Pod górkę - Jacek Galiński - ebook + audiobook + książka

Pod górkę ebook i audiobook

Jacek Galiński

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 Zaczyna się od porwania. A potem jest już tylko gorzej

 

On odnosi wrażenie, że całe życie ma… pod górkę! Jest przekonany, że wcale nie ma zawyżonych oczekiwań. A mimo to ciągle nie wychodzi mu w miłości. W końcu postanawia znaleźć miłość bez względu na to, czy przeznaczenie tego chce, czy nie.

Ona jest przekonana, że w miłości jak na wojnie – muszą być ofiary. Niestety, ofiarą jest najczęściej ona sama. Wciąż i wciąż ma… pod górkę! Chyba czas najwyższy wziąć sprawy w swoje ręce. Jeszcze wygra tę wojnę!

 

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 21 min

Lektor: Maciej Więckowski
Oceny
3,6 (187 ocen)
64
44
33
35
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Benno
(edytowany)

Nie polecam

DNF. Wytrwałam niecałe 100 stron, resztę przekartkowałam. Dawno nie czytałam tak potwornie odstręczającej książki, że skłoniła mnie do życzenia śmierci głównemu bohaterowi (i to po ledwie kilkunastu stronach). Po opisie sądziłam, że będę mieć do czynienia z jakąś komedyjką kryminalną, coś w stylu komedii omyłek przeplatanej niezbyt lotnym wątkiem romantycznym... cóż, jeśli faktycznie miała być to komedia kryminalną, być może nie mam poczucia humoru, ale jak dla mnie gość, który myśli o tym, że najchętniej to by uprowadzoną laskę zg***cił, gdyby nie bolała go część ciała do tego potrzebna, nie zalicza się do pereł humoru. Doczytałam końcówkę i po prawdzie nic dla mnie tej historii nie uratuje. Może książki tego typu nie są dla mnie, w sumie niewiele mam doświadczenia z takimi, których protagoniści to ostatnie łajzy. Osobiście po prostu nie polecam.
140
MonikaD1975

Nie polecam

Fuj!!!! Co za paskudztwo!!! Przeczytałam do końca tylko dlatego że znam wszystkie poprzednie książki autora. Dziwię się jak mógł napisać coś tak wstrętnego, ani to zabawne ani ciekawe. Autor schodzi na psy, jestem nie tylko zawiedziona ale bardzo zniesmaczona! A wysokie oceny dają chyba osoby, które po prostu muszą dać takie oceny. Poprzednie książki autora uwielbiam,tej nie polecam, paskudztwo!
70
ogodlewska

Nie polecam

Porywanie ludzi takie śmieszne. Ha ha
30
kabaretka_30

Nie oderwiesz się od lektury

🚨UWAGA! 🚨 Przed przeczytaniem poniższej recenzji oraz książki zapoznaj się z treścią opisu wydawcy bądź skonsultuj się ze swoim dilerem, gdyż taka komedia bez odpowiedniego wsparcia zagraża Twojemu życiu i zdrowiu. Skutki uboczne: niekontrolowane wybuchy śmiechu, ból jadaczki- efekt rechotania, łzawienie patrzołków (potocznie nazywanych oczami) oraz miejscami nietrzymanie moczu 😜 Do tej pory myślałam, że to ja byłam zdesperowana w poszukiwaniach swojej drugiej połówki, ale odkąd wysłuchałam tego audiobooka, widzę, że pan Galiński też miał w życiu #podgórkę 😂 bo nie wierzę, że to historia gdzieś zasłyszana lub wymyślona. Nie wiem co Pan pali lub jakie leki zażywa, ale błagam 🙏 proszę nie zmniejszać dawki! Właśnie takiego Jacka Galińskiego chcę czytać, słuchać i przyjmować w jeszcze większych ilościach 😜 Matko z córką! Co tu się odgryzmoliło! Absolutne chapeau bas! Komedia nieco irracjonalna, ale na wysokim poziomie 👌aż dziekuję sama sobie, że przyjęłam ją w formie audio, bo żal ...
20
Janicka_Marta

Z braku laku…

Średnia książka. Trochę dziwna, mało zabawna i jakby...niesmaczna? Robić sobie żarty z takiego tematu. Porwanie i przetrzymywanie kogoś w piwnicy ukazane jest tutaj nie jako coś złego ale normalnego, na luzie, na porządku dziennym. Niezbyt fortunna książka. Ciekawe czy druga część to będzie pastisz gwałtu?
20

Popularność




PRZYGOTOWANIA

Nie jest łatwo zacząć treningi sportów walki, będąc po trzydziestce. Choć uważał się za sprawnego, żeby nie powiedzieć: wysportowanego, to jednak siedzący tryb życia oraz wielokrotnie podejmowane błędne decyzje żywieniowe sprawiły, że ani waga, ani też ogólny wygląd nie potwierdzały jego optymizmu. Zdawał sobie sprawę, że to oraz kilka innych powodów przyczyniło się do tego, iż nie był pierwszym wyborem dla większości kobiet, dlatego musiał podjąć radykalne działania, mające pomóc mu odnaleźć szczęście w miłości. Wszystko, co robił, robił właśnie z tego powodu. Dlatego zamiast leżeć na kanapie, oglądać seriale, racząc się piwem i chipsami, jechał przez las drogą prowadzącą do Wołomina. Rzadko wypuszczał się dalej niż do pobliskiego sklepu, ale musiał to być klub odpowiednio odległy. Nikt nie mógł go znać.

Miasteczko słynęło niegdyś z rezydującej tam mafii. Obecnie przestępczość także utrzymywała się tu na najwyższym poziomie, i to zarówno na tle województwa, jak i całego kraju. Do tego towarzyszył jej najniższy, i na Mazowszu, i w całej Polsce, wskaźnik wykrywalności. Pewnie dlatego powstało wiele sekcji samoobrony, do których tak licznie zapisywały się tu kobiety.

Zaparkował pod szkołą obok granatowego punto i białego mercedesa. Z tylnego siedzenia wyciąg­nął torbę wypakowaną ekwipunkiem treningowym i ruszył po schodkach. Razem z nim weszły trzy dziewczyny o płaskich tyłkach, wąskie w biodrach, ale za to z wydatnymi piersiami. Wszystkie z torbami. Nie przywitał się, choć domyślał się, że idą na te same zajęcia co on. Nigdy nie miał przesadnej śmiałości do kobiet.

Sala gimnastyczna mieściła się na końcu holu, nie musiał więc nikogo pytać o drogę. Wśród kręcących się tam ludzi poszukał wzrokiem tego, który przypominałby człowieka ze zdjęcia na stronie internetowej klubu. Znalazł takiego. Otoczonego wianuszkiem szczebioczących kobiet. Podobny, tylko niższy, starszy, chudszy i bardziej przygarbiony. Zdradzał go głównie strój ninja z AliExpress.

– Dzień dobry, ja na zajęcia – powiedział, gdy udało mu się przebić przez szczelny kordon wielbicielek.

Tamten spojrzał na niego nieco zaskoczony, po czym uśmiechnął się i odpowiedział:

– Cześć… Ale wiesz, że teraz jest grupa żeńska?

– Tak, wiem, ale godzina mi akurat pasuje, a wyczytałem, że w drodze wyjątku mogą też ćwiczyć mężczyźni.

Trener zlustrował go od dołu do góry.

– Pierwszy raz?

– Tak.

– To może być trochę trudno. – Popatrzył, mlasnął, zastanowił się chwilę. – Dobra, idź się przebrać, ale na treningu będziesz musiał uważać – ostrzegł i wskazał mu wąski ciemny korytarzyk biegnący wzdłuż sali gimnastycznej, po czym wrócił do rozmowy z otaczającymi go kobietami.

Pomieszczenie służące za męską szatnię przypominało więzienną celę, z której na czas sprzątania wyniesiono prycze. Wszedł i wyszedł. Nie byłby w stanie się w takim miejscu rozebrać. Był na to przygotowany i strój miał już na sobie. Wystarczyło zdjąć bluzę.

Trening rozpoczął się punktualnie od czegoś na kształt krótkiego wykładu, z którego niewiele zapamiętał. Potem chwila koncentracji w dziwnej pozycji, z której trudno było wstać, i dopiero wtedy rozpoczęła się część zasadnicza. Przynajmniej tak mu się wydawało.

Jednym z zaskoczeń było dla niego to, że trening niemal w całości składał się z rozgrzewki, która zdawała mu się teraz groźniejsza dla życia i zdrowia niż same kopnięcia i ciosy. Nie miał jednak pojęcia, jak to miałoby pomóc napadniętej kobiecie. Czy w momencie ataku miałaby poprosić napastnika o trzydzieści minut rozgrzewki?

Mimo wszystko przeżył, ale ostatnie ćwiczenia wykonywał, taplając się w kałuży własnego potu. Trener pozwolił im napić się po łyku wody, nakazał założyć ochraniacze i zaraz wrócić na środek sali. Chwiejnym krokiem, ciężko dyszący, purpurowy i ociekający potem schylił się do torby i wyjął butelkę izotonika. Wypił duszkiem, czego wkrótce pożałował, mało nie wymiotując.

– Dobieramy się w pary! – zawołał trener.

Te uczestniczki zajęć, które wcześniej rozmawiały ze sobą, od razy stanęły obok siebie, dając do zrozumienia, że są już zajęte. Reszta biegała od jednej do drugiej, pytając, czy mogą ćwiczyć razem. Zanim się zorientował, wszyscy stali w dwójkach. Oprócz niego.

– Ręka do góry, kto bez pary – zarządził trener.

Podniósł rękę, rozglądając się po sali i licząc, że ktoś zrobi to samo. Przez chwilę nie było nikogo, co stanowiłoby pewien problem, na szczęście w końcu w górze pojawiła się czyjaś dłoń. Kobiety rozstąpiły się i zza ich pleców wyłoniła się niewysoka ruda dziewczyna o bojowym, wręcz szalonym spojrzeniu. Miała płaski tyłek, wąskie biodra, ale za to zbyt wydatne piersi.

– Proszę bardzo, ćwiczycie razem – powiedział do nich trener.

– No ale chwila – zaprotestowała. – Chyba nie za dobrze jesteśmy dopasowani… wagowo.

Trener spojrzał na jedno, potem na drugie i na pozostałych.

– A jak ktoś kogoś napada na ulicy, to co? Też dopasowują się wagowo? – Klasnął w ręce i zwrócił się do reszty ćwiczących: – Dobra, a teraz się skupcie – powiedział, a potem poprosił do siebie podobną sobie kobietę ninja.

Wyjaśnił, że będą wiele razy powtarzać względnie proste techniki i kombinacje, żeby wyrobić w sobie automatyzm, który jest niezbędny, zwłaszcza na początku, do jakiegokolwiek ogarnięcia się w walce.

Potem zademonstrował kombinację. Pierwsza osoba wyprowadza cios, druga robi unik, potem cios na korpus, kolano w splot, cios na głowę. Partnerka wystawia rękawice jako tarcze. Powtórzył całą sekwencję jeszcze dwa razy.

– Rozumiemy? – spytał. – No to jedziemy – dodał, nie czekając na odpowiedź.

Wszyscy stanęli naprzeciwko siebie. Oni także. Ruda wbiła w niego swoje dzikie spojrzenie.

– Poszło! – zawołał trener. – Czas start!

Dziewczyna wyprowadziła cios, ale on, zamiast zrobić unik, tak jak reszta ćwiczących, ruszył na nią z impetem, złapał wpół, powalił na podłogę, zakrył ręką usta, drugą chwycił za ramię i szamoczącą się i próbującą uwolnić pociągnął po podłodze na drugi koniec sali.

Tam zwolnił uchwyt, dzięki czemu ruda natychmiast wstała i zaczęła przerażająco wrzeszczeć.

Pozostali patrzyli na nich w milczeniu. Oprócz trenera, który już biegł w ich kierunku.

– Co to było, do cholery?! – krzyczał, wbijając w niego wzrok. – Nie widziałeś, co pokazywałem?!

– Przepraszam.

– Jakie znowu „przepraszam”? W życiu czegoś takiego nie widziałem. Rób tylko to, co pokazuję. Rozumiesz?

– Tak.

– Na pewno? – Spojrzał mu prosto w oczy, szukając w nich zrozumienia.

– Na pewno.

Klepnął go mocno w plecy, nie wiadomo, czy na znak zgody, czy jako zapowiedź tego, że ma jeszcze inne, twardsze argumenty. Potem wrócili do grupy.

– Pokazuję jeszcze raz…

Pokazał, udzielił reprymendy i zapowiedział, że na treningu wykonujemy tylko to, co on powie, po czym nakazał rozstawić się i rozpocząć kolejne zadanie.

– Czas start!

Tym razem on miał uderzyć, a ona wykonać unik i kontratak. Zamiast jednak uderzyć, ruszył na nią z impetem, złapał wpół, powalił na podłogę, zakrył usta, chwycił za ramię i szamoczącą się i próbującą uwolnić pociągnął na drugi koniec sali.

Purpurowy na twarzy trener, dysząc i wrzeszcząc, znowu ruszył w ich stronę z zaciśniętymi pięś­ciami.

Chwycił go za ramię i sprawnym ruchem wykręcił rękę tak, że natychmiast puścił dziewczynę, która zaczęła uciekać do pozostałych ćwiczących. Najpierw na czworakach, potem wstała i pobiegła.

Trener natarł na niego, jakby chciał go uderzyć głową, wrzeszcząc mu prosto w twarz z odległości kilku centymetrów i popychając.

– Zwariowałeś, człowieku?! Co ty wyprawiasz?! Mówiłem, co masz robić! Tak czy nie?!

Następnie podbiegł w kierunku dziewczyny i porozmawiał z nią chwilę. Przytaknęła kilka razy, zapewniając, że nic jej nie jest, więc wrócił do niego.

– Dla ciebie to już koniec treningu – oznajmił, próbując się uspokoić.

– Nie, proszę.

– Nie wiem, co ci strzeliło do głowy, i nie chcę wiedzieć. Czegoś takiego nie toleruję.

– Posiedzę na ławce do końca, dobrze?

Popatrzył na niego chwilę groźnym wzrokiem.

– Siedź i nie ruszaj się. Jeszcze pogadamy.

Trener wrócił do grupy, uspokoił uczestniczki, zapewnił, że wszystko jest pod kontrolą i podobna sytuacja się nie powtórzy. Zademonstrował kolejną kombinację, powtórzył, upewnił się, że wszystkie zrozumiały, co jest do zrobienia, klasnął w dłonie i wykrzyczał komendę rozpoczynającą ćwiczenia.

On natomiast na ten sygnał zerwał się z ławki, rzucił biegiem w kierunku dziewczyny, złapał ją wpół, powalił na podłogę i tak dalej.

Tym razem trenera widział przez krótką chwilę. Potem już tylko urywki, migawki, krzyki, obrazy, noga, a raczej podeszwa buta, chyba marki Nike, rozmiaru nie zapamiętał, ból, podłoga i ciemność.

Jakiś czas później poczuł dziwny smak w ustach, jakby ziemi. Otworzył oczy. Leżał na parkingu pod szkołą tuż obok granatowego punto i białego mercedesa.

– Żebym cię tu więcej nie widział! – wrzasnął trener, wracając do budynku.

Zanim instruktor zniknął za drzwiami, podbiegła do niego jeszcze ruda o dzikim spojrzeniu i skopała go po genitaliach. Trener zawołał ją do środka. Całe szczęście, bo nie wiadomo, co jeszcze mogłaby mu zrobić. Od początku wyglądała na szaloną.

Dał sobie chwilę, zanim wstał. Wziął kilka głębokich oddechów i skoncentrował się chwilę na każdej części swojego ciała. Bolały go nos, szczęka, bark i wspomniane genitalia. Nie sądził jednak, żeby miał jakieś złamania lub inne poważne uszkodzenia ciała mogące wyłączyć go z treningów. Wiele sobie po nich obiecywał. Zwłaszcza po podkreślanym przez trenera automatyzmie. W tym tygodniu zaliczy jeszcze cztery. Oczywiście każdy w innym klubie. Ostatni pod Radomiem.

Jechał powoli, usiłując jak najrzadziej zmieniać biegi ze względu na obolały bark. Widział też nie najlepiej przez łzy, które same napływały mu do oczu za sprawą rozbitego nosa. Nie było jednak sensu zbytnio się nad sobą rozczulać. Trener na początku uprzedzał, że będzie trudno. I było.

Chciałby już wrócić do domu, wykąpać się i odpocząć. O gorącej kąpieli mógł jedynie pomarzyć, od kiedy w starym piecu spadło ciśnienie, a serwisant wyjechał na urlop. Poza tym miał bardzo napięty grafik.

Miał niewiele czasu, żeby dojechać na kurs. Wydał na niego niebotyczną wręcz kwotę, bo z tego, co się dowiedział, Mistrz tylko przez dwa dni gościł w Polsce.

Spóźnił się.

Nie mógł w to uwierzyć. Może stracił przytomność na parkingu pod szkołą.

Zaparkował przy ulicy i szybko wszedł do starej hali fabrycznej zaadaptowanej na centrum sztuki kulinarnej. Wszedł do łazienki, dokładnie umył ręce, obmył twarz i wyszedł na salę.

Na szczęście Mistrz był na tyle zajęty, że nie zauważył jego wejścia. Z pewnością wyrzuciłby go z zajęć.

Położył zeszyt na blacie i notował skrupulatnie. Śledził każdy gest, każdy ruch. Musiał skorzystać jak najwięcej.

– Pomidorki to miłość. Ale nie należy z nimi przesadzać – mówił Mistrz. – Jeżeli dodamy zbyt dużo, nasza wybranka poczuje się przytłoczona. To może ją wystraszyć, zwłaszcza na pierwszej randce. Później możemy podać nawet zupę pomidorową, ale początek… – Popatrzył znacząco na zebranych wokół przestronnego dębowego blatu stojącego pośrodku ogromnej kuchni. – Początek, moi drodzy, jest najważniejszy.

Płynnymi ruchami zagarniał z półmisków kolejne produkty i dorzucał je do niemal pełnej salaterki, mieszając drewnianą łyżką i od czasu do czasu omiatając wzrokiem twarze wpatrzonych w niego mężczyzn.

– Może się zdarzyć – kontynuował – że traficie na właściwą kobietę już na pierwszej randce. Może, dlaczego nie? Musicie wtedy zrobić dla niej wszystko. Musicie być przygotowani. Nie możecie popełnić błędu. Jeżeli dodacie grzyby, to tak, jakbyście podali dziewczynie płaszcz. Chyba że spotykacie się z osiemdziesięciolatką. Proszę bardzo, możecie wtedy gadać o tych grzybach przez całą noc. Ale chyba nie o to chodzi, prawda? Czerwone mięso: seks, ale białe, uwaga, całkowicie aseksualne.

Zgromadzeni wpatrywali się w to, co robił Mistrz, słuchając w najwyższym skupieniu.

On także. Jego życie od tego zależało. Starał się przełamywać nieśmiałość i tam, gdzie czuł się pewniej, dopytywał.

– Przepraszam – przerwał Mistrzowi, podnosząc przy tym rękę, jak uczeń w szkole.

– O co chodzi? – Mistrz spojrzał na niego zaciekawiony.

– Czy można podać ostrygi? Podobno to afrodyzjak.

– Tak, można. Oczywiście, że można – odpowiedział poirytowany Mistrz. – Ale taniej i łatwiej będzie od razu włożyć fiuta do salaterki, skropić kwaskiem cytrynowym, ozdobić liściem kolendry i tak podać do stołu. Efekt ten sam. Zapewniam. – Omiótł wzrokiem zgromadzonych, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś jeszcze ma jakieś pytania.

Nikt nie miał.

On natomiast skrupulatnie zanotował odpowiedź Mistrza.

Zeszyt miał już pełen i na następne zajęcia musiał kupić nowy.

Po kilkunastu godzinach intensywnego szkolenia dłonie miał pomarszczone, palce poranione, nie wspominając już o dumie, ale czuł, że zmierza w dobrym kierunku, że osiągnie wymarzony cel.

Mistrz zapewniał o absolutnej skuteczności swoich receptur. Trzy S – Sałatkowy Sakrament Spełnienia – gwarantowało, że jeszcze tego samego dnia, zaraz po zjedzeniu kolacji przez wybrankę, pójdzie się z nią do łóżka. Najprostszy przepis. Nawet największy nieudacznik nie powinien tego spieprzyć, ale sądząc po tym, kto przyszedł na kurs, wszystko było możliwe. Dlatego w razie niepowodzenia było jeszcze Trzy Z – Zupa Zmysłowego Zatracenia. Przepis trudniejszy, wymagający wprawy i zarezerwowany dla sytuacji ostatecznych. Było jeszcze co prawda Trzy M, czyli Magiczne Misterium Makaronu, ale to bardziej Święty Graal kuchni miłości istniejący raczej w sferze legend. Nikomu oprócz Mistrza nie udało się go zastosować, ponieważ zadziała dopiero wtedy, gdy wybranka wcześniej swojego zalotnika między innymi oszuka, spróbuje zabić albo doniesie na niego na policję. Nie trzeba było być mistrzem probabilistyki, żeby zrozumieć, że taka sytuacja po prostu nie miała prawa się wydarzyć. On był jednak pewien sukcesu, ponieważ według Mistrza Sałatkowy Sakrament Spełnienia statystycznie był skuteczny w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków, zaś Zupa Zmys­łowego Zatracenia uzupełniała brakujący procent. Sukces gwarantowany.

Oczywiście wśród kursantów nie zabrakło sceptyków, którzy mieli wątpliwości, czy receptury faktycznie zadziałają i czy Mistrz jest tym, za kogo się podaje. Ale ich niedowierzanie nie miało żadnych podstaw, skoro sam Mistrz jeszcze w trakcie kursu przeleciał dziewczynę z recepcji, właścicielkę firmy szkoleniowej oraz jednego z kursantów.

Po tym ostatnim incydencie pozostali uczestnicy szczególnie wystrzegali się jedzenia przyrządzonych przez siebie potraw.

***

Droga do domu zajęła mu kilkadziesiąt minut. Był zmęczony, ale miał jeszcze sporo pracy. Dlatego się śpieszył. Gdy dojechał na miejsce, błyskawicznie wyłączył alarm, zdezynfekował dłonie, umył podeszwy butów, przetarł podłogę, ułożył równo klucze do domu, samochodu oraz dokumenty, sprawdził stan powiet­rza, włączył oczyszczacz, nawilżacz oraz klimatyzator. W kuchni otworzył leżącego na blacie laptopa, sprawdził notowania franka, pogodę, przejrzał wiadomości i to, co najważniejszego się wydarzyło w życiu interesujących go osób publicznych, polubił i skomentował kilka nic niewnoszących postów.

Dopiero wtedy mógł zabrać się za saunę. Musiał ją zrobić dla niej. Dla swojej wybranki. Inaczej nie zabawiłaby u niego zbyt długo.

Pierwotnie wydawało mu się, że to w miarę łatwe zadanie. Każdy facet kiedyś zbudował coś z drewna. Niektórzy twierdzili nawet, że mieli z tego satysfakcję. Dlaczego z nim miałoby być inaczej? A jednak było.

Pozornie prosta praca okazała się równie trudna i chyba nawet bardziej kontuzjogenna i niebezpieczna niż treningi sztuk walki. Mimo że dosyć wcześnie zorientował się, iż nie będzie w stanie zbić z desek spersonalizowanej, dostosowanej do jego potrzeb konstrukcji i postanowił kupić gotową do złożenia.

Instrukcja daleka była od tych z Ikei, podobnie jak sam stopień skomplikowania montażu. Mimo że sprzedawca w sklepie zapewniał, iż przeciętny człowiek nie będzie miał większego problemu z jej złożeniem, to dla samego rozszyfrowania instrukcji dobrze było mieć dyplom wyższej uczelni, najlepiej technicznej, oraz co najmniej kilkuletnie doświadczenie, certyfikaty i szkolenia.

Jak wszystko w jego domu oraz generalnie w jego życiu, sauna musiała być idealna, gładko wypolerowana, pachnąca drewnem, starannie wykończona. Nie pozwoliłby sobie na trzymanie w domu byle jakiego kurnika. Nawet w piwnicy, która według niego była wizytówką każdego domu i najwięcej mówiła o jego właścicielu.

Większość pracy już wykonał i konstrukcja wyglądała imponująco. Dodatkowo roztaczała w całym pomieszczeniu woń świerkowej żywicy, która doskonale komponowała się z wpadającym przez otwarty lufcik intensywnym zapachem kwitnących forsycji. Pozostało mu jedynie wzmocnienie całości, dokładne wyszlifowanie i pomalowanie od środka oraz zamocowanie dwóch stalowych szyn na drzwiach.

***

Gdy nie miał już siły, a ból nie pozwalał zrobić niczego więcej, przychodził czas na diazepam – doskonały środek przeciwbólowy, usypiający, ale też halucynogenny i poprawiający nastrój. Niełatwo było go dostać, ale był zdecydowanie bezpieczniejszy, prostszy, a co najważniejsze, szybciej i dłużej działający niż łatwiej dostępny chloroform, eter czy fentanyl. Dwóm pierwszym, zwłaszcza chloroformowi, towarzyszył szereg mitów jako rzekomo szybko działającemu środkowi usypiającemu. Ulubiony specyfik twórców filmów sensacyjnych i szpiegowskich. W rzeczywistości dla otrzymania takiego jak w filmach efektu należałoby go wdychać przez kilka minut, i to w ściśle określonym stężeniu. Jeszcze trudniej było uśpić eterem. Oba wycofano z użycia do narkozy w połowie ubiegłego stulecia.

Fentanyl z kolei był skuteczny i dostępny jako składnik leków na receptę, ale miał wąski margines bezpieczeństwa. Zasypiało się po nim szybko, ale łatwo było przedawkować. Przekonał się o tym cały świat, gdy w październiku dwa tysiące drugiego roku rosyjscy antyterroryści użyli go do odbicia zakładników w moskiewskim teatrze na Dubrowce. Od zatrucia środkiem usypiającym podanym w zbyt dużym stężeniu zginęła jedna czwarta z ośmiuset zakładników. Nie była to dobra reklama.

Diazepam, czyli popularne kiedyś i szeroko stosowane relanium, udało mu się zdobyć w formie mikrowlewek doodbytniczych. Nie brzmiało to zbyt zachęcająco, ale było jedyną możliwością pozyskania go w stanie ciekłym.

Zmęczony i obolały przekręcił wyłącznik światła u podstawy schodów i powlókł się do sypialni. Zamocował telefon na stojącym w rogu statywie i sprawdził, czy obiektyw kamerki obejmuje łóżko. Wyjął cztery fiolki z zamontowanymi na szczycie długimi rurkami, poprzecinał je nożykiem, przelał do szklanki, a następnie jej zawartością nasączył mały ręcznik. Poprzedniego wieczoru testował trzy, ale wynik był niesatysfakcjonujący.

Stanął obok łóżka i spojrzał na zegarek. Wyświet­lacz wskazywał dwudziestą drugą czterdzieści. Położył ręcznik na twarzy i stał tak około pół minuty. Potem głowa mu się przechyliła, zachwiał się, nogi się pod nim ugięły i opadł bezwładnie na łóżko.

Spał około dwóch godzin, charcząc głośno i obrzyd­liwie się śliniąc. Nagle chrząknął, raptownie wciąg­nął powietrze, jakby wynurzył się z niewidzialnej otchłani, i szeroko otworzył przekrwione oczy.

Rozejrzał się dookoła półprzytomny. Chwilę posiedział, potem sięgnął do szafki nocnej i w otwartym notesie zapisał godzinę: dwadzieścia minut po północy. Przetarł rękawem zaślinione usta, przekręcił się na bok, okrył narzutą i zasnął.

Dopiero rano zdjął ze statywu telefon i odtworzył ostatnie nagranie. Patrzył, jak stał obok łóżka z ręcznikiem na twarzy, a potem zasnął w dwudziestej drugiej sekundzie nagrania. Uśmiechnął się do siebie, zaciskając dłoń w pięść w geście triumfu.

POCZĄTEK

W końcu, po kilku upiornych tygodniach, czuł się gotowy.

Ostatni raz wyszorował podłogę, nabłyszczył, wypolerował, spojrzał pod światło – idealnie. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Był zdenerwowany, ale szczęśliwy, że w końcu się spotkają.

Powtórzył w głowie plan. Dobrze znał trasę i las, w którym biegała. Ubrał się w nabyty specjalnie na tę okazję strój biegacza. Trochę obcisły, ale nie szkodzi. Widział, że mężczyźni biegają w jeszcze bardziej obcisłych. Patrząc w lustro, uznał, że czarny całkiem nieźle wyszczupla. Spakował rzeczy w mały plecak i poszedł do samochodu.

Całą drogę myślał o swoim samotnym życiu, które właśnie teraz miało się odmienić. Był dumny z drogi, jaką przeszedł, i z pracy, jaką wykonał. Pracy nad sobą głównie. Po pół godziny był już na miejscu. Zostawił samochód na małym parkingu i ruszył wąską alejką między drzewami. Chwilę później znalazł odpowiednie stanowisko.

Na szczęście zabrał ze sobą koc i płyn odstraszający komary. Jeżeli miałby wymienić jedną rzecz, która powstrzymała go od stania się ekshibicjonistą, to właśnie te złośliwe owady. Gryzły go od zawsze. Dzięki temu był idealnym kompanem na wszelkie wyprawy na łono natury, bo uciążliwe owady interesowały się wyłącznie nim. Tego dnia cięły okropnie. Za wszelką cenę starał się nie zwracać na siebie uwagi, mimo to co chwila absolutną ciszę zakłócało głośne klapnięcie i ciche przekleństwa.

Przez kilkanaście minut na próżno wytężał wzrok, wpatrując się w szarzejącą alejkę, do której ledwo docierały resztki światła ostatniej latarni. Była to jedna z wielu bocznych dróżek, ale jedyna prowadząca do niewielkiego parkingu, na którym zostawiali swe auta przybyli z dalszych okolic biegacze. Tego dnia jednak oprócz jego samochodu stał tam tylko jeden. Na tę myśl uśmiechnął się w duchu.

Po chwili coś usłyszał. Ciche i dalekie, ale brzmiące obiecująco chrzęszczenie żwiru pod butami. Tempo dobre, szybkie. Z pewnością biegacz. W końcu.

Koncentracja, pozycja i oddech.

Kroki słychać coraz wyraźniej, ale jeszcze daleko. Poczuł, jak serce zaczęło mu walić.

Mięśnie w dyspozycji, wzrok skupiony, stan najwyższej gotowości.

Kroki brzmiały coraz wyraźniej. Ale były jakby długie i ciężkie. Trudno, on też nie jest przesadnie szczupły. Lekko przy kości mogłaby być.

W końcu czarna postać zamajaczyła w szarym świetle.

Napięcie sięgało zenitu.

Postać coraz większa, głośniejsza, bliższa…

Jednak za wielka.

Tfu… to facet! W dodatku jakiś ogromny, spocony i niezgrabny. Wzbudził w nim odrazę.

Przebiegł na tyle blisko, że zdawało mu się, iż mógłby go zauważyć. Na szczęście tak się nie stało. W przeciwnym wypadku musiałby się tłumaczyć z siedzenia w krzakach. Miał wprawdzie przygotowaną odpowiedź, która odsuwała od niego wszelkie podejrzenia. Wiadomo przecież, co każdy biegacz od czasu do czasu musi zrobić w krzakach.

Cofnął się, na wszelki wypadek. Serce mu waliło, jakby sam biegał. Wyjątkowo miał akurat ochotę trochę się poruszać, ale musiał czekać.

Zaczął go boleć żołądek. Może przez stres, a może z głodu. Zjadłby coś. Może pizzę. Dawno nie jadł. Niespodziewanie myśl o takich drobiazgach sprawiła mu przyjemność. Zupełnie jakby mógł obejść się bez tego, co na dziś zaplanował, i żyć szczęśliwie, ciesząc się zwykłymi, małymi rzeczami. To pewnie przez stres. Jakiś mechanizm obronny kazał mu w to uwierzyć, wycofać się i uniknąć trudności, z jaką miał się zmierzyć. Ale on nie miał zamiaru się wycofywać. Żył już poprzednim życiem i nie był zadowolony. Jeśliby do niego wrócił, znowu byłby nieszczęśliwy.

W końcu usłyszał kolejne kroki. Cichsze i częstsze.

Przyczaił się.

Kroki było słychać coraz wyraźniej, zaraz potem niewielka postać pojawiła się na końcu ścieżki jako szary, kołyszący się cień. Z każdą sekundą stawał się wyraźniejszy.

Tętno mu przyśpieszyło. Wiedział, że to ona.

Żwir chrzęszczący pod jej stopami wydawał się huczeć w środku jego głowy.

To był ten moment. Na to właśnie czekał. Tym żył od wielu dni. Musiał maksymalnie spiąć wszystkie mięśnie. Na szczęście nie miał ich aż tak dużo.

Zerwał się i wyskoczył na ścieżkę.

Za wcześnie.

Powinien znaleźć się za nią.

Coś poszło nie tak. Nie wytrzymał. Powinien jeszcze zaczekać. Zobaczyła go i wystraszyła się, ale ponieważ znalazł się przed nią, to nie miała gdzie odruchowo uciec. Zatrzymała się, wymachując rękami, żeby się nie przewrócić. Chciała krzyczeć, ale on teraz już wiedział, co robić. Zadziałał automatyzm! Wyciąg­nął nasączoną diazepamem szmatkę, ruszył na nią z impetem, złapał wpół, powalił, zakrył usta, drugą chwycił za ramię i szamoczącą się i próbującą uwolnić pociąg­nął po ziemi w kierunku skraju lasu.

W szamotaninie uderzyła go głową w nos, który miał jeszcze siny i opuchnięty. Zabolało. Odruchowo chciał się pożalić, na szczęście szybko zasnęła. Za to pojawił się inny kłopot. Co innego ciągnąć kogoś normalnego, nawet jeżeli walczy, a co innego kogoś całkowicie zwiotczałego, kogo nie ma jak chwycić. Leśna ścieżka nie była też tak równa i gładka jak sala gimnastyczna, a odległość większa. Wkrótce więc ciągnięcie stało się wyjątkowo uciążliwe, wyczerpujące i zajęłoby zbyt wiele czasu, pozostawiając niepotrzebne ślady i wystawiając go na dodatkowe ryzyko.

Musiał ją podnieść. Kucnął, chwycił wpół i spróbował dźwignąć.

– Ożeż ty… – jęknął po tym, jak chrupnęło mu w kręgosłupie, a ostry ból przeszył szyję aż po bark.

Ale pech. Zapomniał, że przecież nie zrobił rozgrzewki. Będzie się teraz męczył tydzień albo dwa, zanim odzyska pełną ruchomość górnego odcinka kręgosłupa. Większość ludzi pracujących w jego zawodzie cierpiała na dyskopatię wskutek wielogodzinnej pracy na laptopie. Nie był to najlepszy czas na użalanie się nad sobą. Ten jeszcze przyjdzie. Tymczasem podciągnął ją tak, żeby usiadła, schylił się, objął w pasie i jeszcze raz spróbował podnieść.

Sapiąc, stękając i niebezpiecznie spinając mięśnie brzucha, wstał, choć o mały włos, a doszłoby do tragedii. Już teraz wiedział, dlaczego mówiło się, żeby żołnierze szli do bitwy z pustym żołądkiem. Choć podobno na krześle elektrycznym puszczają zwieracze. Na szczęście do niczego nie doszło. Coś takiego z całą pewnością by go zniszczyło. Nigdy nie przestałby o tym myśleć.

Jakimś cudem wstał i był gotowy przenieść dziewczynę do samochodu. Pierwszy, niepewny jeszcze krok przekonał go, że jest w stanie utrzymać równowagę i iść. Po chwili nabrał pewności i przyśpieszył. Niedługo później, gdy przez zarośla dojrzał zaparkowane na skraju lasu samochody, był już zupełnie wyczerpany. Pot lał się z niego strumieniami, przemaczając koszulkę, bieliznę i cieknąc kilkoma strużkami po twarzy, której nie mógł przetrzeć, bo musiał trzymać dziewczynę za nogi, żeby nie przechyliła się do tyłu i nie spadła na głowę. Nie po to tak się męczył, żeby ją poobijać i przywieźć do domu pokiereszowaną lub kaleką. To nie sklep internetowy, gdzie można w ciągu trzydziestu dni zwrócić towar.

Doszedłszy na skraj lasu, już miał wyjść na parking, ale usłyszał czyjąś rozmowę. Zamarł w bezruchu. Nasłuchiwanie utrudniał mu odgłos walenia własnego serca. Podszedł powoli i w bladym świetle jedynej latarni dostrzegł postać stojącą przy żółtym samochodzie. To ten sam ogromny facet, który minął go, gdy siedział w krzakach.

Przez moment wydało mu się, że spojrzał w jego stronę. Na szczęście go nie zauważył. Był zajęty rozmową przez telefon, którą było słychać bardzo głośno. Zwykłe chamstwo, tak hałasować w lesie.

– Kochanie, gdzie jesteś? – pytał damski głos.

– A gdzie mam być? – odpowiedział tamten. – W pracy?

– Kolacja już prawie wystygła…

Rany boskie, jak on ją traktował… kłamał, był opryskliwy… Gdyby nie to, że resztką sił stał i trzymał dziewczynę na barkach, to wyszedłby zza krzaków i porządnie mu wygarnął. Ale musiał słuchać. Z rosnącym zażenowaniem, zniecierpliwieniem i coraz większym zmęczeniem.

– A kiedy wrócisz?

– Przecież ci mówiłem, że mam dyżur. Nie pamiętasz?

– Ach, faktycznie… nie, nie pamiętam, żebyś mi mówił.

– Bo masz sklerozę!

Tego już było zbyt wiele. Tak się nie traktuje kobiet. Naprawdę już miał wyjść i powiedzieć biegaczowi do słuchu, ale tamten rozejrzał się, rozpiął rozporek i wysikał się przy samochodzie.

– Jak ty się do mnie odzywasz?

– Przepraszam, jestem zmęczony.

– W porządku. Za dużo pracujesz.

– Wiem, ale nic na to nie poradzę.

– Posprzątam mieszkanie i wcześniej się położę.

– Dobrze.

Ogromny facet rozmawiał z żoną, sikając. Podczas gdy on ledwo już stał na nogach, trzymając dziewczynę na plecach.

W końcu się rozłączyli. Facet schował telefon, zapiął rozporek, wsiadł do auta i odjechał.

Wreszcie!

Sięgnął do kieszeni po pilota, ale w rękawiczkach nie mógł wymacać przycisku otwierającego samochód. „Niech to szlag!”, wściekł się. Nie przećwiczył tego w domu.

Kręcił się zdenerwowany, z dziewczyną na plecach, złorzecząc i próbując przycisnąć plastik w odpowiednim miejscu. Niewiele brakowało, a rzuciłby ją na ziemię i pojechał wściekły do domu.

Na szczęście niemal w ostatniej chwili poczuł pod palcem kliknięcie, a pomarańczowe światła białej octavii mignęły dwa razy.

Odczekał, upewniając się, że jest sam, i wyszedł spomiędzy drzew. Otworzył drzwi i oparł dziewczynę o samochód. Miał już wszystkiego serdecznie dosyć, ale pocieszał się tym, że najtrudniejsze za nim. Łatwiej byłoby mu teraz wrzucić ją do bagażnika, ale nie był chamem. Poza tym w razie wpadki „żona” śpiąca na tylnym siedzeniu to zupełnie inny poziom pogrążenia się niż „żona” śpiąca w bagażniku.

Przesunął ją w kierunku otwartych drzwi i wepchnął do środka. Uderzyła głową, ale nie było czasu na kurtuazję, poza tym jego też wszystko bolało.

Stanął na chwilę i odetchnął. Był wykończony. Widział, jak paruje z niego pot.

Nie było mowy, żeby jechał w takim stanie. Musiał się przebrać. Nie dałby rady siedzieć pół godziny za kierownicą w mokrym i zimnym podkoszulku przylepiającym się do pleców. Jeszcze tylko brakowało, żeby się przeziębił.

Zmiana ubrania zajęła mu chwilę. Niestety, w aucie miał tylko starą koszulkę na ramiączkach, w której wyglądał jak psychopatyczny morderca, ale wolał to niż przyklejony do ciała mokry T-shirt.

Wsiadł do samochodu, uruchomił silnik, wykręcił i odjechał.

Już w trakcie drogi czuł satysfakcję. Obawiał się, żeby napływająca euforia go nie zgubiła. Patrzył więc uważnie na drogę, nawigację, wypatrywał znaków i kontrolował prędkościomierz. Nie mógł jednak przestać myśleć o życiu, które go teraz czeka, a które jeszcze niedawno było tylko marzeniem, snem, mglistym wyobrażeniem. Spełnienie marzeń siedziało ze zwieszoną do przodu dyndającą głową i śliną kapiącą na sportową bluzę i spodnie.

Chciał się jej teraz przyjrzeć, ale światła nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu przypomniały mu o koncentracji na drodze. Kierowca mijanego pojazdu nie mógł żywić wobec nich żadnych podejrzeń. Ot, przeciętny, w miarę dobrze wyglądający mężczyzna w sile wieku, w żadnym wypadku nie samotny, wraca do domu z nieco zaplutą żoną siedzącą na tylnym siedzeniu. Duma go rozpierała.

Las się skończył. Wyjechał z podporządkowanej. Zdał sobie sprawę, że jedzie zbyt wolno i jeżeli minąłby radiowóz, mógłby wzbudzić podejrzenia, że prowadzi pod wpływem alkoholu. Przynajmniej tak mu się wydawało. Machnął na to ręką. Najprawdopodobniej każdy policjant miałby go głęboko w poważaniu, jeżeli tylko nie łamał przepisów drogowych, a tych starał się przestrzegać.

Przyśpieszył. Wśród większego ruchu poczuł się bardziej anonimowo. Włączył się w niekończący się potok samochodów, z których każdy kogoś wiózł, skądś wracał lub dopiero dokądś jechał. Pewnie miał też swoje tajemnice.

O dwudziestej pierwszej piętnaście wjechał do Warszawy.

Niespełna dziesięć minut później włączył migacz i ustawił się do skrętu na osiedle. Wąskie uliczki cudem wciśnięte między działki przez liczących każdy metr developerów stale się korkowały. Był trzeci w kolejce, więc nie było źle. Czuł się coraz bardziej zmęczony, a do obolałych miejsc dołączył krzyż.

Gdy po dwóch minutach nie zbliżył się do skrętu nawet o dwa metry, podjechał maksymalnie do przodu i wychylił się, próbując zobaczyć, co się dzieje w uliczce. Spojrzał na zegarek. Diazepam nie będzie działał wiecznie. Udało mu się dostrzec tylko tylne światła jakiegoś dużego samochodu, który być może był przyczyną zatoru, a być może, tak jak oni, czekał na przejazd. Nigdy nie lubił SUV-ów, a tym bardziej teraz, gdy mieszkał w okolicy, gdzie każdy kilkunastometrowy odcinek drogi dojazdowej był wykonany przez inną firmę, według innego planu i w kilku miejscach nie były w stanie zmieścić się dwa jadące w różnych kierunkach auta. Zwłaszcza szerokie. Nie wiadomo jednak, z jakiej przyczyny były to ulubione samochody pewnej grupy osób, które w ten sposób demonstrowały swój status. Według niego w Europie dwudziestego pierwszego wieku było to raczej śmieszne. Chyba że ktoś był farmerem, mieszkał w środku lasu lub miał jakieś inne powody, których on nie mógł się za cholerę domyślić. Kojarzyło mu się to wyłącznie z mieszkańcem dalekiego wschodu, który po latach pracy na zmywaku na Zachodzie wracał do rodzinnej wsi i jedyne, na czym mu zależało, to za wszelką cenę pokazać sąsiadom i ukochanej, która zostawiła go w tym czasie dla innego, jak dobrze mu się na emigracji ułożyło.

W końcu z uliczki wyjechała ciężarówka i wszyscy powoli zaczęli się toczyć do przodu.

Z niepokojem spojrzał na tylne siedzenie. Spała.

Pierwszy, mercedes, zatrzymał się trzy posesje dalej, ponownie blokując pozostałych. Czarne bmw to samochód sąsiada mieszkającego trzy domy dalej. Kojarzył go, ale nigdy z nim nie rozmawiał.

Gdy tamten skręcił, w końcu pojechał do siebie. Kliknął przycisk na pilocie od bramy, poczekał chwilę i wjechał do garażu.

Odetchnął. Mimo zmęczenia poczuł się podekscytowany, jakby przywiózł do domu drogi prezent. Coś, na co od dawna czekał, na co od wielu lat pracował i czym jeszcze dłużej zamierzał się cieszyć. Te myśli zmobilizowały go do dalszego działania. Wysiadł, przypominając sobie o bólu w starych i nowych miejscach, otworzył tylne drzwi i wyciągnął rękę, żeby zapalić światło w podsufitce.

Nagle się zatrzymał. A co, jeżeli mu się nie spodoba? Przecież tak mogło się zdarzyć. Dlaczego nie pomyślał, żeby zabrać do lasu latarkę i od razu, najlepiej w trakcie ataku, jej się przyjrzeć?

Odszedł od samochodu i oparł się plecami o ścianę. Jeżeli ma pryszcze albo krzywe zęby… Co wtedy? Przecież nie odwiezie jej z powrotem do lasu!

Momentalnie rozbolała go głowa. Porwanie to jednak stres.

Zapalił światło i spojrzał na nią.

Nie miała pryszczy. Poczuł ogromną ulgę, bo strasznie trudno byłoby je wyleczyć.

Spojrzał jeszcze raz. Brunetka, piegowata, oczy nie wiadomo jakiego koloru, bo wciąż spała. Urodę trudno było ocenić, bo diazepam miał także działanie zwiotczające, przez co twarz jej nieco obwisła. Miał nadzieję, że ten efekt wkrótce ustąpi. Podobnie sylwetka. Nie do wiary, jaki człowiek jest ciężki. Na pierwszy rzut oka wydawała się szczupła, ale rozlana bezwładnie na siedzeniu nie robiła jakiegoś piorunującego wrażenia. Może po prostu był zmęczony. Liczył, że jutro, pierwszego dnia jego… ich! – poprawił się natychmiast w myślach – nowego życia wszystko będzie piękniejsze. Obawiał się, żeby nie miała płaskiego tyłka, wąskich bioder, ale za to zbyt wydatnych piersi. Dobrze, żeby mu się podobała. Najgorsze na świecie jest porwanie i przetrzymywanie nie z miłości, tylko z rozsądku.

Naprawdę niebrzydka. Nie było mowy o odwożeniu. W lesie mogłaby się przecież przeziębić.

Wszedł do samochodu, chwycił ją wpół i pociągnął.

Jęknął przeciągle, gdy na jego plecach spoczął cały jej ciężar. Ustępująca z krwi adrenalina zostawiła go samego z bólem, brakiem zdecydowania i siły. Musiał się jednak zmobilizować i to zrobił. Pomogła mu w tym świadomość upływającego czasu i to, że do ustania skutków działania diazepamu pozostało już tylko około dziesięciu minut. Potem mogłoby się zrobić nieciekawie. Każdy by się zdenerwował, gdyby poszedł wieczorem pobiegać, a zaraz potem ocknął się w czyimś garażu.

Niech to cholera, jaka ona była ciężka. Posadził ją na chwilę na podłodze, przysiadł, chwycił jeszcze raz i pociągnął w kierunku drzwi do kuchni. Tam odpoczął, ponownie poprawił uchwyt, po czym pokonał korytarz, zakręt i drzwi do piwnicy.

Sięgnął do kieszeni po klucze do niedawno zamontowanych zamków i przetarł pot z czoła.

– A co to takiego?! – Spojrzał przerażony. – Niemożliwe! Cała podłoga upieprzona!

Co to? Podszedł, przyglądając się uważnie. Błoto z lasu? Jakieś rozmazane. Schylił się i powąchał.

– O nie! – wrzasnął, odskakując i krzywiąc się z obrzydzenia. – Psie gówno!

Odszedł kilka kroków, a potem jeszcze kilka razy przeszedł w tę i z powrotem, nie mogąc się uspokoić. Załamał ręce. Ani nie każe tego posprzątać dziewczynie, ani nie zostawi Swietłanie, której z oczywistych względów musiał z żalem podziękować za współpracę. Będzie musiał sam to zmywać. Może lepiej od razu? Zanim zaschnie? Jak wejdzie w fugi, to będzie musiał drapać pazurami!

– O nie… – Chwycił się za włosy i pociągnął, jakby chciał je w złości wyrwać z głowy.

Obejrzał swoje podeszwy. Na szczęście nie wdepnął. Spojrzał jeszcze raz na buty. Po cholerę jej taki głęboki bieżnik? Triatlonistka się znalazła. Najlepiej wyrzucić jej buty. Podszedł, żeby je zdjąć. Ale nie – zatrzymał się – nie wyrzuci. Jeszcze ktoś znajdzie. Jeśli nie teraz, to później. Psy tropiące, ślady zapachowe, amatorskie błędy, wpadki, odsiadki… Lepiej się uspokoić i wrócić do planu.

Spojrzał na zegarek. Czterdzieści cztery minuty po północy. Dwie minuty. Jasna cholera!

Otworzył zamki i pchnął drzwi do piwnicy. Teraz to już cały czas czuł ten smród. Miał wrażenie, że przesiąkły mu nim ubrania.

Zapalił dyndającą pod sufitem żarówkę, ściągnął jej brudne buty i rzucił w głąb piwnicy, pod kocioł gazowy.

Wcześniej, gdy miewał trudne chwile, rozpędzał czarne myśli i brał się w garść, mówiąc sobie, że już niedługo będzie z wymarzoną dziewczyną i wtedy wszystko się ułoży. Ale teraz właśnie taszczył ją do piwnicy i trudno mu było dalej się motywować tym, że to właśnie jej przybycie rozwiąże wszystkie jego problemy. Zdał też sobie sprawę, że nie będzie mógł z nikim się tym podzielić, wyżalić czy choćby poradzić. Było to bardzo niesprawiedliwe.

Podciągnął ją do drzwi sauny.

Było czterdzieści sześć minut po północy. Mogła się obudzić w każdej chwili. Tak naprawdę mogła i dużo wcześniej, biorąc pod uwagę, że wyliczając stężenie środka usypiającego, przybliżył jedynie jej wagę. Na szczęście od sauny dzieliły go już tylko centymetry, a ona, wciąż śliniąc się i charcząc, spała w najlepsze, śniąc prawdopodobnie jeden z najbardziej odjechanych snów w życiu.

Otworzył wzmocnione dwiema stalowymi szynami drewniane drzwiczki i wciągnął ją do środka. Tam ułożył na drewnianej ławeczce, wyprostował się i odetchnął.

Był wyczerpany.

W dwa tysiące jedenastym roku w łódzkiej dzielnicy Bałuty porwania dwudziestoośmioletniej kobiety dokonała grupa pięciu mężczyzn. On wszystko musiał zrobić sam.

Ale miał to już za sobą.

Udało się.

Już po wszystkim.

Prawie.

Do pierwszej trzydzieści szorował podłogę w holu i przez kolejne piętnaście minut tę w garażu.

Redakcja: Małgorzata Starosta

Korekta: Krystian Gaik, Magdalena Matuszewska

Projekt okładki i stron tytułowych, ilustracje na I stronie okładki: Karolina Michałowska

Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67341-14-1