz­czo Surin­der. Otwo­rzyła puszkę z her­bat­ni­kami na czarną godzinę, wyjęła jeden i nie poczę­sto­wała gościa.

– Zamie­rzasz powie­dzieć mamie i tacie?

– Zabiją mnie!

– Nie zabiją. Będą tylko roz­cza­ro­wani.

– Jesz­cze gorzej!

– Na miłość boską…

– Ja tylko… ona potrze­buje pomocy…

– Tra­fi­łeś pod nie­wła­ściwy adres. O czym byś się dowie­dział, gdy­byś czy­tał gazety, spo­tkał się z okre­śle­niem „bre­xit” albo „kurs funta”, albo pra­co­wał w impor­cie.

Jaz pocie­rał kark.

– Jaki masz plan?

– Chcia­łem zatrud­nić się jako didżej pod­czas cyklu festi­wali, ruszyć jakoś ten temat do przodu, no wiesz… Zaro­bić tro­chę kasy, żeby roz­wią­zać pro­blem.

– A więc pla­nu­jesz zaku­pić ziarna magicz­nej fasoli niczym baj­kowy Jaś – mruk­nęła ponuro Surin­der.

– Poża­łu­jesz tych słów, gdy stanę się sławny.

– A gdzie jest jej rodzina?

– W Hisz­pa­nii. Tak naprawdę to ma tylko matkę.

W wyobraźni Surin­der poja­wiło się otyłe, leniwe dziew­czy­ni­sko roz­wa­lone na kana­pie, ocze­ku­jące, że Jaz za wszystko zapłaci.

– Ale z cie­bie idiota. Jak ona wygląda? Masz jej zdję­cie?

Ku prze­ra­że­niu Surin­der oka­zało się, że Jaz nie ma zdję­cia.

– Jest cał­kiem w porządku – zapew­nił. – Cią­gle czyta. Zupeł­nie jak ta twoja dawna współ­lo­ka­torka. Ma obse­sję na punk­cie ksią­żek. Książki, książki, książki. Nudziar­stwo.

Zapa­dła cisza.

– No co?

– A nic – odparła Surin­der. – Tylko… ach, nic takiego.

Rozdział 6

Żni­wia­rze pra­co­wali na­dal. W powie­trzu wisiała lekka mgiełka roz­świe­tlana popo­łu­dnio­wym słoń­cem, a nad świeżo sko­szo­nymi polami błą­kał się lekki wie­trzyk. Na­dal do późna było jasno, cho­ciaż dawało się już wyczuć, że zbliża się jesień. Wysoko w powie­trzu krą­żyły gęsi, szy­ku­jąc się do dłu­giej podróży na połu­dnie.

Prze­jeż­dża­jąc przez wieś, Nina zaj­rzała do skle­piku pani Mur­ray po estra­gon, któ­rym zamie­rzała dopra­wić pie­czo­nego kur­czaka, a także po cztery lukro­wane droż­dżówki – przy­naj­mniej jedną z nich zamie­rzała odło­żyć dla Len­noxa.

– No, patrz­cie tylko – ode­zwała się pani Mur­ray. Nina zer­k­nęła na swój brzuch. – Aleś ty wielka!

– Wyda­wało mi się, że jestem raczej prze­cięt­nych roz­mia­rów – burk­nęła Nina, po raz kolejny uświa­da­mia­jąc sobie, że, jak powta­rzała jej apo­dyk­tyczna położna śro­do­wi­skowa, sto­pień zaawan­so­wa­nia jej ciąży jest dość oczy­wi­sty.

Odkryła, że zaszła w ciążę dokład­nie w tym samym momen­cie, co pewna cele­brytka, i dostała lek­kiej obse­sji na jej punk­cie. Tamta demon­stro­wała maleńki, led­wie widoczny brzu­szek w róż­nych popu­lar­nych loka­li­za­cjach na całym świe­cie, pod­czas gdy Nina miała już nie­ja­kie trud­no­ści z pochy­le­niem się w celu zawią­za­nia wła­snych butów.

– Ile ich tam masz? – Pani Mur­ray zawsze była dość bez­po­śred­nia.

– Dobrze już. – Nina zre­zy­gno­wała z droż­dżó­wek.

Star­sza kobieta pod­nio­sła wzrok.

– Wspa­niałe wie­ści – oświad­czyła. – Nie sądzi­łam, że jesz­cze kie­dyś zoba­czę szczę­śli­wego Len­noxa.

Nina uśmiech­nęła się, nie­zbyt zachwy­cona tym, że jej przy­po­mniano, iż nie jest pierw­szą kobietą Len­noxa.

– A co zamie­rzasz zro­bić z tą swoją fur­go­netką?

Pyta­nie prze­rwał dźwięk dzwonka zawie­szo­nego nad drzwiami. W skle­pie poja­wiła się młoda nie­zna­joma dziew­czyna. Wyglą­dała, jakby miała się zaraz roz­pła­kać. Była szczu­pła, miała ostre kości policz­kowe i jasne włosy; mówiła z wyraź­nym pol­skim akcen­tem.

– Dzień dobry – zaga­iła nie­zo­bo­wią­zu­jąco pani Mur­ray.

– Prze­pra­szam, kiedy jest auto­bus? – Dziew­czyna prze­tarła ręką dość umo­ru­saną twarz.

– To zależy, dokąd jedziesz. – Pani Mur­ray zmarsz­czyła brwi.

– Wszystko jedno – odparła ostro dziew­czyna.

Pani Mur­ray i Nina wymie­niły spoj­rze­nia.

– We wto­rek – poin­for­mo­wała eks­pe­dientka.

– Wszystko w porządku? – spy­tała ostroż­nie Nina.

Dziew­czyna pokrę­ciła głową.

– To praw­dziwe potwory! – oświad­czyła i Nina poczuła auten­tyczny nie­po­kój.

– Kogo masz na myśli?

– Ach! – uświa­do­miła sobie nagle pani Mur­ray. – Miesz­kasz w tym domu.

– Już nie – odparła dziew­czyna.

– Jakim domu? – zain­te­re­so­wała się Nina.

– W rezy­den­cji! – żach­nęła się pani Mur­ray, zupeł­nie jakby Nina była nie­spełna rozumu.

– Wie­cie – cią­gnęła dziew­czyna – to są… to są… – Spoj­rzała na swoje roz­mów­czy­nie. – Wilczki – wyrzu­ciła z sie­bie. – To istne wilczki.

Pani Mur­ray wbiła na kasę fiskalną tabliczkę cze­ko­lady, którą Nina nie­świa­do­mie dorzu­ciła do swo­jego koszyka.

– Rozu­miem.

– Nie zostaję… Wto­rek?

– Auto­bus do Inver­ness. Tam jest lot­ni­sko.

Dziew­czyna kiw­nęła głową bez słowa.

– Ach, ten dom… – mruk­nęła pani Mur­ray.

Dziew­czyna wyszła, wlo­kąc za sobą ciężką torbę.

– Jaki dom? – drą­żyła Nina.

Miesz­kała tu dopiero rok. Poznała sporo osób, ale miej­scowi byli tak lojalni wobec sie­bie, że plotki docie­rały do niej z dru­giej ręki, jeśli w ogóle. Co w sumie jej nie prze­szka­dzało. Za każ­dym razem, gdy ją w czymś uwzględ­niano – tu poranna kawa, tam kola­cja z oka­zji Dnia Roberta Burnsa3 – czuła się coraz bar­dziej akcep­to­wana i doce­niana, i miała wra­że­nie, że inni widzą, iż mieszka tu na stałe, a nie tylko zwie­dza oko­licę.

Poza tym, szcze­rze mówiąc, mnó­stwo plo­tek doty­czyło jej, Len­noxa i jego byłej żony. Mnó­stwo. Więc ludzie zazwy­czaj trzy­mali dziób na kłódkę, tak na wszelki wypa­dek. Myśląc, że jej ciąża wyci­szy te plotki, bar­dzo by się roz­cza­ro­wała.

– Rezy­den­cja Pod Bukami.

– A, tak… – Nina sko­ja­rzyła coś, piąte przez dzie­siąte. – Chyba go kie­dyś widzia­łam… Wysoki facet. Wal­nął głową w sufit fur­go­netki.

– Cały Ram­say – odparła pani Mur­ray i wes­tchnęła. – Trudny temat.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć. – Nina chciała sku­pić się na czymś innym niż lukro­wane droż­dżówki.

– Żona go zosta­wiła. Z dzie­cia­kami i całą resztą.

– O Boże, naprawdę? To okropne. Dużo dzieci?

– Troje.

Polka zaj­rzała przez uchy­lone drzwi. Na zewnątrz sza­lała ulewa, tak nagła, a jed­no­cze­śnie tak cał­ko­wi­cie zwy­czajna, że nawet Nina nauczyła się nie komen­to­wać tego zja­wi­ska. Pogoda w Szko­cji jest taka sama jak w każ­dym innym kraju. Po pro­stu zmie­nia się odro­binę szyb­ciej.

– Ale leje.

– Wejdź no tutaj – ode­zwała się pani Mur­ray z dez­apro­batą. – No więc dzie­ciaki nie mają matki.

– Co się z nią stało? – zacie­ka­wiła się Nina. – Gdzie jest teraz?

– Ni­gdy jej nie widzia­łam – odparła Polka.

– Nikt nie widział – uzu­peł­niła pani Mur­ray.

– Poważ­nie? – drą­żyła Nina. – Dla­czego ja nic o tym nie wiem? Zabił ją? A może zwa­rio­wała i zamknął ją w pokoju na pod­da­szu?

W skle­pie zapa­dła cisza.

– To była nie­zła lisica – oświad­czyła w końcu pani Mur­ray. – Ale nie, po pro­stu wyje­chała.

– Jest pani tego pewna?

– To olbrzy­mia rezy­den­cja – odrze­kła pani Mur­ray. – Tam się dzieją dziwne rze­czy.

Rozdział 7

W wyjąt­kowo upalny dzień Surin­der poje­chała pocią­giem na połu­dnie. To nie był dzień w stylu „bawmy się dobrze, jedźmy nad morze”. W pociągu było gorąco, duszno, potwor­nie tłoczno i nie­przy­jem­nie. Prze­grzane dzie­ciaki jęczały i zawo­dziły; w wago­nie wisiał odór prze­po­co­nych ciał. Gdy wysia­dła, nic się nie zmie­niło. Na dworcu było rów­nie tłoczno i gorąco, pano­wała ner­wowa atmos­fera, bo odwo­ły­wano kolejne połą­cze­nia z powodu prze­grza­nych szyn i ludzi prze­gry­wa­ją­cych z upa­łem. Lon­dyn wyda­wał się oso­bli­wie groź­nym miej­scem.

Jaz bła­gał, żeby nie przy­jeż­dżała, ale postra­szyła go, że powie o wszyst­kim rodzi­com, więc tak naprawdę nie mógł nic zro­bić.

Zoe była jed­no­cze­śnie nie­wia­ry­god­nie pod­eks­cy­to­wana i zde­ner­wo­wana. Czy to miał być nowy począ­tek? Czy Jaz włą­czy ją w końcu do swo­jego życia i zbu­dują coś wszy­scy razem?

Gdy zoba­czyła, że z pociągu wysiada tylko Surin­der, poczuła olbrzy­mie roz­cza­ro­wa­nie.

Wystro­iła Hariego w jego naj­lep­sze ubranko, przy oka­zji odkry­wa­jąc, że jest już na niego za małe, więc wes­tchnęła i zało­żyła mu z powro­tem dżin­sowe ogrod­niczki kupione w skle­pie z uży­waną odzieżą. Synek krę­cił się i spra­wiał wra­że­nie pod­mi­no­wa­nego, zwłasz­cza że posta­no­wiła nie zabie­rać wózka i pró­bo­wała zachę­cić go do poko­na­nia pie­szo drogi z domu na przy­sta­nek auto­bu­sowy. Hari odmó­wił i skoń­czyło się to tak, że przez więk­szość czasu Zoe musiała go nieść, a on zawzię­cie wier­cił się i wyry­wał. Teraz stała na pero­nie, spo­cona, zde­ner­wo­wana, w total­nej roz­sypce, a ta piękna, poukła­dana dziew­czyna, która wysia­dała z pociągu, musiała być sio­strą Jaza. To było widać na pierw­szy rzut oka.

Sam Jaz był jak zwy­kle nie­obecny.

Zoe z tru­dem unio­sła rękę.

Surin­der spoj­rzała na nią – no, nie swoją bra­tową, ale pra­wie. Dobry Boże. Tego się nie spo­dzie­wała. Szczu­pła, a raczej wychu­dzona, bo tak szczu­pły to nikt nie chciałby być, drobna, roz­czo­chrane czarne włosy luźno zwią­zane z tyłu, pod­krą­żone oczy. Przy­glą­dała się jed­nak Zoe dość krótko, bo jej uwagę przy­kuł chłop­czyk cho­wa­jący się za matką. Uśmiech­nęła się.

– Cześć! – zaga­iła. – Cześć!

Kuc­nęła. Chłop­czyk przy­glą­dał się jej nie­uf­nie.

– To ty jesteś Hari?

Dziecko mil­czało.

– Czy…? – Zoe zda­wała sobie sprawę, że w jej gło­sie dźwię­czy zde­ner­wo­wa­nie. – Czy Jaz ci wszystko wyja­śnił?

Surin­der się wypro­sto­wała. Była taka ładna, miała w sobie tyle pew­no­ści sie­bie. Zoe natych­miast zapra­gnęła się z nią zaprzy­jaź­nić. Ktoś taki jak ona ni­gdy nie pozwo­liłby sobie przy­pad­kowo zmaj­stro­wać dzie­ciaka, pomy­ślała ponuro. Wygląda na roz­sądną osobę.

– Co wyja­śnił? A tak w ogóle to cześć. Jestem Surin­der. Prze­pra­szam, że mój brat jest takim bał­wa­nem.

– Hm… nie ma pro­blemu – odparła Zoe. – Czy powie­dział ci o Harim?

– A co miał powie­dzieć?

– On nie… on nie mówi.

– O… – Surin­der zmarsz­czyła brwi. – To dość dziwne w przy­padku kogoś o nazwi­sku Mehta.

Stały na zatło­czo­nym pero­nie.

– Czy jest tu jakieś chłod­niej­sze miej­sce, gdzie można by się napić her­baty? – spy­tała Surin­der. – Gdzieś, gdzie nie ma dzie­wię­ciu miliar­dów stopni?

W oko­li­cach sta­cji Euston nie ma zbyt wielu takich miejsc, ale w końcu zna­la­zły nie­wielki park z kil­koma huś­taw­kami. Hari przyj­rzał im się, ale nie odwa­żył się podejść bli­żej. Surin­der kupiła dla wszyst­kich her­batę na pobli­skim stra­ga­niku.

– A zatem… – zaczęła. Hari wdra­pał się na kolana Zoe. Surin­der pró­bo­wała nawią­zać z nim kon­takt, ale chłop­czyk cią­gle cho­wał twarz w ubra­niu matki.

– Jest nie­śmiały – wyja­śniła Zoe.

– Wła­śnie widzę – odparła Surin­der i obie zasta­no­wiły się prze­lot­nie, zszo­ko­wane, czy Jaz wcze­śniej przy­znałby się do swo­ich błę­dów, gdyby Hari był otwar­tym, uro­czym, roz­ga­da­nym chłop­cem.

W sumie Hari jest ładny, pomy­ślała Surin­der, ma dłu­gie, ciemne rzęsy, piękną skórę.

Zoe wes­tchnęła.

– Co się dzieje? – zain­te­re­so­wała się Surin­der. – Jakieś pro­blemy?

– Tak, no cóż, samotne macie­rzyń­stwo… no wiesz… – Zoe poczuła, jak do oczu napły­wają jej łzy. – No cóż, nie wiesz. To takie skom­pli­ko­wane.

– Jaz ci nie pomaga?

– Poma­gał! – Zoe sta­nęła w obro­nie ojca swo­jego dziecka. – Gdy pra­co­wał, to poma­gał. Ale chce zostać cho­ler­nym didże­jem i nie potrafi utrzy­mać żad­nej posady, nie potrafi przy­naj­mniej spró­bo­wać…

– Kochana jesteś, że go bro­nisz – odparła Surin­der. – Słu­chaj, chcemy ci pomóc. To zna­czy ja chcę…

– A wasi rodzice?

– W tej kwe­stii Jaz jest nie­ugięty. – Surin­der wzru­szyła ramio­nami. – Przy­kro mi.

– W porządku – bąk­nęła Zoe. – To dla­tego, że nie jestem Hin­du­ską?

Surin­der prych­nęła.

– Dobry Boże, ależ skąd, uwiel­biają Angelę.

Po czym zdała sobie sprawę, że zacho­wała się nie­tak­tow­nie.

– Mój star­szy brat… Słu­chaj, nie­ważne. Pokaż mi, gdzie miesz­kasz.

Gdy tylko zoba­czyła klitkę z łusz­czącą się tapetą i mizer­nym grzej­ni­kiem elek­trycz­nym, natych­miast pod­jęła decy­zję. Znała już kogoś, kto nie paso­wał do wiel­kiego mia­sta. Kto potrze­bo­wał prze­strzeni, aby móc swo­bod­nie oddy­chać.

– Słu­chaj, znasz się na książ­kach?

– Dużo czy­tam – odparła Zoe i pod­nio­sła wzrok. – Jestem gotowa… To zna­czy, potrze­bu­jemy dachu nad głową. Ale jeśli wiesz o jakiejś dobrej posa­dzie… To przy­się­gam, przy­się­gam, że potra­fię ciężko pra­co­wać. Naprawdę.

Surin­der się rozej­rzała. Klitka była paskudna, ale wysprzą­tana do czy­sta. Hari też był czy­sty i zadbany.

– Nie mogę niczego obie­cać, ale zoba­czymy, co uda mi się zała­twić.

Pochy­liła się nad chłop­cem. Hari natych­miast ukrył się za ple­cami Zoe.

– Następ­nym razem, gdy się zoba­czymy, młody czło­wieku – rze­kła Surin­der – mam nadzieję, że będziesz mil­szy dla swo­jej hin­du­skiej ciotki.

Rozdział 8

Nina prze­stała o tym myśleć – wszystko będzie dobrze, wszystko będzie w porządku, coś się wyda­rzy samo z sie­bie. Pojawi się jakieś roz­wią­za­nie, Ain­slee wróci z uczelni albo coś w tym stylu. Nie mogła przy­jąć pod swój dach tej bez­dom­nej dziew­czyny, o któ­rej wspo­mniała Surin­der, to było nie­do­rzeczne. I wtedy poja­wiła się przed nią kobieta, którą widziała chyba raz i drugi gdzieś w mia­steczku. Nie była to jed­nak osoba regu­lar­nie odwie­dza­jąca jej fur­go­netkę.

– Dzień dobry!

Star­sza kobieta wyglą­dała na zde­ner­wo­waną; widać było u niej ten­den­cję do gar­bie­nia się, stała z zało­żo­nymi rękami i dość posępną miną.

– Ano… – odparła. – Czy można tu powie­sić ogło­sze­nie?

– Oczy­wi­ście – poin­for­mo­wała ją Nina. – Jeden funt tygo­dniowo.

– Roz­bój w biały dzień. – Kobieta pocią­gnęła nosem.

– Nikt pani do niczego nie zmu­sza – skwi­to­wała Nina.

Kobieta pode­szła, na­dal zrzę­dząc, i podała Ninie pie­nią­dze. Ogło­sze­nie doty­czyło oferty pracy dla au pair: wie­czory i week­endy, pro­simy o kon­takt z panią Mac­Glone z Rezy­den­cji Pod Bukami. Nina zmarsz­czyła brwi, przy­po­mi­na­jąc sobie o mło­dej Polce. Jesz­cze raz przyj­rzała się ogło­sze­niu.

– Przy­słała panią Surin­der? – spy­tała podejrz­li­wie.

– Co pro­szę? – zdzi­wiła się kobieta.

Nina jesz­cze raz zer­k­nęła na ogło­sze­nie.

– Pani jest… z tej rezy­den­cji?

– Ano.

– Potrze­bu­je­cie…? Dzieci jest troje?

– Ano.

Nina na­dal patrzyła na ogło­sze­nie.

– Praca z zamiesz­ka­niem?

– W domu jest mnó­stwo miej­sca. – Kobieta wzru­szyła ramio­nami.

Nina spo­glą­dała na ogło­sze­nie przez dłuż­szy czas.

– W porządku – rze­kła wresz­cie. – Pro­szę mi dać tę kartkę. Pie­nię­dzy nie trzeba.

Zdzi­wiona kobieta podała jej kawa­łek papieru.

– Czy mogę zapro­po­no­wać pani jakieś książki? – dodała Nina, gdy kobieta odwró­ciła się, aby wyjść z fur­go­netki.

– E, nie. Już i tak mam tego cho­ler­stwa za dużo w domu.

I z tymi sło­wami na ustach kobieta znik­nęła w tłu­mie wędru­ją­cym ulicą wybru­ko­waną sza­rymi kamie­niami.

Rozdział 9

Wie­czór był chłodny. Nina zacią­gnęła zasłony (gdyby zosta­wiła je roz­su­nięte, to pomimo ciem­no­ści Len­nox wyglą­dałby przez okno i zamar­twiał się swoim czar­nym jagnię­ciem). Roz­pa­liła w piecu i przy­go­to­wała zapie­kankę paster­ską, ulu­bione danie Len­noxa, mając nadzieję, że wprawi go w nastrój sprzy­ja­jący roz­mo­wie, a przy­naj­mniej w nastrój sprzy­ja­jący roz­mo­wie nieco bar­dziej niż zazwy­czaj. Sie­dział na kana­pie – przy­nio­sła mu her­batę, a on spoj­rzał na nią badaw­czo.

– A to nie ja powi­nie­nem przy­nieść her­batę tobie? Do czego zmie­rzasz?

– Opo­wiedz mi o tej rezy­den­cji – zaczęła Nina bez zbęd­nych wstę­pów.

– Dla­czego prze­ku­pu­jesz mnie her­batą, żebym ci o niej opo­wie­dział? – zain­te­re­so­wał się dobro­dusz­nie Len­nox. – To her­bat­nik firmy Pen­guin?

– Tak.

– Ile zostało w opa­ko­wa­niu?

– Nie pytaj.

– No cóż… – Len­nox się uśmiech­nął. – Ram­say jest mło­dym wła­ści­cie­lem ziem­skim… ekhm, teraz to już może po pro­stu wła­ści­cie­lem ziem­skim…

– Tyle to już wiem. Powiedz mi, czy zamor­do­wał swoją żonę.

W pół­u­śmie­chu Len­noxa czaił się smu­tek.

– O Boże, a więc dotarła do cie­bie ta histo­ria?

– Męż­czyźni zawsze mor­dują swoje żony – odparła Nina, mosz­cząc się na kana­pie.

– Nie – popra­wił ją ostroż­nie Len­nox. – Męż­czyźni bar­dzo rzadko kogoś mor­dują. – Zasta­no­wił się przez chwilę. – Ale jeśli już, to tak, na ogół swoje żony.

– A więc…

– Pew­nego razu spo­tka­łem Elspeth Urqu­art – rzekł Len­nox. Jego głos zbrz­miał, jakby dobie­gał z oddali. – Była taka piękna, niczym wróżka. Drobna, z burzą zło­tych wło­sów. Zie­lone oczy. Ostro zary­so­wany pod­bró­dek.

– Sukienka z paję­czyn? – uzu­peł­niła Nina. – Co się z nią stało?

Len­nox pokrę­cił głową.

– Była zawsze… taka nie­obecna. Zupeł­nie jakby przed chwilą się obu­dziła i nie rozu­miała, co się stało z jej życiem. Była piękna. Myślę, że to się stało nagle…

– Ale co?

– No cóż, młody Urqu­art, to zna­czy Ram­say, stu­dio­wał na Uni­wer­sy­te­cie Cam­bridge, gdy nie­spo­dzie­wa­nie zmarł jego ojciec. Facet był już sędziwy. Ram­say musiał wró­cić i zająć się domem, który był strasz­nie zanie­dbany… na­dal jest. Minęły może trzy mie­siące i spik­nął się ze Elspeth. Poja­wiły się dzieci, a potem… Elspeth znik­nęła. Myślę, że nie nada­wała się do życia we współ­cze­snym świe­cie. Tak wszy­scy mówili.

– A więc ją zamor­do­wał?

Len­nox par­sk­nął śmie­chem i uniósł dłoń.

– Słu­chaj, ja wiem… Ludzie nie potra­fią sobie tego poukła­dać, myślą, że ten czy tam­ten nie może być agre­sywny. „To był taki dobry mąż i ojciec”, i takie tam. Ale ja znam Ram­saya od dzie­ciaka, razem cho­dzi­li­śmy do szkoły. On się ni­gdy nie zło­ścił, ni­gdy nie żywił do nikogo urazy. Powiesz mi pew­nie, że wszystko jest moż­liwe. A nie sądzisz, że gliny już dawno sie­dzia­łyby mu na ogo­nie? Prze­szu­ka­nia, pozwy, pla­katy wie­szane na latar­niach, wezwa­nia, koszulki, itepe, itede? Bo znik­nęła piękna, młoda kobieta będąca matką trojga dzieci?

– Pani Mur­ray uważa, że sprawę wyci­szono.

– Pani Mur­ray uważa, że za zama­chy ter­ro­ry­styczne na World Trade Cen­ter i Pen­ta­gon odpo­wia­dają rep­ti­lia­nie.

– No tak – przy­znała Nina. – A ty co myślisz?

– Myślę, że nie potra­fiła sobie z tym wszyst­kim pora­dzić. Dzieci poja­wiły się jedno po dru­gim. Coś takiego źle wpływa na kobietę. Myślę, że albo wyje­chała gdzieś daleko, tam, gdzie była w sta­nie ogar­nąć swoje życie… albo popeł­niła samo­bój­stwo.

– No dobrze, a dla­czego my nic o tym nie wiemy?

– Bo to nie nasz inte­res – odparł Len­nox. – Wszystko jedno, co się wyda­rzyło, to była olbrzy­mia tra­ge­dia dla tego faceta. Serce mu pękło. Pew­nie ni­gdy go nie widzia­łaś…

– Widzia­łam. Zaj­rzał do księ­garni, szu­kał Spa­ceru po dachach. Wielki chłop. Pasuje do ryso­pisu mor­dercy żony.

– Hmm… No cóż, śmiem wąt­pić. Gliny nie są głu­pie. To po pro­stu bar­dzo smutna histo­ria. Zazwy­czaj odcho­dzą ojco­wie. Ale cza­sem odcho­dzą matki. Smutne rze­czy wyda­rzają się w życiu wielu z nas. Ludzie wstają codzien­nie z łóżka z uśmie­chem na ustach, pomimo doświad­czeń, któ­rych ani ty, ani ja nie jeste­śmy w sta­nie sobie nawet wyobra­zić.

Nina zasta­no­wiła się nad tym przez chwilę i kiw­nęła głową.

Len­nox przy­cią­gnął ją do sie­bie i otu­lił ich oboje mięk­kim ple­dem w szkocką kratę, prze­wie­szo­nym przez opar­cie sta­rej kanapy.

– Nie chcę, żeby przy­da­rzyło nam się coś złego.

– To nie­moż­liwe – odparła Nina, wtu­la­jąc się w niego mocno.

Len­nox oparł swoją wielką głowę na jej ramie­niu.

– Masz rację – mruk­nął.

Sie­dzieli tak oboje objęci, blask ognia migo­tał na ścia­nach pokoju, a Pie­truszka zaskom­lał cichutko przez sen i odwró­cił się na drugi bok.

Rozdział 10

Ciąża Niny nie prze­bie­gała tak, jak wyobra­żała to sobie sama zain­te­re­so­wana, gdy zoba­czyła dwie kre­ski na teście. Nina nie­ustan­nie wymio­to­wała, zapo­mi­nała o róż­nych rze­czach, spała do późna, zale­wała się łzami, bie­gała tu i tam, wszystko porząd­ku­jąc, a potem znów tonęła we łzach.

Była wykoń­czona. Nie spo­dzie­wała się tego. Zupeł­nie jakby dziecko poże­rało ją od wewnątrz. Jasne, cie­szyła się, prze­peł­niało ją uczu­cie miło­ści, ale czuła się także udrę­czona mdło­ściami, refluk­sem i koniecz­no­ścią bie­ga­nia co pięć minut do toa­lety. Pod­no­sze­nie cięż­kich kar­to­nów z książ­kami zaczy­nało być pro­ble­mem, choć Len­nox sta­rał się ją w tym wyrę­czać. I oczy­wi­ście nie­ustan­nie wisiało nad nią widmo awa­rii fur­go­netki. Zmu­siła się już wcze­śniej do lek­tury porad­ni­ków naprawy aut, poiry­to­wana, lecz świa­doma bogac­twa zawar­tej w nich wie­dzy, tak więc wie­działa, jak zmie­nić koło, spraw­dzić poziom oleju i tym podobne – jed­nak zupeł­nie osobną kwe­stią było, czy będzie w sta­nie zro­bić to teraz, gdy jej piersi już prze­stały się mie­ścić we wszyst­kich bluz­kach, któ­rymi dys­po­no­wała, a brzuch wła­śnie zamie­rzał pójść w ich ślady.

Spoj­rzała ponow­nie na CV przy­słane przez tę dziew­czynę z Lon­dynu. Świetne refe­ren­cje, ale nie dla księ­garki, tylko dla przed­szko­lanki. Z dru­giej strony spra­wiała wra­że­nie uczci­wej, pra­co­wi­tej…

Nina wes­tchnęła. Tego poranka na dwo­rze pano­wała oso­bliwa cisza, cho­ciaż gęsta mgła unio­sła się już znad jeziora. Powie­trze było rześ­kie i przy­jemne Tak wła­śnie jest na pół­nocy Szko­cji, uświa­do­miła sobie. Przez jakiś czas pogoda jest paskudna, więc przy­zwy­cza­jasz się do tego, że trzeba sie­dzieć w domu, a potem nagle – dwa lub nawet trzy razy w tygo­dniu – poja­wia się słońce, osu­sza­jąc poranną rosę i wyska­ku­jąc zza sinych gór na hory­zon­cie wyłącz­nie po to, aby cię zdez­o­rien­to­wać i zachwy­cić, a ty wtedy prze­ba­czasz Szko­cji wszyst­kie desz­czowe poranki i mroczne wie­czory, bo tak nie­opi­sa­nie wspa­niałe jest to, jak dosko­nale może wyglą­dać ide­alny dzień.

Może po pro­stu nikt nie ma ochoty zaglą­dać do księ­garni, gdy wzywa go rower, a naj­więk­szych śmiał­ków (dys­po­nu­ją­cych nie­prze­ma­kal­nymi kocami) kuszą nawet pik­niki, o ile uda się zna­leźć zaciszne miej­sce roz­świe­tlone słoń­cem, ale ukryte przed pory­wami wia­tru, pomy­ślała Nina.

Roz­ma­wiała z kobietą z Rezy­den­cji pod Bukami. Napo­mknęła, że być może zna­la­zła kan­dy­datkę do pracy, a kobieta spy­tała, czy ona jest kry­mi­na­listką. Nina zaprze­czyła, kobieta odparła, że szkoda, Nina zain­te­re­so­wała się, czy taka osoba nie musi przy­pad­kiem opie­ko­wać się dziećmi miesz­ka­ją­cymi w rezy­den­cji, a kobieta poin­for­mo­wała ją, że naj­le­piej by było nie.

Nina się­gnęła po tele­fon.

Rozdział 11

Surin­der lubiła myśleć o sobie jak o baj­ko­wej matce chrzest­nej, roz­wią­zu­ją­cej wszyst­kie pro­blemy – jak o wspa­nia­łym, świet­nie zor­ga­ni­zo­wa­nym aniele.

Pozo­stali mieli jed­nak inny pogląd na tę sprawę. Mieli wra­że­nie, że godzą się na moż­li­wie jak naj­lep­sze wyj­ście z bar­dzo złej sytu­acji.

Zaczęło się od tego, że Zoe wpa­dła w tara­paty, ner­wowo roz­ma­wia­jąc przez tele­fon z Niną i jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc pil­no­wać Hariego bawią­cego się table­tem. Nina spy­tała ją, co ostat­nio czy­tała, a wtedy Zoe poczuła, jak w jed­nej sekun­dzie wszystko wyle­ciało jej z głowy.

Jedyne, co sobie przy­po­mniała, to Wesoły listo­nosz, uwiel­biana przez Hariego bajeczka, na któ­rej wypo­ży­cze­nie nale­gał za każ­dym razem, gdy szli do biblio­teki. To, że Nina była wielką fanką opo­wiastki o weso­łym listo­no­szu i sprze­dała setki tych ksią­że­czek, ozna­czało, że kan­dy­datka udzie­li­łaby dobrej odpo­wie­dzi, tym­cza­sem Zoe zacięła się, roz­pacz­li­wie poszu­ku­jąc w pamięci innego tytułu i w końcu wspo­mniała o try­lo­gii soft porno, popu­lar­nej kilka lat wcze­śniej. Wydało jej się, że nie­mal sły­szy, jak poten­cjalna nowa sze­fowa uśmie­cha się sztywno po dru­giej stro­nie słu­chawki.

Pod­czas dru­giej roz­mowy nie­mal w ogóle nie dano jej dojść do głosu. Jak się oka­zało, pani Mac­Glone była gospo­sią w rezy­den­cji, w któ­rej Zoe miała zamiesz­kać, i traj­ko­tała przez tele­fon jak auto­mat. Spę­dzała na miej­scu cały dzień, a poran­kami i wie­czo­rami miała zająć się Zoe, otrzy­mu­jąc w zamian wikt, opie­ru­nek i nie­wiel­kie wyna­gro­dze­nie. Zapew­niano posiłki, jed­nak pani Mac­Glone oświad­czyła wyzy­wa­jąco, że „żywią się pro­sto”. Gospo­dyni zaj­mo­wała się także sprzą­ta­niem i pra­niem, jak zazna­czyła, z wyłą­cze­niem pokoju i ubrań Zoe, przy czym oznaj­miła, że będzie jej potrzebne wszel­kie moż­liwe wspar­cie.

– Czy mogłaby pani opo­wie­dzieć mi krótko o rodzi­nie wła­ści­ciela domu? – spy­tała Zoe. Pyta­nie wydało jej się cał­ko­wi­cie nie­szko­dliwe.

Dłu­gie mil­cze­nie roz­mów­czyni uświa­do­miło jej jed­nak, że być może jest ina­czej.

– No cóż, wła­ści­ciel ma na imię Ram­say – odparła pani Mac­Glone z sil­nym szkoc­kim akcen­tem. – Dużo pra­cuje. Lepiej mu nie prze­szka­dzać.

– W porządku – zgo­dziła się Zoe. – A jego żona?

– To ci nie powie­dzieli? – zagde­rała pani Mac­Glone. – Ach, ci Anglicy. Nie mają o niczym poję­cia.

Zoe zamru­gała, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co, u licha, gospo­sia ma na myśli.

– Ode­szła od nich. Dwa lata temu. To dla­tego cię potrze­bu­jemy. Ale lepiej o tym nie wspo­mi­nać, to ich dener­wuje.

– O mój Boże. Dla­czego…?

– Tak jak powie­dzia­łam, lepiej o tym nie wspo­mi­nać. Ani dzie­ciom, ani sze­fowi, szef też nie lubi o tym roz­ma­wiać.

– W porządku, rozu­miem – zełgała Zoe, która w zasa­dzie niczego nie rozu­miała. – A dzieci?

– Shac­kle­ton ma dwa­na­ście lat, Mary dzie­więć, Patrick pięć.

– Świet­nie! – Zoe zachwy­ciła się wizją przy­ja­ciela dla Hariego. – Mój synek ma cztery lata.

– Tak, no cóż. Patrick nie jest stan­dar­do­wym pię­cio­lat­kiem.

– Hari nie jest stan­dar­do­wym czte­ro­lat­kiem – mruk­nęła Zoe cicho, na wypa­dek gdyby Hari przy­słu­chi­wał się roz­mo­wie.

Pani Mac­Glone pocią­gnęła nosem, jakby chciała powie­dzieć, że to się jesz­cze zoba­czy.

– No dobrze – poin­for­mo­wała. – Umowa na okres próbny, sześć tygo­dni.

– A… A pan Ram­say nie chce ze mną poroz­ma­wiać? – spy­tała zasko­czona Zoe.

Pani Mac­Glone wes­tchnęła ciężko.

– On mi ufa.

– Oczy­wi­ście – odparła pospiesz­nie Zoe. – Oczy­wi­ście.

I tak klamka zapa­dła.

Zoe być może nie­na­wi­dziła czło­wieka wynaj­mu­ją­cego jej miesz­ka­nie, który od pew­nego czasu zło­wróżb­nie napo­my­kał o wyż­szym czyn­szu. Gdy jed­nak przy­szła pora wypro­wadzki, poczuła wobec niego pewną wdzięcz­ność – facet obrzu­cił spoj­rze­niem paskudną klitkę, prze­lot­nie przyj­rzał się nie­ustan­nie rosną­cej mokrej pla­mie na sufi­cie, a potem, ku bez­brzeż­nemu zdu­mie­niu Zoe, zwró­cił jej całą kau­cję w gotówce. Przez chwilę miała ochotę go uca­ło­wać.

Wszystko poto­czyło się tak szybko. Surin­der po pro­stu miała… po pro­stu miała w sobie to coś. Odsu­nęła na bok wszel­kie pro­te­sty i tro­ski Zoe za pomocą nie­pod­wa­żal­nie logicz­nego stwier­dze­nia, że dziew­czyna nie może dłu­żej pozo­stać w dotych­cza­so­wym miesz­ka­niu, że czeka na nią pokój w dużym domu, opieka nad dziećmi i praca w księ­garni – tu tro­chę, tam tro­chę, przez więk­szość czasu będzie mieć wolne – a poza tym w Szko­cji są dar­mowe przed­szkola. Z czym tu się spie­rać?

Zresztą, co Zoe miała jesz­cze do wyboru? Jaz już się zdą­żył zmyć – wedle infor­ma­cji z jego Insta­grama prze­by­wał obec­nie na Ibi­zie, „orga­ni­zu­jąc sobie fuchy” (Zoe nie miała poję­cia, czy płatne, ale podej­rze­wała, że raczej nie) i cyka­jąc sobie fotki na tle wscho­dów i zacho­dów słońca, ustro­jony w roz­ma­ite nie­do­rzeczne nakry­cia głowy, oto­czony mło­dymi kobie­tami.

Pie­nię­dzy z odzy­ska­nej kau­cji wystar­czyło na bilety do Szko­cji – sie­dem­na­sto­go­dzinny mara­ton auto­bu­sem, o któ­rym wolała nie myśleć – i na nową kur­teczkę dla Hariego. Co wię­cej, o rado­ści, w super­mar­ke­to­wym dziale z ubra­niami była wyprze­daż, więc Zoe kupiła także kilka cie­płych bluz oraz tanią pod­róbkę kurtki pucho­wej. Wszy­scy mówili tylko o tym, jak zimno bywa w Szko­cji. Ziąb i potwór z Loch Ness – oto, co ich cze­kało. Za każ­dym razem, gdy ktoś wspo­mi­nał o potwo­rze, Hari sze­roko otwie­rał oczy i cho­wał się za futo­nem, więc mówiła ludziom, żeby prze­stali o tym gadać, ale to nikogo nie powstrzy­mało. Poza tym nie chciała, żeby kto­kol­wiek wie­dział, że wyjeż­dża, na wypa­dek gdyby ponio­sła porażkę i musiała wró­cić po sze­ściu tygo­dniach. Ale nie mogła tak myśleć.

Pora­dzi sobie. Zasko­czy wszyst­kich. Zaosz­czę­dzi zaro­bione pie­nią­dze i sta­nie znów na nogi, sko­czy na głę­boką wodę. A te biedne, pozba­wione matki malu­chy! Na pewno się ucie­szą z jej obec­no­ści. Oczy­wi­ście nie zastąpi im matki, ale sprawi, że sporo w ich życiu zmieni się na lep­sze. Wszystko pój­dzie jak z płatka. Po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu Zoe czuła przy­pływ opty­mi­zmu i pozwa­lała sza­leć wyobraźni.

Nie mogła jed­nak zaak­cep­to­wać ulgi w gło­sie Jaza, gdy do niego dotarło, że Surin­der zna­la­zła roz­wią­za­nie pro­blemu. Zoe zdała sobie sprawę, że gdzieś z tyłu jej głowy, tak głę­boko, że nie była w sta­nie się do tego przy­znać, kryła się odro­bina, dosłow­nie krztyna nadziei, że Jaz powie: „Hej, myśla­łem nad tym, zre­zy­gnuję z bycia didże­jem, znajdę odpo­wied­nią robotę, ustat­kuję się, będę dobrym mężem i ojcem i może znaj­dziemy jakieś fajne miej­sce, gdzie zamiesz­kamy razem? Zmie­ni­łem się”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Oczy­wi­ście z wyjąt­kiem tej, na którą wła­śnie spo­glą­dasz. Wyślę do cie­bie e-mail z pyta­niem, czy jest już prze­czy­tana do końca, i może nawet zro­bię ci z niej szybką kart­kówkę. [wróć]

Nie­ist­nie­jąca powieść wymy­ślona przez Autorkę (przyp. tłum.). [wróć]

Robert Burns – naro­dowy poeta i wieszcz Szko­tów. [wróć]