Księgarnia nad jeziorem - Jenny Colgan - ebook + książka

Księgarnia nad jeziorem ebook

Jenny Colgan

4,4
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 473

Data ważności licencji: 1/30/2030

Oceny
4,4 (12 ocen)
8
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monika910302

Nie oderwiesz się od lektury

„Księgarnia nad jeziorem” Jenny Colgan to ciepła opowieść o samotnej matce, która w szkockim zamku i księgarni nad Loch Ness próbuje zbudować nowe życie dla siebie i synka, mierząc się z trudnościami i własnymi lękami. To historia o drugich szansach, sile społeczności oraz nadziei, że nawet małe kroki mogą prowadzić do pięknych zmian.
00
Sayuri8899

Nie oderwiesz się od lektury

Dzisiaj chciałabym pogadać o książce, która przeniosła mnie do miejsca, które bardzo chcę odwiedzić. Zapraszam Was na moją opinię o „Księgarni nad jeziorem” pióra Jenny Colgan, którą miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa Feeria Stories Zapraszam Was dzisiaj do mojej wymarzonej Szkocji, gdzie pogoda jest zmienna i kapryśna. Piękna pogoda zmienia się w nawałnicę, a burza za moment przechodzi i wychodzi słońce. Takie też trochę jest życie Zoe. Zakochała się, pojawił się mały chłopczyk. Lecz w momencie, gdy pojawił się mały uroczy Hari, jest ojciec powoli znikał z ich życia. Zoe została sama z małym dzieckiem, czynszem, rachunkami i skromną wypłatą, która nie starczała czasami na jedzenie. Po podwyżce czynszu jej jedynym ratunkiem było podjęcie pracy jako opiekunka trojga dzieci w tajemniczym zamku nad samym brzegiem Loch Ness oraz sprzedawczynią w jeżdżącej księgarni. Żeby przekonać się czy Zoe uda się rozpocząć nowe życie, musicie przeczytać „Księgarnie nad jezi...
00
Iwona070

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna!! Bo książki są dobre na wszystko
00
niko908

Całkiem niezła

Dawno nie czytałam tak dziwacznej książki. Przez całą książkę miałam wrażenie, że jest jakaś sztywna, jakby napisano ją pod przymusem i bez entuzjazmu. Całą książka jest smutna po prostu, a końcówka, to jakieś nieporozumienie. Proszę nie wierzyć, tym którzy opowiadają, że to pogodna, cieplutka książka na umielenie wieczoru. WCALE tak nie jest. Jestem zaskoczona, że udało mi się ją skończyć.
00



Wprowadzenie

W dzie­ciń­stwie prze­czy­ta­łam wszyst­kie książki z nie­wiel­kiego działu dla dzieci w naszej skrom­nej, lokal­nej biblio­tece (poza wielką, zie­loną książką o gadach i pła­zach, któ­rej panicz­nie się bałam).

Czy­ta­łam o kali­gra­fii, teni­sie sto­ło­wym, zuchach (byłam kiep­ską zuchenką i nie zno­si­łam har­cer­stwa – zdo­by­łam tylko jedną spraw­ność: czy­tel­nika), o tym, jak zostać szpie­giem, o Biblii i oczy­wi­ście wszyst­kie bajki, jakie zna­la­złam na pół­kach.

Myśla­łam, że o to w tym cho­dzi: czy­tasz, aż przeczy­tasz wszyst­kie książki. Gdy skoń­czy­łam trzy­na­ście lat, dosta­łam kartę doro­słego użyt­kow­nika biblio­teki. Dotar­łam wtedy gdzieś do połowy półki z dzie­łami Louisa L’Amo­ura i zda­łam sobie sprawę, że chyba jed­nak mi się nie uda (cho­ciaż nie spo­dzie­wa­li­by­ście się po nasto­latce, że prze­czyta tyle powie­ści Toma Clancy’ego).

A skoro już to wyja­śni­łam – cześć, dzię­kuję ci za wybra­nie Księ­garni nad jezio­rem. Wiem, że jest wiele innych ksią­żek. Przy­się­gam, że wiem :D

Ta książka nie jest kon­ty­nu­acją Objaz­do­wej księ­garni. Co cie­kawe, Objaz­dowa księ­gar­nia w wyda­niu bry­tyj­skim została zaty­tu­ło­wana The Lit­tle Shop of Happy Ever After (Skle­pik szczę­śli­wych zakoń­czeń), a w ame­ry­kań­skim – The Book­shop on the Cor­ner (Księ­gar­nia tuż za rogiem). To w sumie dość zabawna histo­ria: o dziwo, tytuły ksią­żek nie zawsze są wybie­rane przez auto­rów. Gdy opu­bli­ko­wa­łam The Lit­tle Shop of Happy Ever After, pano­wała moda na dłu­gie tytuły, ten jed­nak zawsze wyda­wał mi się odro­binę prze­ga­dany.

A potem mój uko­chany ame­ry­kań­ski wydawca oświad­czył: „Wiesz, ten bry­tyj­ski tytuł jest taki tro­chę nie bar­dzo. Może byśmy go zmie­nili?”, a ja odpar­łam: „Nie ma pro­blemu!”.

„Może The Book­shop on the Cor­ner?”

„Ale to jest objaz­dowa księ­gar­nia, więc tak naprawdę nie znaj­duje się tuż za rogiem”.

„Pomy­śla­łem, że w takim tytule fajne jest to, że suge­ruje pod­ręcz­ność księ­garni”.

„No dobrze, to będę ją par­ko­wać tuż za rogiem”.

„Super”.

I z tego wła­śnie powodu bry­tyj­skie wyda­nie od ame­ry­kań­skiego różni się liczbą powtó­rzeń zda­nia „Fur­go­netka stała zapar­ko­wana tam gdzie zazwy­czaj, tuż za rogiem ulicy”.

Tak czy owak, nie jest to kon­ty­nu­acja – wpraw­dzie poja­wiają się w niej zna­jome twa­rze, Nina i Surin­der, ale jest to przede wszyst­kim histo­ria Zoe.

Jest to opo­wieść o tym, że jeśli kochasz książki, to zawsze masz pan­cerz chro­niący cię przed świa­tem – być może brzmi to dzi­wacz­nie, ale naprawdę w to wie­rzę.

Nie zawsze musisz wie­rzyć w każde zawarte w nich słowo. Cho­dzi o to, aby przez chwilę pomy­śleć jak inny czło­wiek, żyć jego życiem. Mój syn nie pochła­nia ksią­żek, nie jest też dziec­kiem przed­wcze­śnie doj­rza­łym – pamię­tam jed­nak, że gdy prze­czy­tał serię o Har­rym Pot­te­rze, powie­dział z zasko­cze­niem: „To nie było jak oglą­da­nie filmu – ja tam naprawdę byłem, mamo”. Jestem prze­ko­nana, że czy­ta­nie to naj­lep­sza forma bez­po­śred­niej komu­ni­ka­cji pomię­dzy ludz­kimi mózgami, jaką do tej pory udało się odkryć ludz­ko­ści (przy­naj­mniej dopóki Face­book nie zachęci nas wszyst­kich do wsz­cze­pie­nia sobie implan­tów).

Czy­ta­nie to rodzaj ucieczki – uwiel­biam patrzeć na ludzi jadą­cych do pracy, nie­świa­do­mych tchnie­nia poran­nej sza­ro­ści, zato­pio­nych w dzie­jach Anglii za cza­sów Tho­masa Crom­wella, wizji mar­sjań­skiego świata Michela Fabera czy opi­sach nie­do­stęp­nych twierdz i sie­dzib Geo­rge’a R.R. Mar­tina.

W poprzed­niej powie­ści o księ­garni wspo­mnia­łam, jak i gdzie czy­tam, a wielu czy­tel­ni­ków podzie­liło się ze mną wła­snymi pomy­słami. Cie­kawe oka­zało się na przy­kład roz­gra­ni­cze­nie pomię­dzy „praw­dzi­wymi książ­kami” a e-bookami i audio­bo­okami. Część osób (choć było ich nie­wiele) pre­zen­to­wała nie­ugięte sta­no­wi­sko – „nie ma to jak praw­dziwa książka”. Więk­szość uwiel­bia jed­nak wol­ność zwią­zaną z moż­li­wo­ścią nosze­nia całej biblio­teczki w tele­fo­nie lub w kie­szeni. Coraz czę­ściej widuję też ludzi korzy­sta­ją­cych z opcji powięk­sza­nia czcionki na czyt­niku e-booków, która pozwala im obyć się bez oku­la­rów – czyż nie jest to przy­datne?

Czyt­nik lub tele­fon łatwo oprzeć o wybrany przy­rząd gim­na­styczny na siłowni. Korzy­stam z nich także, bio­rąc kąpiel (prze­wi­jam strony, doty­ka­jąc ekranu nosem) i ni­gdy jesz­cze nie udało mi się ich upu­ścić, a musi­cie mi uwie­rzyć na słowo – nie znam nikogo bar­dziej nie­zdar­nego niż ja. Kocham też audio­bo­oki, bo mogę ich słu­chać, gdy wypro­wa­dzam psa na spa­cer.

W przy­padku e-booków tro­chę bra­kuje mi moż­li­wo­ści pod­glą­da­nia tytu­łów ksią­żek czy­ta­nych przez inne osoby. Żałuję, że nie są zawsze wyświe­tlane na górze ekranu, bo nie­ustan­nie zapo­mi­nam tytułu wła­śnie czy­ta­nej książki. Ktoś pyta, co czy­tam, ja zaczy­nam gesty­ku­lo­wać, a pyta­jący spo­gląda na mnie tak, jakby chciał powie­dzieć „Ach, prze­pra­szam, myśla­łem, że naprawdę jesteś molem książ­ko­wym”. To takie dener­wu­jące.

Ziry­to­wa­łam się też pod­czas pew­nej kola­cji, gdy jedna z obec­nych na niej kobiet bez końca opo­wia­dała, że nie czyta e-booków, a wyłącz­nie praw­dziwe książki. Słowo daję, zawsze trak­tuję innych uprzej­mie, ale ona była po pro­stu nie­zno­śna, więc w końcu odpar­łam: „E-booki tak naprawdę są tylko dla tych, któ­rzy dużo czy­tają”. Może było to zło­śliwe, ale dało mi sporo satys­fak­cji.

Chcę ci prze­ka­zać, co nastę­puje: kochaj wszystko, co czy­tasz. Wzbo­ga­caj swoje życie książ­kami każ­dego rodzaju. Jeśli jakaś ci nie odpo­wiada1, zabierz się za kolejną – życie jest zbyt krót­kie, aby je mar­no­wać. Na­dal pró­buję prze­czy­tać wszyst­kie ist­nie­jące książki. Jesteś czy­tel­ni­kiem, więc mnie rozu­miesz.

Uści­ski i całusy,Jenny

Część I

– Widać stąd zupeł­nie co innego – rzekł Robert Car­rier, pro­stu­jąc skrzy­dło. – Gdy patrzysz na różne rze­czy zawsze w ten sam spo­sób, nic się nie zmie­nia. Gdy zmie­niasz punkt widze­nia, zmie­nia się wszystko.

– Ale to w ogóle nie wygląda jak mia­sto – odparł zasko­czony Wal­lace. – Widać tylko niebo.

– W pew­nym sen­sie – zauwa­żył Robert Car­rier, wpa­tru­jąc się prze­ni­kli­wie w umo­ru­sa­nego chłopca – bo ist­nieje wiele róż­nych odmian nieba.

Spa­cer po dachach2

Rozdział 1

Opo­wie mi pani o pła­czu?

Uprzejma, ale bar­dzo ofi­cjalna kobieta sie­działa za sfa­ty­go­wa­nym, obdra­pa­nym, sta­rym biur­kiem pań­stwo­wej przy­chodni. Z tre­ści pla­katu wiszą­cego na ścia­nie wyni­kało, że jeśli podej­rzewa się u sie­bie udaru mózgu, należy pamię­tać o pew­nym nie­ja­snym akro­ni­mie.

Moż­li­wość udaru budziła w Zoe silny nie­po­kój, jesz­cze więk­szy niż ten wywo­łany fak­tem, że w ogóle się tu poja­wiła. W pomiesz­cze­niu oprócz biurka i pla­katu znaj­do­wało się okno z wido­kiem na mur z czer­wo­nych cegieł, przy­sło­nięte brudną żalu­zją, i szorstka wykła­dzina dywa­nowa zachla­pana kawą.

– Głów­nie w ponie­działki – odparła Zoe, sku­pia­jąc uwagę na pięk­nych, błysz­czą­cych, ciem­nych wło­sach kobiety. Jej wła­sne też były dłu­gie i ciemne, teraz nie­dbale zwią­zane; miała nadzieję, że gumką do wło­sów, a nie recep­turką zgu­bioną przez listo­no­sza. – No wie pani. Gdy metro nie przy­jeż­dża na czas albo nie mogę wsta­wić wózka do wagonu. Albo gdy ktoś cmoka z iry­ta­cją, gdy pró­buję to zro­bić. Jak nie wezmę wózka, to spóź­nię się godzinę. Cho­ciaż Hari i tak jest już za duży na wózek. A prze­cież ja to wiem, dzięki za infor­ma­cję, może sobie pan daro­wać te kry­tyczne spoj­rze­nia. Albo kiedy utknę w robo­cie i zasta­na­wiam się, ile mi zaj­mie ode­bra­nie Hariego i wtedy cały dzień pracy traci jaką­kol­wiek war­tość. Albo myślę sobie, że poje­dziemy auto­bu­sem, docie­ramy na przy­sta­nek, a kie­rowca zamyka nam drzwi przed nosem, cho­ciaż nas widzi, ale nie chce mu się męczyć z wóz­kiem. Albo koń­czy się nam ser i nie mam pie­nię­dzy, żeby go kupić. Widziała pani ceny sera? Albo…

Kobieta uśmiech­nęła się życz­li­wie, choć z pew­nym zanie­po­ko­je­niem.

– Mia­łam na myśli pani syna, pani O’Con­nell. W jakich sytu­acjach on pła­cze?

– Ach… – bąk­nęła z zasko­cze­niem Zoe.

Obie zer­k­nęły na ciem­no­wło­sego chłop­czyka, ostroż­nie bawią­cego się w kącie pokoju zabaw­kową farmą. Dziecko odpo­wie­działo im spoj­rze­niem peł­nym rezerwy.

– Nie… nie zro­zu­mia­łam. – Zoe pomy­ślała nagle, że zaraz znów się roz­pła­cze.

Uprzejma dok­tor Baqri pod­su­nęła jej pudełko z chu­s­tecz­kami, co tylko pogor­szyło sprawę.

– …panno O’Con­nell – głos Zoe zadrżał. – Z Harim raczej wszystko w porządku… Cza­sem parę łez, tylko że on… – Wie­działa, że dłu­żej już nie powstrzyma pła­czu. – Tylko że on… w ogóle nie mówi.

„Przy­naj­mniej… – pomy­ślała Zoe, gdy już dopro­wa­dziła się do względ­nego porządku po tym, jak pra­wie puściły jej nerwy, ale powstrzy­mała się w ostat­niej chwili, gdy z prze­ra­że­niem uświa­do­miła sobie, że czas wycze­ki­wa­nej od wielu mie­sięcy wizyty u leka­rza wła­śnie się koń­czy, a ona zużyła go w więk­szo­ści na popła­ki­wa­nie i spo­glą­da­nie na prze­mian z nadzieją i roz­pa­czą na dok­tor Baqri, z Harim wier­cą­cym się teraz rado­śnie na jej kola­nach. – Przy­naj­mniej dok­tor Baqri nie powie­działa tego, co wszy­scy mówią…”

– Jak może pani się orien­tuje, Ein­stein – zaczęła lekarka i Zoe jęk­nęła w duchu – zaczął mówić dopiero, gdy skoń­czył pięć lat.

Zoe uśmiech­nęła się krzywo.

– Tak, wiem, dzię­kuję – wyce­dziła przez zaci­śnięte zęby.

– Mutyzm wybiór­czy… Czy pani syn doznał jakiejś traumy?

Zoe przy­gry­zła wargę. Boże, mam nadzieję, że nie.

– No cóż, jego tata… poja­wia się i znika – powie­działa, a potem dodała pro­sząco, jakby szu­kała akcep­ta­cji lekarki. – T… to nie jest nic nad­zwy­czaj­nego, prawda? Lubisz tatę, prawda?

Na dźwięk słowa „tata” Hari roz­pro­mie­nił się jak zwy­kle i pyta­jąco dotknął jej policzka pulch­nym palusz­kiem.

– Nie­długo – odparła Zoe.

– Kiedy ostat­nio się z nim widzie­li­ście? – spy­tała lekarka.

– Hm… trzy… sześć…

Zoe pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć. Szcze­rze mówiąc, to Jaza nie było przez całe lato. Cią­gle powta­rzała sobie, że pora prze­stać śle­dzić jego feed na Insta­gra­mie, ale to było jak paskudne uza­leż­nie­nie. Brał udział chyba w czte­rech festi­wa­lach. Widziała mnó­stwo jego zdjęć w róż­no­ko­lo­ro­wych kape­lu­szach.

– A więc… – zaczęła lekarka, po tym, jak zagrała z Harim w grę kar­cianą, nauczyła go pstry­kać pal­cami, poba­wiła się z nim w akuku i zachę­ciła go do odszu­ka­nia róż­nych przed­mio­tów ukry­tych w pomiesz­cze­niu. Czte­ro­la­tek robił to wszystko, upo­rczy­wie i ner­wowo pró­bo­wał jed­nak wró­cić na kolana matki, spo­glą­da­jąc na dok­tor Baqri ciem­nymi, okrą­głymi z prze­ra­że­nia oczami.

– …to fobia spo­łeczna.

– Wiem.

– Co nie­zwy­kłe – lekarka zaj­rzała do nota­tek – dziecko nie roz­ma­wia nawet ze swoim rodzi­cem. Czy coś je nie­po­koi w domu?

Miesz­kali na par­te­rze okrop­nego wik­to­riań­skiego budynku przy głów­nej ulicy w Wembley. Rury wyda­wały dziwne odgłosy. Sąsiad z pię­tra wyżej czę­sto wra­cał do domu pijany i do póź­nej nocy pusz­czał gło­śno muzykę. Cza­sami spro­wa­dzał kum­pli, któ­rzy walili w drzwi i gło­śno recho­tali. Uzbie­ra­nie pie­nię­dzy na kau­cję za inne miesz­ka­nie, a tym bar­dziej opłaty za wyna­jem, wyda­wało się marze­niem ścię­tej głowy. Lokalni radni zaofe­ro­wali zakwa­te­ro­wa­nie w pen­sjo­na­cie ze śnia­da­niem, co Zoe uznała za jesz­cze gor­sze roz­wią­za­nie. Nie mogła liczyć na pomoc matki, która wiele lat wcze­śniej prze­pro­wa­dziła się do Hisz­pa­nii i sama wal­czyła z rosną­cymi kosz­tami życia, utrzy­mu­jąc się ze skrom­nej bry­tyj­skiej eme­ry­tury i dora­bia­jąc w paskud­nym barze z powie­szo­nymi w oknach obraz­kami sma­żo­nych jajek.

Od chwili gdy Zoe zaszła w nie­pla­no­waną ciążę i uro­dziła Hariego, spę­dzała sporo czasu na uda­wa­niu, że wszystko jest w porządku, zarówno przed rodziną, jak i przy­ja­ciółmi. Nie była w sta­nie sta­wić czoła powa­dze sytu­acji, co pocią­gało za sobą dra­ma­tyczne kon­se­kwen­cje.

Dok­tor Baqri zauwa­żyła wyraz twa­rzy pacjentki.

– O nic… o nic pani nie obwi­niam.

Zoe znów poczuła, jak zaczy­nają jej drżeć wargi.

– Łączy was silna więź – dodała dok­tor Baqri. – Syn jest nie­śmiały, ale nie dostrze­gam u niego oznak traumy. Cza­sami… cza­sami po pro­stu tak jest.

Zapa­dło dłuż­sze mil­cze­nie.

– Dawno już – ode­zwała się w końcu cicho Zoe – nikt mi nie powie­dział cze­goś tak miłego.

– Zaczniemy od nagród za próby – mówiła dok­tor Baqri, wrę­cza­jąc Zoe plik sche­ma­tów i wykazy celów. – Oczy­wi­ście wyłącz­nie zachę­camy. Coś faj­nego za szept… sma­ko­łyk za pio­senkę.

Zoe zamru­gała, pró­bu­jąc wykom­bi­no­wać, skąd weź­mie pie­nią­dze na sma­ko­łyki. W obec­nej sytu­acji już zaczy­nała się oba­wiać, co pocznie, gdy zrobi się zbyt zimno, aby Hari mógł na­dal cho­dzić w san­da­łach.

– Jeśli to nie zadziała, spró­bu­jemy lecze­nia far­ma­ko­lo­gicz­nego.

Zoe wpa­trzyła się w lekarkę. Fasze­ro­wa­nie lekami jej cudow­nego synka. A więc sta­nęła przed ścianą – po dwu­go­dzin­nej jeź­dzie w upale przez cały Lon­dyn na wizytę u spe­cja­li­sty logo­pedy, po ośmiu mie­sią­cach ocze­ki­wa­nia w kolejce na kon­sul­ta­cję.

– Czy czę­sto pani z nim roz­ma­wia? – spy­tała dok­tor Baqri.

– Aha! – Zoe ucie­szyła się, że jed­nak nie wszystko to jej wina. – Tak! Robię to! Cały czas!

– Pro­szę zadbać o to, aby nie prze­sa­dzić. Jeśli będzie pani rozu­mieć jego wszyst­kie potrzeby i pra­gnie­nia, zabrak­nie mu moty­wa­cji. A moty­wa­cja jest tu potrzebna.

Dok­tor Baqri wstała, dostrze­gła prze­ra­że­nie na twa­rzy Zoe i uśmiech­nęła się do niej.

– Zdaję sobie sprawę, że brak pana­ceum to nie­ła­twa sprawa – zauwa­żyła, zbie­ra­jąc bro­szury z biurka.

Zoe znów poczuła ucisk w gar­dle.

– To prawda – odparła.

I tak wła­śnie było.

Zoe pró­bo­wała się zachę­ca­jąco uśmie­chać do synka. Wra­cali dwoma zatło­czo­nymi auto­bu­sami, peł­nymi roz­wrzesz­cza­nych, awan­tu­ru­ją­cych się ucznia­ków oglą­da­ją­cych fil­miki na tele­fo­nach z mak­sy­mal­nie pod­krę­co­nym dźwię­kiem. Ludzi było mnó­stwo, auto­busy jechały strasz­nie powoli, Hari musiał sie­dzieć na kola­nach Zoe, żeby zro­bić miej­sce dla innych pasa­że­rów, a jej ścier­pła noga. Sta­rała się poli­czyć, ile to wszystko kosz­tuje. Znowu omi­nęła zmianę w pracy, a jej sze­fowa Xania była już u kresu cier­pli­wo­ści, bo Zoe cią­gle brała wolne, ale prze­cież nie może stra­cić tej pracy… To wszystko było tak potwor­nie przy­tła­cza­jące. A gdy w końcu dotarli do domu i zamknęli za sobą drzwi z brud­nej płyty wió­ro­wej, gdy Hari zaczął się już prze­wra­cać ze zmę­cze­nia, to w kupce kore­spon­den­cji leżą­cej na wycie­raczce Zoe zna­la­zła list, który miał jesz­cze bar­dziej wszystko skom­pli­ko­wać.

Rozdział 2

Komu wyna­ję­łaś sto­dołę? Nie mogą ci pomóc?

Surin­der Mehta sie­działa w kuchni swo­jego domku w Bir­ming­ham i roz­ma­wiała przez tele­fon ze swoją przy­ja­ciółką Niną, pró­bu­jąc udzie­lić jej kon­struk­tyw­nych porad, a ta robiła to, co zazwy­czaj robi każda osoba, któ­rej udziela się kon­struk­tyw­nych porad – a mia­no­wi­cie nego­wała je punkt po punk­cie.

Nina pro­wa­dziła objaz­dową księ­gar­nię na górzy­stej pół­nocy Szko­cji. Już wkrótce miało to być cza­sowo utrud­nione, ponie­waż zako­chała się w bar­dzo przy­stoj­nym far­me­rze, a zima była wyjąt­kowo długa, mroczna i sprzy­ja­jąca bli­sko­ści… No i szcze­rze mówiąc, tak się po pro­stu cza­sem zda­rza. Nina pogła­skała ze zło­ścią swój spory brzuch. Jak dotąd nie udało im się zna­leźć czasu ani sił, aby zająć się tym tema­tem.

– To są robot­nicy rolni! Są zapra­co­wani!

– Musi być ktoś, kto mógłby ci pomóc. A ta dziew­czyna, która sprzą­tała ci miesz­ka­nie?

– Ain­slee poszła na stu­dia. Po pro­stu… Każdy tutaj pra­cuje w trzech róż­nych miej­scach. Tak już jest. Za mało ludzi.

Nina wyj­rzała przez okno. Nad­szedł czas żniw i wszy­scy poma­gali w pra­cach polo­wych. W oddali widziała nie­wy­raźne, nisko pochy­lone posta­cie. Wiatr koły­sał łanami jęcz­mie­nia, zło­ci­stymi w pro­mie­niach popo­łu­dnio­wego słońca. W tym roku oszczę­dzono jej koniecz­no­ści udziału w żni­wach, ale na­dal miała sporo obo­wiąz­ków. Wła­śnie przy­je­chała na farmę, aby ugo­to­wać zupę dla wszyst­kich pra­cu­ją­cych do późna w polu.

– No cóż… – ode­zwała się w końcu. – Prze­myśl to, pro­szę.

– Nie zre­zy­gnuję ze swo­jej pracy, żeby cię zastą­pić pod­czas urlopu macie­rzyń­skiego! – odparła Surin­der. – Co nie ozna­cza, że cię nie kocham, więc nie kom­bi­nuj.

Po zakoń­cze­niu roz­mowy Nina sie­działa w kuchni, wzdy­cha­jąc. Wszystko zaczęło się tak wspa­niale. Przy­po­mniała sobie tam­ten dzień. Len­nox doglą­dał wykotu owiec na wzgó­rzu – wio­sna przy­szła późno i sporo zwie­rząt musiało mie­rzyć się z trud­nymi warun­kami, wyda­jąc małe na świat na hura­ga­no­wym wie­trze, a także pod­czas czę­stych opa­dów śniegu. Nie była do końca pewna, jak jej part­ner zare­aguje. Był już kie­dyś żonaty i nie chciała, aby pomy­ślał, że cze­goś od niego ocze­kuje. Odpo­wia­dało jej ich wspólne życie. Z pew­no­ścią nie chciałby żad­nego zamie­sza­nia – nad­miar atrak­cji kom­plet­nie nie był w jego stylu.

Sie­dząc tego dnia w fur­go­netce z książ­kami, była tak roz­ko­ja­rzona, że pró­bo­wała dwu­krot­nie sprze­dać pani McGle­achin tę samą powieść Doro­thy Whip­ple, co mogło się skoń­czyć pomniej­szym incy­den­tem dyplo­ma­tycz­nym. Wrę­czyła też jed­nemu z klien­tów nie­wła­ściwy zbiór testów egza­mi­na­cyj­nych i zorien­to­wała się, że nie­zdar­nie chowa za ple­cami egzem­plarz What to Expect When You’re Expec­ting (Na co mieć nadzieję, gdy jest się przy nadziei) za każ­dym razem, gdy ktoś wcho­dził po schod­kach do nie­wiel­kiej fur­go­netki ozdo­bio­nej koły­szą­cym się żyran­do­lem, błę­kit­nymi rega­łami, pufami w kąciku dla dzieci i nie­wiel­kim biur­kiem. Na tym ostat­nim sta­nęło nie­dawno urzą­dze­nie do płat­no­ści zbli­że­nio­wych, z któ­rego Nina była nie­zmier­nie dumna (i które dzia­łało, o ile wiatr wi-fi wiał we wła­ści­wym kie­runku). Tym­cza­sem wielu star­szych miesz­kań­ców Kir­rin­fief uwa­żało ów wyna­la­zek za czarną magię.

W końcu Nina prze­je­chała fur­go­netką na drugą stronę wzgó­rza, zaj­rzała do gula­szu nasta­wio­nego rano w wol­no­wa­rze i powi­tała zmę­czo­nego Len­noxa łagod­nym uśmie­chem oraz moc­nym cału­sem.

– Poczy­tamy? – spy­tała po kola­cji.

– Och, kocha­nie, tak się dziś namę­czy­łem przy owcach, sama wiesz… – odparł Len­nox, ale ucichł, gdy zoba­czył jej minę. – No dobrze, poczy­tajmy tro­chę – powie­dział, przy­cią­ga­jąc do sie­bie ich owczarka Pie­truszkę i ota­cza­jąc go ramie­niem.

Z mocno biją­cym ser­cem Nina się­gnęła po wybraną książkę, wyj­mu­jąc ją z nie­wiel­kiej papie­ro­wej torebki z odzy­sku, słu­żą­cej do ochrony okładki przed zabru­dze­niem. Tytuł brzmiał po pro­stu Hello (Witaj). Zilu­stro­wano ją serią nieco impre­sjo­ni­stycz­nych obraz­ków, które uka­zy­wały, jak widzi nowo­ro­dek. Pierw­sze ilu­stra­cje były utrzy­mane jedy­nie w roz­my­tej czerni i bieli, ale wraz z kolej­nymi prze­wra­ca­nymi kart­kami sta­wały się coraz ostrzej­sze i bar­dziej kolo­rowe – od ruchu chmur do wra­że­nia wie­ją­cego wia­tru – i na koniec, na ostat­niej stro­nie, poja­wił się śliczny, szcze­gó­łowy por­tret dziecka i matki, patrzą­cych sobie w oczy, a nad nimi jedno słowo: Witaj.

Len­nox nie zasnął pod­czas lek­tury, jak miał to w zwy­czaju. Sie­dział nie­ru­chomy i napięty, gdy Nina czy­tała drżą­cym gło­sem kolejne zda­nia, prze­wra­ca­jąc kartki. Patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierw­szy. Nie zasnął też pies, wyczu­wa­jąc atmos­ferę panu­jącą w pokoju.

Gdy Nina skoń­czyła czy­tać i poczuła, że nieco trzęsą się jej ręce, zde­cy­do­wa­nym ruchem zamknęła ksią­żeczkę i spu­ściła wzrok. Zapa­no­wała długa cisza – roz­le­gało się w niej tylko tyka­nie sta­rego, nakrę­ca­nego raz na tydzień zegara sto­ją­cego na rów­nie sta­rym, drew­nia­nym kre­den­sie. Tyk, tyk, tyk.

Nina nie mogła tego znieść. Powoli pod­nio­sła głowę. Len­nox wpa­try­wał się w nią z wyra­zem nie­do­wie­rza­nia na twa­rzy.

– Powi­nie­neś mi chyba powie­dzieć, czy się cie­szysz – powie­działa szybko.

– Och… – zaczął Len­nox, a potem w cha­rak­te­ry­styczny dla sie­bie, nie­zbyt wylewny spo­sób dodał: – No cóż, nieee.

Nina zer­k­nęła na niego z nie­po­ko­jem.

– Wiem, że o tym nie roz­ma­wia­li­śmy – odparła. – Ale z dru­giej strony nie roz­ma­wia­li­śmy też o opcji, że nie…

Len­nox kiw­nął głową.

– No więc – mruk­nął.

– To będzie musiała być jedna z tych sytu­acji, o któ­rych dys­ku­to­wa­li­śmy – cią­gnęła Nina – kiedy musisz powie­dzieć cokol­wiek. No wiesz, czy jesteś zado­wo­lony… Cie­szysz się?

Len­nox spoj­rzał na nią z kon­ster­na­cją.

– Oczy­wi­ście – rzekł, jakby zdu­miony tym, że Nina uznała, iż mógłby odczu­wać coś innego, choć w grun­cie rze­czy wła­śnie to czuł.

– No wiesz, czę­sto to robimy – wymam­ro­tała Nina. – To ma okre­ślone kon­se­kwen­cje.

– A tak, dzięki. Jestem far­me­rem.

Roz­pro­mie­niła się, gdy Len­nox posa­dził ją sobie na kola­nach i ostroż­nie poca­ło­wał. Jego dło­nie dotknęły jej brzu­cha.

– To tylko ja – powie­działa. – A to w środku to na razie mała fasolka.

– No cóż, ją też lubię. A więc kiedy?

– Listo­pad? Pomy­śla­łam, że faj­nie będzie uro­dzić w nud­nym, desz­czo­wym mie­siącu, gdy nie ma za wiele do roboty.

Len­nox wes­tchnął prze­cią­gle i oparł swoją wielką głowę o drobną główkę Niny.

– No cóż… Tak będzie… Tak będzie…

– Powiedz coś – zaśmiała się Nina.

Len­nox przy­tu­lił ją moc­niej. Przez dłuż­szą chwilę pano­wała cisza.

– Ide­al­nie – ode­zwał się w końcu szep­tem. – Tak będzie ide­al­nie.

I tak sobie sie­dzieli jesz­cze bar­dzo długo.

Wszystko było dobrze. W tej kwe­stii – bo w innych to nie­ko­niecz­nie.

Rozdział 3

Zoe pró­bo­wała się dodzwo­nić do Jaza. Nie widziała się z nim od wielu tygo­dni.

Po raz kolejny, jak zazwy­czaj, zasta­no­wiła się, jak, u licha, zna­la­zła się w tej sytu­acji. Jak w ogóle to się dzieje, że ludzie lądują w róż­nych sytu­acjach.

Ach, Jaz. Didżej super­gwiazda z Bir­ming­ham, który zawsze wygląda jak dzie­ciak, choć ma już dwa­dzie­ścia osiem lat.

Ni­gdy nie zamiesz­kali razem. Zoe ni­gdy nie poznała jego rodziny. Tak, w tym wła­śnie momen­cie Zoe wie, że myślisz sobie: „Ty totalna idiotko, dla­czego, u dia­bła, dałaś sobie zmaj­stro­wać dziecko?”. Pozwól, że ci coś powiem: to samo w zasa­dzie usły­szała od swo­jej matki i jej przy­ja­ció­łek, tylko jesz­cze ostrzej­szym tonem.

Pró­bo­wała się bro­nić rów­nie nie­udol­nie, jak zarzą­dzała sta­nem swo­jego konta w banku. Jaz był – jest – nie­sa­mo­wi­cie pocią­ga­jący, ma natu­ral­nie pod­krę­cone rzęsy się­ga­jące pra­wie linii wło­sów, sze­ro­kie bary, dłu­gie nogi… Zoe się sta­rała. Naprawdę się sta­rała. Jaz też przez chwilę się sta­rał, ale „uwią­za­nie przy dziecku, szcze­rze mówiąc, nie jest w moim stylu, mała”.

Wyna­jęli w Wembley paskudny pokój z kuch­nią i łazienką współ­dzie­lo­nymi z innymi miesz­kań­cami budynku. Zoe odma­lo­wała go, jak umiała naj­le­piej, cho­ciaż stara tapeta się łusz­czyła. W kory­ta­rzu uno­sił się zapach kiep­skiego jedze­nia i nie była w sta­nie prze­pchnąć wózka obok rowe­rów współ­lo­ka­to­rów.

Wzięła naj­krót­szy moż­liwy urlop macie­rzyń­ski (o iro­nio, pra­co­wała w luk­su­so­wym przed­szkolu – sta­now­czo zbyt luk­su­so­wym, aby móc posłać do niego wła­snego syna), Jaz pró­bo­wał wziąć się w garść i pod­jął pracę w biu­rze, a potem poja­wił się Hari – raczej cicho i bez kom­pli­ka­cji, zgod­nie ze sło­wami położ­nej, ale w dość trau­ma­tyczny i wyjąt­kowy spo­sób wedle samej Zoe.

Oboje na krótko zapo­mnieli o innych spra­wach, zachwy­ca­jąc się pięk­nem malu­cha, tym, jaki jest cudowny i dosko­nały, jego maleń­kimi, różo­wymi pazno­kiet­kami, odzie­dzi­czo­nymi po ojcu rzę­sami, sen­nymi oczkami i wydę­tymi ustecz­kami. Hari był cichym, spo­koj­nym, kocha­nym przez wszyst­kich boba­sem. Wszy­scy ich mło­dzi, buszu­jący po klu­bach i festi­wa­lach przy­ja­ciele wpa­dali z krót­kimi wizy­tami, przy­no­sili pre­zenty, któ­rych nie było gdzie upchnąć, i roz­pły­wali się nad dzi­dziu­siem. Z Hisz­pa­nii przy­je­chała też matka Zoe, roniąc łzy w stylu cha­rak­te­ry­stycz­nym dla opery mydla­nej East Enders i przez chwilę, dosłow­nie przez chwilę, Zoe pomy­ślała, że może jakoś to będzie.

A potem Jaz posta­no­wił, że może będzie wyska­ki­wał na piwko z chło­pa­kami i nabie­rze tro­chę doświad­cze­nia jako didżej. Rano budził się spóź­niony do roboty i w związku z tym wszyst­kim oczy­wi­ście nie miał ochoty zaj­mo­wać się Harim. Synek był prze­słodki, ale Zoe zdała sobie sprawę, że dzieci ist­nieją dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę, w każ­dej sekun­dzie, i jeśli spu­ści się je z oczu choćby na chwi­leczkę, praw­do­po­dob­nie zadła­wią się na śmierć albo coś w tym rodzaju.

Aby się cią­gle nie kłó­cić, Jaz coraz czę­ściej nie poja­wiał się w domu, a lato tam­tego roku było wyjąt­kowo upalne. Na zewnątrz nie było się gdzie podziać. Zoe nie miała dokąd pójść z dziec­kiem, więc spę­dzała dzień za dniem na wpa­try­wa­niu się w cztery ściany klitki, czu­jąc się jak boha­terka filmu uwię­ziona w swoim pokoju.

Tyle że jedyne, co ją wię­ziło, to fakt, że na nic nie było jej stać – mogła tylko pra­co­wać i sie­dzieć w domu, nic ponadto. Drę­czona tym lon­dyń­skim błęd­nym kołem wró­ciła do pracy w luk­su­so­wym, wspa­nia­łym przed­szkolu, gdzie ser­wo­wano uprzy­wi­le­jo­wa­nym dzie­ciom orga­niczne jedze­nie i nauczano je mate­ma­tyki metodą Kumon, choć mogła sobie pozwo­lić na to tylko dla­tego, że zosta­wiała Hariego w zwy­czaj­nym domo­wym przed­szkolu, gdzie, jak podej­rze­wała, po pro­stu sadzano malu­chy przed tele­wi­zo­rem.

Gdy pytała Jaza, co dalej, ten natych­miast wsz­czy­nał awan­turę, wybie­gał wście­kły z domu i nie wra­cał przez wiele dni, a Zoe kar­miła Hariego naj­tań­szymi pap­kami i prze­cie­rami, sie­dząc w swo­jej klitce i zasta­na­wia­jąc się, co, u licha, się z nią stało. Z Zoe O’Con­nell, dwu­dzie­sto­ośmio­let­nią obie­cu­jącą peda­gożką wieku przed­szkol­nego, pla­nu­jącą uzy­skać tytuł magi­stra i któ­re­goś dnia otwo­rzyć wła­sne przed­szkole. Ugrzę­zła. Z płat­kami śnia­da­nio­wymi we wło­sach, z dziec­kiem, z któ­rym coś było nie tak, po męczą­cej jeź­dzie auto­bu­sem z prze­siadką do szpi­tala na dru­gim końcu mia­sta, gdzie powie­dziano jej po pro­stu, żeby sobie sama z tym wszyst­kim pora­dziła, wró­ciła do domu i na wycie­raczce zna­la­zła „walo­ry­za­cję” czyn­szu.

Wie­działa, że tak będzie. Widziała, że to się zbliża. Nowy lokal z orga­niczną kawą na rogu ulicy. Sklep z owo­cami morza. Plotki, że mają otwo­rzyć eks­klu­zywny super­mar­ket Waitrose. To były dobre wie­ści dla więk­szo­ści jej sąsia­dów. Dla niej – zło­wro­gie sygnały zmian. Wynaj­mu­jący jej klitkę chciał, aby się wypro­wa­dziła, aby zamiast niej zamiesz­kał jakiś zamożny młody czło­wiek suk­cesu. Gość ze spo­żyw­czaka roz­wie­sił przed skle­pem białe lampki cho­in­kowe i prze­ma­lo­wał ściany na jasną zie­leń, a wła­ści­ciel sklepu z narzę­dziami dodał do jego nazwy słowo „vin­tage”. Krą­żyły plotki o Bank­sym (Zoe miała ochotę go zamor­do­wać). Macki gen­try­fi­ka­cji poma­lo­wane na szaro farbą marki Far­row&Ball roz­cią­gały się coraz dalej. I w końcu dosię­gły Zoe.

List leżał na sto­liku w kory­ta­rzu. Zoe nie rozu­miała, jak coś tak nie­po­zor­nego mogło wyglą­dać tak zło­wrogo, ale prze­ra­ziła się już w chwili, gdy go dotknęła.

Nie da rady tyle zapła­cić. Nie ma mowy. Zapo­moga miesz­ka­niowa nic tu nie zmieni. Spo­glą­da­jąc na list, uświa­do­miła sobie, że jeśli Jaz nie będzie w sta­nie tego ure­gu­lo­wać, to zosta­nie osobą bez­domną i będzie musiała zdać się na łaskę i nie­ła­skę władz gminy Brent – to była prze­ra­ża­jąca wizja, nie wia­domo, gdzie by wtedy wylą­do­wali. Nie mogła tego zro­bić. Nie mogła stra­cić dachu nad głową. To było nie­do­rzeczne. Absur­dalne.

A może mogłaby wyje­chać do Hisz­pa­nii, zamiesz­kać u matki w jej kawa­lerce, zna­leźć pracę w jakimś barze… tam na pewno jest mnó­stwo barów. Ale wypro­wadzka do innego kraju? Jej syn nie zna ani słowa po hisz­pań­sku.

Zoe odkryła, że ogar­nia ją panika, serce biło jej jak osza­lałe. Tym­cza­sem Hari odszu­kał ich stary tablet z pęk­nię­tym ekra­nem i zaczął się nim bawić.

Co robić? Ręce się jej trzę­sły. Na rynku było sporo ofert pracy z zamiesz­ka­niem dla niań, ale w żad­nym nie było mowy o posa­dzie dla niani z wła­snym dziec­kiem. W żad­nej pracy, którą mogłaby pod­jąć, nie zarobi tyle, aby star­czyło na pod­wyżkę czyn­szu. Stłu­miła szloch i wró­ciła do prób dodzwo­nie­nia się do Jaza, albo raczej zła­pa­nia go na What­sAp­pie, bo ni­gdy nie odbie­rał tele­fonu, gdy widział, że to ona do niego dzwoni. Napi­sała, że muszą się spo­tkać.

Rozdział 4

Oczy­wi­ście Jaz się spóź­niał. Oczy­wi­ście. Po tym, jak wysłała do niego milion wia­do­mo­ści, żeby cho­ciaż umó­wić się na kon­kretną godzinę. Kie­dyś w podob­nej sytu­acji pró­bo­wała mu zadać pyta­nie: „A co, gdyby z Harim działo się coś nie­do­brego? Co, gdy­bym była z nim w szpi­talu?”, a Jaz zro­bił to, co zazwy­czaj; po pro­stu zamknął jej usta, wzru­sza­jąc ramio­nami i mówiąc: „Nie martw się – napi­sa­ła­byś wtedy do mnie wia­do­mość, mała”.

Zoe spoj­rzała na tablicę z menu. To była droga kawiar­nia, pełna szczu­płych, jasno­wło­sych mamu­siek i wyso­kich, przy­stoj­nych tatu­siów noszą­cych swoje malu­chy na barana, któ­rzy kupo­wali całe tace kosz­tow­nych ciast i kawy, zupeł­nie jakby pie­nią­dze nic dla nich nie zna­czyły, a następ­nie dołą­czali do swo­ich przy­ja­ciół z labra­do­rami bawią­cymi się fris­bee.

Przy­cup­nęła na końcu dłu­giego stołu z Harim sie­dzą­cym jej na kola­nie, niczego nie kupu­jąc. Coraz wię­cej osób dołą­czało do tłumu w kawiarni, wykrzy­ku­jąc: „Fizz! Char­lie! Ollie! Fifi!”, nio­sąc latawce, piłki, koszyki pik­ni­kowe i lodówki tury­styczne i roz­ma­wia­jąc o tym, jaki to jest wspa­niały dzień, a Zoe z syn­kiem kulili się w kącie, nie­mal prze­pra­sza­jąc za to, że zaj­mują miej­sce. W końcu kupiła kubek her­baty, naj­tań­szą rzecz, jaką udało się jej wypa­trzyć, obrzu­cana spoj­rze­niami męczen­ni­czek przez wychu­dzone blon­dynki usta­wia­jące dro­gie wózki dla dzieci tuż obok jej stołka. Z całych sił sta­rała się sku­pić na nowej książce Micha­ela Lewisa, którą zare­zer­wo­wała sobie i ode­brała z biblio­teki. Tylko książki ni­gdy jej nie zawio­dły. „Cała ta wie­dza książ­kowa! – mawiała od czasu do czasu jej matka, gdy Zoe czy­tała kilka ksią­żek naraz, co zda­rzało się dość czę­sto. – Myślałby kto, że to pomoże ci unik­nąć sytu­acji, w któ­rej ktoś zmaj­struje ci dzie­ciaka! – A potem doda­wała: – Och, kocha­nie, prze­cież wiesz, że tak sobie tylko żar­tuję”.

W końcu jed­nak zoba­czyła przy­gar­bioną syl­wetkę Jaza. Zauwa­żyła, że znowu wygląda mło­dziej. Koszulka i spodenki spra­wiały, że przy­po­mi­nał prze­ro­śnię­tego brzdąca, a prze­sad­nie wypie­lę­gno­wana broda zmie­niała go w nasto­latka. Tym­cza­sem Zoe czuła, że każ­dego dnia przy­bywa jej lat, a cały świat spo­czywa na jej bar­kach.

Oczy­wi­ście Jaz na­dal był przy­stojny, na­dal miał ten uro­czy, obez­wład­nia­jący uśmiech.

Na jego widok Hari z zachwy­tem otwo­rzył usta i zaczął gra­mo­lić się z kolan Zoe na dół.

– Powiedz „pro­szę”! – ode­zwała się pogod­nie jedna z blon­d­wło­sych matek, niby to żar­tu­jąc, ale w grun­cie rze­czy mówiąc śmier­tel­nie poważ­nie.

Zoe wes­tchnęła. Nie chciała w tym momen­cie zaczy­nać dys­ku­sji, więc po pro­stu posta­wiła Hariego na pod­ło­dze, czu­jąc na sobie oce­nia­jące spoj­rze­nia sąsia­dów. Chłop­czyk pobiegł do ojca, któ­rego uwiel­biał każdą czę­ścią swo­jej maleń­kiej istoty.

– Hej, bra­chu! – prze­mó­wił Jaz, łapiąc Hariego i krę­cąc się z nim w kółko.

Zoe marzyła, aby Jaz nie nazy­wał tak małego – nie byli braćmi i to w niczym nie poma­gało – ale Jaz nazy­wał tak wszyst­kich. To był w zasa­dzie rodzaj tiku ner­wo­wego.

– Co mi masz dziś do powie­dze­nia?

Hari natu­ral­nie nie miał nic do powie­dze­nia, ale uśmiech­nął się pro­mien­nie do ojca, który trzy­mał go w powie­trzu nad swoją głową. W jego uśmie­chu było tyle czy­stej miło­ści, że Zoe zaklęła w duchu, bo była w końcu na zawsze zwią­zana z Jazem i musiała go trak­to­wać uprzej­mie, ale posta­no­wiła, że nie pozwoli, aby tak pro­mienny uśmiech został kie­dy­kol­wiek czymś zakłó­cony lub zgasł. Kie­dyś Zoe też myślała, że kocha Jaza. To było jakoś przed tym, zanim nabrał ochoty, aby zro­bić z niej bez­domną.

– Jak leci? – spy­tał nie­dbale.

Zoe uświa­do­miła sobie, że przy­cią­gają uwagę nie­mal wszyst­kich ludzi zgro­ma­dzo­nych w kawiarni. Jazowi ni­gdy nie prze­szka­dzało, że ktoś się na niego gapi.

– Przej­dziemy się? – odparła, nie chcąc zapo­zna­wać ze swoim trud­nym poło­że­niem tego całego tłumu zło­żo­nego z ide­al­nych, dopa­so­wa­nych rodzin w dobrej sytu­acji mate­rial­nej, cho­dzą­cych na jogę, wystro­jo­nych w ciu­chy ze sklepu inter­ne­to­wego Boden, prze­bu­do­wu­ją­cych sute­reny na miesz­ka­nia i wyjeż­dża­ją­cych na week­endy za mia­sto. Powinna była ich nie­na­wi­dzić, a tym­cza­sem roz­pacz­li­wie im zazdro­ściła.

– Tylko sobie kupię kawę, mała… Masz na coś chęć?

Z przy­zwy­cza­je­nia Zoe pokrę­ciła głową, patrząc, jak Jaz wydaje pra­wie dzie­sięć fun­tów na jedną olbrzy­mią latte i dwa wiel­kie muf­finy, dla sie­bie i dla Hariego. Malec wpa­trzył się w ciastko, jakby się zasta­na­wiał, czy będzie w sta­nie zjeść coś tak ogrom­nego (i zjadł, a potem oboje z Zoe tego poża­ło­wali).

Uwol­nili się od atmos­fery panu­ją­cej w kawiarni i podą­żyli przez wysoką trawę w stronę stawu, po któ­rym pły­wały kaczki, omi­ja­jąc leni­wie czy­ta­jącą i mig­da­lącą się mło­dzież, sie­dzącą poje­dyn­czo i w grup­kach, dys­po­nu­jącą nie­koń­czącą się ilo­ścią wol­nego czasu na wyle­gi­wa­nie się w parku, pozwa­la­jącą, by wchło­nął ich sło­neczny dzień.

Hari wędro­wał tu i tam bez celu, tak sta­ran­nie roz­sma­ro­wu­jąc muf­fina po każ­dym cen­ty­me­trze swo­jego ciała, że Zoe uznała, iż w jego przy­padku krem z fil­trem prze­ciw­sło­necz­nym nie będzie potrzebny. Ulżyło jej, bo taki spe­cy­fik kosz­tuje mają­tek.

– No co tam? – zapy­tał w końcu Jaz defen­syw­nie.

– Czynsz – odparła krótko Zoe.

Jaz kiw­nął głową.

– No tak, mała – jęk­nął – ale ja wła­śnie stra­ci­łem robotę.

I wycią­gnął przed sie­bie ręce w geście „No i co zro­bisz?”. Zoe nie zapy­tała o powód. Widziała, jak się zacho­wy­wał, gdy jesz­cze z nimi miesz­kał. Rano do ostat­niej chwili wyle­gi­wał się w łóżku. Gdy nie był w sta­nie zmo­bi­li­zo­wać się do pój­ścia do pracy, infor­mo­wał pra­co­dawcę, że jest chory. Narze­kał, że prze­ło­żeni ocze­ki­wali od niego od czasu do czasu wyko­na­nia jakichś zadań.

– Zamie­rzają pod­nieść czynsz – powie­działa sta­now­czo.

Jaz wes­tchnął.

– Prze­pra­szam, ale nic na to nie pora­dzę. Po pro­stu nie mam forsy.

Zoe już się nad tym zasta­na­wiała. Mógł coś z tym zro­bić. Mógł zdo­być pie­nią­dze. Gdyby powie­dział rodzi­com, na pewno by mu pomo­gli. Dobrze im się powo­dziło tam, gdzie miesz­kali, w Bir­ming­ham; stać ich było na to, żeby sfi­nan­so­wać synowi samo­chód. Gdyby wie­dzieli, że mają wnuka… być może począt­kowo byłby to dla nich wstrząs, ale potem zmie­ni­liby zda­nie…

Zaci­śnięte usta Jaza zmie­niły się w wąziutką kre­skę, tak jak zawsze, gdy Zoe wspo­mi­nała o jego rodzi­cach. Pod żad­nym pozo­rem. Nie i już.

– Tylko przez rok – cią­gnęła roz­pacz­li­wie Zoe. – Potem Hari pój­dzie do szkoły, ja będę mogła dłu­żej pra­co­wać i wszystko się ułoży.

– Nie możesz zamiesz­kać u swo­jej matki?

– W Hisz­pa­nii?

Przy­naj­mniej zacho­wał dość przy­zwo­ito­ści, aby spra­wiać wra­że­nie zakło­po­ta­nego.

– Hej! – prze­rwał im wytworny męski głos. Jeden z iry­tu­jąco ide­al­nych tatu­siów z kawiarni, tych w wypra­so­wa­nych baweł­nia­nych spodniach, koszul­kach polo, z nie­na­gan­nymi fry­zu­rami. – Ten tam to wasz chło­pak?

Odwró­cili się oboje. Hari balan­so­wał na stro­mym brzegu stawu, a olbrzy­mia, groź­nie wyglą­da­jąca kaczka szar­żo­wała w kie­runku jego muf­fina.

Jak zazwy­czaj synek mil­czał.

– HARI! – wrza­snęli chó­rem.

Dziecko odwró­ciło się ku nim w tym samym momen­cie, gdy chwy­ta­jąca muf­fina kaczka pozba­wiła je rów­no­wagi. W mgnie­niu oka Jaz zna­lazł się przy Harim i zgar­nął go w obję­cia, przy­tu­la­jąc główkę synka do swo­jej jaskra­wej mary­narki, nie zwa­ża­jąc na roz­ma­zane resztki ciastka.

– Wszystko dobrze, malu­chu – zamru­czał. Oczy chłopca wypeł­niły się łzami, które spły­nęły po mar­ko­wej koszuli ojca, mocno tulą­cego malca do sie­bie. – Wszystko dobrze. Wszystko dobrze, malu­chu. Mam cię. Mam cię.

Ale wcale nie miał. Ani tro­chę, pomy­ślała zja­dli­wie Zoe, uda­jąc się z Harim w drogę powrotną do domu. Nie­kon­se­kwentny ojciec. Bez­na­dziejne przed­szkole. Żad­nych pie­nię­dzy. Zabu­rze­nie roz­wo­jowe. Mogą tylko sie­dzieć w domu albo w biblio­tece (nawia­sem mówiąc, uprzejma biblio­te­karka była pierw­szą osobą, która zapy­tała Zoe, czy nie mar­twi jej to, że Hari nie mówi).

A teraz zna­leźli się w sytu­acji bez wyj­ścia.

Rozdział 5

Surin­der zorien­to­wała się, że coś jest nie tak, po spo­so­bie, w jaki Jaz prze­krę­cił klucz w zamku, po tym, jak napi­sał do niej, że przy­jeż­dża do Bir­ming­ham, co samo w sobie było już dość nie­zwy­kłe.

Była jed­nak jego sio­strą. Kochała go. Wie­działa, że nie jest mu łatwo. Ich starsi bra­cia pra­co­wali jako oku­li­ści, ona sama pro­wa­dziła firmę zaj­mu­jącą się impor­tem i eks­por­tem róż­nych towa­rów, a Jaz jakoś ni­gdy nie zna­lazł wła­snego miej­sca w życiu. Gdy poja­wił się na świe­cie, ich ojciec bar­dzo dobrze zara­biał i Surin­der skry­cie uwa­żała, że Jaz został przez niego roz­piesz­czony – tata kupo­wał mu auta i mar­kowe ubra­nia. Rodzice tak ciężko pra­co­wali przez całe życie! Wie­działa, że czer­pią przy­jem­ność z roz­piesz­cza­nia przy­stoj­nego, naj­młod­szego syna. Jed­nak w pew­nym sen­sie nie pozwo­lili Jazowi doro­snąć.

A teraz, ku jej bez­brzeż­nemu zdu­mie­niu, Jaz sie­dział u niej w kuchni, mówiąc, że on sam ma dziecko.

Nawet już nie dziecko. Czte­ro­let­niego syna. Z białą kobietą miesz­ka­jącą w Lon­dy­nie.

Sie­dział zgar­biony nad sto­łem. Kuch­nia pre­zen­to­wała się ele­gancko i nowo­cze­śnie; znaj­do­wały się w niej wyspa kuchenna i paste­lowy, drogi mik­ser, z któ­rego Surin­der ni­gdy nie korzy­stała. Cza­sami bra­ko­wało jej sto­sów ksią­żek, zaj­mu­ją­cych każde dostępne miej­sce, gdy jesz­cze miesz­kała z nią Nina.

– Ale… – Pokrę­ciła ponow­nie głową. – Jak, u licha… jak, u licha, udało ci się zmaj­stro­wać dziecko?

Jaz prze­wró­cił oczami.

– No tak, no cóż, więc potrze­bu­jesz kwia­tek i psz­czołę, i…

– Prze­stań – prze­rwała mu Surin­der. – Kiedy zamie­rza­łeś powie­dzieć rodzi­com?

Jaz poru­szył się nie­pew­nie.

– No cóż… To po pro­stu… to się po pro­stu stało, rozu­miesz?

– Nie rozu­miem – odparła Surin­der. – Na dziecko nie można wpaść ot tak. O mój Boże, znowu zosta­łam ciotką! Pokaż mi jego zdję­cia. Nie, nie poka­zuj, jestem na cie­bie wście­kła. Nie, jed­nak pokaż. Nie, nie poka­zuj.

Zapa­dła cisza.

– Daj mi tele­fon.

Jaz wyjął swój sta­ran­nie strze­żony tele­fon.

– A ja myśla­łam, że tak pil­nu­jesz tele­fonu, bo masz dziew­czynę… Ach, ale ty masz też dziew­czynę, prawda?

Jaz poczer­wie­niał.

– Dla­czego mówisz mi o tym teraz?

– No cóż, nie odno­szę zbyt wielu suk­ce­sów jako didżej i… – Jaz wzru­szył ramio­nami.

Surin­der posłała mu spoj­rze­nie w stylu misia Pad­ding­tona. Brat z całych sił posta­rał się je zigno­ro­wać.

– Przy­je­cha­łeś po pie­nią­dze?

– Jest mi naprawdę ciężko – odparł Jaz. – Ludzie mnie nie rozu­mieją.

– Ja rozu­miem – oświad­czyła zło­wiesz­czo Surin­der. Otwo­rzyła puszkę z her­bat­ni­kami na czarną godzinę, wyjęła jeden i nie poczę­sto­wała gościa.

– Zamie­rzasz powie­dzieć mamie i tacie?

– Zabiją mnie!

– Nie zabiją. Będą tylko roz­cza­ro­wani.

– Jesz­cze gorzej!

– Na miłość boską…

– Ja tylko… ona potrze­buje pomocy…

– Tra­fi­łeś pod nie­wła­ściwy adres. O czym byś się dowie­dział, gdy­byś czy­tał gazety, spo­tkał się z okre­śle­niem „bre­xit” albo „kurs funta”, albo pra­co­wał w impor­cie.

Jaz pocie­rał kark.

– Jaki masz plan?

– Chcia­łem zatrud­nić się jako didżej pod­czas cyklu festi­wali, ruszyć jakoś ten temat do przodu, no wiesz… Zaro­bić tro­chę kasy, żeby roz­wią­zać pro­blem.

– A więc pla­nu­jesz zaku­pić ziarna magicz­nej fasoli niczym baj­kowy Jaś – mruk­nęła ponuro Surin­der.

– Poża­łu­jesz tych słów, gdy stanę się sławny.

– A gdzie jest jej rodzina?

– W Hisz­pa­nii. Tak naprawdę to ma tylko matkę.

W wyobraźni Surin­der poja­wiło się otyłe, leniwe dziew­czy­ni­sko roz­wa­lone na kana­pie, ocze­ku­jące, że Jaz za wszystko zapłaci.

– Ale z cie­bie idiota. Jak ona wygląda? Masz jej zdję­cie?

Ku prze­ra­że­niu Surin­der oka­zało się, że Jaz nie ma zdję­cia.

– Jest cał­kiem w porządku – zapew­nił. – Cią­gle czyta. Zupeł­nie jak ta twoja dawna współ­lo­ka­torka. Ma obse­sję na punk­cie ksią­żek. Książki, książki, książki. Nudziar­stwo.

Zapa­dła cisza.

– No co?

– A nic – odparła Surin­der. – Tylko… ach, nic takiego.

Rozdział 6

Żni­wia­rze pra­co­wali na­dal. W powie­trzu wisiała lekka mgiełka roz­świe­tlana popo­łu­dnio­wym słoń­cem, a nad świeżo sko­szo­nymi polami błą­kał się lekki wie­trzyk. Na­dal do późna było jasno, cho­ciaż dawało się już wyczuć, że zbliża się jesień. Wysoko w powie­trzu krą­żyły gęsi, szy­ku­jąc się do dłu­giej podróży na połu­dnie.

Prze­jeż­dża­jąc przez wieś, Nina zaj­rzała do skle­piku pani Mur­ray po estra­gon, któ­rym zamie­rzała dopra­wić pie­czo­nego kur­czaka, a także po cztery lukro­wane droż­dżówki – przy­naj­mniej jedną z nich zamie­rzała odło­żyć dla Len­noxa.

– No, patrz­cie tylko – ode­zwała się pani Mur­ray. Nina zer­k­nęła na swój brzuch. – Aleś ty wielka!

– Wyda­wało mi się, że jestem raczej prze­cięt­nych roz­mia­rów – burk­nęła Nina, po raz kolejny uświa­da­mia­jąc sobie, że, jak powta­rzała jej apo­dyk­tyczna położna śro­do­wi­skowa, sto­pień zaawan­so­wa­nia jej ciąży jest dość oczy­wi­sty.

Odkryła, że zaszła w ciążę dokład­nie w tym samym momen­cie, co pewna cele­brytka, i dostała lek­kiej obse­sji na jej punk­cie. Tamta demon­stro­wała maleńki, led­wie widoczny brzu­szek w róż­nych popu­lar­nych loka­li­za­cjach na całym świe­cie, pod­czas gdy Nina miała już nie­ja­kie trud­no­ści z pochy­le­niem się w celu zawią­za­nia wła­snych butów.

– Ile ich tam masz? – Pani Mur­ray zawsze była dość bez­po­śred­nia.

– Dobrze już. – Nina zre­zy­gno­wała z droż­dżó­wek.

Star­sza kobieta pod­nio­sła wzrok.

– Wspa­niałe wie­ści – oświad­czyła. – Nie sądzi­łam, że jesz­cze kie­dyś zoba­czę szczę­śli­wego Len­noxa.

Nina uśmiech­nęła się, nie­zbyt zachwy­cona tym, że jej przy­po­mniano, iż nie jest pierw­szą kobietą Len­noxa.

– A co zamie­rzasz zro­bić z tą swoją fur­go­netką?

Pyta­nie prze­rwał dźwięk dzwonka zawie­szo­nego nad drzwiami. W skle­pie poja­wiła się młoda nie­zna­joma dziew­czyna. Wyglą­dała, jakby miała się zaraz roz­pła­kać. Była szczu­pła, miała ostre kości policz­kowe i jasne włosy; mówiła z wyraź­nym pol­skim akcen­tem.

– Dzień dobry – zaga­iła nie­zo­bo­wią­zu­jąco pani Mur­ray.

– Prze­pra­szam, kiedy jest auto­bus? – Dziew­czyna prze­tarła ręką dość umo­ru­saną twarz.

– To zależy, dokąd jedziesz. – Pani Mur­ray zmarsz­czyła brwi.

– Wszystko jedno – odparła ostro dziew­czyna.

Pani Mur­ray i Nina wymie­niły spoj­rze­nia.

– We wto­rek – poin­for­mo­wała eks­pe­dientka.

– Wszystko w porządku? – spy­tała ostroż­nie Nina.

Dziew­czyna pokrę­ciła głową.

– To praw­dziwe potwory! – oświad­czyła i Nina poczuła auten­tyczny nie­po­kój.

– Kogo masz na myśli?

– Ach! – uświa­do­miła sobie nagle pani Mur­ray. – Miesz­kasz w tym domu.

– Już nie – odparła dziew­czyna.

– Jakim domu? – zain­te­re­so­wała się Nina.

– W rezy­den­cji! – żach­nęła się pani Mur­ray, zupeł­nie jakby Nina była nie­spełna rozumu.

– Wie­cie – cią­gnęła dziew­czyna – to są… to są… – Spoj­rzała na swoje roz­mów­czy­nie. – Wilczki – wyrzu­ciła z sie­bie. – To istne wilczki.

Pani Mur­ray wbiła na kasę fiskalną tabliczkę cze­ko­lady, którą Nina nie­świa­do­mie dorzu­ciła do swo­jego koszyka.

– Rozu­miem.

– Nie zostaję… Wto­rek?

– Auto­bus do Inver­ness. Tam jest lot­ni­sko.

Dziew­czyna kiw­nęła głową bez słowa.

– Ach, ten dom… – mruk­nęła pani Mur­ray.

Dziew­czyna wyszła, wlo­kąc za sobą ciężką torbę.

– Jaki dom? – drą­żyła Nina.

Miesz­kała tu dopiero rok. Poznała sporo osób, ale miej­scowi byli tak lojalni wobec sie­bie, że plotki docie­rały do niej z dru­giej ręki, jeśli w ogóle. Co w sumie jej nie prze­szka­dzało. Za każ­dym razem, gdy ją w czymś uwzględ­niano – tu poranna kawa, tam kola­cja z oka­zji Dnia Roberta Burnsa3 – czuła się coraz bar­dziej akcep­to­wana i doce­niana, i miała wra­że­nie, że inni widzą, iż mieszka tu na stałe, a nie tylko zwie­dza oko­licę.

Poza tym, szcze­rze mówiąc, mnó­stwo plo­tek doty­czyło jej, Len­noxa i jego byłej żony. Mnó­stwo. Więc ludzie zazwy­czaj trzy­mali dziób na kłódkę, tak na wszelki wypa­dek. Myśląc, że jej ciąża wyci­szy te plotki, bar­dzo by się roz­cza­ro­wała.

– Rezy­den­cja Pod Bukami.

– A, tak… – Nina sko­ja­rzyła coś, piąte przez dzie­siąte. – Chyba go kie­dyś widzia­łam… Wysoki facet. Wal­nął głową w sufit fur­go­netki.

– Cały Ram­say – odparła pani Mur­ray i wes­tchnęła. – Trudny temat.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć. – Nina chciała sku­pić się na czymś innym niż lukro­wane droż­dżówki.

– Żona go zosta­wiła. Z dzie­cia­kami i całą resztą.

– O Boże, naprawdę? To okropne. Dużo dzieci?

– Troje.

Polka zaj­rzała przez uchy­lone drzwi. Na zewnątrz sza­lała ulewa, tak nagła, a jed­no­cze­śnie tak cał­ko­wi­cie zwy­czajna, że nawet Nina nauczyła się nie komen­to­wać tego zja­wi­ska. Pogoda w Szko­cji jest taka sama jak w każ­dym innym kraju. Po pro­stu zmie­nia się odro­binę szyb­ciej.

– Ale leje.

– Wejdź no tutaj – ode­zwała się pani Mur­ray z dez­apro­batą. – No więc dzie­ciaki nie mają matki.

– Co się z nią stało? – zacie­ka­wiła się Nina. – Gdzie jest teraz?

– Ni­gdy jej nie widzia­łam – odparła Polka.

– Nikt nie widział – uzu­peł­niła pani Mur­ray.

– Poważ­nie? – drą­żyła Nina. – Dla­czego ja nic o tym nie wiem? Zabił ją? A może zwa­rio­wała i zamknął ją w pokoju na pod­da­szu?

W skle­pie zapa­dła cisza.

– To była nie­zła lisica – oświad­czyła w końcu pani Mur­ray. – Ale nie, po pro­stu wyje­chała.

– Jest pani tego pewna?

– To olbrzy­mia rezy­den­cja – odrze­kła pani Mur­ray. – Tam się dzieją dziwne rze­czy.

Rozdział 7

W wyjąt­kowo upalny dzień Surin­der poje­chała pocią­giem na połu­dnie. To nie był dzień w stylu „bawmy się dobrze, jedźmy nad morze”. W pociągu było gorąco, duszno, potwor­nie tłoczno i nie­przy­jem­nie. Prze­grzane dzie­ciaki jęczały i zawo­dziły; w wago­nie wisiał odór prze­po­co­nych ciał. Gdy wysia­dła, nic się nie zmie­niło. Na dworcu było rów­nie tłoczno i gorąco, pano­wała ner­wowa atmos­fera, bo odwo­ły­wano kolejne połą­cze­nia z powodu prze­grza­nych szyn i ludzi prze­gry­wa­ją­cych z upa­łem. Lon­dyn wyda­wał się oso­bli­wie groź­nym miej­scem.

Jaz bła­gał, żeby nie przy­jeż­dżała, ale postra­szyła go, że powie o wszyst­kim rodzi­com, więc tak naprawdę nie mógł nic zro­bić.

Zoe była jed­no­cze­śnie nie­wia­ry­god­nie pod­eks­cy­to­wana i zde­ner­wo­wana. Czy to miał być nowy począ­tek? Czy Jaz włą­czy ją w końcu do swo­jego życia i zbu­dują coś wszy­scy razem?

Gdy zoba­czyła, że z pociągu wysiada tylko Surin­der, poczuła olbrzy­mie roz­cza­ro­wa­nie.

Wystro­iła Hariego w jego naj­lep­sze ubranko, przy oka­zji odkry­wa­jąc, że jest już na niego za małe, więc wes­tchnęła i zało­żyła mu z powro­tem dżin­sowe ogrod­niczki kupione w skle­pie z uży­waną odzieżą. Synek krę­cił się i spra­wiał wra­że­nie pod­mi­no­wa­nego, zwłasz­cza że posta­no­wiła nie zabie­rać wózka i pró­bo­wała zachę­cić go do poko­na­nia pie­szo drogi z domu na przy­sta­nek auto­bu­sowy. Hari odmó­wił i skoń­czyło się to tak, że przez więk­szość czasu Zoe musiała go nieść, a on zawzię­cie wier­cił się i wyry­wał. Teraz stała na pero­nie, spo­cona, zde­ner­wo­wana, w total­nej roz­sypce, a ta piękna, poukła­dana dziew­czyna, która wysia­dała z pociągu, musiała być sio­strą Jaza. To było widać na pierw­szy rzut oka.

Sam Jaz był jak zwy­kle nie­obecny.

Zoe z tru­dem unio­sła rękę.

Surin­der spoj­rzała na nią – no, nie swoją bra­tową, ale pra­wie. Dobry Boże. Tego się nie spo­dzie­wała. Szczu­pła, a raczej wychu­dzona, bo tak szczu­pły to nikt nie chciałby być, drobna, roz­czo­chrane czarne włosy luźno zwią­zane z tyłu, pod­krą­żone oczy. Przy­glą­dała się jed­nak Zoe dość krótko, bo jej uwagę przy­kuł chłop­czyk cho­wa­jący się za matką. Uśmiech­nęła się.

– Cześć! – zaga­iła. – Cześć!

Kuc­nęła. Chłop­czyk przy­glą­dał się jej nie­uf­nie.

– To ty jesteś Hari?

Dziecko mil­czało.

– Czy…? – Zoe zda­wała sobie sprawę, że w jej gło­sie dźwię­czy zde­ner­wo­wa­nie. – Czy Jaz ci wszystko wyja­śnił?

Surin­der się wypro­sto­wała. Była taka ładna, miała w sobie tyle pew­no­ści sie­bie. Zoe natych­miast zapra­gnęła się z nią zaprzy­jaź­nić. Ktoś taki jak ona ni­gdy nie pozwo­liłby sobie przy­pad­kowo zmaj­stro­wać dzie­ciaka, pomy­ślała ponuro. Wygląda na roz­sądną osobę.

– Co wyja­śnił? A tak w ogóle to cześć. Jestem Surin­der. Prze­pra­szam, że mój brat jest takim bał­wa­nem.

– Hm… nie ma pro­blemu – odparła Zoe. – Czy powie­dział ci o Harim?

– A co miał powie­dzieć?

– On nie… on nie mówi.

– O… – Surin­der zmarsz­czyła brwi. – To dość dziwne w przy­padku kogoś o nazwi­sku Mehta.

Stały na zatło­czo­nym pero­nie.

– Czy jest tu jakieś chłod­niej­sze miej­sce, gdzie można by się napić her­baty? – spy­tała Surin­der. – Gdzieś, gdzie nie ma dzie­wię­ciu miliar­dów stopni?

W oko­li­cach sta­cji Euston nie ma zbyt wielu takich miejsc, ale w końcu zna­la­zły nie­wielki park z kil­koma huś­taw­kami. Hari przyj­rzał im się, ale nie odwa­żył się podejść bli­żej. Surin­der kupiła dla wszyst­kich her­batę na pobli­skim stra­ga­niku.

– A zatem… – zaczęła. Hari wdra­pał się na kolana Zoe. Surin­der pró­bo­wała nawią­zać z nim kon­takt, ale chłop­czyk cią­gle cho­wał twarz w ubra­niu matki.

– Jest nie­śmiały – wyja­śniła Zoe.

– Wła­śnie widzę – odparła Surin­der i obie zasta­no­wiły się prze­lot­nie, zszo­ko­wane, czy Jaz wcze­śniej przy­znałby się do swo­ich błę­dów, gdyby Hari był otwar­tym, uro­czym, roz­ga­da­nym chłop­cem.

W sumie Hari jest ładny, pomy­ślała Surin­der, ma dłu­gie, ciemne rzęsy, piękną skórę.

Zoe wes­tchnęła.

– Co się dzieje? – zain­te­re­so­wała się Surin­der. – Jakieś pro­blemy?

– Tak, no cóż, samotne macie­rzyń­stwo… no wiesz… – Zoe poczuła, jak do oczu napły­wają jej łzy. – No cóż, nie wiesz. To takie skom­pli­ko­wane.

– Jaz ci nie pomaga?

– Poma­gał! – Zoe sta­nęła w obro­nie ojca swo­jego dziecka. – Gdy pra­co­wał, to poma­gał. Ale chce zostać cho­ler­nym didże­jem i nie potrafi utrzy­mać żad­nej posady, nie potrafi przy­naj­mniej spró­bo­wać…

– Kochana jesteś, że go bro­nisz – odparła Surin­der. – Słu­chaj, chcemy ci pomóc. To zna­czy ja chcę…

– A wasi rodzice?

– W tej kwe­stii Jaz jest nie­ugięty. – Surin­der wzru­szyła ramio­nami. – Przy­kro mi.

– W porządku – bąk­nęła Zoe. – To dla­tego, że nie jestem Hin­du­ską?

Surin­der prych­nęła.

– Dobry Boże, ależ skąd, uwiel­biają Angelę.

Po czym zdała sobie sprawę, że zacho­wała się nie­tak­tow­nie.

– Mój star­szy brat… Słu­chaj, nie­ważne. Pokaż mi, gdzie miesz­kasz.

Gdy tylko zoba­czyła klitkę z łusz­czącą się tapetą i mizer­nym grzej­ni­kiem elek­trycz­nym, natych­miast pod­jęła decy­zję. Znała już kogoś, kto nie paso­wał do wiel­kiego mia­sta. Kto potrze­bo­wał prze­strzeni, aby móc swo­bod­nie oddy­chać.

– Słu­chaj, znasz się na książ­kach?

– Dużo czy­tam – odparła Zoe i pod­nio­sła wzrok. – Jestem gotowa… To zna­czy, potrze­bu­jemy dachu nad głową. Ale jeśli wiesz o jakiejś dobrej posa­dzie… To przy­się­gam, przy­się­gam, że potra­fię ciężko pra­co­wać. Naprawdę.

Surin­der się rozej­rzała. Klitka była paskudna, ale wysprzą­tana do czy­sta. Hari też był czy­sty i zadbany.

– Nie mogę niczego obie­cać, ale zoba­czymy, co uda mi się zała­twić.

Pochy­liła się nad chłop­cem. Hari natych­miast ukrył się za ple­cami Zoe.

– Następ­nym razem, gdy się zoba­czymy, młody czło­wieku – rze­kła Surin­der – mam nadzieję, że będziesz mil­szy dla swo­jej hin­du­skiej ciotki.

Rozdział 8

Nina prze­stała o tym myśleć – wszystko będzie dobrze, wszystko będzie w porządku, coś się wyda­rzy samo z sie­bie. Pojawi się jakieś roz­wią­za­nie, Ain­slee wróci z uczelni albo coś w tym stylu. Nie mogła przy­jąć pod swój dach tej bez­dom­nej dziew­czyny, o któ­rej wspo­mniała Surin­der, to było nie­do­rzeczne. I wtedy poja­wiła się przed nią kobieta, którą widziała chyba raz i drugi gdzieś w mia­steczku. Nie była to jed­nak osoba regu­lar­nie odwie­dza­jąca jej fur­go­netkę.

– Dzień dobry!

Star­sza kobieta wyglą­dała na zde­ner­wo­waną; widać było u niej ten­den­cję do gar­bie­nia się, stała z zało­żo­nymi rękami i dość posępną miną.

– Ano… – odparła. – Czy można tu powie­sić ogło­sze­nie?

– Oczy­wi­ście – poin­for­mo­wała ją Nina. – Jeden funt tygo­dniowo.

– Roz­bój w biały dzień. – Kobieta pocią­gnęła nosem.

– Nikt pani do niczego nie zmu­sza – skwi­to­wała Nina.

Kobieta pode­szła, na­dal zrzę­dząc, i podała Ninie pie­nią­dze. Ogło­sze­nie doty­czyło oferty pracy dla au pair: wie­czory i week­endy, pro­simy o kon­takt z panią Mac­Glone z Rezy­den­cji Pod Bukami. Nina zmarsz­czyła brwi, przy­po­mi­na­jąc sobie o mło­dej Polce. Jesz­cze raz przyj­rzała się ogło­sze­niu.

– Przy­słała panią Surin­der? – spy­tała podejrz­li­wie.

– Co pro­szę? – zdzi­wiła się kobieta.

Nina jesz­cze raz zer­k­nęła na ogło­sze­nie.

– Pani jest… z tej rezy­den­cji?

– Ano.

– Potrze­bu­je­cie…? Dzieci jest troje?

– Ano.

Nina na­dal patrzyła na ogło­sze­nie.

– Praca z zamiesz­ka­niem?

– W domu jest mnó­stwo miej­sca. – Kobieta wzru­szyła ramio­nami.

Nina spo­glą­dała na ogło­sze­nie przez dłuż­szy czas.

– W porządku – rze­kła wresz­cie. – Pro­szę mi dać tę kartkę. Pie­nię­dzy nie trzeba.

Zdzi­wiona kobieta podała jej kawa­łek papieru.

– Czy mogę zapro­po­no­wać pani jakieś książki? – dodała Nina, gdy kobieta odwró­ciła się, aby wyjść z fur­go­netki.

– E, nie. Już i tak mam tego cho­ler­stwa za dużo w domu.

I z tymi sło­wami na ustach kobieta znik­nęła w tłu­mie wędru­ją­cym ulicą wybru­ko­waną sza­rymi kamie­niami.

Rozdział 9

Wie­czór był chłodny. Nina zacią­gnęła zasłony (gdyby zosta­wiła je roz­su­nięte, to pomimo ciem­no­ści Len­nox wyglą­dałby przez okno i zamar­twiał się swoim czar­nym jagnię­ciem). Roz­pa­liła w piecu i przy­go­to­wała zapie­kankę paster­ską, ulu­bione danie Len­noxa, mając nadzieję, że wprawi go w nastrój sprzy­ja­jący roz­mo­wie, a przy­naj­mniej w nastrój sprzy­ja­jący roz­mo­wie nieco bar­dziej niż zazwy­czaj. Sie­dział na kana­pie – przy­nio­sła mu her­batę, a on spoj­rzał na nią badaw­czo.

– A to nie ja powi­nie­nem przy­nieść her­batę tobie? Do czego zmie­rzasz?

– Opo­wiedz mi o tej rezy­den­cji – zaczęła Nina bez zbęd­nych wstę­pów.

– Dla­czego prze­ku­pu­jesz mnie her­batą, żebym ci o niej opo­wie­dział? – zain­te­re­so­wał się dobro­dusz­nie Len­nox. – To her­bat­nik firmy Pen­guin?

– Tak.

– Ile zostało w opa­ko­wa­niu?

– Nie pytaj.

– No cóż… – Len­nox się uśmiech­nął. – Ram­say jest mło­dym wła­ści­cie­lem ziem­skim… ekhm, teraz to już może po pro­stu wła­ści­cie­lem ziem­skim…

– Tyle to już wiem. Powiedz mi, czy zamor­do­wał swoją żonę.

W pół­u­śmie­chu Len­noxa czaił się smu­tek.

– O Boże, a więc dotarła do cie­bie ta histo­ria?

– Męż­czyźni zawsze mor­dują swoje żony – odparła Nina, mosz­cząc się na kana­pie.

– Nie – popra­wił ją ostroż­nie Len­nox. – Męż­czyźni bar­dzo rzadko kogoś mor­dują. – Zasta­no­wił się przez chwilę. – Ale jeśli już, to tak, na ogół swoje żony.

– A więc…

– Pew­nego razu spo­tka­łem Elspeth Urqu­art – rzekł Len­nox. Jego głos zbrz­miał, jakby dobie­gał z oddali. – Była taka piękna, niczym wróżka. Drobna, z burzą zło­tych wło­sów. Zie­lone oczy. Ostro zary­so­wany pod­bró­dek.

– Sukienka z paję­czyn? – uzu­peł­niła Nina. – Co się z nią stało?

Len­nox pokrę­cił głową.

– Była zawsze… taka nie­obecna. Zupeł­nie jakby przed chwilą się obu­dziła i nie rozu­miała, co się stało z jej życiem. Była piękna. Myślę, że to się stało nagle…

– Ale co?

– No cóż, młody Urqu­art, to zna­czy Ram­say, stu­dio­wał na Uni­wer­sy­te­cie Cam­bridge, gdy nie­spo­dzie­wa­nie zmarł jego ojciec. Facet był już sędziwy. Ram­say musiał wró­cić i zająć się domem, który był strasz­nie zanie­dbany… na­dal jest. Minęły może trzy mie­siące i spik­nął się ze Elspeth. Poja­wiły się dzieci, a potem… Elspeth znik­nęła. Myślę, że nie nada­wała się do życia we współ­cze­snym świe­cie. Tak wszy­scy mówili.

– A więc ją zamor­do­wał?

Len­nox par­sk­nął śmie­chem i uniósł dłoń.

– Słu­chaj, ja wiem… Ludzie nie potra­fią sobie tego poukła­dać, myślą, że ten czy tam­ten nie może być agre­sywny. „To był taki dobry mąż i ojciec”, i takie tam. Ale ja znam Ram­saya od dzie­ciaka, razem cho­dzi­li­śmy do szkoły. On się ni­gdy nie zło­ścił, ni­gdy nie żywił do nikogo urazy. Powiesz mi pew­nie, że wszystko jest moż­liwe. A nie sądzisz, że gliny już dawno sie­dzia­łyby mu na ogo­nie? Prze­szu­ka­nia, pozwy, pla­katy wie­szane na latar­niach, wezwa­nia, koszulki, itepe, itede? Bo znik­nęła piękna, młoda kobieta będąca matką trojga dzieci?

– Pani Mur­ray uważa, że sprawę wyci­szono.

– Pani Mur­ray uważa, że za zama­chy ter­ro­ry­styczne na World Trade Cen­ter i Pen­ta­gon odpo­wia­dają rep­ti­lia­nie.

– No tak – przy­znała Nina. – A ty co myślisz?

– Myślę, że nie potra­fiła sobie z tym wszyst­kim pora­dzić. Dzieci poja­wiły się jedno po dru­gim. Coś takiego źle wpływa na kobietę. Myślę, że albo wyje­chała gdzieś daleko, tam, gdzie była w sta­nie ogar­nąć swoje życie… albo popeł­niła samo­bój­stwo.

– No dobrze, a dla­czego my nic o tym nie wiemy?

– Bo to nie nasz inte­res – odparł Len­nox. – Wszystko jedno, co się wyda­rzyło, to była olbrzy­mia tra­ge­dia dla tego faceta. Serce mu pękło. Pew­nie ni­gdy go nie widzia­łaś…

– Widzia­łam. Zaj­rzał do księ­garni, szu­kał Spa­ceru po dachach. Wielki chłop. Pasuje do ryso­pisu mor­dercy żony.

– Hmm… No cóż, śmiem wąt­pić. Gliny nie są głu­pie. To po pro­stu bar­dzo smutna histo­ria. Zazwy­czaj odcho­dzą ojco­wie. Ale cza­sem odcho­dzą matki. Smutne rze­czy wyda­rzają się w życiu wielu z nas. Ludzie wstają codzien­nie z łóżka z uśmie­chem na ustach, pomimo doświad­czeń, któ­rych ani ty, ani ja nie jeste­śmy w sta­nie sobie nawet wyobra­zić.

Nina zasta­no­wiła się nad tym przez chwilę i kiw­nęła głową.

Len­nox przy­cią­gnął ją do sie­bie i otu­lił ich oboje mięk­kim ple­dem w szkocką kratę, prze­wie­szo­nym przez opar­cie sta­rej kanapy.

– Nie chcę, żeby przy­da­rzyło nam się coś złego.

– To nie­moż­liwe – odparła Nina, wtu­la­jąc się w niego mocno.

Len­nox oparł swoją wielką głowę na jej ramie­niu.

– Masz rację – mruk­nął.

Sie­dzieli tak oboje objęci, blask ognia migo­tał na ścia­nach pokoju, a Pie­truszka zaskom­lał cichutko przez sen i odwró­cił się na drugi bok.

Rozdział 10

Ciąża Niny nie prze­bie­gała tak, jak wyobra­żała to sobie sama zain­te­re­so­wana, gdy zoba­czyła dwie kre­ski na teście. Nina nie­ustan­nie wymio­to­wała, zapo­mi­nała o róż­nych rze­czach, spała do późna, zale­wała się łzami, bie­gała tu i tam, wszystko porząd­ku­jąc, a potem znów tonęła we łzach.

Była wykoń­czona. Nie spo­dzie­wała się tego. Zupeł­nie jakby dziecko poże­rało ją od wewnątrz. Jasne, cie­szyła się, prze­peł­niało ją uczu­cie miło­ści, ale czuła się także udrę­czona mdło­ściami, refluk­sem i koniecz­no­ścią bie­ga­nia co pięć minut do toa­lety. Pod­no­sze­nie cięż­kich kar­to­nów z książ­kami zaczy­nało być pro­ble­mem, choć Len­nox sta­rał się ją w tym wyrę­czać. I oczy­wi­ście nie­ustan­nie wisiało nad nią widmo awa­rii fur­go­netki. Zmu­siła się już wcze­śniej do lek­tury porad­ni­ków naprawy aut, poiry­to­wana, lecz świa­doma bogac­twa zawar­tej w nich wie­dzy, tak więc wie­działa, jak zmie­nić koło, spraw­dzić poziom oleju i tym podobne – jed­nak zupeł­nie osobną kwe­stią było, czy będzie w sta­nie zro­bić to teraz, gdy jej piersi już prze­stały się mie­ścić we wszyst­kich bluz­kach, któ­rymi dys­po­no­wała, a brzuch wła­śnie zamie­rzał pójść w ich ślady.

Spoj­rzała ponow­nie na CV przy­słane przez tę dziew­czynę z Lon­dynu. Świetne refe­ren­cje, ale nie dla księ­garki, tylko dla przed­szko­lanki. Z dru­giej strony spra­wiała wra­że­nie uczci­wej, pra­co­wi­tej…

Nina wes­tchnęła. Tego poranka na dwo­rze pano­wała oso­bliwa cisza, cho­ciaż gęsta mgła unio­sła się już znad jeziora. Powie­trze było rześ­kie i przy­jemne Tak wła­śnie jest na pół­nocy Szko­cji, uświa­do­miła sobie. Przez jakiś czas pogoda jest paskudna, więc przy­zwy­cza­jasz się do tego, że trzeba sie­dzieć w domu, a potem nagle – dwa lub nawet trzy razy w tygo­dniu – poja­wia się słońce, osu­sza­jąc poranną rosę i wyska­ku­jąc zza sinych gór na hory­zon­cie wyłącz­nie po to, aby cię zdez­o­rien­to­wać i zachwy­cić, a ty wtedy prze­ba­czasz Szko­cji wszyst­kie desz­czowe poranki i mroczne wie­czory, bo tak nie­opi­sa­nie wspa­niałe jest to, jak dosko­nale może wyglą­dać ide­alny dzień.

Może po pro­stu nikt nie ma ochoty zaglą­dać do księ­garni, gdy wzywa go rower, a naj­więk­szych śmiał­ków (dys­po­nu­ją­cych nie­prze­ma­kal­nymi kocami) kuszą nawet pik­niki, o ile uda się zna­leźć zaciszne miej­sce roz­świe­tlone słoń­cem, ale ukryte przed pory­wami wia­tru, pomy­ślała Nina.

Roz­ma­wiała z kobietą z Rezy­den­cji pod Bukami. Napo­mknęła, że być może zna­la­zła kan­dy­datkę do pracy, a kobieta spy­tała, czy ona jest kry­mi­na­listką. Nina zaprze­czyła, kobieta odparła, że szkoda, Nina zain­te­re­so­wała się, czy taka osoba nie musi przy­pad­kiem opie­ko­wać się dziećmi miesz­ka­ją­cymi w rezy­den­cji, a kobieta poin­for­mo­wała ją, że naj­le­piej by było nie.

Nina się­gnęła po tele­fon.

Rozdział 11

Surin­der lubiła myśleć o sobie jak o baj­ko­wej matce chrzest­nej, roz­wią­zu­ją­cej wszyst­kie pro­blemy – jak o wspa­nia­łym, świet­nie zor­ga­ni­zo­wa­nym aniele.

Pozo­stali mieli jed­nak inny pogląd na tę sprawę. Mieli wra­że­nie, że godzą się na moż­li­wie jak naj­lep­sze wyj­ście z bar­dzo złej sytu­acji.

Zaczęło się od tego, że Zoe wpa­dła w tara­paty, ner­wowo roz­ma­wia­jąc przez tele­fon z Niną i jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc pil­no­wać Hariego bawią­cego się table­tem. Nina spy­tała ją, co ostat­nio czy­tała, a wtedy Zoe poczuła, jak w jed­nej sekun­dzie wszystko wyle­ciało jej z głowy.

Jedyne, co sobie przy­po­mniała, to Wesoły listo­nosz, uwiel­biana przez Hariego bajeczka, na któ­rej wypo­ży­cze­nie nale­gał za każ­dym razem, gdy szli do biblio­teki. To, że Nina była wielką fanką opo­wiastki o weso­łym listo­no­szu i sprze­dała setki tych ksią­że­czek, ozna­czało, że kan­dy­datka udzie­li­łaby dobrej odpo­wie­dzi, tym­cza­sem Zoe zacięła się, roz­pacz­li­wie poszu­ku­jąc w pamięci innego tytułu i w końcu wspo­mniała o try­lo­gii soft porno, popu­lar­nej kilka lat wcze­śniej. Wydało jej się, że nie­mal sły­szy, jak poten­cjalna nowa sze­fowa uśmie­cha się sztywno po dru­giej stro­nie słu­chawki.

Pod­czas dru­giej roz­mowy nie­mal w ogóle nie dano jej dojść do głosu. Jak się oka­zało, pani Mac­Glone była gospo­sią w rezy­den­cji, w któ­rej Zoe miała zamiesz­kać, i traj­ko­tała przez tele­fon jak auto­mat. Spę­dzała na miej­scu cały dzień, a poran­kami i wie­czo­rami miała zająć się Zoe, otrzy­mu­jąc w zamian wikt, opie­ru­nek i nie­wiel­kie wyna­gro­dze­nie. Zapew­niano posiłki, jed­nak pani Mac­Glone oświad­czyła wyzy­wa­jąco, że „żywią się pro­sto”. Gospo­dyni zaj­mo­wała się także sprzą­ta­niem i pra­niem, jak zazna­czyła, z wyłą­cze­niem pokoju i ubrań Zoe, przy czym oznaj­miła, że będzie jej potrzebne wszel­kie moż­liwe wspar­cie.

– Czy mogłaby pani opo­wie­dzieć mi krótko o rodzi­nie wła­ści­ciela domu? – spy­tała Zoe. Pyta­nie wydało jej się cał­ko­wi­cie nie­szko­dliwe.

Dłu­gie mil­cze­nie roz­mów­czyni uświa­do­miło jej jed­nak, że być może jest ina­czej.

– No cóż, wła­ści­ciel ma na imię Ram­say – odparła pani Mac­Glone z sil­nym szkoc­kim akcen­tem. – Dużo pra­cuje. Lepiej mu nie prze­szka­dzać.

– W porządku – zgo­dziła się Zoe. – A jego żona?

– To ci nie powie­dzieli? – zagde­rała pani Mac­Glone. – Ach, ci Anglicy. Nie mają o niczym poję­cia.

Zoe zamru­gała, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co, u licha, gospo­sia ma na myśli.

– Ode­szła od nich. Dwa lata temu. To dla­tego cię potrze­bu­jemy. Ale lepiej o tym nie wspo­mi­nać, to ich dener­wuje.

– O mój Boże. Dla­czego…?

– Tak jak powie­dzia­łam, lepiej o tym nie wspo­mi­nać. Ani dzie­ciom, ani sze­fowi, szef też nie lubi o tym roz­ma­wiać.

– W porządku, rozu­miem – zełgała Zoe, która w zasa­dzie niczego nie rozu­miała. – A dzieci?

– Shac­kle­ton ma dwa­na­ście lat, Mary dzie­więć, Patrick pięć.

– Świet­nie! – Zoe zachwy­ciła się wizją przy­ja­ciela dla Hariego. – Mój synek ma cztery lata.

– Tak, no cóż. Patrick nie jest stan­dar­do­wym pię­cio­lat­kiem.

– Hari nie jest stan­dar­do­wym czte­ro­lat­kiem – mruk­nęła Zoe cicho, na wypa­dek gdyby Hari przy­słu­chi­wał się roz­mo­wie.

Pani Mac­Glone pocią­gnęła nosem, jakby chciała powie­dzieć, że to się jesz­cze zoba­czy.

– No dobrze – poin­for­mo­wała. – Umowa na okres próbny, sześć tygo­dni.

– A… A pan Ram­say nie chce ze mną poroz­ma­wiać? – spy­tała zasko­czona Zoe.

Pani Mac­Glone wes­tchnęła ciężko.

– On mi ufa.

– Oczy­wi­ście – odparła pospiesz­nie Zoe. – Oczy­wi­ście.

I tak klamka zapa­dła.

Zoe być może nie­na­wi­dziła czło­wieka wynaj­mu­ją­cego jej miesz­ka­nie, który od pew­nego czasu zło­wróżb­nie napo­my­kał o wyż­szym czyn­szu. Gdy jed­nak przy­szła pora wypro­wadzki, poczuła wobec niego pewną wdzięcz­ność – facet obrzu­cił spoj­rze­niem paskudną klitkę, prze­lot­nie przyj­rzał się nie­ustan­nie rosną­cej mokrej pla­mie na sufi­cie, a potem, ku bez­brzeż­nemu zdu­mie­niu Zoe, zwró­cił jej całą kau­cję w gotówce. Przez chwilę miała ochotę go uca­ło­wać.

Wszystko poto­czyło się tak szybko. Surin­der po pro­stu miała… po pro­stu miała w sobie to coś. Odsu­nęła na bok wszel­kie pro­te­sty i tro­ski Zoe za pomocą nie­pod­wa­żal­nie logicz­nego stwier­dze­nia, że dziew­czyna nie może dłu­żej pozo­stać w dotych­cza­so­wym miesz­ka­niu, że czeka na nią pokój w dużym domu, opieka nad dziećmi i praca w księ­garni – tu tro­chę, tam tro­chę, przez więk­szość czasu będzie mieć wolne – a poza tym w Szko­cji są dar­mowe przed­szkola. Z czym tu się spie­rać?

Zresztą, co Zoe miała jesz­cze do wyboru? Jaz już się zdą­żył zmyć – wedle infor­ma­cji z jego Insta­grama prze­by­wał obec­nie na Ibi­zie, „orga­ni­zu­jąc sobie fuchy” (Zoe nie miała poję­cia, czy płatne, ale podej­rze­wała, że raczej nie) i cyka­jąc sobie fotki na tle wscho­dów i zacho­dów słońca, ustro­jony w roz­ma­ite nie­do­rzeczne nakry­cia głowy, oto­czony mło­dymi kobie­tami.

Pie­nię­dzy z odzy­ska­nej kau­cji wystar­czyło na bilety do Szko­cji – sie­dem­na­sto­go­dzinny mara­ton auto­bu­sem, o któ­rym wolała nie myśleć – i na nową kur­teczkę dla Hariego. Co wię­cej, o rado­ści, w super­mar­ke­to­wym dziale z ubra­niami była wyprze­daż, więc Zoe kupiła także kilka cie­płych bluz oraz tanią pod­róbkę kurtki pucho­wej. Wszy­scy mówili tylko o tym, jak zimno bywa w Szko­cji. Ziąb i potwór z Loch Ness – oto, co ich cze­kało. Za każ­dym razem, gdy ktoś wspo­mi­nał o potwo­rze, Hari sze­roko otwie­rał oczy i cho­wał się za futo­nem, więc mówiła ludziom, żeby prze­stali o tym gadać, ale to nikogo nie powstrzy­mało. Poza tym nie chciała, żeby kto­kol­wiek wie­dział, że wyjeż­dża, na wypa­dek gdyby ponio­sła porażkę i musiała wró­cić po sze­ściu tygo­dniach. Ale nie mogła tak myśleć.

Pora­dzi sobie. Zasko­czy wszyst­kich. Zaosz­czę­dzi zaro­bione pie­nią­dze i sta­nie znów na nogi, sko­czy na głę­boką wodę. A te biedne, pozba­wione matki malu­chy! Na pewno się ucie­szą z jej obec­no­ści. Oczy­wi­ście nie zastąpi im matki, ale sprawi, że sporo w ich życiu zmieni się na lep­sze. Wszystko pój­dzie jak z płatka. Po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu Zoe czuła przy­pływ opty­mi­zmu i pozwa­lała sza­leć wyobraźni.

Nie mogła jed­nak zaak­cep­to­wać ulgi w gło­sie Jaza, gdy do niego dotarło, że Surin­der zna­la­zła roz­wią­za­nie pro­blemu. Zoe zdała sobie sprawę, że gdzieś z tyłu jej głowy, tak głę­boko, że nie była w sta­nie się do tego przy­znać, kryła się odro­bina, dosłow­nie krztyna nadziei, że Jaz powie: „Hej, myśla­łem nad tym, zre­zy­gnuję z bycia didże­jem, znajdę odpo­wied­nią robotę, ustat­kuję się, będę dobrym mężem i ojcem i może znaj­dziemy jakieś fajne miej­sce, gdzie zamiesz­kamy razem? Zmie­ni­łem się”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Oczy­wi­ście z wyjąt­kiem tej, na którą wła­śnie spo­glą­dasz. Wyślę do cie­bie e-mail z pyta­niem, czy jest już prze­czy­tana do końca, i może nawet zro­bię ci z niej szybką kart­kówkę. [wróć]

Nie­ist­nie­jąca powieść wymy­ślona przez Autorkę (przyp. tłum.). [wróć]

Robert Burns – naro­dowy poeta i wieszcz Szko­tów. [wróć]