Pół roku na Saturnie - Małgorzata Sidz - ebook + audiobook + książka

Pół roku na Saturnie ebook i audiobook

Sidz Małgorzata

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Życie to sposób na odwrócenie uwagi od śmierci.

Seul, Korea Południowa, rozpędzony XXI wiek. Masz czas, masz pieniądze, masz nieskończone możliwości wielkiego miasta. Co robisz? Czy jesteś milenialsem czy nie, pewnie najpierw włączasz YouTube.

Bohaterka dostaje od losu (i leniwego wykładowcy uniwersyteckiego) pół roku na to, żeby odnaleźć siebie. Nowe pomysły na życie odbijają się w tutorialach, piosenkach k-pop i filmach Quentina Tarantino. Sens życia kryje się na Wikipedii, miłość na Tinderze, a odpowiedzi na pytania o Wszechświat - w ciemnych zakamarkach Google’a i przepowiedniach wróżbity.

Ta książka nie opisuje - ona wciąga w sam środek chaosu i zagubienia płynnej nowoczesności. Zabiera w maniakalną podróż, nie pozwala zostać w tyle. Śmieszy i przeraża jednocześnie, zadaje pytania, a wiele z nich to te "najważniejsze".

Małgorzata Sidz (ur. 1990), japonistka, magister studiów o Azji Wschodniej, filmoznawczyni. Milenials. Komunikuje się w dziesięciu językach obcych. Autorka reportażu "Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii" (2020), swoje teksty publikowała między innymi w "Gazecie Wyborczej", "Holistic News", "Piśmie", "Rzeczpospolitej" oraz na portalu Wirtualna Polska. Mieszkała w Finlandii, Szwecji, Danii, Korei Południowej i Japonii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 9 min

Lektor: Agnieszka Żulewska

Oceny
3,5 (35 ocen)
9
10
9
3
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Janicka_Marta

Nie polecam

Nie polecam. Książka o niczym. Równie dobrze można przeczytać parę pierwszych stron i parę ostatnich, żeby dowiedzieć się, że dziewczyna otrzymuje 6 miesięcy wolnego na uczelni i chce je spędzić na "poszukiwaniu siebie ", po czym po 250 stronach lektury książka kończy się wnioskiem, że już siebie nie poszukuje, bo to jednak nie ma sensu. A cały środek powieści to jejpseudofilozoficzne rozważania od kapitalizmu po ruchy Saturna. Nic się w tej książce nie dzieje - dziewczyna spotyka się z przyjaciółmi, je japońskie dania, puszcza piosenki z Youtube'a i dywaguje. Szkoda czasu.
30
Mozaik

Całkiem niezła

Co byście zrobili, gdybyście dostali kilka miesięcy wolnego, bez martwienia się o pieniądze czy obowiązki studenckie lub zawodowe? W takiej sytuacji znalazła się główna bohaterka i zarazem narratorka powieści „Pół roku na Saturnie” Małgorzaty Sidz. Do tej pory wiecznie zabiegana i z masą pracy, przez najbliższe pół roku „nic nie musi”, może robić, co tylko zapragnie… Problem jednak w tym, że nie ma pojęcia, jak najlepiej wykorzystać ten wolny czas. Może poświęcić go na ćwiczenia i zdrową dietę? Odkryć sens życia za sprawą astronomii, astrologii lub innej dziedziny? Znaleźć miłość życia? Zostać gwiazdą muzyki pop lub pisarką? Nadrobić popkulturowe zaległości? Powinna oddać się błogiej prokrastynacji? A może stać się wyjątkowo produktywna? Czy istnieje jeden słuszny sposób wykorzystania tego przymusowego wolnego? Poszukiwanie siebie, zwykle rozłożone na wiele lat życia, bohaterka próbuje skrócić do tych zaledwie kilku miesięcy. Postawiona przed ogromem możliwości i oszołomiona ilością op...
00

Popularność




 

 

Copyright © Małgorzata Sidz, 2021

 

Projekt okładki

Michał Poniedzielski

 

Zdjęcie na okładce

© Malte Mueller/Gettyimages.com

 

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

 

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

 

Korekta

Małgorzata Denys

 

ISBN 978-83-8234-877-4

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dla Syna

 

 

Ruchy na moim ciele są długie, szybkie i mocne, jakby jej rękawica była papierem ściernym, a moje grube, europejskie ciało – podłogą do zdarcia. Bez litości zeskrobuje martwy naskórek. Po każdym fragmencie skóry przejeżdża dokładnie pięć razy, jakby robiła tatuaż. Opadam bezwładnie i pozwalam jej machać moimi kończynami. Uwolniony tłuszcz kołysze się w lewo i w prawo. Czuję się jak osiemdziesięcioletnia kuracjuszka sanatorium z niedowładem mięśni.

Masażystka ma silne mięśnie ukryte pod ciemną pomarszczoną skórą. Jej ręce są pokryte pieprzykami i plamami wątrobowymi, a krótkie czarne włosy utrwalone w loki w stylu bohaterek seriali z lat osiemdziesiątych. Ciężkie powieki – albo wieczny uśmiech – zamykają jej oczy. Pachnie przyjemnie, znaną mieszanką maści tygrysiej i smażonej wieprzowiny. Mówi do mnie powoli, każde zdanie powtarza, aż zrozumiem. „Amerika, Amerika!”. „Jurop”, odpowiadam. „Lubisz ryż? Możesz jeść kimchi?”

Ma na sobie wypłowiałą zieloną koszulkę i szorty, taki sam zestaw, jaki noszą klientki – dla niej zbyt długie, dla mnie przykrótkie. Osiemdziesięcioletnie mięśnie ledwo radzą sobie z moim dwudziestosześcioletnim europejskim brudem. Kiedy mija godzina, starsza pani uśmiecha się do mnie po matczynemu, trochę przepraszająco. Obiecuje, że następnym razem postara się bardziej i może uda się jej usunąć cały mój brud. „Czyste ciało, czysty umysł”, pokazuje na migi.

Gdy wstaję i dziękuję, nie jestem już jedyną białą osobą w jimjilbangu. Jestem jedyną czerwoną.

Jimjilbang, czyli łaźnia publiczna. Ma wysoki sufit i pokryta jest jasnoszarą glazurą. W części kobiecej rozciągają się cztery duże baseny wyłożone ciemnozielonymi kafelkami – jeden z zimną wodą, trzy z ciepłą. Do największego, z temperaturą czterdziestu dwóch stopni, woda wlewa się z wielkiego marmurowego penisa. Wchodzę ostrożnie, związując wysoko włosy, gotowa na to, że podrażniona skóra zakrzyczy z bólu.

– Jesteś taka piękna! – zagadują mnie po angielsku dwie Kenijki w kolorowych turbanach na głowach. Siedzą naprzeciwko, obfite i kobiece. Chcą dotknąć moich włosów. Zgadzam się, przyzwyczajona do nieznajomych rąk badających moje obce ciało. Pochylam się, kiedy wyciągają dłonie do moich włosów. Spod turbanów wymykają się kosmyki, grube i kręcone. Moje są cienkie i kruche. Odkąd patrzę na świat koreańskimi oczami, mnie samej też przypominają owies.

Wokół nas grubymi szczotkami szorują wiotkie ciała Koreanki. Są małe i kruche jak dziewczynki. Przy nich my wydajemy się dojrzałe i ciężkie. W seulskim jimjilbangu jesteśmy sobie bliskie, na europejskiej ulicy byłybyśmy obce. Rozmawiamy o tym, co codzienne, i o tym, co intymne, jak stare znajome.

Kiedy rozmowa przestaje się kleić, zamykam oczy, skupiam się na oddechu i na ciepłej wodzie, która mnie obejmuje. Kiedy je otwieram, kobiet już nie ma.

Wychodzę z damskiej części łaźni. Zakładam wypłowiałą zieloną koszulkę, na włosy zarzucam ręcznik. Bose stopy stawiam na miękkim dywanie rozłożonym na schodach. Wchodzę do barku piętro wyżej i zamawiam zupę kolagenową. Jest biała, mętna i tłusta. Dostaję do niej kiszoną rzodkiewkę i kimchi. Probiotyki. Smakują pikantnie i niczym. Jakby tutejsza kucharka znała tylko jeden smak – ostry. Siedzę w ciszy, nie mam smartfona. Wypijam zupę, wypluwając tłuste kawałki mięsa.

Wchodzę wyżej o jeszcze jedno piętro. Mijam saunę, drugą, trzecią. Mijam chłodny pokój, który prawie zawsze jest pusty. Powinnam tam wejść. Na krążenie. Na elastyczność skóry. Pozwalam sobie go minąć w nagrodę za wypicie kolagenowej zupy. Otwieram przezroczyste drzwi na końcu korytarza. Uderza we mnie ciepło. Czuję zapach starego drewna i maści tygrysiej. Jest cicho. Na podłodze leży sześć osób. Dwie starsze kobiety jedzą gotowane jajka, reszta śpi. Cicho, ciepło i przyjemnie. Znajduję swój kawałek podłogi w rogu.

Nie mogłabym się czuć bardziej obco niż tu, w koreańskiej łaźni publicznej, w wypłowiałej piżamce, która pamięta lata siedemdziesiąte. Zamykam oczy i przykładam twarz do ciepłej podłogi.

– Guudo naity! – mówi do mnie jakaś starsza kobieta.

Uśmiecham się, ale nie otwieram oczu.

Zasypiam spokojnie.

Wszystko zaczęło się dwa tygodnie wcześniej, kiedy siedziałam w ciasnym lokalu Pizza School. Dwa plastikowe stoliki zachęcały do zabierania pizzy na wynos, ale my jadłyśmy na miejscu. Hulya elegancko odkrajała kawałek pizzy z niedogotowanymi ziemniakami i śmietaną. Tęskni za niemiecką kuchnią. Ja odrywałam wypełnione kremowym serkiem brzegi pizzy z krewetkami w słodkim, miodowym sosie. To chyba przesada, zawahałam się nad sosem żurawinowym.

– Musisz znaleźć sobie coś do roboty. Może drugi kurs koreańskiego? Jest taka tania szkoła niedaleko. Albo na jogę się zapisz.

– Nie, nie. Zupełnie nie rozumiesz. On powiedział, że nic nie muszę, da mi piątkę. Bo nie chce mu się robić indywidualnego kursu dla mnie. Za dwa tygodnie jestem wolna. Nic nie muszę. Rozumiesz?

– Albo może skup się na swoich badaniach. Jakoś je rozwiń. Zrób pięćdziesiąt wywiadów, a nie dziesięć.

Hulya jest moją najlepszą przyjaciółką na ten rok. Sama farbuje włosy i brwi na blond, ma duże usta i wielkie brązowe oczy. Jest wystarczająco drobna, żeby zmieścić się w najmodniejsze ciuchy ze stacji Gangnam, więc zawsze wygląda na słodką i miękką w koreański sposób. I nie rozumie konceptu „nicniemuszenia”.

W tamtym momencie ja też jeszcze go nie rozumiałam. Obie mamy po dwadzieścia sześć lat i całe życie studiujemy. Hulya prawo międzynarodowe, ja socjologię. Ona szykuje się do doktoratu w Korei, a ja skłamałam w aplikacji, żeby przyjechać tu na roczny grant naukowy. Obie mamy w perspektywie długie i nudne prace do napisania. I tydzień temu obie jeszcze nie wiedziałyśmy, jak to jest, kiedy nie wisi nad nami żaden projekt.

Ktoś wszedł do pizzerii, wpuszczając chłodne powietrze. Na zewnątrz wiał lekki wiatr, wiewiórki zmieniły już kolor na czarny, liście – na rudy i złoty. A Koreanki założyły długie, oversize’owe swetry. Zaczynała się złota koreańska jesień.

– Mogę wykorzystać ten czas na to, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie. Taki wyjazd do Indii na „poszukiwania siebie” bez wyjazdu do Indii.

– Z wyjazdem do Korei. Myślałam, że chcesz być dziennikarką. Masz tu serek. – Hulya pokazała palcem na swoją brodę.

– Dzięki. – Wytarłam się chusteczką. – Nie no, w Korei jestem już od pół roku, ale dopiero teraz rozumiem po co! Nie dla jakichś badań, nie dla jakiejś pracy magisterskiej czy żeby się uczyć koreańskiego. Chociaż to w sumie też. Ale nie głównie. Muszę wreszcie odkryć siebie!

Hulya zagryzała pizzę kawałkami kiszonej rzepy.

– No, może przyda ci się taki czas wolny. Pół roku robienia niczego – rozmarzyła się. – Nie wiem, co bym zrobiła z takim czasem. Mam parę seriali do nadrobienia. Widziałaś Stranger Things? Podobno świetne.

– Nie jeszcze, ale dodałam do listy. Wiesz, tu nie chodzi o taki wypoczynek. Chcę zrobić coś kreatywnego, jakoś wykorzystać ten czas.

– Masz pół roku, zdążysz obejrzeć Stranger Things. Możemy razem oglądać filmy, tylko nie wiem, czy się dogadamy jakie. Następnym razem chodźmy na chimaek, nie powinnam jeść tyle tłustego.

Hulya ma dziwny sposób rozróżniania jedzenia zdrowego od niezdrowego. Niezdrowe są chińskie pierogi i pizza, a zdrowy chimaek – kurczak smażony na głębokim oleju, bo „to przecież samo mięso”.

W drodze do akademika zaszłyśmy do sklepu z kosmetykami. Pod Seulem, gdzie mieszkamy, jest ich więcej niż spożywczaków. Szczególnie Innisfree, którego sklepy na wszelki wypadek stoją po obu stronach naszej małej uliczki.

– Wydaje mi się, że nasze pokolenie tak ma – ciągnęłam, wybierając kolor lakieru do paznokci. – Że jest tyle opcji. A w końcu i tak możesz przeżyć tylko jedno życie. Albo będziesz mieć dzieci, albo nie. Nie ma trzeciej opcji. Albo wyjedziesz, albo zostaniesz. Albo wyjdziesz za mąż, albo będziesz singlem. I możesz zamieszkać na zawsze tylko w jednym kraju. Masz tylko jeden wybór.

– Nie wiem, czy całe pokolenie, ja tak nie mam. Na szczęście. – Hulya próbowała na ręce kolorowe kredki do oczu. – Wiem dokładnie, czego chcę. Chcę wyjść za mąż, za Koreańczyka. I chcę dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę.

– Ale to też ma swoje wady. Wiesz, mieć taki konkretny plan. Co, jeżeli ten scenariusz się nie spełni? Co wtedy? Będziesz musiała od zera wymyślać siebie na nowo. A jak urodzisz dwóch synów?

Kosmetyki są tanie, więc często po lunchu kupujemy sobie coś małego. Hulya lubi mocne kolory, ja próbuję być naturalna. Połączyła nas miłość do maseczek nawilżających do twarzy.

– A ja właśnie czuję, że jestem w takim momencie – ciągnęłam, próbując wybrać między koncentratem ze śluzu ślimaka i ptasim gniazdem. – Jakbym zaczynała od zera i musiała wymyślić siebie całkowicie na nowo. Kim chcę być. Chociaż nigdy wcześniej nie miałam takiego planu.

– To dobrze ci zrobi to pół roku. Odpoczniesz, coś sobie poukładasz. – Hulya dała znak, że idziemy do kasy. – Jeszcze bym zaszła do piekarni po jakąś słodką bułkę.

– To ja wezmę sobie rybki z fasolowym nadzieniem i poczekam na zewnątrz. Poukładam sobie przede wszystkim, ale może też odpocznę. Chociaż nie wiem, czym w końcu się zajmę. Może w ogóle nie wypocznę, tylko będę biegać, uprawiać jakieś sporty.

– Dobry pomysł. Już trzy kilo utyłam w Korei. Nigdzie nie ma warzyw, owoce drogie, tylko na gruszki nas stać. A ile można jeść gruszki. Ale nie wiem, czy bieganie to dobry sposób, bo wtedy tracisz mięśnie razem z tłuszczem. – Hulya podziękowała ekspedientce po koreańsku i odkłoniła się. Wrzuciła mi do torebki próbki, których nie potrzebowała.

– Ale ja mam na myśli sprint, a nie jogging. Żadne cardio. Widziałaś zdjęcia sprinterów i maratonistów, jak się różnią? Jest takie zdjęcie w internecie. Szok! – Przejrzałam próbki i oddałam Hulyi tę z kremem dla cery mieszanej. – Zresztą, nie ma co planować. Zobaczymy, co się wydarzy. Za dwa tygodnie pierwszy dzień, który spędzę tak, jak będę chciała. Obudzę się i zobaczę, na co będę mieć ochotę.

– Maratoniarzy. Brzmi super. – Hulya otworzyła drzwi piekarni i zatrzymała się na chwilę. – A wieczorem możemy pójść na chimaek. Mam dość fast foodów.

Dokładnie pamiętam moment, w którym zrozumiałam, że odkryłam już wszystko, co jest do odkrycia. Że oto zgłębiłam tajemnicę życia – jemy, śpimy, rozmnażamy się, umieramy. A wszystko inne to tylko próby znalezienia sobie czegoś do roboty.

Więc najwyższa pora znaleźć sobie coś do roboty.

Otwieram oczy. W sali nie ma zegara, ale nie mogłam spać długo, bo kobiety od jajek wciąż tu są. Macham do nich i stukam palcem o wierzch nadgarstka. Starsza uśmiecha się i wyciąga wyprostowaną dłoń, chowając kciuk. Czwarta. Tydzień temu o tej porze kończyłam zajęcia z koreańskiego. Teraz jestem wolna. Nic nie muszę. Wszystko mogę.

Przez chwilę czuję ciepło i wdzięczność. Mało kto znajduje się w tak komfortowej sytuacji jak ja. Opłacony akademik, tania stołówka pod drzwiami, co miesiąc tysiąc euro na koncie. A w wypadku wypadków – szybki telefon do rodziców. Dodając do tego moje prymitywne nawyki żywieniowe (owsianka na śniadanie, dwa jajka na twardo na kolację, kawałek ryby pomiędzy), mogę przez pół roku nie zajmować się niczym i nie grozi mi bankructwo. Mam tyle czasu, z którym mogę zrobić, co tylko zechcę.

Co za odpowiedzialność.

Na razie jestem tu, w jimjilbangu – koreańskiej łaźni publicznej. Żeby odpocząć. Po dwudziestu sześciu latach czytania encyklopedii dla przyjemności i wolontariatów w weekendy wreszcie robię coś dla siebie.

Już wcześniej byłam blisko zmiany swojego życia. Nową osobą stałam się na chwilę, kiedy w gimnazjum Ola, moja koleżanka z ławki, zabrała mnie do solarium.

– Jesteś blada. Chłopaki tego nie lubią.

Nie zależało mi na chłopakach, ale zależało mi na jej przyjaźni. Wyobrażałam sobie, że jak w filmach będziemy leżeć w sąsiednich kabinach i rozmawiać o ciuchach, torebkach i wszystkich tych dorosłych rzeczach, na które nie było nas jeszcze stać, ale bardzo chciałyśmy je mieć.

Na miejscu okazało się, że kabiny są pojedyncze. Zdjęłam ubranie, nałożyłam okularki i przerażona położyłam się w neonowej, świecącej trumnie. Leżałam tam chwilę, w zimnie, aż zrozumiałam, że muszę nacisnąć guzik startu. Wtedy lampy rozświetliły się jeszcze mocniej, a maszyna zaczęła buczeć. Moją twarz zaatakował mocny strumień wiatraka, a z głośników dobiegła nędzna, popowa muzyka. Koszmar. I tego koszmaru dziesięć minut.

Pierwszy raz byłam w takiej sytuacji. Ja, która nawet na dwa przystanki tramwajowe wyciągałam z torby podręcznik do hiszpańskiego. Która w trakcie imprezy zamykałam się w toalecie, żeby odpocząć od odmóżdżających small talków i poczytać książkę. Która wreszcie za najlepszą zabawę uważałam rozwiązywanie zadań z olimpiady lingwistyki rekreacyjnej.

Właśnie ta ja była zamknięta w trumnie. Na dziesięć minut, bez żadnych bodźców.

Moje serce zaczęło bić mocniej. Mózg pozbawiony pożywki intelektualnej wpadł w panikę. Jeszcze dziewięć i pół minuty. Może powinnam sięgnąć po gazetę, którą mam w torbie. Ale nie przeczytam jej przez te okularki. Albo chociaż pograć w węża na komórce. Tylko czy to promieniowanie jej nie uszkodzi. Co mogę zrobić teraz, kiedy nic nie mogę zrobić?

Przypomniałam sobie wszystkie szkolne obowiązki. Klasówkę z polskiego, która czekała mnie za dwa tygodnie. Na to umiem wszystko. Kartkówka z geo. Banał. I wypracowanie na wiedzę o filmie. Niech będzie wiedza o filmie. Tak, mogę przecież opracować listę zagadnień, które poruszę. Albo zrobić mały konspekt. Mam na to osiem minut i pięćdziesiąt sekund. Powinno być akurat.

Ale nie było. W dwie minuty wymyśliłam konspekt i zapamiętałam go za pomocą prostej rymowanki. W-prowadzenie, P-rezentacja idei, I-nterpretacja metafor, Z-naczenie zakończenia, D-emaskowanie nieścisłości, U-wagi końcowe. Zostało ponad sześć minut.

Poddałam się. Niech się dzieje, co chce. Spróbuję zasnąć. Nie będę rozwiązywać żadnych zadań ani zabawiać się obliczeniami. Niech mój mózg przez chwilę będzie bierny.

Pierwsza minuta była cierpieniem. Nic się nie dzieje. Nic. Moje myśli nie mogą zaczepić się na niczym. Przede mną tylko neonowe rury, dookoła niebieskie światło. Ale tak jak oczy dostosowały się w końcu do niebieskiego światła, tak mój mózg dostosował się do pustki. Zaczęłam słuchać swojego oddechu. I czuć swoje ciało kawałek po kawałku.

Ruszyłam palcem u stopy. Oto jest moje ciało. Robot, którym mogę sterować za pomocą myśli. Najbardziej doskonały wynalazek, którego nikt nie wynalazł. Splotłam ręce. Oto dwie przyjaciółki, które mogą działać osobno, mimo że należą do tego samego mózgu. Czy to nie niezwykłe? Dlaczego zbudowani jesteśmy właśnie w taki cudaczny, a jednocześnie doskonały sposób? Dotknęłam wypukłej żyły na prawej dłoni. To tutaj wszystko jest zaklęte. To w tych żyłach płynie życie.

Kiedy wyszłam z solarium, Ola siedziała na zewnątrz, przeglądając „Galę”.

– Fajnie było? – Uśmiechnęła się.

Oddałam jej uśmiech. Nie mogłam wypowiedzieć tego, co się wydarzyło. Coś we mnie pękło, coś się zmieniło. Od teraz chciałam już tylko być uważna. Chciałam czuć łączność mojego umysłu i ciała. Chciałam być istotą astralną. Chciałam przestać jeść i pić, bo przecież jestem duchem, a nie ciałem. A potem chciałam natychmiast coś zjeść. Coś dobrego. Żeby to moje cudowne ciało nakarmić.

– Tak, było całkiem nieźle. Kiedy idziemy znowu?

– Pofolguj, pofolguj! – Ola obniżyła głos jak surowy ojciec i zaśmiała się. – Ty masz za jasną cerę. Taką bardziej skandynawską. Najwcześniej możesz iść za tydzień. Teraz będziesz cała czerwona.

Spojrzałam po sobie. Na razie moje ciało wyglądało tak samo. Na nosie wyskoczyły piegi, które chowają się na zimę. Ale zmieniło się wszystko. Na solarium zaczęłam chodzić tak często, że powoli zaczęłam przypominać gwiazdę disco polo. Miałam tę typową opaleniznę z solary – niezdrową, podejrzanie równomierną i wyjątkowo pomarańczową. Ale sposób zadziałał. Byłam samoświadoma. Potrafiłam odciąć się od bodźców i myśleć tylko o sobie. Przynajmniej przez następny rok, zanim nie odkryłam chłopców.

A mimo to dzisiaj nie było łatwo. Obudziłam się przed dziewiątą, kiedy wszyscy ruszyli na zajęcia. Trzask drzwi dookoła w pierwszej chwili wywołał we mnie panikę. Spóźnię się! Ale nie, nie spóźnię się, bo nigdzie na mnie nie czekają. Nie ma „gdzieś”, dokąd musiałabym iść. Mogę zacząć dzień od obejrzenia filmu, zrobić sobie popcorn i zaliczyć cały sezon South Park. Albo iść pod prysznic o dwunastej i przez pół godziny śpiewać Still Loving You w strumieniach wody.

Ale jeszcze nie umiałam.

Wstałam więc z marszu, jak żołnierz, poprawiłam pościel i wrzuciłam piżamę do pralki, która stoi w przedpokoju. Poszłam do łazienki, jak zwykle odmierzając czas piosenkami: Down Under i połowa Afriki na prysznic, Don’t Stop Me Now na mycie zębów, wreszcie Beautiful People i trzy czwarte I Feel You na szybki makijaż.

Ale dziś mogłam więcej. Kiedy Depeche Mode zaśpiewali You take me there, you take me where the kingdom comes, zaczęłam wić się do lustra. Rzucałam mokrymi włosami na boki i rozlewałam wodę po całym pokoju-mieszkaniu. I feel you, śpiewałam do dezodorantu w kulce – przedmiotu tak rzadko spotykanego i tak pożądanego przez obcokrajowców w Azji Wschodniej. Ruszałam biodrami po kole, tak jak kiedyś nauczyłam się w szkole hula. Zamykałam oczy i wyobrażałam sobie, że jestem bardzo szczupła i bardzo seksowna.

A przecież mogę być.

A więc tym powinnam się zająć pierwszego dnia wolności. Zacznę dbać o siebie, kochać swoje ciało i uda mi się schudnąć w kraju, w którym wszyscy obcokrajowcy tyją. W kraju kapustą, białym ryżem i wieprzowiną płynącym ja będę tą, która po powrocie powtarza: „Ależ to nie było takie trudne. Azjaci jedzą dużo tradycyjnych potraw. I te probiotyki zawarte w kimchi,zresztą sami wiecie. Nie rozumiem, jak można tu nie schudnąć”. I oburza się: „Owoce? To nawet lepiej, że są takie drogie i kiepskie. Przecież owoce to sam cukier, nie wiedzieliście?”.

Włożyłam bieliznę i z obrzydzeniem spojrzałam na swój brzuch. Był umięśniony, zgrabny, w miarę płaski. Ale nie był to nieistniejący brzuch Koreanek. A przynajmniej nie był taki, jakie wydają się brzuchy Koreanek pod ubraniem. Zbyt często byłam już w jimjilbangu, żeby nabrać się na mit szczupłych i zdrowych kobiet w tym kraju.

Usiadłam przy komputerze. Niech Bogu i koledze spod piętnastki będą dzięki za specjalny kod na darmową dostawę na Gmarkecie – koreańskim Amazonie. Zamówiłam pięć kilo gruszek, tak jak to ma się w zwyczaju w Korei Południowej. Owoce przychodzą prosto od sadowników, w wielkich kartonach, spryskane taką ilością chemii, że można je jeść przez długie tygodnie. Do tego pół kilo najlepszej jakości truskawek za dwadzieścia tysięcy wonów. W końcu już niedługo zacznie się zima. A dlaczego mam sobie żałować truskawek, skoro zamierzam się odżywiać wyłącznie zdrowo i chudnąć?

Po pięciu minutach Gmarket szykował już dla mnie gruszki, truskawki, proszek kolagenowy, japoński szampon o zapachu szampana, szczotkę do masowania skóry (bo kiedy schudnę, skóra będzie mi wisieć), tabletki przyspieszające metabolizm, tabletki pobudzające metabolizm z rana, tabletki wspomagające metabolizm, tabletki na odchudzanie po prostu – bez słowa o metabolizmie, miesięczny zapis dietetycznych batoników, witaminę D, karoten i coś do masowania szczęki, co sprawi, że nawet twarz będzie szczuplejsza.

Włączyłam wykład Dana Buettnera, specjalisty od „niebieskich stref” – pięciu regionów świata, w których żyje najwięcej stulatków. Potem dokument o China Study, badaniu, w którym dowiedziono, że dieta roślinna jest jedyną odpowiednią dla organizmu człowieka. Do tego potężna ilość fitnessowej wiedzy z YouTube’a. Wliczając w zakupy literaturę przedmiotu, do godziny dwunastej udało mi się przepieprzyć sto dolarów na moje przyszłe piękno i zdrowie. Ale przecież piękno i zdrowie są warte każdej ceny.

„Kupcie mi książeczki z sudoku. Muszę ćwiczyć umysł, jeśli mam dożyć setki”, napisałam w mejlu do rodziców, którzy co parę miesięcy wysyłali mi paczkę z polskimi słodyczami i magazynami, gdziekolwiek na świecie byłam. Wyszłam z akademika. Koledzy z grupy czekali na stołówce.

Kampus jest rozległy, położony w górach na skraju lasu. Do każdego z parunastu budynków trzeba się wspiąć lub zejść (dobre na łydki!). Pomiędzy nimi rozciągają się rozległe, pedantycznie przystrzyżone trawniki i aleje niskich drzew stojących w równych rzędach. Budynki są nowoczesne i rozłożyste, ale ich dachy są niebieskoszare i tradycyjnie koreańskie. Do budynku głównego prowadzi droga zaznaczona flagami krajów, które reprezentują studiujących tu obcokrajowców. Dzięki mnie jest też polska.

Pokonałam serpentynę drogi zawijającej się do stołówki. W pięknym budynku, w tradycyjnym wnętrzu, czekało na mnie tradycyjne koreańskie jedzenie w kolorach brązu i czerwieni. Obejrzałam próbkę lunchu za szybą, powstrzymałam niechęć i kupiłam kupon.

– A jak twoje zajęcia? – spytał Michael, Nowozelandczyk, kiedy położyłam obok niego tacę z ryżem, kimchi i rybą usmażoną razem z głową.

– Zaraz ci opowiem. – Rzuciłam buteleczkę słodkiego mleka bananowego Hiszpance Julii. Julia odchudza się, odkąd przyjechała do Korei, ale nadal wierzy w prozdrowotne właściwości mleka z cukrem i smażonego mięsa. – Muszę jeszcze wziąć sałatkę.

– To do zobaczenia za dziesięć minut. – Michael się zaśmiał.

Sałatka w stołówce to tak naprawdę kapusta, do której dla zachęty i koloru kucharki wrzucają parę listków sałaty. Cały trik polega na tym, żeby wybrać pałeczkami dokładnie te listki, jednocześnie nie przeszkadzając innym obiadującym i tłumacząc zdenerwowanym kucharkom, że masz uczulenie na kapustę.

– Nie miałam zajęć. – Rzuciłam sałatkę i postawiłam przed sobą dwie szklanki wody, które już nauczyłam się trzymać w jednej ręce. – Profesor powiedział, że nie będzie robił dla mnie kursu. Więc nie mam żadnych zobowiązań. Będę szukać siebie.

– Brzmi świetnie. – Michael uśmiechnął się, zupełnie bez sarkazmu. Michael jest już po trzydziestce, ma stałą dziewczynę i plany na przyszłość. Dom, dzieci. To prawdziwy człowiek, z brodą i prawem jazdy. Mój tata na ten rok. – Czyli będziesz próbowała zapełnić w sobie tę tożsamościową pustkę, którą czują wszyscy milenialsi?

– Prawda? – Aż podskoczyłam z podekscytowania. – Chcę zrozumieć, kim jestem i czego potrzebuję. Od dziś postanawiam być zdrowa. Żeby żyć jak najdłużej. I schudnąć. Dlatego wzięłam tę paskudną rybę. Jeśli dam jej radę, to dam radę ze wszystkim. Spróbuję też tego rosołku z niczego. Nowy semestr, nowa ja!

– Tylko musisz wymyślić jakiś dobry hashtag!

Wszyscy przy stoliku prychnęli ze śmiechu. Michael, Julia i nasi pozostali znajomi z kursu – Hiszpan Juan, niski prokataloński aktywista o ostrożnym podejściu do pieniędzy, i James – dwumetrowy Amerykanin, który w rodzinnym Teksasie wygrywa konkursy jedzenia hot dogów na czas, a mimo to waży jakieś siedemdziesiąt kilo.

Jedliśmy nasze pikantne, brunatne jedzenie z kolorowym, różowym ryżem, marząc o chlebie, który nie jest słodki, i serze, który jest z mleka. Szczęśliwa biała rodzinka w Korei, połączona dobrą znajomością angielskiego, kiepską znajomością koreańskiego i chwilową bliskością topograficzną.

Wyszłam ze stołówki prosto w pustkę. Wszyscy wrócili na ważne zajęcia uczyć się ważnych rzeczy, a ja zostałam sama w swojej nieważności. Niestety, chudnięcie i walka o bycie zdrową nie są czynnościami, którymi można aktywnie zapełnić dzień. Teraz, kiedy zjadłam już moją paskudną rybę (a właściwie nie zjadłam – rozdłubałam ją i zostawiłam, co jest nawet lepsze, bo przyjęłam mniej kalorii), musiałam już tylko wytrzymać do kolejnego zdrowego posiłku. Ostatniego dzisiaj, oczywiście, bo długowieczność zapewnią tylko szesnastogodzinne posty między posiłkami.

Przypomniałam sobie o jimjilbang. Tam mogę zdrowieć aktywnie. Wbiegłam do pokoju, wrzuciłam do plecaka maseczkę z aloesem i kartę autobusową, zmyłam makijaż, pożałowałam tego, że go zmyłam, nałożyłam nowy, delikatny, udający, że go nie ma, i wybiegłam na przystanek.

Mieszkanie pod Seulem ma swoje plusy. Jednym z nich jest długa jazda autobusem do centrum. Ten, kto nie odkrył, że najlepsze pomysły przychodzą podczas długiej jazdy autobusem do centrum, nie mieszkał nigdy wystarczająco daleko od centrum.

Autobus jest miejscem, w którym przeczytałam najważniejsze książki swojego życia. To w autobusie podejmowałam decyzje o studiach, na które pójdę, i krajach, do których pojadę. Tutaj zrozumiałam, że naprawdę go kocham i że to chyba już koniec, i że w sumie on nigdy nie był dla mnie odpowiedni, a bez zarostu wygląda jak dwunastolatek. Tu robiłam notatki do książek, których nigdy nie napiszę, i pisałam teksty piosenek, których nie zaśpiewam. W autobusie uformowały się moje opinie na temat energii atomowej, istnienia państwa Izrael i trzygodzinnych tureckich filmów festiwalowych.

Czekałam z podekscytowaniem. Trochę ze strachu, bo czy będzie miejsce siedzące? Ten niepokój przywiozłam ze sobą z rodzinnego Ursusa i nawet mieszkanie przy pętli nie potrafiło mnie go pozbawić. Kręciłam ciałem na boki, tupałam nogą i ruszałam się do nieistniejącej muzyki. Takiego wesołego bam-bam-bam, które nucą sobie bohaterzy amerykańskich filmów przy śniadaniu. Do takiej piosenki, której nie ma, która ma za zadanie tylko pokazać stan emocjonalny głównego bohatera i nie kojarzyć się z niczym konkretnym. Czy to z powodu praw autorskich? – pomyślałam. I nagle zachciałam, tak jak amerykańscy aktorzy, pośpiewać sobie pod nosem, potańczyć z radości na przystanku. Pokazać swój stan emocjonalny – poczucie lekkości, że oto tak mało zjadłam i taka będę zdrowa i szczupła.

– Bo przecież nikt nie wie, że to ja tam jestem, w tej blondynce – tłumaczyłam parę miesięcy temu Hulyi. – Więc to nie ma znaczenia, co robię w miejscu publicznym ani że ktoś się ze mnie śmieje.

Siedziałyśmy wtedy w przystrojonej na parysko kawiarni Tous les Jours i jadłyśmy nieapetycznie żółte, niesłodkie ciastka ze słodkiego ziemniaka. Hulya lubi modne i ładne miejsca, w których serwuje się tekturowe jedzenie dobre na Instagram.

– Ale przecież ludzie widzą, że to ty to robisz, a nie ktoś inny. – Hulya próbowała mnie słuchać, ale chciała też cieszyć się drogim ciastkiem.

– Tak, ale nie, że ja to ja, rozumiesz? – Rozłożyłam ręce szeroko na boki. – Ludzie widzą, że jakaś blondynka tańczy i śpiewa na przystanku autobusowym. Ale nie wiedzą, że ta moja świadomość, którą myślę, to moje „ja” wewnątrz mojego ciała, że ono jest właśnie w tej osobie, a nie w kimś innym. Że akurat ten umysł jest w tym ciele. Więc skoro nie obchodzi mnie, że śmieją się z pierdzącej głośno babci, to dlaczego akurat ta jedna osoba ma mnie obchodzić? Że z tej jednej się śmieją? Przecież „ja” mogę być w kimś zupełnie innym, w babci w kiosku na przykład. Albo w ochroniarzu pod bramą.

Hulya milczała przez chwilę, uczciwie starając się mnie zrozumieć.

– Nie że jestem buddystką czy coś.

– Nie, musiałabyś już w ogóle nie jeść mięsa. A tutaj, w Korei, bez mięsa umrzesz. Będziesz jeść tylko różowy ryż i rybę z twarzą na każdy posiłek – spostrzegła trzeźwo.

I tak oto nie zostałam buddystką i nie zabiłam „ja”. Pokonana usunęłam wszystkie aplikacje do medytacji i uważności, które ściągnęłam rano.

Ale jest we mnie coś, co naturalnie pragnie medytacji. Bo jak inaczej nazwać moje duchowe przebudzenie w solarium?

Teraz jednak nie miałam być uduchowiona. Miałam być zdrowa i szczupła. I w restauracjach, spod stołu, dodawać kolagen w proszku do zupy. „Ach, widzieliście? To właśnie sekret mojej urody”, zarumieniłabym się, przyłapana, tak dziewczęco. Uśmiechnęłam się do siebie na myśl o tej przyszłej mnie i o zielonych najkach, które miałam założyć wieczorem, by sprintować dookoła kampusu. Sprintować właśnie, nie biegać. Zależy mi przecież na mocnej sylwetce, a nie na byciu szczypiorkiem. Zresztą, badania pokazują, że taki wysiłek szybciej buduje mięśnie. A działać muszę szybko. Za pół roku, wracając z Korei, będę już zupełnie inną osobą. Pięćdziesiąt osiem kilo, rozmiar trzydziesty czwarty, taką drobną i dziewczęcą.

A na to botoks. Bo wiadomo, szczuplejsza twarz wygląda starzej.

Kiedy siadam na ciepłej podłodze i rozglądam się po pomieszczeniu, wiem już, że bez botoksu się nie obejdzie. Dlaczego nie urodziłam się Azjatką?

Idę do toalety. Gdy myję ręce, odbicie w lustrze brutalnie przypomina mi o mojej śmiertelności. Mam już zmarszczki na czole i kurze łapki. Znak, że w moim życiu było dużo śmiechu. Albo że jestem biedakiem, którego nie stać na dobre kremy.

Prawdziwie śmiać się zaczęłam dopiero po dwudziestce. Wtedy też zaczęłam myć twarz czymś więcej niż mydłem do rąk i zmywać makijaż każdego wieczora, nawet jeżeli uważałam, że to niepotrzebne (podkłady, które kupowałam, były tak tanie, że pod koniec nocy nic już z nich nie zostawało). Nie wiem, czy to przypadek.

Kiedy miałam dwadzieścia lat, po raz pierwszy zostałam porzucona przez kogoś, kogo kochałam. Zawsze myślałam, że to ja będą tą, która porzuca, okrutną łamaczką serc, femme fatale. Ale do tej pory było tylko odwrotnie.

– Zresztą, ty wyjeżdżasz na Erasmusa, więc i tak nie moglibyśmy tego ciągnąć – tłumaczył mi przez Skype’a.

„Nie moglibyśmy? Dlaczego ja o tym nie wiedziałam, że nie moglibyśmy?” – odpisywałam na klawiaturze. Z jakiegoś powodu Skype działał mi tylko w jedną stronę, więc kiedy on mówił, ja odpisywałam na czacie.

– Zresztą, czy wyobrażasz sobie nas razem? Przecież ja chcę mieć dzieci, ty ich nie chcesz, chcesz tylko podróżować po świecie.

„Ja nie chcę mieć dzieci? Ja nawet nie wiem, czy nie chcę mieć dzieci, przecież nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Podróżowanie po świecie niczego chyba nie wyklucza?” – pisałam najszybciej, jak umiałam. Czułam, że moje sekundy są policzone. Że muszę podać niepodważalne, logiczne argumenty przeciwko rozstaniu, zanim on się rozłączy.

– A poza tym temperatura. Ty zawsze chcesz mieć wyższą temperaturę w mieszkaniu. Zawsze byśmy się o to kłócili, do końca życia.

„Czytałam, że kobiety potrzebują wyższej temperatury w pomieszczeniach, więc zawsze będziesz miał ten problem. – Serce podchodziło mi już do gardła, czułam, jak skronie pulsują ciepłem. – Więc czy warto łamać wielką miłość, a potem mieć ten sam problem z kimś innym? Kogo może będziesz kochać nawet mniej?”

Zamilkł na chwilę. Pogładził się ręką po szyi, bardzo, bardzo powoli. Jak osoba, która trzyma wszelkie karty i może sobie pozwolić na opieszałość. Spojrzał prosto w kamerkę laptopa, nie widząc mnie na ekranie.

– To może po prostu nie kocham cię aż tak bardzo?

Wyrok zapadł. Jako osoba bez godności, nie kliknęłam czerwonego przycisku, tylko spokojnie poczekałam, aż on zakończy rozmowę. Dopiero po tym wybuchnęłam płaczem, w którym mieszały się radość i ulga.

Wtedy też zaczęłam naprawdę się uśmiechać. To, czego najbardziej się obawiałam, już i tak się wydarzyło. Cało trzyletnie napięcie uleciało ze mnie jak z przekłutego balona. A więc tak to jest – mieć złamane serce! Już wiem wszystko o miłości, byłam z nią od początku do końca! Wiem, jak się rodzi i jak umiera. Jestem gotowa podejść do niej w nowy, lepszy sposób. Tym razem będę doskonała, będę dojrzała, wyrozumiała i będę stawiała realistyczne oczekiwania!

Oczywiście nigdy nie byłam. Zawsze popełniałam te same błędy. Chciałam wielkiej, odbierającej oddech miłości i nie godziłam się na nic mniej. I przeceniałam to, jak bardzo mężczyźni mnie kochali.

Na co dzień nigdy nie chciałam podobać się mężczyznom. Nie znosiłam komplementów. Zawsze kiedy szykowałam się na specjalną okazję, zostawiałam jeden niestaranny detal – nieuczesane włosy, odarty lakier na paznokciach albo wyciągniętą bluzę, śmierdzącą frytkami, którą narzucałam na brokatową suknię. Moja obsesja piękna dla mnie samej jest zagadką.

Kiedy patrzę w lustro, widzę wysokie kości policzkowe, które w parze z uniesionymi kącikami oczu nadają mi urodę ufoludka. To taka twarz, która jest niezwykle piękna i dziwnie brzydka jednocześnie. Jak modelki z Syberii. Dużo myślisz dzisiaj o sobie, zauważyłam

Kiedy wychodzę z jimjilbangu, zaczyna się już ściemniać. Koreańska jesień przychodzi nagle. Ludzie na ulicy pokrywają się czernią, brązem i szarością. Kawiarenki, które jak nigdzie na świecie stanowią tu centrum codziennej aktywności, wypełniają się po brzegi. Do dyniowej kawy dyniowe ciasto. Uliczni sprzedawcy hot dogów na patyku zanurzają je w głębokim tłuszczu. Na ulicach Seulu pachnie kimchi, przetrawioną wódką i wytopionym na patelni wieprzowym tłuszczem. I tym charakterystycznym, koreańskim zapachem brudu, który przenika głęboko pod chodnikowe płytki.

Gdzieś daleko za budynkami uwięziony jest mrożący krew w żyłach wiatr. Ja poczuję go dopiero w akademiku.

„Jak tam zajęcia?”, piszę do Hulyi na komunikatorze KakaoTalk. W Korei bez przerwy słychać uroczy, zwierzęcy pisk charakterystycznego, katalkowego powiadomienia.

Kupuję kimbap od ulicznego sprzedawcy. Koreańskie sushi – mniej smaczne i zrobione z tańszych składników. Ale bardzo zdrowe. Chciałabym pójść do restauracji, ale boję się, że znowu nie pozwolą mi zająć dwuosobowego stolika. W ciasnym Seulu nie ma miejsca, które mogłoby wymknąć się efektywnej, kapitalistycznej konsumpcji. Samotne jedzenie to tabu – szczególnie wygodne dla właścicieli restauracji, którzy wolą zarobić na dwóch osobach niż na jednej. Samotne i powolne. „Musicie jeść szybko, palli, palli!”, tłumaczyła mnie i Hulyi w drzwiach sklepiku sprzedawczyni kimbapów tydzień temu.

Siadam więc na ostatniej wolnej ławce i powoli zjadam kimbap, udając, że podziwiam koreańską architekturę. Wielkie drapacze chmur, stal, nie ma problemu, przecież mogę być turystką. Albo może to wcale nie ja w tym ciele.

Siedzę na ławce za długo, pozbawiona energii. Podobno woda wyciąga energię z ciała. Ta woda wyciągnęła energię też z mojego umysłu. Myślę już tylko o tym, czy w autobusie powrotnym znajdzie się dla mnie miejsce siedzące. I feel you, nucę sobie Depeche Mode, jakbym chciała już założyć klamrę na dzisiejszy dzień.

„Nuda. Jestem zmęczona, chcę już wskoczyć w piżamę”, odpisuje Hulya.

Wzdycham. Schodzi ze mnie cały entuzjazm początku dnia. Ten dzień jest za długi. Dzisiaj nie zostanę już królową piękności. Dzisiaj już nie dożyję do setki. Nie będę ani biegać, ani sprintować. Podobno sen też jest ważny dla piękna, tak mówią. No i dla metabolizmu. Przekonuję więc siebie, że dzisiaj stawiam na sen.

Przechodzę obok wystawy sklepu zoologicznego. Rasowe pieski są zamknięte w szklanych klatkach, przypominających inkubatory. Mają zielone kocyki, ale nie mają zabawek. Ma być przede wszystkim estetycznie. Podskakują i próbują lizać się przez szybę. Mają najwyżej po parę tygodni. Kiedy podchodzę, na chwilę przerywają próbę ucieczki z więzienia, żeby smutno na mnie popatrzeć.

Ja też nie wiem, co tutaj robię, słodziaki.

 

* 1 *

 

Drugiego dnia mojej wielkiej wolności astrolożka z YouTube’a powiedziała, że w tym tygodniu czeka mnie okres stagnacji i wyciszenia, z którego może jednak wyniknąć coś wielkiego. Mam wrażenie, że symulacja komunikuje się ze mną poprzez horoskopy.

– Ja pierdolę z tą symulacją. – Hulya przyszła do mojego pokoju przed zajęciami, bo nie mogła spać. Obudziła mnie, co było bardzo ekscytujące. Nie robi tego często, bo jej sen jest równie poukładany i monitorowany, jak cała reszta jej życia. Sen nie powinien robić w chuja przyszłej specjalistki od prawa międzynarodowego i dobrze o tym wie.

Zagotowałyśmy wodę w czajniku. Hulya jadła pikantny ramen z kiosku, a ja barszczyk w pięć minut z poprzedniej paczki od rodziców. Siedziała na kręconym krześle przy biurku, ja u jej stóp na podłodze.

– Wszystko, o czym mówię, w końcu się sprawdza. Nawet jeżeli to nie ma sensu. Na przykład ten wyjazd. Mówiłam wszystkim, że wyjadę do Korei, długo przed ogłoszeniem wyników. I mówiłam, że dostałam się na studia magisterskie, kiedy jeszcze wcale się nie dostałam. I ci na górze, którzy kontrolują symulację, oni po prostu nie mogą słuchać tego mojego pierdolenia i mówią sobie: „No, dajmy już jej tę Koreę, bo będzie przypał”.

– Kto na górze?

– Ci od symulacji.

– Czyli niby kto?

– Programiści, nie wiem.

Machałam nogami, uderzając w podłogę. Miałam wyrzuty sumienia przez ten barszczyk. Bo przecież mam nie jeść do czternastej, dla zdrowia i długowieczności. Musiałam poświęcić długowieczność dla potrzeb społecznych.

– Ale dlaczego tych programistów miałoby obchodzić, że coś ci się uda czy nie uda. – Hulya nie potrafiła ukryć rozbawienia. Udałam, że tego nie słyszę.

– Bo to po prostu byłby słaby odcinek. Wiesz, w filmie jest build-up i jest play-out. Jak jest szabla w pierwszym odcinku, to w ostatnim musi wystrzelić. I jak już budują jakąś sytuację ileś odcinków, to teraz nie mogą jej tak po prostu porzucić. To by się słabo oglądało.

– To teraz ta symulacja to jakaś gra komputerowa?

– Reality show raczej. Pomyśl, żeby stworzyć tak ogromny silnik, żeby utrzymać tak ogromną symulację, to przecież ogromne koszty! Jakoś się to musi zwracać. Więc pewnie są reklamy w przerwach. Albo zmontowane jest w normalnej telewizji, a za specjalną opłatą masz dostęp przez całą dobę. To jest reality show, to się ogląda, stąd jest kasa na serwery.

– I to jest reality show o tobie.

– No, na to by wychodziło, tak mi się wydaje. Bo wiem, że ja istnieję. To znaczy czuję, że nie jestem programem komputerowym. Chociaż nie jestem pewna, bo nie wiem, jak się czuje program komputerowy.

– Czyli że tylko ty istniejesz naprawdę, a reszta jest zaprogramowana?

– No, może tak być. – Zawahałam się przez chwilę. Nie chciałam zrobić Hulyi przykrości, mówiąc wprost, że jest zaprogramowana. – Niewykluczone, że istnieje parę kluczowych postaci. Wiesz, są główne postaci i są te epizodyczne, i już one są podstawione.

Hulya odchyliła się na krześle i odstawiła zupkę na biurko. Jest szczupła, oczywiste, że nie da rady zjeść całej. Jeżeli nie wrzuci jej do śmietnika, zjem resztki, przemknęło mi przez głowę. Chociaż rosołek wypiję. Takie kalorie to dobre kalorie. Nie wolno wyrzucać jedzenia.

– Skąd w ogóle ten pomysł z symulacją? Tylko dlatego, że ktoś o tym napisał w internetach? – W głosie Hulyi wybrzmiewała drwina, ale i zatroskanie. Wiedziałam, że muszę powiedzieć coś, co ją uspokoi. Że jeszcze nie zwariowałam. Ale nie byłabym sobą, gdybym była nieszczera.

– Zawsze mi się wydawało, że ta rzeczywistość nie może być prawdziwa. – Popatrzyłam w sufit, unikając jej zaniepokojonego spojrzenia. – Bo wiesz, to wszystko jest jednak zbyt głupie, żeby było prawdziwe, nie?

Hulya zastanawiała się przez chwilę, wgapiając się w ten sam fragment sufitu. Po chwili pokiwała głową.

Kiedy jadłam z Hulyą zupki, umarł mój Sim. Nie zabrałam mu drabinki z basenu, nie podpaliłam kuchenki, nie zamknęłam w pokoju bez klamek. Lorenzo umarł ze starości, tak jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie.

– Gromadzisz rzeczy materialne, kupujesz duży telewizor i jacuzzi – tłumaczyłam różowo-fioletowemu rekinowi, z którym śpię. – Pniesz się w karierze. Zdobywasz punkty. Jesteś bardziej otwarty, bardziej zabawny, masz więcej przyjaciół. Ogrodnictwo, gotowanie, łowienie ryb. Zaczynasz z zero na dziesięć, potem masz dwa, trzy, pięć, siedem, aż w końcu masz dziesięć na dziesięć w jednym, potem w drugim. I kiedy już prawie masz dziesięć na dziesięć we wszystkim, koniec.

Rekin milczał, wyraźnie czekając na puentę.

– Na tym właśnie polega życie. Im wyższy poziom zdobywasz, tym bliżej jesteś końca.

Usiadłam na brzegu łóżka. Byłam jeszcze w piżamie, mogłam wrócić do spania („Sen jest równie ważny dla zdrowia jak zdrowa dieta i aktywność”, napisane było w internetach). Wychodząc, Hulya wyrzuciła zupkę do śmieci. Kochana, dobrze wychowana Hulya.

Skoro ten tydzień ma przynieść zmiany, to warto wiedzieć jakie. Wpisałam słowa capricorn i horoscope w Goo­gle. Prawie usłyszałam, jak wpadły, wessane w internetową próżnię. Plum. Problemy miłosne pod koniec miesiąca. Tego nie słuchamy. Bardziej dokładny horoskop, tu już trzeba znać godzinę urodzenia. Przez chwilę zastanawiałam się, jaka pora dnia jest teraz w Polsce. Czy powinnam zadzwonić do matki i spytać, o której się urodziłam?

Wysłałam mejla.

Tarot. To najlepszy wybór. Łatwe w interpretacji, kolorowe obrazki. Przydałoby się mieć go na własność. Wrzuciłam najtańsze karty do koszyka na Gmarkecie. Ale chciałam tarota teraz, natychmiast. A tarot z YouTube’a to nie to samo. Tarota najlepiej stawiać indywidualnie.

„Musimy iść do koreańskiej wróżki”, napisałam do Hulyi. W Korei plastikowe namioty wróżbitów znaleźć można na każdym kroku. Najpopularniejsze są wróżby z ręki i z gwiazd, ale od tarota na pewno też się ktoś znajdzie. Nic nie zrozumiem, Hulya mi przetłumaczy.

Swoją drogą, wróżenie z ręki.

I już wyszukiwałam obrazki linii dłoni. Linii serca chyba nie mam w ogóle. Za to długa linia małżeństwa. Długie małżeństwo bez serca? Nie mam też linii słońca, cokolwiek ona oznacza. Do tego musiałabym sprawdzić tekst, a nie tylko wróżyć z obrazka. Na szczęście linię życia mam bardzo długą, zawijającą się aż na wierzchnią stronę dłoni.

To może nie muszę się tak starać z tą długowiecznością.

Sprawdziłam dzienny horoskop na pierwszej stronie, którą polecił Google. „Jeżeli masz ochotę wyrzucić jakieś przedmioty, do których jesteś emocjonalnie przywiązana, nie powstrzymuj się. Trzymanie rzeczy, które przypominają ci o osobach, które darzyłaś uczuciem, albo prezentów, które przypominają ci o przeszłości, trzymają cię właśnie tam – w przeszłości. Pora na nowy start. Nie pozbędziesz się starego – nie powitasz nowego. Przed tobą same dobre rzeczy. Zrób na nie miejsce”.

Rozejrzałam się po pokoju. Od pięciu lat przeprowadzam się średnio cztery raz w roku, w tym przynajmniej raz zmieniam kraj zamieszkania. Nie mam wielu rzeczy.

Zawsze coś się znajdzie, pomyślałam.

Przeszłam przez pokój. Otworzyłam maleńką lodówkę. Tu was mam! W lodówce trzymałam jednorazowe sztućce dodawane do jedzenia. A nuż kiedyś się przydadzą.

Z tym, że one dotyczą przyszłości, zbeształam się.

Otworzyłam szafę. Jest! Znalazłam zieloną koszulkę z dinozaurem z H&M, którą kupiłam w Tokio. Wtedy, kiedy byłam jeszcze z ostatnim Byłym. Obok wisiała jego koszulka. Nie, jej nie byłam gotowa wyrzucić.

Koszulka wylądowała w koszu, a ja z powrotem przy komputerze. Bałam się szukać kolejnych horoskopów, skoro te dotychczasowe były tak pozytywne. Chciałam poczuć coś magicznego, jakiś absolut na jedenastu metrach gównianego akademika w Korei.

„Spoko, chodźmy! Dam znać, jak skończę”, odpisała Hulya.

Koziorożec, sprawdzam. Kamień – ametyst. Kolor – fioletowy. Żywioł – ziemia. Planeta – Saturn. Po japońsku czyta się ją tak samo jak słowo Szatan. Wielki, gazowy gigant, z nicością w środku. A wokół niego cmentarz umarłych księżyców.

Co by to musiało być za uwalniające uczucie znaleźć się pośród tych wszystkich gazów, unosząc się w próżni, bez gruntu pod stopami. Pośrodku wielkiej elektrycznej burzy i deszczu diamentów. I już zapomniałam o symulacji, zapomniałam o horoskopie i oglądałam.

Saturn 101. Złoty. Saturn jest złoty. I mniej gęsty niż woda. „Gdyby położyć Saturna na wielkim oceanie, unosiłby się na wodzie”, tłumaczyła pani z YouTube’a. I pokazywała wyładowania na biegunie północnym, wielkości dwóch Ziemi. Wyładowania dziesięć tysięcy razy silniejsze niż burze na ziemi.

„To wszystko są tylko zjawiska magnetyczne. – Westchnęłam. – Dla nas to jest pogoda, to jest zmiana pór roku, to są rzeczy do obserwowania na niebie. To są wieczory ze znajomymi i z rodzicami, pikniki, cykady nad uchem. A dla wszechświata to tylko zjawisko fizyczne, które może trwać miliony lat”.

SATURN – a traveler’s guide to the planets. Czterdzieści pięć minut. Przerzuciłam parę scen. Księżyce, gejzery, pierścienie, pięć gadających głów. Vonnegut miał rację z tym lodem numer siedem, pomyślałam. Nie, nie mam na to czasu. Wiedza musi być podana szybko.

What would you see, if you fell into Saturn? – więc wpadłam w Saturna. Na razie było okej, grawitacja podobna do ziemskiej. Zaraz pojawiły się chmury z amoniaku. Minus sto trzydzieści stopni. Zimno. Potem brązowe chmury, też z amoniaku. Trochę cieplej, tylko minus sto. Zrobiło się ciemniej, światło słoneczne już tu nie dociera. Dookoła mnie silne wiatry, najsilniejsze w Układzie Słonecznym. Za nimi lodowe chmury i wielka burza. To, z czego Saturn jest znany. Nieco cieplej – sto stopni na plusie. Wreszcie wleciałam w poziom płynów i metali. Dziewięć tysięcy stopni. Dużo cieplej. Pole magnetyczne. Białe, intensywne światło. Wylądowałam na powierzchni z lodu i metalu.

Uff. Muszę zebrać wszystkie fakty do kupy, pomyślałam od razu o pozostałych planetach, w które jeszcze nie udało mi się wlecieć. Dowiedzieć się więcej na temat planet jako takich. Najlepiej na obrazkach i w prostych tabelkach. Siup – wrzuciłam książkę Michio Kaku do gmarketowego koszyka.

Włączyłam filmik z dziesięcioma faktami o Saturnie. Sześciokątny biegun północny. „Właściwie dlaczego bieguny muszą być kuliste? Dlaczego cokolwiek musi podążać za prawami fizyki, które ukuliśmy sobie, obserwując wszechświat z małego kawałka skały?”

Kolejne wideo – na Saturnie pada deszcz z diamentów. A im bliżej jądra, tym bardziej płynne stają się te diamenty. Próbowałam wyobrazić sobie płynny diament. Czy mogłabym go wypić? Wypijanie diamentów to chyba najbardziej ekstrawaganckie hobby, nad jakim do tej pory miałam okazję się zastanawiać.

Kolejne – czy planety mogą istnieć bez gwiazdy? Chwila odpoczynku od Saturna. To wydaje się takie jasne, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam? Przecież planety to tylko kawałki skały, które stają się obłe, obracając się ciągle, wyrzucone po wielkim wybuchu. To, że krążą wokół gwiazd, wydaje nam się oczywiste tylko dlatego, że nasza tak robi. Pokręciłam głową. Jesteśmy rasistami nawet w stosunku do innych planet.

Z czego właściwie zrobione są gwiazdy? To kule gazowe, mówił Pumba z Króla Lwa. Wpisałam pytanie w Google. Gorący gaz. Gwiazdy świecą, spalając wodór do postaci helu. Pumba miał rację.

A Wenus obraca się dookoła w odwrotną stronę niż reszta planet. Prawdopodobnie dlatego, że miliony lat temu uderzyła w nią asteroida i zmieniła jej oś. Wychodzi na to, że żeby zrozumieć wszechświat, wystarczy ogarniać fizykę stołu bilardowego.

Włączyłam zdjęcia Cassini. Piękne, czarno-białe, artystyczne. Sonda przeleciała dalej, niż człowiek kiedykolwiek dotrze. Służyła nam dwadzieścia lat. Chwilę zadumałam się nad jej tragicznym końcem – samospaleniem w środku Saturna. Robiąc ostatnie zdjęcia, ujęła małą kropkę Ziemi gdzieś daleko, w tle. Mogła ostatni raz rzucić okiem na dom, umierając. Dlaczego śmierć obiektów martwych jest smutniejsza niż śmierć ludzka?

Kolejne wideo – Saturn traci pierścienie. Prowadząca opowiadała o tym z zaangażowaniem, które wskazywało na ważniejszą sprawę. Co gorsze – zmiana klimatu czy znikające pierścienie na Saturnie? Zaśmiałam się i zaraz zbeształam w głowie. W perspektywie wszechświata może to nie jest takie głupie pytanie. Już za trzysta milionów lat Saturn będzie wolny od pierścieni. Ludzkości nie będzie od dawna. Może uchowają się chociaż króliki? One się szybko mnożą. Zasmuciłam się i spojrzałam z czułością na rekina. Jak dobrze, że są przytulanki.

A te pierścienie nie są takie stare. Mają tylko sto milionów lat. To mniej niż niektóre dinozaury. Uff, ale dobrze się wstrzeliliśmy z ewolucją naszego gatunku!

Kolejny filmik, nie ma przecież czasu, trzeba napakować głowę wiedzą. „Wiosna na Saturnie, pojawia się sześciokąt”, zaczyna narrator. Jak słowo „wiosna” może w ogóle coś znaczyć w miejscu, w którym nie ma zwierząt, nie ma roślin, nie ma deszczu ani kwiatów? Nie ma nawet ziemi, na której można by stanąć? Zatrzymałam się na chwilę. Co ja właściwie robię? Spojrzałam na zegarek. Jest wcześnie, mogłabym jeszcze pospać. Przecież to wszystko nic dla mnie nie znaczy, dopóki jestem tylko prostą Ziemianką i wiosna kojarzy mi się z deszczem i kwiatami. Zganiłam się za umysłową ciasnotę. Co jest słuszne, mikro- czy makroperspektywa? Czy powinnam pochylać się nad każdym pęknięciem w chodniku, czy raczej żyć myślą o wszechświecie i zapomnieć o doczesnych bzdurach?

Dzisiaj chciałam tego drugiego.

Włączyłam dźwięki Saturna. Były szybkie, głębokie, rytmiczne. Metaliczne. Trochę łopotanie śmigieł helikoptera, trochę krzyki zombiaków uwięzionych w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym, trochę zepsute radio dziadka. Poczułam ciarki strachu i podniecenia. Od dziesięciu lat słucham dark ambientu, co to dla mnie wyładowania elektryczne na Saturnie – dodałam sobie kurażu. Położyłam się na łóżku i zamknęłam oczy. Ciekawe, czy jeszcze mogłabym wstąpić do NASA.

Nagle przypomniałam sobie o Neilu deGrasse Tysonie. Natychmiast się poderwałam i włożyłam wszystkie jego książki do koszyka na Gmarkecie. Przewinęłam odgłosy do początku i spokojnie położyłam się z powrotem.

Wytrzymałam może dwie minuty, poderwałam się i włączyłam kolejny filmik. The most extreme planets discovered so far! z wykrzyknikiem na końcu. Znowu poważna sprawa. Znalazłam siedem podobnych filmików i natychmiast dodałam je do zakładek. Czułam, jak przeglądarka ugina się pod ciężarem zobowiązań. Przeprosiłam ją w myślach.

„Gdzie woda, tam życie” – tłumaczył narrator. Co za próżność definiować życie z perspektywy jednej tylko planety, jednego tylko pierwiastka. Do dzisiaj myślałam, że przynajmniej planety są czymś stałym we wszechświecie. A one zmieniają stany skupienia, gubią pierścienie, dostają księżyce, spalają się przez miliony lat. Pytanie nie brzmi: czy gdzieś jest życie? Tylko: czy w tym krótkim momencie naszego istnienia wpadniemy na życie, które całkowitym przypadkiem też teraz przeżywa swój moment. Diamenty są dla nas tak cenne, bo tak mało jest ich na ziemi, a poza naszym systemem istnieje planeta w całości złożona z wielkiego diamentu.

W sumie dość randomowe są te wszystkie planety, powiedziałam do siebie i przeciągnęłam kręgosłup. Spojrzałam na komórkę. „Lunch za pół godziny”, napisała Julia na grupowym czacie.

– Sorki za spóźnienie. – Uderzyłam tacą o stół. Dzisiaj nie było ryby, jadłam różowy ryż z gumowymi ryżowymi kluskami tteokbokki w ostrym sosie.

– Jak to jest możliwe, że Koreańczycy przyprawiają wszystko tak mocno, a jednocześnie ich jedzenie jest tak bardzo bez smaku? – Julia nie podnosiła wzroku znad talerza.

– Prosto spod prysznica? – Juan wskazał na moje mokre włosy.

Przytaknęłam. Poczułam się jednocześnie bardzo luksusowo, mogąc brać prysznic o jedenastej, i jednocześnie jak totalna przegrana, która może spać do południa, bo spędza dnie na telewizji i zdrapkach.

– Jak tam poszukiwania siebie? Dużo schudłaś od wczoraj? – Michael męczył się, wydłubując kawałki kurczaka spośród makaronu ze słodkich ziemniaków. Tydzień wcześniej przeczytał coś w internecie i nie ufał już koreańskim kurczakom.

– To mój pierwszy posiłek dzisiaj. – Wskazałam na talerz.

– Czytaliście ten artykuł o raku? – spytał podekscytowany James. – Podobno znaleźli lekarstwo na każdy rodzaj raka, przez przypadek. Jakieś bakterie, które go zjadają. Same szukają uszkodzonych komórek po całym ciele i je usuwają. Nikt nie rozumie, dlaczego i jak je rozpoznają, ale to robią.

– Już od dawna jest lek na raka – wtrąciła się Chen. Chen jest współlokatorką Julii, ma czarne włosy przycięte w kształt garnka i czasami je z nami lunch. Jest po czterdziestce, pisze doktorat, pochodzi z Tajwanu i nienawidzi, kiedy ktoś mówi, że jest z Chin. – Tylko nikomu się nie opłaca, żeby raka wyleczyć. Chcą ciągle go badać i leczyć bez końca, za hajsy. Tak to wygląda, kiedy mamy prywatną służbę zdrowia.

Michael rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie. W naszej grupie byliśmy parą dyżurnych komunistów. Ale wiedzieliśmy dobrze, że ludzkich poglądów nie zmienia się w stołówce nad plastikowym talerzem z przegródkami.

– Może te badania są bardziej rozwinięte, niż nam się mówi, ale naukowcy nie będą krzyczeć, że odkryli lek na raka za każdym razem, gdy uda im się wyleczyć jedną komórkę! – oburzył się James. – I co za różnica, czy prywatna, czy nie? Państwo też musi płacić naukowcom, nie tylko prywatne firmy. Ty pewnie myślisz, że raka można wyleczyć witaminą C w klinice w Meksyku.

Ugryzłam się w język. Po obejrzeniu paru dokumentów na YouTubie uważam się już za ekspertkę w dziedzinie leczenia raka witaminą C. Jeżeli przez koreańskie jedzenie nabawię się w końcu nowotworu jelita, to wiem, gdzie pojadę.

– A właściwie dlaczego witamina C nie miałaby leczyć raka? – Chen powiedziała to, co ja pomyślałam. – Każda choroba bierze się z natury i natura może ją wyleczyć!

– Jak wrócę do Hiszpanii, będę robić meal prep – mruknęła Julia pod nosem. Na razie jadła wielką porcję makaronu, w którym pływały kawałki suchego kurczaka i marchewki. Reszta grupy zwykle ją ignorowała. Raczej słusznie.

– Znacie Billie Eilish? – zapytał Michael. Skończył już jeść i zaczynał się nudzić.

– Tak, ale jest taka piosenka Tinashe. – Ucieszyłam się na zmianę tematu. – Aquarius. Musisz obadać. Powinno być więcej piosenek o astrologii.

– No bo to w sumie ciekawe. – Położył dłonie na twarzy w dramatycznym geście. – Ludzie gadają o astrologii bez przerwy, a nie ma o niej piosenek.

– Ludzie gadają o wielu rzeczach, a o seksie i miłości najmniej. A wszystkie piosenki, cała literatura, kino, wszystko skupia się na seksie i miłości.

– I przemocy! – Michael uderzył pięścią w stół. – Przemoc też jest super!

– No to może bardziej w temacie kina. Nie ma chyba aż tyle piosenek o przemocy. Powinna być piosenka o leczeniu raka witaminą C.

Natychmiast zaczęłam się zastanawiać, jakie piosenki o przemocy znam. Jakieś strzelaniny w szkole, coś o pistolecie, czasami groźby w rapsach. Przychodziła mi do głowy głównie przemoc w kontekście seksualnym.

– Nirvana dobrze ograła ten motyw, ta piosenka z perspektywy gwałciciela jest nadal mocna. – James wrócił do nas ze świata medycyny.

Pokiwałam głową. To rzeczywiście ciekawe – zbrodnia z perspektywy zbrodniarza. Może powinnam pooglądać jakieś true crime po powrocie do pieczary. Jakieś wyznania z celi śmierci albo wywiady.

Czułam, że jak najszybciej chcę wrócić do siebie i usłyszeć Aquariusa. Ciekawe, kiedy urodziła się Magda Gessler?

„Ciężkie gwiazdy mogą się zapadać pod wpływem własnej grawitacji”, tłumaczył Stephen Hawking. Z iPada leciała zapętlona Tinashe. Szesnaście zakładek z filmikami o planetach w przeglądarce było jak obowiązek, a jednocześnie jak bliscy znajomi.

Dziesiąty lipca, Rak. Tak myślałam, że urodziła się latem, pogratulowałam sobie w myślach, googlując na komórce.

„To jak w wannie. Gdy woda przekroczy granicę, czyli horyzont zdarzeń, nie ma dla niej powrotu. Gwiazdy, które znajdą się zbyt blisko, są rozszarpywane przez czarne dziury”.

Pomyślałam, że to bez sensu. Woda w kranie nie znika, a tylko przechodzi na drugą stronę systemu kanalizacyjnego, do ścieków. Jak pociąg na stacji, który oddalając się od nas, nie zmniejsza się, a tylko jedzie gdzieś. Może to, co wpada do czarnej dziury, wcale nie znika, ale gdzieś jedzie?

Położyłam się na łóżku. Jak małe są moje problemy, moje życie, nawet cały YouTube, skoro gdzieś we wszechświecie są czarne dziury i inne światy, do których prowadzą. Nie wiedziałam, co zrobić z tą refleksją. Drogi były dwie. Jedna to nihilizm, druga – hedonizm. Skoro nic nie ma znaczenia, pozostaje się załamać albo wreszcie żyć tak, jak naprawdę się pragnie. Prosty wybór.

„Podobno Toxic Britney Spears jest zsamplowane z Bollywoodu, wiedziałaś?” – wyskoczyło na Messengerze. Nie, nie wiedziałam.

„Białe karły i gwiazdy neutronowe wszystkie były kiedyś słońcami, ale wypaliło się ich paliwo”.

A więc i nasze słońce nie jest wieczne. There’s always the sun, always, always, always the sun, śpiewali Stranglersi. I jak widać, nie mieli racji. Jak można ufać politykom, naukowcom, Hawkingowi i Stranglersom, skoro nic nie jest wieczne? Poczułam irytację. Nihilizm wygrywał z hedonizmem. Dość przyjemności zmysłowych, powinnam zamknąć się w domu i oddać nauce. Twarda nauka, tylko to jest prawdziwe i stałe w tym świecie.

Łatwo było tak myśleć przy pełnym różowego ryżu żołądku.

Co jeszcze było takie znane Stranglersów?

Zmieniłam Tinashe na Golden Brown. Też na pętli.

– Najcięższe gwiazdy, kiedy dochodzą do kresu żywota, zapadają się, bo nie są powstrzymywane przez wewnętrzne ciśnienie. Gwiazda ulega koncentracji do niewyobrażalnie małego, pojedynczego punktu o nieskończonej gęstości, czyli do osobliwości.

„Nie chcę już słuchać Britney ani popu, muzyka lat osiemdziesiątych jest najlepsza. Pamiętasz Stranglersów? Member? Member the Stranglers?” – odpisałam na Messengerze. Kiedyś razem z Byłym oglądaliśmy South Park przytuleni na kanapie. Teraz wysyłamy sobie wiadomości z dwóch kontynentów.

„Mówi się, że czasoprzestrzeń jest gładka i płaska, ale nie w osobliwości. Tam krzywizna czasoprzestrzeni jest nieskończona. Osobliwość to koniec samego czasu”.

I dobrze, nie wierzę w czas, pomyślałam.

– Czas jest arbitralny – tłumaczyłam Hulyi parę miesięcy temu, kiedy jadłyśmy boribap – ryż i grykę z warzywnym gulaszem, w restauracji niedaleko szkoły. – Podaj mi jeden przykład na istnienie czasu.

– To, że się starzejemy. To, że pada deszcz, a potem jest mokro. To, że rodzimy się i umieramy. To, że zmieniają się pory roku – wymieniała, odginając palce u ręki.

– Nie, nie, nie – przerwałam jej. – To są przykłady na to, że rzeczy się wydarzają. Ale nie na to, że czas mija. To, że jesteśmy starzy, to tylko dlatego, że smażymy się przez kolejne obroty Słońca. To, że umieramy, to dlatego, że organy przestają działać. Ale sam czas? Nie ma przykładu na to, że jest jakiś czas, który mija.

Hulya rzuciła mi długie spojrzenie, najwyraźniej nie mogąc zdecydować, czy jestem geniuszem, czy debilem. Nalała gęstego gulaszu z kociołka do naszych miseczek.

– Czas nie istnieje, ale jak się spóźniam pięć minut, to się wkurwiasz.

– Ale ja nie neguję, że istnieje koncept czasu! – broniłam się, kładąc delikatnie rozpadające się tofu na kupce kaszy jęczmiennej. Boribap smakował cudownie treściwie, jak miękka biała fasola bez przypraw. – Ale to jest arbitralny koncept, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością realną. My, ludzie, koordynujemy się między sobą. Po to wymyśliliśmy czas. To coś jak „rzeczownik”. Nie istnieje rzeczownik. To tylko pomocny koncept. Wiesz, o co mi chodzi? To, że mamy imiona. Mamy je tylko po to, żeby było wiadomo, o kogo chodzi. Ale one nic nie znaczą.

Hulya, milcząc, grzebała w kociołku przez kolejne dziesięć minut. Jej naukowy umysł nie potrafi odrzucić żadnego z moich najgłupszych przemyśleń. Każde z nich rozważa w ciszy i rozwadze. Za to ją kocham.

Włączyłam filmik, który obiecał pokazać mi przyszłość wszechświata aż do jego końca.

„Gdzie jesteś?”

Co. Jak to.

„Gdzie jesteś? Są tylko Chinki, pospiesz się”, napisał KaTalk. Zamknęłam laptopa, wskoczyłam w czarne legginsy i różowy T-shirt z H&M, narzuciłam kurtkę i wybiegłam z budynku.

Kurwa, woda.

Zawróciłam do pokoju, chwyciłam zimną gazowaną z lodówki. Pokoju. Mieszkania. Pokoju. Córka, siostra. Nadal nie wiem, jak nazwać jedenaście metrów, na których są trzy pokoje, wanna, pralka i klimatyzacja z lat osiemdziesiątych. Mojego domu na ten rok.

– Wiesz co, chyba nie będę chodzić na siłownię w porze obiadowej – oświadczyłam, wbiegając do sali.

Hulya leżała na boku na macie do jogi i ćwiczyła wewnętrzną część uda. Siedemdziesiąt powtórzeń na każdą stronę i na każdy mięsień, bo gdzieś wyczytała, że tak jest optymalnie.

– Nie możesz ćwiczyć po jedzeniu? – spytała bez zaskoczenia, nie zwracając na mnie wzroku.

– Nie, po prostu czuję, że jestem blisko czegoś. Że coś odkryję. I nie mogę się ograniczać godzinowo. Będę chodzić wtedy, kiedy poczuję, że potrzebuję odpoczynku.

– To czym się tak intensywnie zajmujesz?

Rozłożyłam matę obok Hulyi. Zaczęłam rozciągać się „na motylka”.

– Muszę się dowiedzieć, co jest moją prawdziwą pasją. Czego naprawdę chcę. Jak króliki. One zawsze robią to, na co mają ochotę. Jeżeli akurat chce im się spać, to zasypiają. Jak chcą jeść, jedzą. A jak mają ochotę skoczyć pionowo na metr, to skaczą. One wiedzą, co sprawia im przyjemność. Mają kontakt ze swoim wnętrzem. Wiesz, o co mi chodzi? A ja nie wiem, czy coś sprawia mi przyjemność, bo sprawia mi przyjemność, czy dlatego, że coś sobie w ten sposób załatwiam. Czy czytam książkę, bo to sprawia mi przyjemność, czy czuję przyjemność spełnionego obowiązku? Rozumiesz?

Hulya pokiwała głową i zaśmiała się w ten przyjemny sposób, w który tylko ona umie się zaśmiać. Matczyny, ze zrozumieniem, bez cienia kpiny, a jednocześnie z dystansem. Stoicki śmiech. Zrobiła kobrę, a ja zaczęłam brzuszki.

– Dzisiaj na zajęciach czytaliśmy teksty z gazet codziennych – zmieniła temat i natychmiast poczułam spokój. Że nie muszę nic dodawać, bo ona już rozumie.

Hulya opowiadała mi o nowej skomplikowanej koreańskiej strukturze gramatycznej, której się dzisiaj nauczyła, o słowach pochodzących z chińskiego. O młodszym Koreańczyku, z którym gada na Tinderze. O tym, że chyba na nowo obejrzy całe Breaking Bad („Kocham! To oglądajmy razem!”). O tym, że musimy iść do dog cafe – kawiarni z psami do głaskania („Może zdążymy dzisiaj wieczorem, po wróżbicie?”). O tym, że musi zadzwonić do ojca.

Na chwilę byłam z powrotem w naszym wspólnym, małym świecie, w którym Saturn nigdy nie straci pierścieni, a czarne dziury robią się co najwyżej w skarpetkach.

Chinki stały w kółeczku wokół jedynego urządzenia na siłowni, które je interesowało. Na zmianę wchodziły na stopień, zakładały na uda i brzuchy wibrujący pas, opierały się i czekały, aż tłuszcz wywibruje się z ich ciał. Rozmawiałam z nimi tylko raz, z Hulyą w roli tłumaczki. Nie znają angielskiego. Podobno nie chcą ćwiczyć siłowo, bo się boją, że dostaną mięśni. Jedna z nich z tego powodu nigdy nie chodzi po schodach („Mówi, że nawet na pierwsze piętro wjeżdża windą, tak się boi, że będzie mieć mięśnie!”).

– Dlatego studiuję prawo. Żeby zawsze mieć dobrą sytuację finansową i zawsze mieć hajsy na następny botoks – podsumowała Hulya, kiedy rozstawałyśmy się w progu.

Amen.

Antropocen w pełni. Rozbudowujemy Ziemię, zdobywamy Księżyc, zakładamy kolonie na Marsie. Postępuje zmiana klimatu. Ziemię nawiedzają wielkie tsunami. Topią się lodowce, wysychają zbiorniki wodne.

Przynajmniej tutaj jakaś równowaga, zaśmiałam się gorzko.

Tsunami wyższe niż wieżowce zmiata z powierzchni Nowy Jork. Wiek dwudziesty ósmy – ziemskie pola magnetyczne zamieniają się miejscami.

Czy to coś właściwie znaczy? Czy to jakaś różnica, że plus jest po lewej, a minus po prawej? – zastanowiłam się. Zapisałam tę myśl w notatniku na komórce: „Sprawdzić, czy zmiana pola magnetycznego Ziemi ma jakieś znaczenie”.

Wiek trzydziesty ósmy – wraca kometa Hale’a-Boppa. Witaj, stary przyjacielu! Wiek pięćdziesiąty trzeci – poziom mórz podnosi się drastycznie. Nie mieszkamy już na ziemi, mieszkamy na oceanie. Wodny Świat w pełni.

Ciekawe, czy Kevin Costner zostanie uznany za mesjasza. Przyszli ludzie znajdą kasety z jego filmem i zrobią z niego proroka. Nostradamusa swoich czasów.

Wiek siedemdziesiąty dziewiąty. Asteroida o średnicy trzydziestu metrów uderza w Ziemię. Dziesiąte tysiąclecie. Gwiazda Antares zamienia się w supernową.

Nawet nie wiedziałam, że istnieje, a już za nią tęsknię, stwierdziłam smutno w myślach. I nieważne, że jest dzisiaj. To, że kiedyś umrze, zasługuje na dzisiejszą żałobę.

Sześć tysięcy lat później Sahara zamienia się w las tropikalny.

Wszystko się zgadza. To tak jak z egipskimi piramidami i sfinksem. Też zostały wybudowane za czasów, kiedy pustynia była lasem tropikalnym. A dzisiaj ludzie lekceważą ślady erozji wodnej i myślą, że ktoś wyrzeźbił lwicy kobiecą twarz. Zapisałam: „Wygooglować więcej, zostać ekspertem od piramid i sfinksa”.

Trzydzieste trzecie tysiąclecie. Gwiezdne konstelacje zaczynają się rozpadać i oddalać od siebie. Wybierają się na powolne spacerki po wszechświecie. Voyager mija najbliższą nam gwiazdę.

„Czterdzieści tysięcy lat od dzisiaj, a on wciąż leci. I dopiero teraz spotyka gwiazdę inną niż Słońce. To pokazuje, jak bardzo jesteśmy samotni na tej małej skałce”. W nagłym poczuciu dzierżenia bólu całego świata na swoich barkach otworzyłam ukrywaną na czarną godzinę puszkę kirina, japońskiego piwa z importu. Poza kirinem w lodówce czekało na mnie tylko cassy – koreańskie piwo o smaku sików, które zyskuje zmrożone na lód lub podawane z dodatkiem koreańskiej ryżowej wódki soju.

Sto tysięcy lat od dzisiaj – wybuch superwulkanu. Pojawia się nowa wyspa na Hawajach. A potem nowe łańcuchy wysp na całym świecie. Kolejna ze znanych gwiazd staje się supernową. Dziewięć milionów lat od dzisiaj – rozbłysk promieni gamma. Mars dostaje pierścień. A Saturn traci swój.

Ale to już było zaspoilerowane.

Antarktyka topnieje. Wielka asteroida uderza w Ziemię. Nie jest to zresztą już nasza Ziemia – bez naszych gór, naszych skał, za to z obcymi wyspami i nową mapą nieba. Pojawia się nowy superkontynent. Nowa Pangea. Ale na krótko. Słońce rozgrzewa się do czerwoności, a na Ziemi ustaje fotosynteza. Umiera całe życie, jakie znamy. Z powierzchni wyparowują oceany. W końcu Słońce zamienia się w czerwonego olbrzyma, przy okazji zabijając Ziemię. Pyk. Koniec.

Jezu, a to dopiero początek filmiku, jakieś dziesięć procent. Oparłam się wygodniej na krześle i wypiłam duży łyk kirina. Smakował metalicznie. Zupełnie nie tak, jak wyobraża sobie smak piwa dziecko, oglądając amerykańskie filmy, na których bohaterowie otwierają z charakterystycznym pyknięciem smukłe brązowe butelki na ganku gdzieś w Teksasie. Osiem miliardów lat. Więcej nie mamy. To bardzo krótko. Gdyby właściciel Zary do końca świata wydawał jednego dolara dziennie, nie zdążyłby nawet roztrwonić majątku, zamyśliłam się. Powinnam była wyłączyć filmik w tym momencie, kiedy już czułam ból świata, a jeszcze potrafiłam cieszyć się smakiem piwa.

Słońce jest już białym karłem. Martwe. Powoli zaczyna oziębiać się w bezlitosnych temperaturach wszechświata.

Jęknęłam. Szybka muzyka w tle została zastąpiona wolną, melancholijną melodią, pełną bólu, straty i nostalgii za naszą dobrą, starą Ziemią. Strachu i niepewności w obliczu zimnego, nieczułego wszechświata.

I oto zostajemy sami, bez Ziemi-matki, skazani na łaskę i niełaskę okrutnego kosmosu. Z tym że – oczywiście – nas już nie ma.

Wszystkie gwiazdy muszą w końcu zgasnąć, aż wszechświat zapadnie się w nieskończoną, ciemną noc. Już za tryliard lat gwiazdy zaczynają się wyłączać – jak światełka na choince. Za dwieście pięćdziesiąt tryliardów lat nie ma światła we wszechświecie. Umierają ostatnie karły. Świat wygasa i żegna się z publicznością. Pełen jest już tylko martwych gwiazd, zimnych jak skała, i czarnych dziur.

Wielka pustka na środku wszechświata zaczyna przyciągać ostatnie gwiazdy do siebie, na powtórną śmierć. Czasami się zderzają, na chwilę formując nowe gwiazdy. W końcu czarne dziury pochłaniają całą pozostałą materię. Ale nawet tutaj mogą pojawić się nowe cywilizacje. W końcu wszyscy żyjemy na wyspach czasu. To, co dla nas stanowi idealne warunki do życia, jest tylko punktem w czasie.

Czasoprzestrzeń się rozszerza. Oddalamy się jeszcze dalej od siebie, samotni w tym ciemnym, chłodnym wszechświecie. Tak oto wszechświat spędza większość swojego istnienia – w ciszy, w ciemności, w bezruchu i w przerażającej samotności. Już za tryliard tryliardów tryliardów lat zaczynają rozpadać się protony. Czarne dziury łączą się w pary. W końcu i one zaczynają umierać. Wszechświat składa się już wyłącznie z ciemnej materii. Wreszcie znika i czas.

Siedziałam nadal w ciszy, kiedy Timelapse of the Future płynnie zastąpiła kłótnia dwóch youtuberów modowych. Poszło o podobny outfit na Insta. A przy okazji o byłego chłopaka. Nie wyłączyłam jej, nie chcąc się poruszyć. Po paru minutach spojrzałam kątem oka na zegarek. Dopiero czternasta. Tak jakbym ten trzydziestominutowy filmik obejrzała w pięć minut. Może to zagięcie w czasoprzestrzeni, może to błąd w symulacji, pomyślałam. I od razu doszłam do wniosku, że gdybym miała być superbohaterką i posiadać jedną, tylko jedną supermoc, to chciałabym oglądać trzydziestominutowe filmiki z YouTube’a w pięć minut.

Ale tego filmiku wolałabym nie oglądać. Chciałabym cofnąć czas – do tej chwili pięć lub trzydzieści minut temu, kiedy jeszcze nie wiedziałam, jak będzie. Że nie tylko ja umrę. Umrze moja rodzina, umrze ludzkość, umrze pamięć po nas, umrze moja Ziemia, moje Słońce, moja Droga Mleczna. Umrą nawet moje protony. I to już za sto sześćdziesiąt sześć trylionów trylionów trylionów lat.

Jeżeli nie mogę żyć wiecznie, wszystko poniżej wieczności to wciąż za mało. Jeżeli znajdą lek na nieśmiertelność i będę nieśmiertelna, ale tylko przez sto sześćdziesiąt sześć tryliardów tryliardów tryliardów lat, to wciąż za mało.

„Była taka młoda”, mówią o trzydziestolatce, która umiera na raka. „Miał dobre życie”, mówią o staruszku, który umiera w fotelu. Jego śmierć już jest w porządku. Gdzie leży granica między „była taka młoda” a „miała dobre życie”? Czy to osiemdziesiąt lat? Czy siedemdziesiąt pięć? Czy dzień przed dziewięćdziesiątymi urodzinami „była taka młoda”, a dzień po już „miała dobre życie”? Żyjemy między „była taka młoda” a „miała dobre życie”.

Kiedy byłam mała, często śniła mi się śmierć. W snach umierał mój dziadek, moja babcia. Nigdy rodzice. Oni przecież są nieśmiertelni. Kiedyś jak zwykle przyśnił mi się pogrzeb dziadka. Byłam na nim ja, rodzice, nasz pies, kuzyni. Wszyscy byli smutni, ubrani na czarno. Stali po kolana w błocie, w rękach trzymając wieńce i czerwone plastikowe lampki za dziewięć złotych. Dziadek leżał pośrodku w trumnie i wyglądał, jakby spał. Miał zamknięte oczy, przypudrowaną na biało twarz i upomadowane włosy. Nagle się obudził, wstał i wyszedł z trumny. Zdumioną rodzinę uspokoił, mówiąc: „Ja mogę umrzeć drugi raz, bo już umiem”.

Szczególnie często śniły mi się pogrzeby po tym, jak oglądałam straszne filmy. Nie ze strachu. Mama pytała mnie, czy nie boję się sama spać. Nie, nigdy. Z uśmiechem usypiałam po każdej książce Stephena Kinga, po każdej części Teksańskiej masakry piłą mechaniczną i po każdym horrorze o nawiedzonym domu, lalce czy klownie. Kiedy dowiedziałam się, że gdy myślimy o czymś intensywnie przed zaśnięciem, może się nam to przyśnić, wzięłam czaszkę-twarz ludzika Lego i wpatrywałam się w nią intensywnie co noc w mieszkaniu babci.

Temat śmierci, potworów i życia po życiu fascynował mnie od zawsze.

– Ja się w ogóle nie boję oglądać duchów ani potworów – tłumaczyłam koleżance na huśtawkach pod liceum. Ona paliła papierosa i udawała bardzo doros­łą. Sama obcinała sobie grzywkę, robiła kreskę drogim eyelinerem i malowała na czarno paznokcie. Ja nadal chodziłam w czerwonych bojówkach, kupionych przez mamę, i nosiłam bransoletki przyjaźni.

– Jak to? – zapytała, wydmuchując dym, po odpowiednio długiej pauzie. Zakładała ręce, jakby chciała pokazać, że nic jej to nie obchodzi. Ale pod makijażem, papierosem i koszulkami z modnego, nowo otwartego wtedy H&M wciąż była dzieciakiem, który z wypiekami czeka na opowieść o duchach i potworach.

– Pomyśl o tym logicznie. – Wychyliłam się w jej stronę z huśtawki. – Jeżeli po obejrzeniu horroru nie przyjdzie do mnie w nocy potwór, to super. Jeżeli nikt nie chowa się pod łóżkiem, w szafie ani za oknem, to super. Wygrywam. A jeżeli przyjdzie? To będzie dowód na to, że istnieje coś więcej niż tylko ta rzeczywistość. Że jest jakieś życie po życiu. Jakiś inny świat, niematerialny. I nasza śmierć nie jest ostatecznością. Więc tutaj też wygrywam. Win-win.

– Musisz mi tłumaczyć każde słowo, muszę wiedzieć wszystko, co się wydarzy – prosiłam Hulyę gorączkowo. Stałyśmy przed plastikowym namiocikiem z napisem „saju”, czyli „wróżby”, gdzieś w bocznej uliczce dzielnicy Hongdae. Do wyboru miałyśmy astrologię, wróżby z rąk, z twarzy i tarota. Postanowiłyśmy zdać się na gwiazdy. Przez przezroczyste ścianki namiotu obserwowałyśmy, jak nasi poprzednicy dziękują wróżbicie, kłaniając się.

– Okej, ale powtórz to, co mówiłaś o tych protonach. – Hulya była bardziej opanowana. Zna lepiej nie tylko język, ale i kulturę koreańską. Wierzyłam, że nawet u wróżbity może poczuć się jak ryba w wodzie.

– Neutronach. Że osobiście przeżywam rozpad neutronów we wszechświecie.