Podróbka - Chen Kirstin - ebook + książka

Podróbka ebook

Chen Kirstin

4,0

Opis

Opowieść o dwóch Amerykankach pochodzenia azjatyckiego, które łączą siły, przeobrażając mały przekręt z podróbkami w wielkie przedsięwzięcie na światową skalę.
Ava Wong zawsze grała bezpiecznie. Jako zasadnicza, przestrzegająca reguł amerykańska prawniczka wiedzie idealne życie – ma męża, który jest uznanym chirurgiem, małego synka i śliczny dom. Ale jej świat ukryty za tą fasadą powoli się wali: małżeństwo się rozpada, kosztowny dyplom prawniczy od lat leży niewykorzystany, a napady złości synka doprowadzają ją na skraj załamania nerwowego.
I oto zjawia się Winnie Fang – po dwudziestu latach chce odnowić znajomość z dawną przyjaciółką ze studiów. Tylko że po nieśmiałej, dziwnej dziewczynie, którą Ava niegdyś znała, nie ma już śladu. Winnie to teraz pewna siebie światowa kobieta, ociekająca luksusem, czego przykładem jest choćby niezwykle pożądana torba Birkin w klasycznym pomarańczowym kolorze. Co jest tajemnicą jej sukcesu?
Otóż Winnie uknuła pomysłowy plan oparty na imporcie niemal perfekcyjnych podróbek luksusowych torebek i potrzebuje kogoś z amerykańskim paszportem, kto pomoże jej w prowadzeniu biznesu – i kogo nikt nigdy by nie podejrzewał o popełnienie przestępstwa. Kogoś takiego jak Ava.
Kiedy jednak okazuje się, że spektakularny sukces całego przedsięwzięcia jest zagrożony, Winnie nagle znika, a Ava musi zamierzyć się sama z konsekwencjami…
*
Zaglądając za zasłonę ekskluzywnych designerskich witryn sklepowych i chińskich fabryk produkujących luksusowe towary, Kirstin Chen rozprawia się ze stereotypami, ukazując dwie zdeterminowane i zapadające w pamięć kobiety, które domagają się czegoś więcej od życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (22 oceny)
7
7
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Milkaway

Dobrze spędzony czas

Lekka i przyjemna
00
girlonwheel

Całkiem niezła

Ja i szeroko pojęta moda to totalnie dwie różne bajki 🤫 Ale skusiła mnie informacja o oszustwach! "Podróbka" to opowieść dwóch Amerykankach pochodzenia azjatyckiego, które połączył biznes. Zaczęło się niewinnie, a skończyło... przeczytaj i sprawdź 🧐 Książka porusza tematy designerskich produktów, chińskich fabryk, rodzicielstwa oraz przyjaźni i prowadzenia biznesu przed dwie - kompletnie różne - kobiety 👭 Kirstin Chen pisze lekko i z humorem. Pomysł jest niezwykle oryginalny - jest to literatura obyczajowa (zero romansu) z nutką kryminalną. Bohaterowie nie są idealni, a zwrot akcji w połowie książki naprawdę mnie zaskoczył 😱 W tle są poruszane ważne tematy, ale jak dla mnie nie wybrzmiały za bardzo. Jest to po prostu dobra rozrywka, by miło spędzić czas. A dla osób znających się na torebkach będzie to dodatkowa frajda 👌
00
Czytelniczka_Monika

Całkiem niezła

Świetny temat,ale trochę brak pomysłu na rozbudowanie go. Za mało akcji, za dużo da się domyślić i przewidzieć co będzie dalej
00
dzulajla

Nie oderwiesz się od lektury

fajna
00
Genderder

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągające
00

Popularność




Tytuł oryginału: Counterfeit

Pierwsze wydanie: William Morrow

William Morrow is an Imprint of HarperCollins Publishers LLC, Nowy Jork 2022

Opracowanie graficzne okładki: Madgrafik

Projekt okładki oryginalnej: Jeanne Reina

Ilustracja na okładce: Yordanka Poleganova

Zdjęcie autorki: Sarah Deragon

Redaktor prowadząca: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski

Korekta: Monika Ulatowska

Copyright © 2022 by Kirstin Chen. All rights reserved.

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2023

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Niniejsze wydanie zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-8868-2

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Dla mojej babci

Część I

1

Pierwsze, co przykuło moją uwagę, to oczy. Były ogromne jak u postaci z japońskiej kreskówki, z wyraźnie zaznaczonymi powiekami, umiejętnie podkreślonymi odcieniami miedzi i obramowanymi przedłużonymi rzęsami, miękkimi i gęstymi jak futro. Następne w kolejce były włosy – lśniące, grube i puszyste loki sięgające piersi – oraz cera, gładka i niezwykle jasna. Potem ubranie – elegancka jedwabna bluzka i lakierowane szpilki od Louboutina. I wreszcie ona – ogromna czterdziestopięciocentymetrowa torba Birkin w klasycznym pomarańczowym kolorze. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia o tych wszystkich szczegółach, choć jak większość ludzi wiedziałam, że takie torby są absurdalnie drogie i właściwie nieosiągalne. Chcę przez to jedynie powiedzieć, że kobieta stojąca w progu mojej lokalnej kawiarni wyglądała, jakby była bogata. Jak azjatycka turystka. Jak rodowita Chinka. Naprawdę bogata.

Oczywiście, że byłam zaskoczona. Od czasu, kiedy ostatnio ją widziałam, minęło przeszło dwadzieścia lat, i teraz w ogóle nie przypominała dziewczyny, z którą dzieliłam pokój w akademiku na pierwszym roku studiów. Co więcej, nawet nie brzmiała jak ona. W tamtych czasach, w Stanfordzie, mówiła z wyraźnym zaśpiewem. Każde słowo, które wyszło z jej ust, zwijało się jak liść sałaty. Miała też problemy z poprawnym artykułowaniem niektórych głosek. Teraz jednak dopiero po kilku zdaniach zreflektowałabym się, że pochodzi z Chin. Kiedy się przedstawiła przez telefon, wymówiła swoje nazwisko tak samo, jak „kieł” po angielsku: Ava? To ty? Tu Winnie Faaang.

Dlaczego w ogóle chciała ze mną gadać? I skąd miała mój numer? Jak teraz o tym myślę, to pewnie wynajęła prywatnego detektywa, żeby mnie namierzył, ale kiedy ją o to spytałam, odpowiedziała swobodnie: Och, znalazłam cię na liście dyskusyjnej absolwentów.

Nie chciało mi się jej dalej wypytywać. Zgodziłam się pójść nią na kawę, poniekąd ciekawa, jak ułożyła sobie życie. Odeszła ze studiów tak nagle, w połowie pierwszego roku.

Nikt z moich znajomych z college’u nie utrzymywał z nią kontaktu, ona z kolei nie udzielała się w mediach społecznościowych, przynajmniej nie pod prawdziwym nazwiskiem. Mimo to od czasu do czasu docierały do nas plotki: że wróciła do rodzinnego Xiamen i ukończyła tam studia, że przeprowadziła się do Wirginii, aby zaopiekować się chorą ciotką, że wyszła za Amerykanina i szybko się rozwiodła. Moja znajoma wpadła na nią, kiedy rozglądała się po jednej z tych drogich chińskich prywatnych szkół immersyjnych w LA, gdzie najwyraźniej Winnie przez pewien czas uczyła.

W każdym razie gdy tylko kobieta stojąca w wejściu mnie zauważyła, krzyknęła: Ava! I podbiegła z jedną ręką wyciągniętą jak do uścisku. Na drugiej miała zawieszoną torebkę Birkin wielkości worka marynarskiego. Klienci kawiarni spojrzeli na nią z biernym zaciekawieniem i uznawszy zapewne, że jest jedną z tych influencerek, ponownie skupili się na swoich telefonach.

Przed spotkaniem z rozmysłem zmieniłam legginsy, które noszę na ogół, na spodnie z suwakiem, a pod oczami zaaplikowałam korektor. Niemniej w tamtej chwili miałam wrażenie, jakbym wyglądała zupełnie nijako, jak szara papierowa torba.

Winnie zamówiła przy ladzie podwójne espresso, po czym wróciła z maleńką filiżanką i spodkiem do stolika.

Spytałam, co ją sprowadza do San Francisco, a ona odpowiedziała, że jest tu w interesach – produkcja torebek, nudy. Machnęła dłonią przystrojoną szmaragdami i szafirami. I pomyśleć, że swój pierścionek zaręczynowy zostawiłam w domu, żeby nie wyjść na efekciarę.

Wiem, że zastanawiasz się, dlaczego do ciebie zadzwoniłam, powiedziała, a następnie wyjaśniła, że jej bliski przyjaciel z Chin potrzebuje przeszczepu wątroby i chce, żeby zabieg wykonano w Stanach. Zrobiła rozeznanie; wiedziała, że mój mąż to uznany transplantolog, i spytała, czy mogę ją z nim skontaktować, bo jak dobrze rozumiała, jest wysoko cenionym specjalistą w tej dziedzinie.

Powtarzam, nie odzywała się do mnie od dwudziestu lat! Błędnie odczytując moje niedowierzanie, dodała: Wiem, wiem, po wyborach prezydenckich ograniczyli dostęp do przeszczepów dla cudzoziemców, ale byłoby świetnie, gdyby twój mąż mógł chociaż porozmawiać z moim przyjacielem.

Odparłam, że pomówię o tym z Olim, a ona podziękowała mi wylewnie, po czym spytała: A co u ciebie, Ava? Opowiadaj. Minęło tyle czasu.

Streściłam jej najważniejsze punkty (a ona udawała, że o niczym nie wie, choć jej prywatny detektyw z pewnością o wszystkim ją poinformował): Olivier, którego najwyraźniej już znała, mój mąż od czterech lat, pół Francuz, pół Amerykanin; dwuletni syn Henri – czy chce zobaczyć zdjęcie? To on w naszym ogrodzie za domem, tak, mieszkamy tu niedaleko.

A praca?

Odpowiedziałam jak zwykle: odeszłam z kancelarii, gdy urodziłam Henriego, i teraz rozważam pracę z domu w celu zachowania lepszej równowagi między życiem zawodowym a prywatnym, i takie tam. Opowiadając o tym wszystkim, dokonałam analizy jej transformacji. Plastyka powiek, wiadomo, nowatorskie zabiegi na twarz z zastosowaniem lasera i mikroprądów, profesjonalnie przedłużone włosy, designerskie ciuchy. Ale to nie wszystko. Kiedy tak przede mną siedziała, popijając kawę z miniaturowej filiżanki, sprawiała wrażenie wyluzowanej, jakby czuła się naprawdę swobodnie i wiedziała, że tu pasuje.

Co zrobiła z tą pulchną poważną dziewczyną, która weszła do naszego pokoju w akademiku z dwoma podniszczonymi jaskraworóżowymi walizkami, jak się okazało, wypełnionymi akrylowymi swetrami i niedopasowanymi spodniami z poliestru z wywiniętymi na zewnątrz nogawkami? Kiedy ją zobaczyłam, od razu wiedziałam, że się nie zaprzyjaźnimy.

Dlaczego, pyta pani? Z typowych płytkich powodów, które dla nastolatków są niezwykle istotne. Była dziwna, nieogarnięta, świeża. Nie, nie w tym sensie. Wie pani, prosto z importu.

Może to nie było fajne z mojej strony, ale mogło być gorzej. Wiedziałam, że właściwi znajomi pomogą mi się wybić, a ci niewłaściwi pogrążą, i trzeba było działać szybko, żeby wyszło, jak należy.

Widzi pani, pani detektyw, czułam się trochę tak, jakbym całe życie czekała, żeby pójść na Stanford. Dorastając pod Bostonem, a konkretnie w Newton, jeśli zna pani tę okolicę, byłam jednym z tych cichych nerdowatych dzieciaków, na których nikt nie zwracał uwagi. Z wyjątkiem nauczycieli, którzy mnie znali, bo byłam prymuską, choć nieustannie mylili mnie z Rosą Chee. Przyjaźniłam się z nią, jak i z pozostałymi nerdami, ale dla całej reszty, dla normalnych dzieciaków, byłam niewidzialna.

Chce pani, żebym podała jakiś przykład? Otóż pewnego razu, kiedy mój brat wrócił do domu z college’u i poszliśmy na lody, wpadliśmy na Mitcha Paulsona, jego byłego partnera od debla. Gabe i Mitch przybijają sobie piątki, zderzają się przyjacielsko barkami, a ja nieśmiało macham ręką. Przysięgam, że na mój widok Mitch przybrał pusty wyraz twarzy. Gabe mówi: To moja siostra Ava, chodzi do przedostatniej klasy, na co Mitch odpowiada uprzejmie: Miło cię poznać.

Miło cię poznać! Byłam przynajmniej na tuzinie ich meczów. Wiem, z kim Mitch się spotykał na ostatnim roku, a nawet z kim chodził wcześniej. On z kolei nie miał bladego pojęcia, kim jestem.

Na studiach było mnóstwo dzieciaków takich jak ja. Zaczęłam wtedy nosić soczewki kontaktowe. I miałam tak długie włosy, że dało się zapleść warkocz. Byłam gotowa na to, żeby ludzie w końcu mnie dostrzegli, i nawet jeśli moim współlokatorem nie mógł być sportowiec z blond kucykiem, nie zamierzałam pozwolić, aby osoba, z którą musiałam dzielić pokój, weszła mi w drogę.

Na swoją obronę dodam, że starałam się być wyrozumiała dla Winnie. Powściągałam swoje zniecierpliwienie i odpowiadałam na jej niezliczone pytania. Głównie chodziło o sprawy podstawowe, na przykład skąd wziąć legitymację studencką albo jak ustalić kombinację zamka do skrzynki pocztowej. Niemniej miała też tę irytującą tendencję do traktowania mnie jak swój kieszonkowy słownik i nieustannie chciała, żebym wyjaśniała jej słowa, których nie znała, w dodatku wcale nie proste, takie jak „sobowtór”, „prawdopodobieństwo” czy „fanaberia”.

Po zastanowieniu, zważywszy na fakt, że zdecydowana większość naszych interakcji sprowadzała się do tego, że Winnie prosiła o moją pomoc, może nie powinnam być zaskoczona jej ostatnią prośbą o załatwienie opieki medycznej dla jej przyjaciela.

Urabiała mnie przez całe popołudnie, chwaląc moje życiowe wybory, na przykład mówiąc: Wcale mnie nie dziwi, że wyszłaś za takiego genialnego przystojniaka. Oraz: Zawsze uważałam, że białe dzieci o azjatyckich korzeniach są najśliczniejsze. Albo: Ze wszystkich dziewczyn na studiach tobie najbardziej zazdrościłam. Upajając się jej pochlebstwami, nie zauważyłam, że od początku mnie zaszufladkowała, a ja tymczasem kompletnie się pomyliłam co do niej.

Winnie z udawanym zainteresowaniem słuchała mojej opowieści o tym, jak poznałam Oliego, kiedy nagle do moich uszu dobiegł charakterystyczny płacz. Odwróciłam się, podobnie jak Winnie i inni klienci, i zobaczyłam Henriego, który leżał na plecach na chodniku, cały czerwony ze złości. Obok niego kucała Maria – anioł, nie kobieta – i mówiła cicho, pochylając się nad nim ze spokojną determinacją w oczach.

Przez ułamek sekundy rozważałam, czy tego nie zignorować. (I zanim mi pani zarzuci, że jestem bezduszna, proszę zrozumieć, że wtedy takie napady złości były na porządku dziennym). Ale gdy dwaj mężczyźni w stylowych okularach, siedzący przy sąsiednim stoliku, wymienili wymowne uśmieszki, natychmiast się otrząsnęłam, wyjaśniłam Winnie, że to wrzeszczące dziecko to mój syn, i rzuciłam się do drzwi.

Co się stało? – spytałam Marię i pochyliłam się, żeby uspokoić wierzgającego dziko nogami syna. Henri otworzył jedno oko i na mój widok ponownie zaczął wyć.

Maria westchnęła. Nic, to samo, co zwykle, biedaczek.

Pogłaskałam Henriego po zlepionych od potu włosach. Och, ptysiu, co się dzieje? Powiedz mamie, o co chodzi.

Ale nie potrafił mi tego powiedzieć i w tym cały szkopuł. Mimo że miał dwa latka, był bardzo refleksyjny i niesłychanie empatyczny. Pragnął za wszelką cenę wyrazić swoje uczucia, których nie potrafił ubrać w słowa. Kto z nas nie byłby z tego powodu sfrustrowany? Dlatego wybuchał z zupełnie błahych powodów: kiedy wsadzało się go do spacerówki, kiedy się go z niej wyjmowało, kiedy brało się go za rękę przed przejściem przez ulicę lub kiedy się go wycierało ręcznikiem po kąpieli. Dosłownie wszystko potrafiło go rozzłościć. Przez pierwsze lata swojego życia płakał tak często, że miał nieustanną chrypkę. Och, niepotrzebnie trajluję o moim szczęśliwym, zdrowym dziecku. Teraz jest znacznie lepiej, chociaż wciąż mówi jak mała wersja Roda Stewarta. W sumie to całkiem urocze.

Ale tamtego popołudnia mój syn nie przestawał wrzeszczeć, mimo iż razem z Marią przerobiłyśmy cały repertuar sprawdzonych trików, takich jak głaskanie po brzuszku, masowanie głowy, łaskotanie po przedramionach czy łączenie nóg w kostkach. Jakaś kobieta wyprowadzająca golden retrievera cmoknęła na nas ze współczuciem. Z kolei inna niania opiekująca się dwójką chłopców kazała im przestać się gapić.

Mogłyśmy z Marią jedynie usiąść w kucki i to przeczekać, wydając z siebie głośne kojące odgłosy jak dwie maszyny wytwarzające biały szum. Po jakimś czasie Henri wreszcie się zmęczył. Przestał wierzgać jak szalony, a jego napięte rysy twarzy rozluźniły się. Połaskotałam go po brzuchu, co czasem wystarczało, żeby całkiem się rozpogodził. Ale nie tym razem. Gdy tylko dotknęłam palcem jego miękkiego ciałka, otworzył szeroko usta i wydał z siebie przeszywający pisk. Znowu rozpłakał się na całego. Opadłam na pośladki, wyczerpana.

Byłam gotowa powiedzieć Marii, żeby zgarnęła go z chodnika i zaciągnęła do domu, gdy nagle zza moich pleców dobiegł niski, ciepły głos nucący chińską piosenkę dla dzieci: Liang zhi lao hu, liang zhi lao hu, pao de kuai, pao de kuai[1].

Odwróciłam się i zobaczyłam Winnie, która stała pochylona z rękami opartymi na kolanach i śpiewała w skupieniu o dwóch tygrysach, jednym bez oczu, a drugim bez ogona. Zhen qi guai, zhen qi guai[2]. Znałam tę piosenkę z młodości z lekcji chińskiego, na które chodziłam po szkole.

Henri natychmiast przestał płakać. Wciąż śpiewając, Winnie odpięła szary futrzany brelok dyndający u rączki jej torby.

Nie dawaj mu go, wyrwało mi się. Bo nigdy go nie odzyskasz.

Ale ona położyła włochatą kulkę na dłoni i podsunęła ją Henriemu.

Mam nadzieję, że to nie są prawdziwe norki, dodałam.

Henri wziął kulkę w ręce i pisnął z zachwytu. Gruba strużka śliny pociekła mu z ust na miękkie futro.

O rety, rzuciłam.

Winnie się roześmiała i poklepała Henriego po głowie, a on w odpowiedzi uroczo zamruczał.

To ciocia Winnie, zwróciłam się do niego. Powiesz „dziękuję”?

On tymczasem przeciągnął futrzaną kulką po obślinionych ustach.

Wyjaśniłam Winnie, że Henri wprawdzie wszystko rozumie, ale jeszcze nie mówi, i że Oli zrzuca to drobne opóźnienie w rozwoju na karb tego, że jest dwujęzyczny.

Mądry chłopiec, powiedziała Winnie.

Byłam zbyt zawstydzona, żeby wrócić do kawiarni, więc gdy Maria wreszcie zdołała przypiąć Henriego do wózka bez wrzasków, zasugerowałam, abyśmy udały się do domu.

Kiedy tam dotarłyśmy, Winnie usiadła przy fortepianie i zaczęła grać kołysankę Mrugaj, mrugaj, gwiazdko ma, śpiewając po mandaryńsku „ yi shan yi shan liang jing jing ” i ucząc Henriego, jak ma pokazywać mrugające gwiazdki małymi pulchnymi rączkami.

Nagle poczułam pieczenie w kącikach oczu. Moja mama nie żyła wówczas dopiero od sześciu miesięcy. To ona miała nauczyć mojego syna chińskiego. To ona miała masować mnie po plecach i mówić, że to nic dziwnego, iż przysnęłam, myjąc zęby. To ona miała mi wyperswadować karmienie Henriego wyłącznie łosiną i dziczyzną, kiedy ubzdurałam sobie, że za jego opóźnienie w mówieniu odpowiadają hormony i antybiotyki w innych rodzajach mięs.

Winnie zobaczyła łzę spływającą po moim policzku i oderwała ręce od klawiatury.

Co się dzieje, Ava?

Henri pociągnął się za ucho, sygnalizując, że zaczyna się denerwować.

Nic. Graj dalej.

Opuściła ręce na kolana. Szloch Henriego z początku przypominał tylko niski piersiowy pomruk, lecz po chwili przybrał na sile, przechodząc przez całą skalę aż do wycia przypominającego syrenę policyjną.

Maria! – krzyknęłam.

Wypadła z kuchni, wycierając ręce o pupę odzianą w dżinsy, podniosła Henriego i zabrała go do sypialni.

Wzięłam chusteczkę i otarłam policzki. Oli twierdzi, że to tylko taka faza.

Jasne, odparła Winnie. Wszystkie małe dzieci przez to przechodzą.

Nie chciałam, żeby sobie pomyślała, że narzekam na swojego syna, więc opowiedziałam jej o śmierci mojej mamy.

Wstrząśnięta zasłoniła usta dłonią. Pamiętała ją z dawnych lat, kiedy mama odwiedziła mnie na kampusie.

Och, Ava, tak mi przykro. Na pewno była świetną babcią.

Zdradziłam jej, że przez pierwsze trzy miesiące ona, Henri i ja dzieliliśmy jeden pokój. Mama wstawała za każdym razem, żeby go nakarmić, zmieniała mu w kółko pieluchy i obiecywała, że kiedyś przestanie płakać. Padła trupem – nie można tego inaczej nazwać – kiedy biegała na swojej bieżni w piwnicy. Nagłe zatrzymanie akcji serca. Sześćdziesiąt dziewięć lat, szczupła jak chart. Nigdy nie chorowała, a jeśli już, to było to tylko przeziębienie.

Z głębi domu dobiegł już nie cichy płacz, a urywany głośny szloch mojego syna.

Futrzany brelok Winnie leżał szary i wilgotny na dywanie jak mysz sprezentowana przez kota. Kiedy się po niego schyliłam, na metalowym zapięciu dostrzegłam wytłoczony napis FENDI.

O cholera, wyrwało mi się.

Nie przejmuj się. Niech Henri ma go do zabawy.

Kiedy poszła, wyszukałam taki brelok w internecie z myślą, żeby go jej odkupić. Niech pani zgadnie, ile kosztował. Sześćset dolarów! Nie kupiłam go, rzecz jasna. Podczas następnego napadu złości Henriego wyjęłam futrzaną kulkę i pomachałam mu nią przed twarzą. Jeszcze bardziej się wówczas rozsierdził. Odrzucił ją i zaczął krzyczeć.

Później Winnie kontaktowała się ze mną, ilekroć zjawiała się w San Francisco. Jak twierdziła, przyjeżdżała tu regularnie w sprawach służbowych i często zatrzymywała się w śródmieściu w hotelu St. Regis. Nie powiem, byłam pod wrażeniem. O ile mi wiadomo, pokój kosztuje tam siedemset dolarów za noc.

Zważywszy na wszystko, co do tej pory powiedziałam, zapewne zastanawia się pani, dlaczego tym razem tak chętnie się z nią zaprzyjaźniłam. Muszę przyznać, że z początku oszołomiło mnie jej bogactwo i piękno, jej niesamowita pewność siebie. Chyba jakaś część mnie nadal żyła pierwszym rokiem studiów, trzymając się kurczowo znajomych z tamtych lat jak szalupy ratunkowej.

Ale nie chodziło tylko o to. Prawda jest taka, że nikt, z wyjątkiem mojej matki, nie potrafił uspokoić Henriego, a ja byłam zdesperowana. Syn wciąż budził się co jakieś trzy godziny, a to znaczyło, że od dwóch lat ani razu nie przespałam całej nocy. W ciągu dnia zaś wpatrywałam się w ekran laptopa, szukając specjalnych diet na złagodzenie jego histerii, podczas gdy niezłomna Maria woziła Henriego do parku między czytaniem bajek a zajęciami muzycznymi. Akurat w tym tygodniu, kiedy zadzwoniła do mnie Winnie, dostarczono mi z Wisconsin trzy i pół kilograma mięsa bizona, które schowałam w sekretnej zamrażarce w garażu, bo Oli gardził całą tą pseudonauką o żywieniu. I słusznie! Chyba wszyscy się zgodzimy, że trochę mi odbiło.

Och, a skoro mowa o Olim, czy wspominałam, że to wszystko miało miejsce tuż po tym, jak odszedł z UCSF do Centrum Medycznego Uniwersytetu Stanforda? To z pewnością był świetny krok w jego karierze, ale wiązał się z koszmarnymi dojazdami, nie mówiąc już o niekończącym się dniu pracy, co znowu znaczyło, że nigdy nie wracał do domu w porę, żeby położyć Henriego spać.

Tak więc jak każda przytłoczona obowiązkami świeżo upieczona mama byłam wdzięczna za pomoc Winnie.

Oli ucieszył się na wieść, że Henri polubił moją dawną współlokatorkę, ale podobnie jak pani był zdziwiony tym, jak chętnie powitałam ją w naszym życiu. Bądź co bądź kojarzył Winnie tylko ze skandalu dotyczącego egzaminów. Domyślam się, że jest pani zorientowana w temacie.

Nie? Ani trochę? Aha. Cóż, w sumie to zrozumiałe. Uniwersytet Stanforda tym razem chyba nie był w to oficjalnie zamieszany.

To był rok dwutysięczny i cała ta sprawa nie różniła się zbytnio od niedawnego incydentu z udziałem tych wszystkich hollywoodzkich szych fałszujących listy polecające i wyniki testów, żeby ich dzieci dostały się do najlepszych szkół, tyle że w tym przypadku sprawcami byli obywatele Chin. Według doniesień prasowych amerykańskie władze wpadły na trop pekińskiej firmy, która zatrudniała prymusów mieszkających w Stanach – głównie chińskich magistrantów – i załatwiała im fałszywe paszporty, a następnie wysyłała na egzaminy w zastępstwie chińskich zamożnych, dobrze usytuowanych kandydatów na studia. Policja zatrzymała dokumentację firmy i ujawniła cały proceder, a uczelnie bardzo szybko na to zareagowały. Trzech chińskich studentów zostało wydalonych z Harvardu, jeden z Yale, dwóch z MIT i jeszcze paru z uniwersytetów Pensylwanii, Columbia i Cornella. I może pani pójść o zakład, że nikt nie pisał felietonów w obronie tych dzieciaków, przedstawiając ich jako niewinne ofiary, których nie powinno się pociągać do odpowiedzialności za zbrodnie ich rodziców. O nie, jeśli chodziło o zagranicznych studentów, wszyscy zgodnie domagali się usunięcia tych parszywych chińskich oszustów ze szkół!

Pamiętam, jak stałam przy fontannie w sercu White Plaza z kolegami i koleżankami z seminarium humanistycznego, studiując świeżutkie wydanie „Stanford Daily”, a gdy wróciłam do swojego pokoju, zastałam Winnie całą we łzach. Wrzucając na chybił trafił swetry i T-shirty do różowych walizek, oświadczyła, że jej ojciec miał udar mózgu. Jeszcze tego wieczoru wylatywała, choć za tydzień zaczynały się egzaminy. Powiedziałam, że bardzo mi przykro, i złożyłam gazetę w mały kwadrat.

Poinformowałaś swojego opiekuna? – spytałam. Byłam pewna, że pozwoli jej zdać egzaminy w innym terminie.

Winnie zgarnęła naręcze skarpet i odparła, że teraz nie ma do tego głowy.

Zaoferowałam, że powiadomię w jej imieniu wykładowców, a ona uśmiechnęła się przez łzy i podziękowała.

W dniu mojego pierwszego egzaminu dostałam od Winnie maila. Jej ciotka miała przylecieć z Wirginii, żeby spakować resztę rzeczy, bo Winnie postanowiła nie wracać na studia. Nie wyjaśniła dlaczego.

Nie muszę chyba dodawać, że wszyscy w akademiku uznali, iż odeszła w samą porę. Joanne Tran i Carla Cohen, które wciąż są moimi bliskimi przyjaciółkami, zafiksowały się na dalekim od ideału akcencie Winnie, która ponadto myliła zaimki „on” i „ona”, zapominała o końcówkach liczby mnogiej i używała złych czasów. To oczywiste, że nie zdałaby ustnej części egzaminów, a tym bardziej nie napisałaby przekonującego listu motywacyjnego. Chyba potraktowały jej domniemane oszustwo jako osobistą zniewagę. Joanne walnęła nawet pięścią w cienką ścianę, narzekając na fakt, iż musiała podchodzić do egzaminu aż trzy razy, żeby uzyskać lepszy wynik, podczas gdy te bogate dzieciaki po prostu za niego zabuliły.

Ja też byłam pewna, że Winnie oszukiwała i zmyśliła tę bajeczkę o udarze ojca. Ale nie byłam na nią zła. Jeśli już, to było mi jej żal. Może dlatego, że widziałam, jak haruje, i wiedziałam, że nie pochodzi z bogatej rodziny. Jej rodzice nie byli wysoko postawionymi urzędnikami jak rodzice tamtych dzieciaków z Harvardu. Ojciec był dyrektorem gimnazjum, a matka pracowała jako sekretarka. Dostała się na tę uczelnię tylko dzięki rządowemu stypendium, no i ciotka z Wirginii co miesiąc przysyłała jej czeki. Mimo to Winnie i tak pracowała do późna w nocy na stoisku z kawą naprzeciwko biblioteki. Poza tym dorabiała jako opiekunka do dzieci i udzielała korepetycji. Wybierała przedmioty w oparciu o liczbę wymaganych podręczników. Gdy tylko to było możliwe, zapisywała się na te same zajęcia co ja, żeby pożyczać je ode mnie. Wstawała bladym świtem i kończyła pracę domową, zanim zdążyłam otworzyć oczy, żebym się nie denerwowała i nie zabroniła jej korzystać z moich książek.

Dzień po tym, jak otrzymałam wiadomość od Winnie, kiedy Carla, Joanne i pozostali z naszego piętra żłopali wino z kartonu, świętując zakończenie semestru, z kosza na papier na tyłach księgarni przytaszczyłam kilka pudeł i spakowałam do nich resztę rzeczy Winnie. Gdy wreszcie zjawili się jej ciotka i wuj, nie mogli uwierzyć, że zadałam sobie tyle trudu. W wyrazie wdzięczności zaprosili mnie na kolację. Ale Winnie nigdy mi nie podziękowała. Domyślam się, że miała na głowie zbyt wiele innych spraw.

Czy zapytałam ją kiedykolwiek o tę aferę z egzaminami? Nie, to nie miało sensu. Po co to roztrząsać po takim czasie? Winnie zapłaciła za swoje grzechy, rezygnując ze studiów, czego nie można powiedzieć o tych rozpuszczonych bachorach z Hollywood.

[1]Dwa tygrysy, dwa tygrysy, szybko biegną, szybko biegną (przyp. tłum.).

[2]Dziwne, dziwne (przyp. tłum.).

2

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Fot.: Sarah Deragon

KIRSTIN CHEN jest autorką Sosu sojowego dla początkujących oraz Bury What We Cannot Take. Urodzona i wychowana w Singapurze, obecnie mieszka w Nowym Jorku. Podróbka to jej trzecia powieść.

Spis treści:

OKŁADKA
STRONA TYTUŁOWA
Część I
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Część II
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14